Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Mela jest menadżerką w restauracji sushi. Ma męża, dwójkę dzieci i dwa psy. Ma też matkę, która odsiaduje w więzieniu dwudziestoletni wyrok. Kara właśnie dobiega końca i matka wychodzi na wolność. Ten dzień zmieni życie Meli i całej rodziny. Na jaw wyjdą szokujące tajemnice, ale największym wyzwaniem będzie próba przywrócenia więzi pomiędzy matką a córką.
Czy można wybaczyć złamane dzieciństwo?
Czy po dwóch dekadach za kratkami można zacząć normalne życie?
Czy pojawi się szansa, by odciąć się od przeszłości, która odzywa się nieproszona?
Danuta Awolusi, poczytna autorka powieści obyczajowych, opowiada tym razem o rodzinnej traumie, o próbie powrotu na łono społeczeństwa, o wybaczeniu, o tym, jak bardzo kochamy rodziców – czasem wbrew wszystkiemu.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 409
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Wydawnictwo Fala
Wydanie pierwsze
Warszawa 2024
ISBN: 978-83-68101-00-3
MELA
DZISIAJ, 26 CZERWCA 2015, PIĄTEK
Mówią, że to najcięższe więzienie dla kobiet w Polsce. Dlaczego? Nie wiem. Zawsze omijałam wszystkie programy w telewizji i artykuły w prasie na ten temat. Spowiedź byłych lub obecnych więźniarek mało mnie obchodzi.
Byłam tu zaledwie kilka razy i to wiele lat temu. Z Lublina to kawał drogi, a z matką nie łączy mnie aż tak wiele, bym chciała ją widywać. A ona nie chciała widzieć mnie. Powiedziała mi kiedyś: „Nie przyjeżdżaj. Nic tu po tobie”. Przykre, bo dla osadzonych widzenia z bliskimi to czasem jedyny powód, by żyć. Ten jeden raz wzięłam matczyną radę do serca. Skupiłam się na pracy, mężu, dzieciach. Matka przestała istnieć, słyszałyśmy się tylko przy okazji świąt. Czasem zdarzało jej się telefonować w Wigilię, ale nie zawsze.
Jednak kilka tygodni temu, u progu lata, zadzwoniła. Domyślałam się, że to zrobi. Datę jej wyjścia na wolność miałam zapisaną w pamięci od dwudziestu lat.
Jak zwykle nie siliła się na czułości, nie okazała zakłopotania całą sytuacją. Usłyszałam tylko: „Przyjedź po mnie. Kup mi fantę, snickersa i paczkę fajek. A w domu możesz przygotować jakieś ciuchy. I mój pokój wytapetujcie. Żadnej farby. Ma być kolorowa, w kwiatki jakieś. A łóżko duże, z dobrym materacem, bo mnie się tu kręgosłup zamienił w kawałek drewna”. Żadnego „proszę”, żadnej troski o to, czy w ogóle przyjmiemy ją pod swój dach. Nie zapytała, czy mamy dla niej pokój, czy stać nas na meblowanie jej lokum i czy mamy ochotę kłaść cholerną tapetę na ściany.
Ludzie się nie zmieniają. Moja matka się nie zmienia. To miejsce przez dwadzieścia lat być może także nie zdołało jej zmienić. Wciąż pozostaje skupiona na własnych potrzebach. Typ królowej. Wychodzi z pierdla i wydaje się jej, że wszyscy będą o nią dbać. Wszyscy, czyli głównie ja.
Dzisiaj przypada koniec roku szkolnego. Julka i Gabryś przyniosą świadectwa. Normalnie zaprosiłabym ich do knajpy, żeby przywitać wakacje, ale jak widać — musiałam tłuc się przez całą Polskę, żeby odebrać matkę z zakładu karnego. Super. Idealny początek lata.
Ile to potrwa? Ile u nas zabawi? Nie mam pojęcia, ale Bronek zareagował bardzo negatywnie na wieść o tym, że matka przyjeżdża. Wręcz postawił ultimatum, że do września Wanda powinna się zmyć. Ma zniknąć, zanim dzieci wrócą do szkoły. W przeciwnym razie on „zacznie szukać innego rozwiązania”.
— Nie będą się uczyć w atmosferze patologii. Z recydywistką. Sama dobrze wiesz, że jak się dzieciaki w szkole dowiedzą, nie dadzą im żyć. Zwłaszcza Gabrielowi — powiedział, układając w szufladzie sztućce. Idealnie równo i symetrycznie. Po czym jeszcze raz je wyjął i znów ułożył.
— Do września mamy dużo czasu. Coś się wymyśli — pocieszałam nas.
Jednak szczerze mówiąc, brakuje mi pomysłu. Matka jest bez grosza przy duszy. Siedziała za jeden z najcięższych paragrafów. Nie ma wykształcenia. I nie należy do pokornych ludzi. Co jednak powinnam zrobić? Pozwolić wyjść na wolność w obcym mieście, by złapała stopa? Nie udzielić jej pomocy? Nie dać schronienia? Odmówić miski zupy? Jestem jej jedyną rodziną. Poza mną nie ma na tym świecie nikogo. Gdybym zerwała kontakt, nie mogłabym spać. Taka już jestem. Dbam o innych, załatwiam sprawy i się martwię. Moje wrażliwe sumienie to powód do dumy, bo chyba odróżnia mnie od niej. A ja całe życie próbuję być inna niż moja matka i uważam, że świetnie mi się to udaje.
Parkuję samochód pod masywnym, białym murem, okalanym kolczastą koroną. Jechałam tu sześć godzin, pokonując ponad pięćset kilometrów. Po drodze zatrzymałam się na stacji benzynowej dwa razy. Kupiłam fantę, snickersa i papierosy. Proszę bardzo, kasa otwarta, pierwsze środki zaczynają wypływać z konta. Obiecałam sobie, że już nigdy nie kupię jej fajek. Mogę ją nakarmić, ale nie będę sprzyjać żadnym nałogom.
Więzienie jest, no cóż, odpychające. Z zewnątrz niewiele widać. To przeklęta forteca, milczące mury przypominają potwora, który połknął całe zło świata. W jego bebechach gotują się najgorsi. I dlatego rozległe gmaszysko emanuje niepokojącą aurą. Masz ochotę od razu zwiewać, nie oglądając się za siebie. A przecież ludzie siedzą tu latami. Jak to wytrzymują?
Wychodzę z auta, żeby matka nie musiała mnie szukać. Zakładam ręce na piersi i po prostu gapię się w chodnikowe kostki. Nie chcę niczym zajmować myśli ani scrollować Facebooka. Muszę się skupić, być gotowa na wszystko.
Nagle słyszę metaliczny szczęk bramy. Jest nieprzyjemny i choć temperatura przekracza dzisiaj dwadzieścia sześć stopni, robi mi się zimno. Włoski na rękach stają dęba. Ciężkie wrota ustępują leniwie, jakby chciały przedłużyć męki osoby skazanej.
Dostrzegam ją. Wanda, moja matka, idzie pewnym krokiem. Nie ma żadnego bagażu, nawet głupiej reklamówki. Zafarbowała włosy na wyjątkowo szpetny odcień rudego. Dodaje jej lat. Włożyła dresowe spodnie i bawełnianą koszulkę z napisem „Wolność i swoboda”. Wygląda w tym zestawie komicznie.
— Moja córa! — woła. — Masz szlugi?
— Cześć, mamo. — Wzdycham. Nie próbujemy się przytulać czy dotykać. — Mam.
— A co to za autko? — Ocenia moją mazdę krytycznym okiem. Może myślała, że wynajmę dla niej mercedesa albo porsche.
— Rodzinne.
— No trudno. To jedziemy. — Gramoli się na siedzenie pasażera, zgarniając ode mnie swoje fanty.
Ledwo udaje mi się umościć za kierownicą, a ona już odpala pierwszego papierosa.
— Żartujesz sobie?! — Nie mija pięć sekund, a ja już warczę. Ciśnienie się podnosi jak w szybkowarze Kamisia, gdy gotuje słodki sos. — W tym aucie się nie pali! Przy mnie się nie pali!
Wybałusza oczy, autentycznie zdziwiona.
— Poważnie? Jezu, jaka delikatna. I rodzinne autko takie wymuskane. — Odpuszcza palenie.
— I zapnij pasy. Inaczej nie ruszymy — mruczę.
— Nie ruszymy, dopóki nie zaliczę dymka. Więc jeśli chcesz, to sobie czekaj w wozie.
Wychodzi na zewnątrz, a ja zostaję. Nikotynowy dym kłębi się wokół szyby, bo powietrze stoi w miejscu. Dzień jest bezwietrzny.
Gdy wraca, znów nie zapina pasów.
— Mamo, prosiłam.
Cmoka, jakbym kazała jej przenosić wiadra z węglem.
— Już dobrze. Zapięłam. Zadowolona?
Gdy udaje się w końcu ruszyć, matka zajmuje się snickersem. Pochłania batonik i popija go słodzonym napojem. Jak widać, zdrowa dieta nie jest dla niej priorytetem. Ma pięćdziesiąt pięć lat, ostatnie dwadzieścia spędziła za kratami. W jakiej może być kondycji? Na pewno chodzenie po spacerniaku nie zagwarantowało jej zdrowia. Do tego pali.
— Jak tam Ksenia?
— Julka.
— Julka?
— Tak. Moja córka ma na imię Julka.
Znów dobiega mnie mało eleganckie cmokanie. Matka wydłubuje orzeszki spomiędzy zębów.
— No dobrze. Więc jak się ona miewa?
— W porządku. Dzisiaj dzieciaki zaczynają wakacje.
Z tym „w porządku” to nie do końca prawda. Moja córka to szesnastolatka, wciąż w fazie buntu. Z powodu problemów zakończonych próbą samobójczą zapisaliśmy ją do terapeutki. Teraz radzi sobie o wiele lepiej.
— A ten mały, jak mu tam?
— Gabryś.
— No, Gabryś.
— Też dobrze. Jedzie z ojcem nad morze. Taki męski wypad.
Nie mam zamiaru nic jej mówić. Żadnej prawdy, tylko nic niewnoszące ogólniki. Bronek zabiera naszego syna nad morze, bo zapowiedział, że nie będzie mieszkał z teściową. To taka forma ucieczki. Wyjadą na cały miesiąc, może nawet dłużej. Planuję wpaść tam choć na tydzień, żeby się trochę oderwać. Julia nie chce jechać z ojcem, zostaje w domu. Wynegocjowała ostrą histerią i napadami wściekłości. Zależy jej, by poznać babcię i spędzić z nią czas. Tym sposobem nasza rodzina się rozdzieli. Ledwo matka wyszła na wolność, a już zaczynają się kłopoty.
— Morze? Morza nie widziałam nigdy.
— Serio? — Nie pomyślałam o tym. Choć Grudziądz daleko od Bałtyku nie jest, to przecież morska bryza tu nie dociera. To na pewno.
— A co się tak dziwisz? Ty, wielka pani, pewnie świat pozwiedzałaś — mówi z przekąsem.
— Nie pozwiedzałam, mamo. Oboje z mężem pracujemy, żyjemy normalnie, mamy normalne urlopy. Jesteśmy klasą średnią, więc jeżeli oczekujesz luksusów, to czeka cię rozczarowanie.
— Tak? Ale miesiąc nad morzem to pewnie nie jest za darmo.
— Bronek pracuje zdalnie. I odłożył na to. Poza tym nieważne. Niech cię nasze zarobki nie interesują. Lepiej zastanówmy się, co zrobić, żebyś szybko stanęła na nogi.
— A co, tak szybko chcesz się mnie pozbyć?
Idiotyczne pytanie, serio. Czy naprawdę myśli, że przyjmujemy ją z radością?
— Mamo, musisz być samodzielna. Wciąż jesteś młoda. Pomyślimy nad jakimś mieszkaniem dla ciebie, pewnie kawalerką. — Przecież nie powiem jej, że oboje z Bronkiem się boimy, że będzie miała zły wpływ na dzieci. Recydywistka w naszym domu, to się nie może udać. Kobieta, która zapewniła mi fatalne dzieciństwo. Kobieta, która nie wie, kto jest moim ojcem, a przynajmniej tak twierdzi! Nie, ona nie może z nami mieszkać na stałe. Wakacje to i tak zdecydowanie za długo.
— I dobrze — odparła rozeźlona. — We wrześniu wychodzi Janeczka. Z nią będę mieszkać.
— Kto to jest Janeczka?
— Moja psiapsi.
— Psiapsi? Skąd ty znasz takie słowo?
— Laska, telewizor tam miałam. Znam więcej słów, niż ci się wydaje. A teraz szukaj stacji, bo chce mi się sikać.
WANDA
DZISIAJ, 26 CZERWCA 2015, PIĄTEK
Wcale nie potrzebuję iść do kibla. Mam mocny pęcherz, w pudle początkowo wstrzymywałam się z siadaniem na tronie. Potem przywykłam do braku prywatności, ale nawyk pozostał.
Muszę wysiąść z samochodu, żeby opróżnić żołądek. Górą. W sensie wyrzygać ten batonik. Pyszny był, miałam na niego smak. Ale nie dam rady nic utrzymać w środku. Myślałam, że to ogarnę, ale nie. Czuję, jak mi jeździ w brzuchu, jelita mnie mrowią, jest mi niedobrze. I znów muszę zapalić. Paczka pójdzie z dymem, zanim dojedziemy do Lublina. Mela musi mi kupić drugą. Pewnie będzie się krzywić. Fajek chce mi żałować, pewnie liczy już każdą złotówkę, którą na mnie wyda. Głupio mi, nie powiem. No dobrze, więcej niż głupio. Zwijam się ze wstydu. Wychodzę z cholernego więzienia bez grosza przy duszy. To gówniane państwo nic mi nie dało. Nic! Wypuszczają człowieka jak jagnię z klatki w sam środek dzikiej puszczy. Nie wiesz, co masz ze sobą zrobić. Jak jest rodzina, to chociaż możesz liczyć na wsparcie. A potem się okazuje, że niekoniecznie, bo kto chce dźwigać na plecach ciężar recydywistki?
Chciałabym żyć na własny koszt. Pytanie: kto mi da robotę? Skąd wezmę forsę na czynsz? To cholernie stresujące myśli, stąd rano złapała mnie ostra sraczka, a teraz chce mi się wymiotować. Meli nic nie powiem, że tak mam. Nie chcę jej współczucia. W końcu wróciła jej matka, to się powinno liczyć.
Obiecałam sobie, że będę lepszą mamą.
Wróć. Zacznę być mamą, bo wcześniej nie pełniłam takiej funkcji. A więc jest misja do spełnienia.
Jakoś to się poukłada, naprawię naszą relację. To się tak ładnie mówi: relacja. Kiedyś miałam w nosie to, że nie spełniłam się jako matka, ale później poznałam Janeczkę i spędziłam z nią wiele godzin na pogaduszkach. To ona mi wyjaśniła, czego potrzebuje dziecko. Zrozumiałam pewne rzeczy, ale obawiam się, że może być za późno. Mela na pewno ma w sobie ogrom żalu, chyba trawi ją nienawiść. Tak, odebrała mnie z więzienia i pozwoli pomieszkać u siebie kilka tygodni. Ale to tylko dlatego, że ona zawsze taka była. Dla ludzi. Wszystkim dogodzić chciała, zawsze martwiła się o innych. Mówiłam jej, że to błąd, bo jak się da palec, to zawsze będą chcieli rękę. I więcej nawet.
Mela jednak lubi pomagać, taką ma naturę. Dobre z niej dziecko, co czasem bywa męczące. No bo skoro ja jestem złą matką, a ona taka fajna, to czyja to zasługa? Nie moja. Ona jest lepsza ode mnie, więc tym bardziej nie zasługuję na wybaczenie.
Niestety, muszę zdać się na jej łaskę. Szczerze mówiąc, i tak nie znajduję siły, żeby próbować inaczej. Bo co niby powinnam zrobić? Nikogo nie mam, prócz niej. Dwie dekady siedziałam za kratami, a jedyną bliską mi osobą jest Janeczka. Niech już wyjdzie, to razem będzie nam łatwiej. Wiem, że jeśli ona będzie blisko, to sobie wszystko pozałatwiamy. Mieszkanie, jakąś pracę. I ona będzie mi podpowiadać, jak z Melą sobie radzić, żeby się z nią dogadać.
Dopóki nie ma Janeczki przy mnie, będzie cholernie trudno.
Nie sądziłam, że tak szybko dopadnie mnie tęsknota za nią. Siedzi tam teraz sama. Zostało jej kilka miesięcy odsiadki, ale to się będzie wlec. Nawet myślałam, czy jest szansa, żeby przedłużyć moją karę do września. Ale nie, państwo nie chce mnie utrzymywać ani dnia dłużej, a na moje miejsce w celi są tabuny oczekujących. Musiałam więc wyjść na wolność o czasie. Choć to za dużo powiedziane.
Na razie wolność odzyskał jedynie snickers. Ja wciąż czuję się jak konserwa.
MELA
DZISIAJ, 26 CZERWCA 2015, PIĄTEK
W trasie nie rozmawiamy zbyt wiele. Matka non stop pali, po jakimś czasie kapituluję. Musiałabym zatrzymywać się średnio co trzydzieści minut, żeby zaspokajała głód nikotynowy. Zmusza mnie do kupna kolejnej paczki fajek, a ja ulegam. Czy mam wyjście? Inaczej zamieniłaby drogę w piekło.
Upał jest nieznośny, ale klimatyzacja nie chodzi, bo nie ma to sensu. Jedziemy przy otwartych oknach, a matka ciągle puszcza dymka. Ogłuszający huk wiatru sprawia, że nie musimy do siebie nic mówić. To bardzo smutne, wiem. Nie naprawimy jednak całego naszego życia jedną rozmową. Czy nawet wspólnie spędzonym czasem, jaki nas teraz czeka.
Dzwoni telefon. To Mateo, główny suszak. Muszę odebrać, bo jeżeli dzwoni w mój wolny dzień, to znak, że coś się dzieje. Zatrzymuję samochód, by coś słyszeć.
— Halo? Mateo, co tam?
— Słuchaj, nie napisałaś, że promocje się nie łączą, i teraz pani żąda trzech rolek gratis. — Jego głos przypomina ton obrażonego, bardzo wkurzonego nastolatka.
Mówimy na Mateo smerf Maruda, częściej Zgrywus. Tego człowieka nie da się niczym zadowolić. Zawsze znajdzie coś, co mu się nie podoba lub co trzeba poprawić.
— Szlag. To daj pani te rolki i wpisz na mój rachunek. Już wchodzę na Facebooka i zmienię zapis.
— No dobrze — wzdycha i się rozłącza.
Od czasów szkoły średniej pracuję w gastronomii. Ostatnie sześć lat działam jako menadżerka w knajpie sushi o nazwie Sen Jiro. To nawiązanie do jednego z najsłynniejszych japońskich mistrzów sushi w Japonii. Zrobili kiedyś o nim dokument pod tym samym tytułem.
Kocham naszą restaurację, uwielbiam sushi. Suszak to zdrobnienie właśnie od sushi mastera, czyli mistrza w kręceniu rolek futomaki i innych. W knajpie mamy trzech suszaków, trzy osoby kelnerujące, dwóch kucharzy, dwóch dostawców, pana Artura, który jest złotą rączką od wszystkiego, i Katię na zmywaku. Do tego ja w charakterze menadżerki. Plus właściciel lokalu, człowiek niezwiązany z gastronomią. To biznesmen, który odkupił lokal i oczekuje, że będzie mu on przynosił ogromne dochody. A bywa różnie, wiadomo. Zwłaszcza teraz, w wakacje. Choć do Lublina przyjeżdża trochę turystów, nasze obroty znacząco spadają w sezonie. Kuchnia japońska jest bardzo droga i wciąż kojarzy się z czymś szalenie orientalnym. Przed nami trudne dwa miesiące. Będę musiała stawać na rzęsach, by wymyślić jakieś atrakcyjne promocje i zwabić ludzi do lokalu. Jedną z nich ustawiłam właśnie na dzisiaj. Z okazji zakończenia roku szkolnego rolka gratis lub zestaw pięćdziesiąt procent taniej. Okazało się, że nie zapisałam „lub” i ktoś od razu postanowił to wykorzystać, dorzucając do tego fakt, że w piątki zawsze mamy rolkę gratis do zestawów.
Gdzie ja miałam głowę?
No tak, przyjazd matki bardzo mnie rozstroił. Nie mogłam się skupić, a postawa Bronka tylko dokładała do pieca. Mój mąż ma prawo obawiać się wizyty matki, ale przydałoby się jakieś wsparcie.
Choć rozumiem, jego nerwica ostatnio się pogłębiła, jest coraz gorzej. Między innymi dlatego mój mąż wyjeżdża nad morze. Liczymy na to, że morski klimat i długie spacery trochę go wyciszą. Ostatnie miesiące były wymagające (Bronek ustawiał z lekarzem nową dawkę leków) i przyznam, że chwila rozłąki może nam wyjść na dobre — bo między nami dzieje się coś niedobrego i coraz bardziej się tego obawiam. Także Gabryś potrzebuje odpoczynku. W szkole nie traktują go najlepiej, jestem wykończona wiecznym bieganiem do dyrektorki, żeby ogarnęła szkolnych urwisów. Jak się okazuje, na rówieśniczą przemoc nie zawsze jest metoda. Lato spędzone z dala od oprawców będzie dla niego czasem regeneracji, a ja zyskam trochę czasu na zastanowienie się, czy przenieść go do innej szkoły. Bronek uważa, że to najlepsze wyjście. Ja także, ale odnalezienie się w nowym miejscu będzie dla naszego syna stresującym doznaniem.
Zaciskam mocno ręce na kierownicy, zatapiając się we wszystkich problemach mojego świata. Jeden siedzi obok mnie, jeszcze nie wiem, jak bardzo na mnie wpłynie. Na pewno nie podoba mi się to, że Julka chce poznać babcię i spędzać z nią każdą chwilę.
— Ej, lalka! Daleko jeszcze do tego Lublina? — przekrzykuje wrzask wiatru matka.
— A co się znowu dzieje?
— Dupa mnie już od tego siedzenia boli!
— Jeszcze trochę! Złapałyśmy opóźnienie, bo ciągle chcesz robić przystanki!
— Ale trochę to jest ile?
— Dwie godziny.
— Dwie godziny?! Jak ja to wytrzymię?
Gryzę się w język, żeby jej nie poprawiać.
— Dasz radę! Jeśli nie będziemy się nigdzie zatrzymywać, to pójdzie sprawnie.
Zamykam okna i włączam klimatyzację.
— A teraz masz czterdzieści minut bez palenia.
— Że co? Nie ma mowy.
— Mamo, posłuchaj mnie uważnie. Jedziesz do mojego domu.
— Ojoj, twojego domu.
— Tak, kupiliśmy go z Bronkiem, więc jest nasz. Chciałabym, żebyś spróbowała do pewnych zasad się dostosować. Przede wszystkim chodzi mi o Julkę.
— A co z nią? — przyjmuje ostrzejszy ton.
— Nic. Ale to wrażliwa dziewczyna, nastolatka. Ma szesnaście lat.
— Przecież wiem!
— Proszę, nie zabawiaj jej opowieściami z więzienia. Na pewno będzie chciała coś z ciebie wyciągnąć. Okres buntu się jej przedłuża.
— A czemuż to? Co źle zrobiłaś? — rzuca bez zażenowania.
— Nic. Tak wygląda dojrzewanie, mamo.
Poza tym podejrzewam, że Julka nam o czymś nie mówi i chyba wiem, o co chodzi. Serce mnie boli, że tłamsi to w sobie. Dlaczego? Czy nie dawałam jej zawsze znać, że ma pełną akceptację, że ją wspieramy? Czy nie widzi, że jestem otwarta, że może do mnie przyjść ze wszystkim? Kiedyś miałyśmy doskonały kontakt, teraz zamknęła się w sobie.
— Nie bój żaby. Nie będę patologizować dziecka.
— Dziękuję.
Wciskam mocniej pedał gazu, bo chcę się już znaleźć w domu. To miejsce ciasne, ale własne. Parterowy budynek z ogrodem. Spodobał nam się ze względu na ciekawą fasadę — z zewnątrz przypomina dworek. Kiedyś mieliśmy w planach dorobienia antresoli, ale kto by miał czas na wielkie remonty. Jesteśmy zapracowani, a mój nieregularny grafik z pracą w weekendy i święta nie pomaga. W każdym razie i tak się cieszę, że nie mieszkamy w bloku. Lubię nasz ogródek, gdzie w rzadkich chwilach oddechu mogę usiąść z kawą i pobawić się z naszymi psami: Chipsem i Chrupkiem. Dwie znajdy, wiadomo. Czarne kundelki, które zlewają się z nocą. Chrupek jest potulny i spokojny, Chips to wulkan energii i mały uciekinier. Już dwa razy musieliśmy go szukać w okolicy, gdy czmychnął za furtkę. A mieszkamy przy niebezpiecznym, wąskim zakręcie. Kiedyś coś go rozjedzie, a ja się wtedy załamię, bo kocham to psisko nad życie.
Uśmiecham się na myśl o domu i o nich.
WANDA
DZISIAJ, 26 CZERWCA 2015, PIĄTEK
Podjeżdżamy pod niewielki budynek, który ma spadzisty dach i okna, jak z jakiegoś kostiumowego filmu. Płot jest opleciony bluszczem. Romantycznie. Dawno czegoś takiego nie widziałam — czegoś ładnego, co można by nazwać domem. Bo przysięgam na Janeczkę, a w nią wierzę najbardziej, że nigdy w życiu nie nazwałabym cuchnącego, zimnego, zatęchłego więzienia domem. Nigdy nie zdołałam się do tego miejsca przywiązać, choć czułam się tam bezpiecznie. Świat zewnętrzny nas nie dotyczył. Tam miałyśmy własny, odrażający, zatęchły mikrokosmos.
Gramolę się na zewnątrz. Słyszę szczekanie psów.
— To Chips i Chrupek. Nie karm ich, proszę, ludzkim jedzeniem, bo mają po nim okropną sraczkę. Jedzą wyłącznie specjalistyczną karmę — poucza mnie Mela.
— Chcesz, żeby mnie nie polubiły?
— Słucham? — Moje pytanie ją oburza.
Nie mówię więc nic więcej. Za nami kawał drogi. Muszę zapalić, zanim wejdę do tego pałacu.
Na podwórzu pojawia się dziewczyna. Ma krótkie, jasne włosy. Jest bardzo szczupła i wysoka. To Julka.
— Babcia?! — krzyczy, gdy tylko mnie dostrzega.
Coś w mojej klatce piersiowej się tłucze. To serce. Dziwnie słyszeć takie słowo: babcia. Jestem na to za młoda, a tu proszę. Dwoje wnucząt na świecie.
— Tu jestem, mała! — Macham z papierosem w dłoni.
Mela poszła do domu. Chyba jest wściekła, że ktoś mnie tak entuzjastycznie powitał. Tymczasem Julka przebiega przez furtkę i od razu ładuje mi się w ramiona. Jakbyśmy znały się całe życie.
— Ale fajnie, że już jesteś! Czekałam na ciebie.
— No widzę właśnie — bąkam.
Trochę mi głupio, że nic jej w drodze nie kupiłyśmy. Mogłam chociaż colę przywieźć. A pamiątek z pierdla nie mam, poza zrytym beretem i mnóstwem złych wspomnień. Tego dziecku nie dam.
Za bramą pojawia się pucołowaty chłopiec. To musi być Gabryś. Ma trzynaście lat, ale jak na swój wiek jest chyba nieśmiały. Jest pulchniutki i pewnie nie dają mu za to żyć.
Co ja gadam? Nie skończyłam żadnej szkoły, a ten pewnie pójdzie na studia i zostanie prawnikiem, który będzie bronił takich jak ja. Ledwo skończyłam szkołę podstawową, a zawodówka poszła mi marnie, bo byłam wówczas matką. W więzieniu była szansa na naukę, ale nie znalazłam motywacji. Teraz, patrząc na nich, trochę żałuję.
— Co tam, dzieciaczki? Jakie macie świadectwa? Pewnie z paskiem?
Pasek to ja miałam na dupie, jak mi kiedyś koleś z rodziny zastępczej skórę za złe oceny złoił. Zwiałam stamtąd i już nie wróciłam.
— Tylko Gabryś ma. To kujon. Ja taka nie jestem. — Przewraca oczami i się śmieje. — Ale tak na poważnie, to Gabryś jest super! I dzisiaj zamawiamy pizzę, żeby uczcić koniec roku szkolnego. Co z tego, że on wyjeżdża z tatą. Ja zostaję, wiesz?
— No tak, tak, słyszałam. Dobra, to kto mi pokaże mój pokój?
Gabryś nie odzywa się do mnie nawet słowem, tylko patrzy. Rusza przodem, przebierając nogami trochę niezgrabnie, ale za to żwawo.
Wnętrze domu wprawia mnie w osłupienie. Najpierw jakby przedpokój, a w nim komoda z półeczkami. Każda para butów ma osobne miejsce. Leżą idealnie ułożone, jakby jakiś szajbus odmierzał odległości linijką. Garderoba jest zamykana i tam również panuje dziwaczna, niezdrowa symetria. Dżinsowe kurtki i letnie palta powieszone są w równych odstępach i chyba według odcieni.
Za przedpokojem znajduje się salon. Moją uwagę zwraca regał, który zawłaszczył całą ścianę. Jest szczelnie wypełniony książkami, które — o zgrozo — ktoś poukładał kolorami, uwzględniając także rozmiar. Od najmniejszej do największej. Otwieram paszczę i bezwstydnie się gapię.
— Przyzwyczajaj się — kwituje Julka. — Tata już taki jest. Ma różne swoje obsesje i wszystko w domu musi być w idealnym porządku. Ciągle coś układa od nowa. Dlatego do mojego pokoju ma surowy zakaz wstępu. Tam nic nie jest uporządkowane i właśnie tak ma być.
Bronka, czyli mojego szanownego zięcia, nie miałam okazji poznać zbyt dobrze. Wyłania się z kuchni — mężczyzna o urodzie zaspanego studenta. W okularach, rzecz jasna. Wygląda na inteligenta, więc zapewne już mnie skreślił. Dlatego ucieka. Nie chce mieć do czynienia z teściową. Dla niego byłam martwa, a teraz nagle zjawiam się niczym upiór zza grobu. Rzucam mu wyzywające spojrzenie. Niech sobie wymoczek nie myśli, że będzie miał nade mną jakąś władzę w tym domu. Nie z takimi sobie radziłam. Powiem więcej: tacy powinni się mnie bać.
— Dzień dobry, Wando — mówi oficjalnie, jakbyśmy byli na eleganckim przyjęciu.
— Dzień dobry. Ładny… eee… dom. Jak w pudełeczku.
Nie komentuje tego, tylko kiwa głową i wraca do kuchni. To by było na tyle, jeżeli chodzi o pogawędki z zięciem. Ale co on będzie dyskutował z takim zerem?
Julka łapie mnie za rękę.
— No chodź. Pokażę ci twój pokój, a później mój.
Daję się pociągnąć. Jeszcze raz rzucam szybkie spojrzenie na salon. Jest w nim wszystko, o czym mogłabym marzyć. O czym marzyłyśmy z Janeczką. Duży telewizor wisi na ścianie. Jest wygodna kanapa z dwoma kundlami, które nie spuszczają ze mnie wzroku (psy akurat nie pojawiały się w naszych wyobrażeniach). Jest też stolik kawowy. Czego chcieć więcej? Przekąsek i podnóżka.
Moje lokum znajduje się na końcu korytarza.
— To był gabinet taty. Teraz przeniósł się do sypialni.
Coś w głosie Julki mi mówi, że musiało go to sporo kosztować. Czy nie przesadza? Co to za moda, pracować z domu? Czy on do ludzi nie chce wychodzić?
— I dobrze.
— Tata nie lubi biura. Tam wiele rzeczy go drażni. A w domu może sobie wszystko poukładać, jak mu się podoba.
— Jasna sprawa.
Wstawili łóżko. Nie tak duże, jak chciałam, ale materac wydaje się wygodny. Tapeta w kwiatki jest tylko na jednej ścianie. Mogę to przeboleć, bo znajduje się tu jedna, najważniejsza rzecz. Okno. Bez krat.
— Fajnie? Może być?
— Ciasno, ale jakoś się zmieszczę. Jak widzisz, nie mam bagażu, więc wiele miejsca nie zajmę.
— Wszystko ci kupimy! Nic się nie martw!
Jej entuzjazm jest… sympatyczny. Ma dziewucha energię. Podoba mi się. Wygląda na to, że z nią się na pewno dogadam. A reszta wyjeżdża z miasta, poza Melą. Czyli jest lepiej, niż myślałam. Jakoś przetrwam.
— Pizza już jest! — krzyczy moja córka.
Idziemy do kuchni. To duże pomieszczenie, w którym mieści się stół. Ktoś dostawił składane krzesełko, które różni się od pozostałych. O proszę. Nigdy nie zakładali, że zjawi się piąty lokator.
MELA
DZISIAJ, 26 CZERWCA 2015, PIĄTEK
Bronek po raz piąty otwiera walizkę. I po raz piąty wyciąga paczki z odzieżą, którą wcześniej z największą starannością posegregował, poskładał i włożył do woreczków strunowych o różnych rozmiarach.
— Chyba już wszystko masz, prawda? — Staram się zachować cierpliwość.
Zawsze mi się to udaje, nie chcę denerwować męża. Nie jest mu łatwo, chciałby się uwolnić od swoich problemów, ale na razie jego stan tylko się pogarsza. Lekarz podkreśla, że to na tle stresowym. Rzeczywiście, Bronek zawsze borykał się z różnymi problemami. Bierze leki, więc wszystko jest pod kontrolą. A przynajmniej było do momentu, gdy w naszym rodzinnym życiu wydarzyła się tragedia. Bronek cztery lata temu stracił siostrę. Jej wstrząsająca śmierć naruszyła strukturę, dokonała szeregu pęknięć w poukładanej rzeczywistości mojego męża. Dręczy go poczucie winy i tęsknota. Wiem, że nie mówi mi wszystkiego.
— Tak, wszystko mam — wzdycha. — To co, widzimy się w lipcu? Tylko błagam, nie bierz matki.
Kiwam głową i otwieram ramiona. Wtulam się z całych sił, on też mnie obejmuje, choć mam wrażenie, że robi to z mniejszym zaangażowaniem niż ja. Od kilku miesięcy kryzys, który odczułam już wcześniej, zaczął się przeradzać w poważny problem. Może teraz, gdy nie będziemy się widywać na co dzień, zdołam na spokojnie przeanalizować, o co chodzi i jak zacząć ratować nasze małżeństwo.
Kocham go. Naprawdę kocham. I będę tęsknić, choć tak często mam wrażenie, że nie dźwignę jego problemów. Po raz pierwszy rozstajemy się na tak długo. Dziwnie mi z tym. Bronek odsuwa się ode mnie coraz bardziej, a ja nie znajduję sposobu, by temu zaradzić. Powoli chce się odciąć chyba od wszystkich, bo wciąż ma wrażenie, że obarcza innych swoim sposobem bycia i przeżywania. Nie wierzy, gdy zaprzeczam.
A może nie chodzi o niego, ale o mnie? Może jego miłość wygasła? Może po śmierci Izy głęboka trauma niczym bomba wysadziła w powietrze wszystkie uczucia, które do mnie żywił?
Ocieram łzę. Nie chcę się rozklejać, a przecież muszę się pożegnać z Gabrysiem.
— Zadzwońcie, jak dotrzecie.
— No jasne.
— I nie zapomnij o Julce — mówię szybko.
— Mela, nie mów do mnie, jakbym był idiotą. No pewnie, że się pożegnam.
Między nimi jest ostatnio różnie. Odkąd u Bronka pogłębiły się problemy zdrowotne, Julka nabrała dystansu. Kiedyś była najprawdziwszą córeczką tatusia, spędzali razem masę czasu. Teraz też mają relację, ale już nie taką. Myślę, że to dlatego Julka nie chce się z nami podzielić swoim sekretem.
Idę do pokoju syna. On też jest już spakowany. Gdy wchodzę, gra na telefonie.
— Tata jest już gotowy. Chodź tu do mnie się wyściskać!
Przytulamy się mocno. Gabryś to cudowny chłopak. Wrażliwy, co oczywiście mu nie służy. Nie lubi sportu, za to lubi jeść. Zajada stresy, a ma ich sporo. Teraz poprosił ojca, by nad morzem wprowadził dla niego dietę.
Zaskoczył nas tym bardzo, ale oczywiście się zgodziliśmy. Wcześniej próbowaliśmy coś zrobić z jego apetytem, ale bezskutecznie. Skoro podjął tę decyzję samodzielnie, to dobry znak. A może wcale nie dobry, ale to Bronek będzie się temu przyglądał przez najbliższe tygodnie.
— Przyjedziecie z Julką i babcią?
— Pewnie tylko z Julką. Babcia zostanie.
Choć na samą myśl o tym, żeby zostawiać ją samą w naszym domu, ogarnia mnie zwątpienie. Muszę coś wymyślić.
— No dobrze. Babcia jest chyba miła.
Czasem Gabryś brzmi jak ośmiolatek.
— Jest, no pewnie.
— Myślałem, że będzie miała jakieś więzienne dziary. Takie na powiekach.
Śmieję się, wyobrażając sobie moją matkę z tatuażami.
— Nie każdy w więzieniu się tatuuje. Jak widzisz, moja mama wolała tego nie robić. Poza tym tatuaże nie mają nic wspólnego z tak zwanym kryminałem.
— Czyli będę mógł sobie zrobić? Julka też chce. Już wybrała sobie nawet miejsce na przedramieniu.
Unoszę wysoko brwi, nadal z uśmiechem.
— No proszę, nie wiedziałam, że takie rzeczy planujecie. Musicie niestety poczekać do pełnoletniości. I sami na to zarobić, a uprzedzam, nie jest to tania przyjemność.
— Dobra. Będę o tym myślał. — Gabryś chwyta walizkę. — To idę już, mamo.
— Zerknij najpierw, czy wzięliście torbę z jedzeniem z lodówki.
Zrobiłam kanapki z razowego pieczywa, bez masła i wyłącznie z warzywami. Do tego owoce i woda. Zgodnie z prośbą syna. Przysięgał, że nad morzem nie będzie prosił o frytki i lody. Ściska mnie w dołku. Może lepiej niech poprosi? Przecież to wakacje, do cholery.
Uparli się, żeby jechać wieczorem, a nie jutro rano. Wiem, że Bronek chciał uniknąć porannego zamieszania. I spędzania czasu z moją matką. Boi się jej, bo jest obca, bo na pewno zasieje w naszym domu chaos.
Muszę to wszystko ogarnąć. Do końca sierpnia uporządkować sprawy i zwrócić mężowi gabinet. W przeciwnym razie dojdzie do tego, że wynajmie sobie jakąś kawalerkę i tam się zaszyje na całe dnie.
Wsiadają do taksówki, która zawiezie ich na dworzec kolejowy. Przed nimi całonocna podróż. Oni rano znajdą się nad morzem, a ja zostanę tutaj, ze wszystkimi problemami. A przynajmniej z jednym, za to dużym.
Gdy taksówka odjeżdża, wracam do środka. Ogarnia mnie przykra pustka, jakby coś mi odebrano. Zastaję Julkę i matkę w salonie, oglądają razem telewizję. Julka przytula się do babci i śmieje się z jakiegoś głupiego teleturnieju. Matka rzuca mi zadowolone spojrzenie.
MELA
DZISIAJ, 27 CZERWCA 2015, SOBOTA
Wzięłam cały weekend wolny, przez co dręczą mnie teraz wyrzuty sumienia. Wiem, że zespół potrzebuje wsparcia, soboty mają największe obłożenie. Wczoraj suszak Mateusz zwany Zgrywusem przysłał mi SMS z informacją, że nic się nie dzieje, w kasie pustki i mam coś z tym zrobić. On tak zawsze. Jakbym posiadała jakieś magiczne moce! Uważam, że restauracja radzi sobie nieźle, biorąc pod uwagę cały rok. Słabsze miesiące nadganiamy przy takich okazjach jak walentynki czy sylwester. Wtedy padają rekordowe utargi.
Budzę się i od razu odnotowuję, że Bronka nie ma. Trochę przykro. Naprawdę lubię, gdy jest blisko.
Spoglądam na zegarek. Dochodzi siódma. Powinnam przewrócić się na drugi bok i pospać do dziewiątej, ale po pierwsze: już zaczyna być nieznośnie gorąco, a po drugie: przypominam sobie, że to mój pierwszy dzień z matką.
Zwlekam się z wyra. Gdy otwieram drzwi sypialni, od razu czuję swąd spalenizny. Zamiast do łazienki biegnę do kuchni.
Widok, który zastaję, jest wstrząsający. Matka w moim szlafroku, z papierosem w ustach, właśnie wrzuca rozgrzaną, dymiącą patelnię do zlewu. Rozlega się nieprzyjemny syk. Cały kuchenny blat jest zawalony naczyniami i upaćkany jakąś mazią. To zapewne ciasto na naleśniki.
Powinnam się była tego spodziewać. Cholerne naleśniki!
— Co ty wyprawiasz?! — cedzę najciszej, jak się da, żeby nie obudzić Julki.
— Robię śniadanie — mruczy, a papieros tańczy w jej wargach.
— Jakim cudem zrobiłaś tu aż taki syf?
— Siadaj, nie gadaj. Matka ci do stołu poda.
Ze zgrozą widzę, że na podłodze leżą skorupki po jajkach, a blat przykrywa warstwa mąki. Na dodatek otwarty karton z mlekiem właśnie się przewrócił i zalewa podłogę przy lodówce.
— Mamo! Zostaw to! To ty siadaj, bo zaraz puścisz dom z dymem.
Zaciąga się i patrzy na mnie zagadkowo. Widzę, że jest z siebie zadowolona.
— Nie przesadzasz? Przecież bym po sobie posprzątała.
Zamiast podnieść chociażby nieszczęsny karton z mlekiem, wychodzi przez drzwi tarasowe. Widzę, jak siada na fotelu i wyciąga nogi przed siebie.
— Gdzie są psy? — mamroczę do siebie. — Chips? Chrupek?
Chrupek leży na kanapie. Za to Chipsa nigdzie nie ma. Wychylam się na zewnątrz i widzę, że furtka jest otwarta. Truchleję. Chips zwiał!
— Mamo!!! — wrzeszczę już bez oglądania się na śpiącą córkę. — Nie zamknęłaś furtki?! Pies przez ciebie uciekł! Czy ty w ogóle myślisz?!
Nawet się nie ruszy.
— Byłam po fajki!
Skąd wzięła pieniądze? Domyślam się, że wygrzebała gotówkę z mojego portfela, nie mam jednak czasu, żeby ją za to ochrzanić. Biegnę do pokoju Julki.
— Wstawaj! Chips uciekł. Babcia go wypuściła.
— Mamo, są waaakacjeee. I jest sobota — warczy spod kołdry.
— Idź do kuchni i zacznij ogarniać pobojowisko. Ja idę go szukać!
Nie znajduję chwili nawet na to, by skorzystać z toalety. Łapię z lodówki kawałek kiełbasy i lecę na zewnątrz. Mam nadzieję, że daleko nie pobiegł. I że nie potrącił go samochód na zakręcie.
Całe szczęście, na drodze trupa brak.
— Chips! Chips!
Nasze osiedle to kilka domów jednorodzinnych. Spokojny azyl w dużym mieście. Ogólnie, dobrze nam w Lublinie. Nie chciałabym się nigdzie przenosić. Nie wiem tylko, jak to będzie, gdy na stałe osiądzie tu moja matka.
Idę chodnikiem i nawołuję psa, jednak myśli przenoszą mnie w inną czasoprzestrzeń.
MELA
KIEDYŚ, 13 LUTEGO 1988, SOBOTA
Jest sobotni poranek, więc robię to, co zawsze: sięgam po materiałową torbę, którą uszyłam samodzielnie na lekcji techniki. Zaglądam do puszki po ciastkach, gdzie znajdują się pieniądze. Proszę mamę, żeby co jakiś czas dawała mi jakąś kwotę, i chowam ją właśnie tam. Co weekend robię duże zakupy, a w tygodniu dokupuję tylko pieczywo.
Na jutro chciałabym zrobić lepszy obiad. W końcu to niedziela. Mięso wciąż jest na kartki, ale całe szczęście mam jeszcze kilka w zapasie. Byłoby dobrze kupić więcej i zamrozić, jak podpowiedziała mi matka koleżanki z klasy, ale mamy tylko lodówkę, bez zamrażalnika.
Rozpisuję listę rzeczy, na których mi zależy. W tym domu to ja jestem gospodynią, mama nie gotuje i rzadko sprząta. Za to lubi moją kuchnię, a ja z radością serwuję różne dania. Uczę się ich ze starej książki kucharskiej. Na przykład dzisiaj zrobię naleśniki. Wiem, że mama pośpi przynajmniej do dziesiątej, więc mam czas, żeby wszystko przygotować.
Znam doskonale okoliczne sklepy, wiem, gdzie co dostanę, czasem nawet spod lady. Na przykład ostatnio pan Grzesiek załatwił banany. Banany! Są bardzo smaczne i słodkie. Można je dodawać do wielu dań, ale zjadłam je bez niczego.
Dzisiaj sobota targowa, a więc kupuję warzywa korzeniowe i jabłka, a do tego wiejskie jaja i mleko w butelce. Być może przygotuję ciasto, choć sztuka pieczenia wciąż jeszcze mi nie wychodzi. To dlatego, że radziecki piekarnik jest kapryśny i nierówno wypieka. Mama przyniosła go kilka miesięcy temu. Myślę, że go ukradła, ale nie mam pewności i nie zadaję pytań.
Mama kradnie. Wiem, bo w jej sypialni znajduję czasem łupy, a w gazetach czytam o napadach, rabunkach i włamaniach. Jakaś szajka krąży w mieście. Zazwyczaj w domu pojawiają się biżuteria, jakieś sprzęty, czasem gotówka. Myszkuję regularnie, żeby wiedzieć, kiedy mogę prosić o pieniądze.
Mam tylko jedenaście lat, ale już wiele się nauczyłam i szybko kojarzę fakty. Mama jest złodziejką, robi różne rzeczy, w domu bywa nieregularnie, trudno ustalić jakiś grafik. Nie jest jednak najgorsza, bo nie pije, jak ojciec mojego kolegi, i nie bije mnie, jak matka innej koleżanki ze szkoły. Ona jest zawsze trzeźwa i nigdy nie agresywna, tylko strasznie dużo pali papierosów. Każdy ma jakieś wady, prawda?
Dogadałyśmy się. Ona daje mi pieniądze, a ja o nas dbam. Robię zakupy, sprzątam, gotuję. Tak jest lepiej, bo gdy matka wejdzie do kuchni, mam potem ogromnie dużo pracy, żeby doprowadzić ją do porządku.
Wracam do domu przed dziewiątą z ciężką siatką. Udało się kupić wszystkie składniki. Od razu zabieram się do robienia ciasta naleśnikowego i rozgrzewam ciężką, żeliwną patelnię. Waży tyle, że nie jestem w stanie operować nią jedną ręką. To mój skarb.
Pierwszy naleśnik nie wychodzi, ale zawsze tak jest. Drugi jest już idealny. Podam go z twarogiem i marmoladą. Wszystko kupiłam na wagę. Sama chętnie zjem jednego, bo wciąż jestem na czczo. Do tego robię dla siebie kawę zbożową z dużą ilością mleka. Popijam ją ze szklanki z czerwonym koszyczkiem.
Lubię te weekendowe rytuały. Zwłaszcza gdy mama jest w domu, jak dzisiaj. Czasem nie wraca na noc. Właściwie w sobotę rzadko jest, dlatego dzisiaj chciałabym to uczcić. Szykuję dla niej dwa placki, składam w trójkąt i wstawiam wodę na prawdziwą kawę. Jeszcze takiej nie piję, bo dzieciom nie wolno. Staram się trzymać zasad, bo czuję, że tak będzie lepiej. Dlatego chodzę spać nie później niż o dwudziestej pierwszej, choć nikt mi nie każe, i regularnie przebieram pościel. Piorę bieliznę. Odrabiam zadania domowe. I opiekuję się mamą, bo ona często nie pilnuje, żeby coś zjeść, nie śpi wystarczająco dużo, zapomina o różnych rzeczach.
O, właśnie się obudziła. Cieszę się, że pierwsze, co poczuje tego ranka, to zapach świeżo zaparzonej kawy.
WANDA
DZISIAJ, 27 CZERWCA 2015, SOBOTA
Budzę się o szóstej. Pierwsze co, to zrywam się na baczność. Czekam na kontrolę oddziałowej. Szybko do mnie dociera, że to nie cela, ale mój pokój. Do rzeczywistości przywołuje mnie kwiecista tapeta i widok za oknem. Zapowiada się bardzo upalny, ale też cudowny dzień. Ogród wygląda zachęcająco. Wszystko w nim jest zielone, a ja zieleni niewiele widziałam w życiu. Zawsze mieszkałyśmy w blokowiskach, a w pace — wiadomo — trawnika nie uświadczysz.
Mimo to czuję się nie najlepiej. Jestem rozbita, jak po ciężkim przeziębieniu, mięśnie pozostają napięte, serce wali zbyt mocno, a w brzuchu wciąż gnieździ się jakaś kula. Nie wiem, co ze sobą zrobić. Co począć na wolności? Nikt mi nie dał żadnego planu. Nie podpowiedział, czym wypełniać doby, jak sterować rzeczywistością, kiedy nikt ci nie mówi, jak masz żyć, i niczego nie zabrania. Brakuje mi zasad. Reguł. Rytmu.
Skończyły się fajki. Najgorzej. Muszę niestety wygrzebać pieniądze z torebki Meli. W portfelu ma zdjęcia dzieci. Julka i Gabryś, gdy byli młodsi. Patrzę na nich przez chwilę i żałuję, że nie uczestniczyłam w ich dorastaniu.
Obiecałam jednak Janeczce, że nie będę roztrząsać przeszłości i zadręczać się dziurą w życiorysie. Jej zdaniem wciąż mam przed sobą ogrom czasu i szansę na to, by nacieszyć się rodziną. Janeczka to optymistka, wierzy w miłość i takie tam.
Kundle chcą wyjść na zewnątrz, więc wychodzą ze mną. Nie zawracam sobie nimi głowy, bo muszę znaleźć jakiś sklep. Drepczę chodnikiem w nadziei, że coś się szybko znajdzie. Chce mi się palić. I jeść. Organizm przywykł, że dostaje jedzenie codziennie w tych samych porach. Co do minuty.
Mam na sobie wczorajsze ciuchy, bo innych nie mam. Gdy wychodzisz z ciupy, nikt nie daje pożegnalnej paczki z ubraniami, butami, kosmetykami. Nowe życie witasz z minimalnym pakietem. A im dłużej siedzisz, tym bardziej dziczejesz. Fajnie iść przed siebie, oddychać letnim powietrzem, nie robić kółek na spacerniaku, tylko maszerować w linii prostej — pytanie jednak, czy jest w tym jakiś cel? Za kratkami nie trzeba go mieć, bo wszystko ktoś robi za ciebie, podejmuje wszystkie decyzje. Można się do tego przyzwyczaić, niektórzy nawet to lubią.
Dopiero po piętnastu minutach widzę sklep. Zmachałam się. Ociekam potem. Noc była ciepła, a słońce od samego rana wypala asfalt i kostkę brukową. Jestem mokra i mam wrażenie, że cuchnę.
W sklepiku kupuję papierosy, fantę i batonik, tym razem mars. Posilam się w drodze powrotnej i trochę rozjaśnia mi się w głowie. Co mogę zrobić w domu? Śniadanie! No przecież — tak zachowuje się matka i babcia. Od rana krząta się w kuchni, jest kochana i ciepła. Ja nigdy taka nie byłam, ale przecież obiecałam sobie żyć inaczej.
Mela zawsze robiła dla mnie naleśniki, jak była dzieckiem. Teraz ja zrobię takie dla niej. Nic prostszego!
Wracam do domu i od razu zaczynam przeszukiwać kuchnię. Tak jak sądziłam — panuje w niej niepokojący, obsesyjny porządek. W szafkach wszystkie rzeczy są poprzekładane do szklanych pojemników, a każdy pojemnik opisany w taki sam sposób. Makaron, płatki, mąka, sól, cukier mają swoje miejsce, stoją w rządkach, jak na jakiejś wystawie życia codziennego. Bronek to świr i całe szczęście, że wyjechał. Gdyby miał mi układać żarcie na talerzu według kolorów i kaloryczności, mogłabym nie wytrzymać i coś brzydkiego powiedzieć. Miski i garnki także posegregowano. W tym domu zapewne każda rzecz jest monitorowana.
Wyciągam, czego mi potrzeba, i nie przejmuję się tym, że moje ruchy burzą porządek. Trochę swojskości i bałaganu nikomu nie zaszkodzi!
Mleko, mąka, jajka, cukier, trochę soli. Ciasto na naleśniki wychodzi gęste, a kiedy wylewam pierwszą porcję na patelnię, wszystko bierze w łeb. Naleśnik czernieje, pali się na moich oczach, nie chce odejść od powierzchni patelni, choć obficie polałam ją olejem. Skąd ten cholerny dym?
Zdążyłam się już zdenerwować, gdy w progu pojawia się Mela. Oczywiście z bardzo niezadowolonym wyrazem twarzy. Szybko ewakuuję się do ogrodu, żeby nie dostrzegła, jak bardzo mi wstyd. Nie poradziłam sobie z głupim śniadaniem. Dziecko dałoby (dawało) radę, a ja spieprzyłam to koncertowo. I jeszcze się dowiaduję, że przeze mnie uciekł pies.
Co to za pies, co zwiewa z własnego domu?
Łapią mnie duszności. Muszę znowu zapalić, to mnie trochę uspokoi.
— Babcia? Wszystko gra? — Dobiega mnie głos Julki.
— Tak, siedzę sobie!
Słyszę, jak zaczyna sprzątać. Drzwi tarasowe znajdują się w kuchni, dochodzą mnie brzęki naczyń. Powinnam sama ogarnąć cholerny bajzel, ale nie mam na to siły. Niech młoda się nagimnastykuje.
Mela znajduje psa, Julka doprowadza kuchnię do porządku i godzinę później na stole pojawia się śniadanie.
— Musimy iść jutro na zakupy. — Te słowa z trudem przechodzą mi przez gardło. — Potrzebuję ciuchów. Nic nie mam.
— Tak! Pojedźmy z babcią na zakupy! — Julka jest zachwycona pomysłem.
Mela się nie krzywi, tylko kiwa głową.
— Pojedziemy dzisiaj. Bez sensu zwlekać.
Będzie musiała wybulić niemało kasy. Nie żebym chciała ubierać się markowo, ale na pewno nie dam sobie wepchnąć szajsu. Chcę znów poczuć, jak to jest dobrze się ubrać. Kiedyś, jak znajdę robotę, wszystko jej zwrócę.
Mela i Julka nie komentują wczesnoporannych wydarzeń, tylko w ciszy jedzą jajecznicę i kanapki w zalanej słońcem kuchni.
MELA
DZISIAJ, 27 CZERWCA 2015, SOBOTA
Drugi dzień z matką, a już widać, że to katastrofa. Co z nią będzie? Gdzie zagrzeje miejsce? Słabo znoszę jej rozkazujący, pewny ton głosu. „Potrzebuję ubrania”. Kup mi. Szybko.
Nie widzę innej opcji, muszę o nią zadbać, bo system przeżuwał ją przez długie lata, wyzuł ze wszelkich umiejętności społecznych i wypluł jak kość. Zrobię wszystko, by jej pomóc, bardzo mi na tym zależy. Tylko niech nie rozwala wszystkiego wokół siebie, w tym naszych relacji.
Po śniadaniu dzwoni Bronek. Zajechali na miejsce, wszystko jest w porządku. Zajęli już kwaterę, zaraz idą na spacer brzegiem morza. Mam nadzieję, że mój mąż nie będzie liczył ziarenek piasku i nie spróbuje poukładać plaży na nowo. Kupiłam mu w prezencie małe grabki, by mógł czesać piaszczyste grzywy. Ucieszył się szczerze i myślę, że będzie na tym zajęciu spędzał sporo czasu. Tak jak Gabryś na czytaniu książek i graniu w gry.
Matka nie ma w czym wyjść z domu, więc pożyczam jej sukienkę wiązaną w pasie. Nie wygląda w niej najlepiej, ale musi to przełknąć, bo jej ciuchy nadają się tylko do wyrzucenia. Cuchną więzieniem.
W samochodzie obydwie siadają z tyłu. Julka przytula się do niej i coś sobie szepczą. Wkurza mnie ten widok, więc włączam radio i pogłaśniam. Akurat trwa jakaś debata. Staram się skupić na głosie spikera, żeby uspokoić myśli.
Dyskusja toczy się wokół wypowiedzi Beaty Kempy sprzed dwóch dni. Polityczka wysnuła tezę, że skoro in vitro dostępne jest dla każdego, nie tylko dla małżeństw, środowiska LGBT będą sobie tylnymi drzwiami zamawiać dzieci. „Takie stworzyliśmy prawo”. Zerkam machinalnie na córkę w lusterku. Zdaje się nie słyszeć tej rozmowy. Myślę, że udaje i tak naprawdę strzyże uszami.
Skąd wiem, że Julka jest lesbijką? Instynkt. Obserwacja. Nie potrafię tego wyjaśnić. Myślę, że wszystkie jej problemy biorą się teraz ze strachu przed tym, co powie świat. I czy się w nim odnajdzie. Tymczasem w Polsce nie dzieje się dobrze. Duda wygrał w maju wybory. Wiem, że polityka jego rządów będzie ciemiężyć osoby LGBT, i tylko czekam na pierwszy ruch, na jakiś cios. Co do jednego mam stuprocentową pewność: będę chronić Julkę z całych sił, nie pozwolę jej skrzywdzić. Chciałabym tylko, aby przyszła do mnie i mi powiedziała, kim jest. Wiem, że coming out to bardzo trudna sprawa, ale przecież nigdy nie zawiodłam jej zaufania.
Jest jeszcze taka młoda. Siksa! I jednocześnie za dwa lata osiągnie pełnoletniość. Założę się, że po maturze wyjdzie na studia do stolicy i tam zacznie żyć swoim życiem, otoczona przez queerowych przyjaciół. Co na to wszystko Bronek? Podzieliłam się z nim moimi spostrzeżeniami. Wybałuszył oczy, westchnął i powiedział tylko: „W tym kraju to ja jej współczuję”. Później już do tego nie wracaliśmy. Nie dlatego, że jest złym ojcem, po prostu sam zmaga się z wieloma problemami.
*
Zostawiamy samochód na parkingu podziemnym i ruszamy do galerii handlowej. Jeżeli dobrze pójdzie, to może być nawet miłe przedpołudnie. Wakacje z babcią: wspólne zakupy, obiad, lody, może kino?
Pierwszą przeszkodę napotykamy już na wejściu. Matka patrzy na ruchome schody i ma niepewny wyraz twarzy. Julka wchodzi na pierwszy stopień i usiłuje ją pociągnąć, ale ta się opiera.
— Dawno takimi nie jechałam — mamrocze, ledwo ją słyszę.
Obawiam się, że nie jechała nigdy.
— Julka! Idziemy do windy — informuję surowym tonem, by zamaskować zaskoczenie całą sytuacją.
Jest już na górze.
— To czekam na was!
Matka unika mojego wzroku, ale nie wydaje się speszona. Raczej zła. Cóż, nie pomyślałam o tym, że nowoczesna galeria handlowa może stanowić dla kogoś wyzwanie. A przecież matka zjawia się w naszych czasach niczym gość z przeszłości, który odbył podróż w czasie. Zapuszkowali ją w dziewięćdziesiątym piątym. Pierwsza galeria pojawiła się w Polsce w dziewięćdziesiątym trzecim, ale w Warszawie. W Lublinie musieliśmy czekać na coś podobnego do roku dwutysięcznego. Ten wielki, gigantyczny wręcz kompleks jest dla niej po prostu przytłaczający.
Bacznie ją obserwuję, gdy drzwi windy odsłaniają przed nami przepastne korytarze i barwne witryny sklepów. Robi dobrą minę do złej gry, ale w jej oczach dostrzegam zaskoczenie. Tyle tego wszystkiego, do tego tłum ludzi, jakbyśmy wlazły do wielkiego mrowiska. Tłoczą się, mijają nas, potrącają ramieniem. Przyjechali tu na zakupy, na sobotni lunch, do bawialni. Uciekają przed upałem do klimatyzowanych przestrzeni. Hordy dzieciaków świętują pierwszy wakacyjny weekend. Pewnie większość z nich rozjedzie się za moment na letnie kolonie lub do dziadków. Byle dalej od domu, bo rodzice nie mają przestrzeni, by zajmować się młodymi cały dzień. Pracują. Wiem coś o tym.
— Mamo, wszystko w porządku? — upewniam się.
Współczuję jej, naprawdę. To musi być okropne uczucie, wpaść do świata, który tak bardzo się zmienił.
Łypie na mnie gniewnie.
— A co ma nie być w porządku? Idziemy do sklepu. Julka, znajdź dla mnie coś modnego!
WANDA
DZISIAJ, 27 CZERWCA 2015, SOBOTA
Początkowo sparaliżował mnie strach. Te ruchome schody. Nie znoszę ich i ze wstydem przyznam, że po raz pierwszy widzę je na żywo. Wcześniej nie miałam okazji. Stawiasz nogę, a to jedzie, nie patrzy, czy już jesteś, czy jeszcze się wahasz. Julka wszystko ogarnia, ja zostaję w tyle. Mela za to udaje zatroskaną córkę i traktuje mnie jak jakąś niepełnosprytną. Wkurzające. Może i wyszłam z pierdla, ale potrafię się świetnie dostosować. I szybko. Jeszcze zobaczy i będzie jej głupio.
Jestem rozdrażniona i zaczynam odczuwać mdlący stres. Wszystkiego tutaj jest zdecydowanie za dużo. Ludzi, światła, muzyki, hałasu, przestrzeni. Oczy bolą i w głowie huczy. Najchętniej usiadłabym na jakiejś ławce, by odetchnąć, ale tak robią starzy ludzie. A ja nie jestem stara. Jeszcze nie! Dopiero teraz zaczynam żyć.
— Babcia, to supermodna sieciówka. Na pewno coś tu dla ciebie znajdziemy.
Wciąga mnie do sklepu o nazwie ZARA. Zara to ja się przewrócę od ilości tych wszystkich ciuchów. Wybór jest tak ogromny, że nie sądzę, abym cokolwiek zdołała zmierzyć. Julka wydaje się pływać w tym oceanie jak ryba. Przebiera wieszaki tak zwinnie, jak diler przelicza banknoty, i co chwilę coś wyjmuje. Postanawiam iść w jej ślady. To dobra myśl, papugować młodą. Zerkam na Melę. Ta tylko się rozgląda, czasem dotknie jakiegoś ubrania.
— Julka, a takie spodnie ci się podobają?
Łapię dziurawe szorty, bardzo krótko wycięte.
— I to jak! — wykrzykuje z entuzjazmem.
— Julka, dzisiaj nie ubieramy ciebie. — Mela nie jest zachwycona.
— Ale mamo, nie kupisz mi nic?
— Te spodnie kosztują dwie stówy. Miej litość — odpowiada z pełną surowością.
— Mela, nie zachowuj się tak — burczę. — Kupimy dziecku, co będzie chciało. Dzisiaj jest pierwsza sobota wakacji. Dałaś jej coś za świadectwo?
Bo czemu nie? To tylko ciuchy, każda nastolatka chce je mieć. A ja muszę pokazać, że jestem super. Wyciągam kilka dziwnych łachów, które wydają się pasować na młodą dziewczynę. Julka piszczy z zachwytu, a Mela cały czas każe jej odkładać rzeczy na miejsce.
Nic z tego. Z naręczem bluzek, spodni i topów ruszamy do przymierzalni. Mela wciąż protestuje, ale wyczuwam rezygnację. I słusznie! Zaszalejmy. Życie jest cholernie krótkie, lepiej niczego sobie nie żałować.
— Mamo, co ty wyprawiasz? — syczy na boku. — Nie stać mnie, żeby obkupić was obie.
— Mela, nie bądź żyła — zbywam ją. — Dziewczyna całe wakacje spędzi w mieście. Choć tyle możesz jej zafundować.
Kręci głową, ale nic już nie dodaje. A ja lecę do przymierzalni i mierzę wszystko po kolei. Wreszcie zaczynam wyglądać jak człowiek. Nie jak wyrzutek na utrzymaniu państwa. Teraz utrzymuje mnie córka, ale wiadomo, że to przejściowe. Tylko od niej pożyczam, już mówiłam.
Dziewczyna przy kasie, niewiele starsza od Julki, mówi, że do zapłaty jest tysiąc pięćset złotych. O ja pierdolę. Fortuna za te szmaty?
Mela płaci plastikową kartą. Nigdy takiej nie widziałam, ale wiem, do czego służy. Teraz to jest Polska bezgotówkowa. Też bym chciała mieć konto w banku, z furą kasy. Na wszystko przyjdzie czas, pocieszam się. Mimo to czuję się niepewnie. Kiedyś każdy miał w portfelu forsę, teraz jakieś maszynki przetwarzają liczby, zaglądają na twoje konto. Czy oni się nie boją, że takie elektroniczne pieniądze mogą zniknąć?
Kontynuujemy zakupy. Potrzebna mi bielizna, buty, coś do spania, kosmetyki. Mela musi wyjmować swoją kartę wiele razy, a torby przestają mieścić się w rękach. W końcu lądujemy w restauracji, zmęczone, ale szczęśliwe. Wyglądamy jak jakieś bogaczki obłożone zakupami.
Zamawiamy ogromną pizzę (zrozumiałam już, że w tej rodzinie kocha się pizzę ponad wszystko) i napoje. Mela chyba pogodziła się z faktem, że tego dnia przepuści całą wypłatę (jaka jest teraz najniższa krajowa? I ile ona w ogóle zarabia?). Jestem głodna, pochłaniam więc kawałek placka z serem i popijam colą. Takiego żarcia w więzieniu nie serwują. Jest pyszne i tłuste. Szybko się przejadam, nie przywykłam do wielkich porcji. Zaczyna mnie okropnie boleć brzuch, ale nie skarżę się głośno. Wczoraj nawet nie tknęłam jedzenia, bo wiedziałam, że to się tak skończy.
Przyglądam się Meli i Julce. Młoda trzyma matkę na dystans, ale widać, że dobrze się bawi w naszym towarzystwie. Odczuwam ulgę, bo mam wrażenie, że zacieśniłyśmy dzisiaj więzi. To bardzo udany pierwszy dzień dla naszej trójki.
Dla mnie samej trochę mniej. Ten świat okazał się o wiele bardziej przerażający, niż mi się wydawało. Myślałam, że szybko przywyknę, ale przypominam mieszkankę buszu, którą ktoś przywiózł do samego serca Nowego Jorku.
MELA
DZISIAJ, 29 CZERWCA 2015, PONIEDZIAŁEK
To był trudny i męczący weekend. Najpierw nieszczęsne śniadanie w sobotę, szukanie psa (znalazł się), później najbardziej kosztowne zakupy w całym moim życiu. Niedziela polegała na tym, że ja sprzątałam, a Julka i matka wylegiwały się w ogrodzie.
Mama adaptuje się w miarę dobrze, ale też bardzo pochłania naszą uwagę. Nie podoba mi się, że Julka jest nią aż tak zachwycona. Spędzają wspólnie każdą chwilę.
Dzisiaj mój ostatni wolny dzień. Wiem, że w robocie piętrzy się już cała sterta papierów i zaczyna być niespokojnie, ale jestem potrzebna w domu. Idziemy z Julką na ostatnią w tym sezonie sesję terapeutyczną. Ja lub Bronek zawsze podrzucamy ją na miejsce i czekamy, aż skończy.
Julka boryka się z problemami. Sprawia kłopoty nauczycielom, bywa opryskliwa. Miewa napady szału, trudno nad nią wtedy zapanować. Kiedy odkryliśmy, że się okalecza i dręczą ją myśli samobójcze, od razu interweniowaliśmy. Terapia i leki pomagają. Właściwie nie ma porównania! Julka już nie myśli o swojej śmierci. Trochę odżyła, jest bardziej kontaktowa. Zastanawiam się, czy zrobiła w gabinecie coming out. Czy psycholożka poznała jej tożsamość, czy o tym rozmawiają? Chyba tak, przecież trudno ukrywać coś takiego przed terapeutką.
Wanda zostaje w domu, a my jedziemy do gabinetu. Julka się do mnie nie odzywa, ale to nic nowego. Mam wrażenie, że bezustannie się boczy, a ja jestem jej największym wrogiem. Jedziemy na terapię w milczeniu.
Ach, dojrzewanie. Ja w jej wieku… No cóż. Właśnie w tym problem — nie mogłam sobie pozwolić na bunt i problemy. Byłam dorosłym dzieckiem. Nawet mówiłam jak stara maleńka, na co zwracali uwagę głównie nauczyciele. Jak ty się mądrze wysławiasz, mawiali. Być może płacę za to dzisiaj, jako dorosła osoba.
— Widzę, że świetnie się dogadujesz z babcią — zagaduję z nadzieją, że Julka da mi fory.
— No.
— Jacyś twoi znajomi zostali w domu na wakacje? Nie musisz siedzieć z nami non stop.
— Nie. Nikogo nie ma.
— Niny też?
Nina to jej najlepsza przyjaciółka (raczej nie dziewczyna, wiedziałabym), która moim zdaniem nigdzie nie wyjechała. Jej rodzicom się nie przelewa i już nie raz, nie dwa zabierała się na wspólne wakacje z nami. Kiedyś Julka mnie za to uwielbiała, ale nigdy nie robiłam tego przez wzgląd na nią. Lubię Ninę i przykro mi, że jej rodziców na coś nie stać. Wiem, nie powinnam finansować nikomu wakacji, ale trudno mi nad tym zapanować. Zawsze mięknę. Bronek już do tego przywykł. Kiedyś nawet był ze mnie dumny. Dzisiaj mam wrażenie, że tylko go to drażni.
— Nina… jest na miejscu. Ale czego się czepiasz?! Czy ja nie mogę spędzić z babcią trochę czasu? Jesteś zazdrosna? A może nienawidzisz jej, bo wyszła z więzienia?
— Że co? — Niemal parskam śmiechem.
— Widzę, jak na nią patrzysz. Jakbyś wyskoczyła z pudła po dwudziestu latach, też byś nie umiała pewnych rzeczy. Na przykład zrobić śniadania.
— Ale ja się z tobą zgadzam. I jej nie winię.
— Akurat.
Znajduję się pod ciągłym ostrzałem oskarżeń. Wszystko robię źle i jestem okropna. Ach, jak bardzo tęsknię za Julką, która chodziła do podstawówki i darzyła mnie uwielbieniem. Gabryś jeszcze jest w tej fazie, ale to zapewne ostatnie miesiące.
Dzieci w wieku dojrzewania to wielkie wyzwanie. Nieustannie drżę o to, czy dajemy radę jako rodzice. Zwłaszcza że Bronek mierzy się ze swoimi demonami i nie zawsze znajduje w sobie siłę, by skupiać się na nich. Na nas.
Julka znika w gabinecie, a ja wybieram się do pobliskiej kawiarni. Godzina tylko dla mnie. Mogłabym poczytać książkę, ale zapomniałam zabrać. Ostatnio w ogóle nie mam czasu na przyjemności, miałam nadzieję, że zmieni się to w wakacje. Powrót matki pokrzyżował moje plany.
A właśnie. Muszę do niej zadzwonić. Chyba wie, jak się odbiera stacjonarny? Planuję sprawić jej telefon komórkowy, ale na to jeszcze za wcześnie. Niech się oswaja z tym nowoczesnym światem powoli.
Jeden sygnał, drugi, trzeci. Nie podnosi słuchawki. Czuję rozdrażnienie. Dokąd polazła? Leży w ogrodzie? Poszła spać? Wybrała się na spacer?
— No? — W końcu odbiera.
— Mówi się „halo” albo „słucham”.
— A ja sobie chcę odbierać tak. I co mi zrobisz?
— Nic, mamo. Palisz?
— Nie.
— Słyszę, że palisz w domu.
— Jak możesz słyszeć? — mówi, a ja jestem pewna, że właśnie wypuszcza resztki dymu z ust. — Paliłam na zewnątrz, ale zadzwoniłaś i musiałam wejść ze szlugiem. Więc nie do mnie te pretensje.
— Wczoraj też paliłaś w środku, choć prosiłam cię już wiele razy. Ale wiesz co? To się skończy, kiedy nie będę ci więcej kupować fajek.
Słyszę, jak cmoka niezadowolona.
— Szantażujesz mnie? Córa, nieładnie.
— Nie, ja tylko próbuję wyegzekwować coś, na czym mi zależy. — Wypuszczam powietrze z rezygnacją. — Słuchaj, w latach dziewięćdziesiątych kopcenie fajek w domach było zapewne nagminną praktyką. Ty tak robiłaś, trując mnie, swoje dziecko. Jednak dzisiaj to wyszło z mody. Tak się po prostu nie robi. Więc proszę, ostatni raz.
— Dobraaa — rzuca tonem rozkapryszonej nastolatki. — Przestań się czepiać. Wiesz, że się staram, ale to nie takie łatwe. Te pierwsze dni na wolności… Sama rozumiesz. Muszę się pozbierać. I gdyby nie było tak piekielnie gorąco, tobym ciągle spała.
— Źle się czujesz?
— A jak mam się czuć?
— Tylko pytam… No dobrze, to odpoczywaj. Wrócimy niedługo.
Dopadają mnie wyrzuty sumienia, bo niełatwo jest się wczuć w sytuację mojej matki. Domyślam się, że jest zestresowana, niepewna, może nawet przerażona. Tylko w ogóle tego po niej nie widać. Jak dla mnie, nic się nie zmieniła. Nadal jest kobietą, która zachowuje się jak duże dziecko. Wciąż uwielbia stawiać siebie w centrum uwagi. I choć myślałam, że już nie mam matki, to jednak cały czas mi na niej zależy.
WANDA
DZISIAJ, 29 CZERWCA 2015, PONIEDZIAŁEK
Zostałam sama w domu i trochę mi z tym dobrze, a trochę nie. Dużo tu miejsca. Wszystko jakieś takie przestronne, sama nie wiem, czy mi się to podoba. No i światło. Dużo światła słonecznego.
Początkowo cieszyłam się tą letnią pogodą. Za kratkami nigdy nie odczuwałam upałów. Inne osadzone skarżyły się na zaduch w celi, a ja nie zdejmowałam skarpet przez cały rok, bo mi stopy marzły. Jednak tutaj, w Lublinie, słońce zaczęło mnie razić, jakbym znalazła się sama na wielkiej, spalonej słońcem równinie, bez możliwości ucieczki.
Po paru dniach na wolności jest jeszcze gorzej niż w piątek.
Wszystko zdaje się mnie atakować. Ciągle czegoś nie wiem, jestem bezustannie zaskakiwana. Lublin niby aż tak bardzo się nie zmienił, ale to miasto zrobiło się takie głośne. Wokół domu Meli jest więcej spokoju, ale wizyta w galerii handlowej była trudniejsza, niż myślałam. I to ciągłe, niekończące się zmęczenie. Moje ciało jest ociężałe, kończyny wydają się sztywne.
Dla zabicia czasu postanawiam przyjrzeć się wszystkim sprzętom w domu i trochę poszperać. Porządek w szafkach i na półkach nadal wydaje mi się odstręczający, więc może uda mi się zrobić trochę bałaganu.
Zaczynam od sypialni Meli. W szafie znajduję ubrania, bieliznę, pościel i inne takie. Są też dokumenty, schowane w komodzie. Umowa na kredyt hipoteczny (wciąż mają piętnaście lat do spłaty), dużo różnych innych papierów, których treści nie rozumiem. Są świadectwa szkolne Julki i Gabrysia. Jakieś zaświadczenia od lekarza. Czytam je pobieżnie, bo nie mogę się skupić. Dowiaduję się jednak, że Bronek ma zdiagnozowane jakieś zaburzenia na tle psychicznym. Ciekawe.
W salonie dzwoni telefon. Jego ostry dźwięk działa jak paralizator. Podskakuję, a przez moje ciało przebiega prąd. Pospiesznie chowam wszystko, co znalazłam, jakbym została właśnie na czymś przyłapana. Opuszczam sypialnię z ulgą.
Dłonie mi się trzęsą, więc szybko odpalam szluga. A telefon dalej dzwoni. Muszę podnieść słuchawkę.
— No?
To Mela. Kontroluje sytuację, bo nie ma do mnie zaufania. Pewnie się boi, że puszczę chatę z dymem. Domyślam się, że mną gardzi, podobnie jak reszta społeczeństwa. Nie dość, że spędziłam za kratami kawał życia, to jeszcze trafiłam tam za okropne rzeczy.
Rzeczy, które wciąż wracają do mnie w snach, co jest o wiele gorszą karą niż pozbawienie wolności. Jeśli ktoś jest wyposażony w sprawnie działające sumienie, to ma przesrane. Lepiej byłoby nic nie czuć, nie martwić się. Tak jak na przykład Agunia. Agunia zabiła swojego konkubenta, a wcześniej odebrano jej piątkę dzieci. Ona jednak w ogóle się tym nie przejmowała. „Stało się. Sama nie wiem jak, nie pamiętam. Ale skoro sąd mnie skazał, to widać to zrobiłam”.
Nachodzi mnie ochota, by iść przed siebie. Przypomnieć sobie miasto. Znam Lublin dosyć dobrze i wciąż pamiętam, co i gdzie się znajduje. Pytanie, jak wiele się pozmieniało? I czy znajdę starych znajomych? Nikt nie wie, że wyszłam na wolność.
Na drogę zabieram całą paczkę fajek i colę, którą znalazłam w lodówce. Idę chodnikiem, mijam jednorodzinne domy, aż docieram na przystanek. Akurat podjeżdża autobus.
— Pan do centrum?
Kierowca potwierdza, więc wsiadam. Nie mam biletu, ale tym się nie będę przejmować. Całe życie jeździłam na gapę. Nawet gdy w domach zastępczych ktoś kupił mi bilet, nie brałam go ze sobą. Zawsze uważałam, że coś mi się od społeczeństwa należy. Nie dostałam kochającej rodziny, dobrych warunków — to chociaż darmowe przejazdy powinni mi zapewnić.
W autobusie nie ma prawie nikogo, w końcu to wakacje, godzina przedpołudniowa. I dobrze, mam czas, żeby się oswoić z sytuacją. Jest cholernie gorąco, zaczynam się pocić. Popijam colę, która wciąż pozostaje zimna. Jej słodki smak i ostre, kolczaste bąbelki gazu kłujące mnie w gardło dodają otuchy.
To mi przypomina, że dawno nie próbowałam alkoholu.