Nie proszę o milość - Danuta Awolusi - ebook

Nie proszę o milość ebook

Danuta Awolusi

4,1

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Dwie singielki. Dwie historie. Jedno pragnienie miłości.

 

Przyjeżdżają do Warszawy w poszukiwaniu nowego życia. Hania szuka prawdziwego uczucia, Ewa –po rozstaniu z partnerem  – kolejnych przygód i erotycznego spełnienia. Co łączy tak różne kobiety?  To samotność, do której żadna z nich się nie przyznaje. a która sprawia, że z obawą myślą o kolejnych etapach życia. Dokąd zaprowadzi je ten strach?

 

Mocna, słodko-gorzka opowieść o egoizmie i związkach , oczekiwaniach i rozczarowaniach, zdradzie i naiwności. A także o trudnej przeszłości, która pada cieniem na przyszłość.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 305

Oceny
4,1 (23 oceny)
9
9
3
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
SunKlinski

Nie oderwiesz się od lektury

Super książka.
00
Miroska561

Dobrze spędzony czas

niezła ...
00

Popularność




Au­tor: Da­nu­ta Awo­lu­si

Re­dak­cja: Ewa Bier­nac­ka, Mał­go­rza­ta Pi­lec­ka

Ko­rek­ta: Ka­ta­rzy­na Zio­ła-Ze­mczak

Skład: Ro­bert Ku­pisz

Pro­jekt gra­ficz­ny okład­ki: ICCA Stu­dio

Zdję­cia na okład­ce: Ka­ta­rzy­na Ko­sa­kow­ska

Re­dak­tor pro­wa­dzą­ca: Bar­ba­ra Wa­lus

Re­dak­tor pro­jek­tu: Agniesz­ka Fi­las

Re­dak­tor na­czel­na: Agniesz­ka Het­nał

Przygoowanie eBooka: Jarosław Jabłoński

© Co­py­ri­ght by Da­nu­ta Awo­lu­si

© Co­py­ri­ght for this edi­tion Wy­daw­nic­two Pas­cal

Ta książ­ka jest fik­cją li­te­rac­ką. Ja­kie­kol­wiek po­do­bień­stwo do rze­czy­wi­stych osób, ży­wych lub zmar­łych, au­ten­tycz­nych miejsc, wy­da­rzeń lub zja­wisk jest czy­sto przy­pad­ko­we. Bo­ha­te­ro­wie i wy­da­rze­nia opi­sa­ne w tej książ­ce są two­rem wy­obraź­ni au­tor­ki bądź zo­sta­ły zna­czą­co prze­two­rzo­ne pod ką­tem wy­ko­rzy­sta­nia w po­wie­ści.

Wszel­kie pra­wa za­strze­żo­ne. Żad­na część tej książ­ki nie może być po­wie­la­na lub prze­ka­zy­wa­na w ja­kiej­kol­wiek for­mie bez pi­sem­nej zgo­dy wy­daw­cy, z wy­jąt­kiem re­cen­zen­tów, któ­rzy mogą przy­to­czyć krót­kie frag­men­ty tek­stu.

Biel­sko-Bia­ła 2017

Wy­daw­nic­two Pas­cal sp. z o.o.

ul. Za­po­ra 25

43-382 Biel­sko-Bia­ła

tel. 338282828, fax 338282829

pas­cal@pas­cal.pl

www.pas­cal.pl

ISBN 978-83-8103-137-0

Moim ko­cha­nym przy­ja­ciół­kom.

Z wami każ­da sa­mot­ność boli mniej.

Obce

Roz­dział 1

Ha­nia

Je­stem Ha­nia. Taka so­bie Ha­nia. Moje imię ko­ja­rzy mi się wła­śnie z kimś „ta­kim so­bie”. Mat­ka i oj­ciec mają od­mien­ne zda­nie.

Ro­dzi­ce. Co mogą wie­dzieć o do­ro­słej Hani?

Ostat­nie mie­sią­ce, lata (całe ży­cie?) mia­ły pra­wo przy­czy­nić się do ni­skie­go po­czu­cia war­to­ści. Dla­cze­go taki far­ma­zon przy­kle­ił się do mnie i po­zo­stał? Ety­kiet­ka. Je­stem omet­ko­wa­na.

Je­stem Ha­nia. Ha­nia cał­kiem po­rząd­na, po­ukła­da­na. Ha­nia, któ­ra czu­je się już zbyt zmę­czo­na, by ba­lo­wać ze zna­jo­my­mi do świ­tu, i zbyt ener­gicz­na, by od­mó­wić pój­ścia na im­pre­zę. Ha­nia, któ­ra sama so­bie wy­da­je się cza­sem nud­na, a nudę wi­dzi głów­nie w oczach roz­mów­ców.

Je­stem Ha­nia. Tak czę­sto wy­po­wia­dam te sło­wa, że za­czy­na­ją mi przy tym drę­twieć usta. Blo­ku­ją się, bo ile razy czło­wiek może się przed­sta­wiać? I ilu oso­bom?

Cza­sem krzy­czę w my­ślach, wrzesz­czę jak opę­ta­na: „Je­stem! Sły­szy­cie mnie? Je­stem!”. Od­bi­ja się to echem w mo­jej gło­wie, bez od­ze­wu. Miło so­bie cza­sem po­krzy­czeć. Po­czuć, że się żyje.

Jest po­czą­tek stycz­nia. Je­stem tego pew­na. Nie­daw­no wi­ta­łam nowy rok. Do­brze, że mam taki punkt za­cze­pie­nia, bo mie­sią­ce zle­wa­ją mi się w jed­no, moją uwa­gę przy­cią­ga je­dy­nie zmie­nia­ją­ca się tem­pe­ra­tu­ra. Je­sień, zima, wio­sna, lato, dzień za dniem, taka so­bie Ha­nia żyje, bez sprze­ci­wu, pod­da­je się ko­lej­nym mie­sią­com.

Sto­ję przed lu­strem jak co dzień rano, jak pra­wie każ­dy czło­wiek, któ­ry musi gdzieś wyjść, po­biec, coś za­ła­twić. Pa­trzę na sie­bie i my­ślę, że wy­glą­dam ja­koś bla­do. Wiem, co to za stan. To „my­siość”.

My­siość jest cza­so­prze­strze­nią, w któ­rej – mam wra­że­nie – uda­ło mi się zbrzyd­nąć w cią­gu jed­nej do­słow­nie nocy. Cia­ło chu­de, ko­ści­ste, po­wy­gi­na­ne, jak­bym do­pie­ro co ucie­kła z fron­tu. Cera w lu­strze razi bla­do­ścią, roz­le­głe cie­nie pod ocza­mi cią­żą na wy­ra­zie twa­rzy. Wą­skie usta zbi­ja­ją się w cien­ką li­nię, szczę­kę mam obo­la­łą. Już ja do­brze wiem cze­mu.

Za­ci­ska­łam ją zno­wu całą noc, tak moc­no, że za­cho­dzę w gło­wę, ja­kim cu­dem nie wbi­łam so­bie zę­bów głę­bo­ko w dzią­sła. Do­praw­dy, ludz­ki or­ga­nizm jest wy­trzy­ma­ły. Ciot­ka or­to­dont­ka obie­ca­ła mi kie­dyś za­ła­twić spe­cjal­ną na­kład­kę na szczę­kę. Mało mnie ob­cho­dzi na­kład­ka, nie ru­sza mnie, że kosz­tu­je for­tu­nę i ogól­nie… Ale jed­nak chcę mieć ład­ne zęby, ja­kaś część mnie dźwi­ga wciąż brze­mię ko­bie­co­ści. Ta część cią­gle na­le­ga i na­le­ga, że­bym o sie­bie dba­ła. Zmie­ni­ła majt­ki, wy­pra­so­wa­ła bluz­kę, spraw­dzi­ła, czy sta­nik się nie roz­ła­zi, i wy­de­pi­lo­wa­ła pa­chy. Do­brze, pro­szę pani, zaj­mę się tym, tyl­ko niech mi pani da już spo­kój.

My­siość czę­sto mija, kie­dy już wej­dę mię­dzy lu­dzi. Wy­star­czy, że moja sto­pa do­tknie chod­ni­ka, a usta wy­po­wie­dzą pierw­sze „Dzień do­bry”.

Od razu le­piej, kie­dy „taka so­bie Ha­nia” ma się do kogo ode­zwać.

Obu­dzi­łam się chwi­lę temu, jak za­wsze rześ­ka. Mój krnąbr­ny, cał­kiem roz­re­gu­lo­wa­ny or­ga­nizm bu­dzi mnie za wcze­śnie. Od dwóch lat! Me­cha­nizm jest pro­sty.

Świa­do­mość daje mi sy­gnał, że to już ko­niec błą­dze­nia w kra­inie snów. Czas za­cząć dzień, wy­zna­czyć so­bie cele, wy­peł­nić go, jak naj­le­piej się da. Prze­ko­na­nie, że na­le­ży naj­bliż­sze dwa­na­ście go­dzin prze­żyć z sen­sem, ob­ja­wia się lek­ko drżą­cy­mi dłoń­mi i moc­niej bi­ją­cym ser­cem.

Póź­no przy­szedł sen. Póź­no i był zły…1

1 Hey, [sic!], w: [sic!], War­ner Mu­sic Po­land, 2001.

W pra­cy mam być na dzie­wią­tą.

Sto­ję boso w ła­zien­ce, ga­piąc się w lu­stro o pią­tej rano.

Zdą­żę jesz­cze zjeść dwie łyż­ki owsian­ki i pójść na ba­sen, jak za­wsze od po­nie­dział­ku do piąt­ku. Jak za­wsze sta­nę pod drzwia­mi jako jed­na z pierw­szych, cze­ka­jąc na ich otwar­cie. A po­tem za­nu­rzę się w wo­dzie i zro­bię dwa­dzie­ścia dłu­go­ści. Za­wsze tyle samo.

Wsa­dzę moje ko­ści­ste, ko­śla­we cia­ło pod prysz­nic, świe­cąc na­go­ścią obok oty­łej pani, któ­ra przy­cho­dzi na ba­sen od roku i nie schu­dła do­tąd ani ki­lo­gra­ma. Mru­czy­my do sie­bie po­wi­ta­nie, ale ni­g­dy nie roz­ma­wia­my. Nie mam ocho­ty. Ona też nie. I to nam pa­su­je.

Dzień za­czę­ty. Za­raz wśli­zgnę się do me­tra, tuż przed siód­mą, jesz­cze nim cała War­sza­wa wle­je się sza­rym, gę­stym stru­mie­niem do pod­zie­mi, opa­no­wu­jąc wa­go­ny jak wy­głod­nia­ła sza­rań­cza.

A był taki czas, że wsia­da­łam do me­tra przed szó­stą. Po co?

Za­my­kam oczy i wi­dzę go. Moją na­dzie­ję pod­pie­ra­ją­cą drzwi w wa­go­nie, choć to za­ka­za­ne.

Roz­dział 2

Ewa

Ukła­dam usta w dziu­bek i spo­glą­dam w lu­stro. Są peł­ne i wy­dat­ne, choć nie­tknię­te żad­ną igłą czy skal­pe­lem. Mat­ka na­tu­ra dzie­li nie­rów­no. Mnie dała skarb…

W oczach od­bi­ja­ją się ła­zien­ko­we lam­py. Uno­szę moc­no za­ry­so­wa­ne brwi i prze­krzy­wiam gło­wę. Dzi­siej­szy look zde­cy­do­wa­nie za­słu­gu­je na uwiecz­nie­nie. Chwa­ła i nie­śmier­tel­ność temu, kto wy­my­ślił sel­fie. Do­brze za­czę­ty dzień to taki, kie­dy moje al­ter ego chce stać się po raz ko­lej­ny hi­tem me­diów spo­łecz­no­ścio­wych i jesz­cze za­nim do­ja­dę do me­tra, ze­brać przy­naj­mniej dwa­dzie­ścia na­gród w po­sta­ci po­lu­bień i ko­men­ta­rzy. Ko­men­ta­rze lu­bię naj­bar­dziej. To ma sens, wy­ra­ża emo­cje, a te wzbu­dzam na pew­no.

Krót­ka, roz­klo­szo­wa­na spód­nicz­ka, spor­to­we buty. Bluz­ka i kol­czy­ki po­ły­sku­ją­ce zwod­ni­czo. Trzy­dziest­ka trój­ka, a wy­glą­dam na dwu­dziest­kę. Ma­ki­ja­żu wie­le nie trze­ba. Wy­star­czy po­bież­ne pod­kre­śle­nie oczu albo moc­niej­sza szmin­ka, a płeć mę­ska za­po­mi­na wy­siąść na wła­ści­wej sta­cji me­tra. Nie uła­twiam im za­da­nia. Dro­cze­nie się mam we krwi, to jak in­stynkt lwi­cy. Uśmie­cham się, pa­trzę w oczy, a po­tem od­wra­cam wzrok, bo wszyst­ko ma swo­je gra­ni­ce. Głów­nie moja ocho­ta na za­ba­wę.

Je­stem Ewa. Ewa, co już swo­je prze­szła i wie, cze­go prag­nie. Ewa, co chce uży­wać ży­cia, bo, do cho­le­ry, ma się jed­no.

Kie­dy mój po­ran­ny look wę­dru­je już w od­mę­ty In­ter­ne­tu, by za­pra­co­wać na uzna­nie, za­trzy­mu­ję wzrok. Pa­trzę na nią. Na Ewę w lu­strze. Ona po­waż­nie­je. Myśl prze­ni­ka szkla­ną ta­flę i ścia­nę ła­zien­ki.

Za tą ścia­ną leży praw­nik od sied­miu bo­le­ści. Jesz­cze nie za­szczy­cił świa­ta swo­im ma­je­sta­tem. Śpi.

Mo­gła­bym go obu­dzić. Kie­dyś tak ro­bi­łam. Co to za „kie­dyś” było, sama już nie pa­mię­tam.

On nie wie, co tra­ci. Suk­ce­syw­nie, z każ­dym prze­spa­nym po­ran­kiem, mil­czą­cym dniem i kłó­tli­wym wie­czo­rem, tra­ci.

Już za chwi­lę nie bę­dzie sma­ko­wał mo­ich wy­dat­nych ust ani nie zaj­rzy w moje ogrom­ne oczy. Jesz­cze mo­ment, a będę sta­ła w in­nej ła­zien­ce. Nowa Ewa, wol­na Ewa. Ale tego jesz­cze nie wiem. Prze­czu­wam, bo ko­bie­ta taka jak ja nie bę­dzie wiecz­nie tkwi­ła w ta­kim ukła­dzie.

Czu­ję, jak pod po­wie­ką zbie­ra się pie­ką­ca łza, sło­na zdraj­czy­ni, ma ocho­tę roz­ma­zać do­pie­ro co na­ło­żo­ny tusz.

Nie mam te­raz cza­su na sła­bość.

Nie mam cza­su na za­ba­wę w mi­łość2.

2Ibi­dem.

Roz­dział 3

Ha­nia

O pią­tej rano lu­bię po­stać w ła­zien­ce i za­wie­sić się na mo­ment. Przed oczy­ma ist­na ka­ru­ze­la twa­rzy. Wspo­mnień. Lu­dzi, któ­rzy byli przez chwi­lę, a te­raz już ich nie ma. Tak nie­zna­czą­cy, nie­re­al­ni, jed­nak za­pa­mię­ta­ni. Tak jak on. Chło­pak z me­tra.

Wcze­sna pora, moja ulu­bio­na. Jesz­cze wró­cę do tego, dla­cze­go taki ze mnie skow­ro­nek. Kie­dyś zda­rzy­ło mi się wsia­dać do me­tra tuż przed szó­stą. Le­d­wo wsta­ło słoń­ce. Wsia­dłam, nie­świa­do­ma tego, że jed­no spo­tka­nie zmie­ni naj­bliż­szy ty­dzień w sze­reg wcze­snych po­ran­ków.

Nad­jeż­dża­ją­cy po­ciąg, huk, otwie­ra­ją­ce się drzwi. Na­gle czu­ję czyjś wzrok. Ata­ku­je mnie uśmiech chło­pa­ka, któ­ry stoi pod drzwia­mi. Za­sty­gam i my­ślę: „O mat­ko. To on. Prze­zna­cze­nie. Te oczy. Ta­kie ła­god­ne, tak sym­pa­tycz­ne, cie­płe. Ktoś taki nie mógł­by mnie skrzyw­dzić. I ten uśmiech. Jak­by mnie przy­tu­lał już te­raz, cho­ciaż na­wet go nie znam. Ale je­stem ja­koś pew­na. Mo­gła­bym iść przez ży­cie z kimś ta­kim, komu do­brze z oczu pa­trzy. Przy­stoj­ny chło­pak. Na pew­no czu­ły i wy­ro­zu­mia­ły. Part­ner, ja­kie­go może po­trze­bo­wać ko­bie­ta, któ­ra wła­śnie szy­ku­je się na trzy­dziest­kę”.

Zu­peł­nie nie wiem, jak to się dzie­je, jak dzia­ła ten me­cha­nizm, ale wi­dzę już sie­bie z bu­kie­tem kwia­tów w ręku, jego przy oł­ta­rzu, albo cho­ciaż­by w urzę­dzie sta­nu cy­wil­ne­go. Wi­dzę NAS, a wo­kół mo­ich przy­ja­ciół, któ­rzy z uśmie­chem i po­dzi­wem od­pro­wa­dza­ją pięk­ną za­ko­cha­ną parę.

Wi­dzę, a wszyst­kie te ob­ra­zy prze­la­tu­ją mi przez gło­wę rów­nie szyb­ko, jak me­tro po­ko­nu­je sta­cje. Nie mam śmia­ło­ści pod­nieść gło­wy, a tym­cza­sem przy­sta­nek Ra­tusz Ar­se­nał wzy­wa mnie do wyj­ścia. Ostat­nie spoj­rze­nie, żeby się upew­nić, że to nie przy­pa­dek, ale naj­praw­dziw­sze na świe­cie prze­zna­cze­nie. Ist­ne po­wi­no­wac­two dusz.

Tak. Pa­trzy na mnie, uśmie­cha się. Nie spusz­cza ze mnie swo­ich sza­fi­ro­wych ła­god­nych oczu, któ­re tego po­ran­ka są pięk­niej­sze niż cała wiecz­ność wscho­dów słoń­ca.

Na­za­jutrz wy­gło­dzo­na wy­obraź­nia, któ­ra nie daje mi spo­ko­ju, bu­dzi mnie o czwar­tej rano. Szep­cze, że już za chwi­lę opo­wiem ko­le­żan­kom o wy­jąt­ko­wo ro­man­tycz­nej hi­sto­rii po­zna­nia męż­czy­zny w me­trze. O tak, mój or­ga­nizm, bez po­ro­zu­mie­nia z mó­zgiem, roz­pla­no­wał wszyst­ko. Po­ran­ny tre­ning zo­stał prze­su­nię­ty, aby moż­na się było zja­wić na sta­cji me­tra tuż przed szó­stą i li­czyć na spo­tka­nie. A je­że­li to prze­zna­cze­nie, to na pew­no uda mi się zo­ba­czyć chło­pa­ka po­now­nie.

Tuż po czwar­tej bie­gnę więc za­my­ślo­na uli­ca­mi Mo­ko­to­wa. Or­ga­nizm pom­pu­je en­dor­fi­ny jak sza­lo­ny, je­stem po­bu­dzo­na, ale to nie z wy­sił­ku. Całe cia­ło prze­szło na tryb ocze­ki­wa­nia.

Tuż przed szó­stą sto­ję na sta­cji me­tra. Mija mnie pierw­szy po­ciąg. To taka za­ba­wa: prze­ska­nuj cały skład w se­kun­dę! Po­ciąg nad­jeż­dża, a ja bez za­sta­no­wie­nia za­glą­dam za szy­by w po­szu­ki­wa­niu JEGO.

Nie ma.

Cze­kam więc na ko­lej­ny skład, to rap­tem nie­ca­łe dwie mi­nu­ty.

Znów nie ma. Wciąż pu­ste wa­go­ny dają nie­mal­że stu­pro­cen­to­wą pew­ność, że go nie prze­oczę.

Trze­ci po­ciąg i na­gle so­ko­li wzrok, sku­pio­ny mak­sy­mal­nie, wy­chwy­tu­je jego obec­ność. Jest!

Wsia­dam. Sto­ję na­prze­ciw nie­go. Uśmie­cha się, pa­trzy na mnie. Mój wzrok utkwio­ny w pod­ło­dze na pew­no nie po­ma­ga w na­wią­za­niu zna­jo­mo­ści, ale nie po­tra­fię ina­czej. Wy­sia­dam po paru mi­nu­tach, trzy­ma­jąc w ręce bu­kiet kwia­tów i uwa­ża­jąc, żeby nie po­de­ptać śnież­no­bia­łej suk­ni.

Pły­ną dni. Je­den po­ra­nek – pu­dło. Nie ma go, choć mija mnie aż pięć po­cią­gów z rzę­du.

Pią­te­go po­ran­ka cze­kam cier­pli­wie, a po­lo­wa­nie zo­sta­je na­gro­dzo­ne. Jest chło­pak. W czwar­tym me­trze, tuż po go­dzi­nie szó­stej. Tym ra­zem wię­cej lu­dzi w wa­go­nie, sta­ję bli­żej.

Zbie­ram się na od­wa­gę. Pa­trzę na nie­go. A on na mnie. Zno­wu po­dzi­wiam pod­ło­gę, ale na­gle czu­ję, że on ru­sza z miej­sca. Ko­ściel­ne dzwo­ny wy­bi­ja­ją me­lo­dię, ser­ce wali jak osza­la­łe, dło­nie pocą się nie­przy­jem­nie. Jesz­cze nie wiem, co po­wiem, jak przy­wi­tam mi­łość, jak to wszyst­ko bę­dzie, ale…

Ale, jak śpie­wa­ła Kay­ah, (…) wy­szło na jaw, że cho­dzi nie o mnie3.

3 Kay­ah, Na ję­zy­kach, [w:] Ze­bra, BMG Po­land, 1997.

Chło­pak mnie mija, pod­cho­dzi do ja­kiejś dziew­czy­ny. Chy­ba daw­no jej nie wi­dział. Roz­ma­wia­ją, ale ja już nie pa­trzę. Sły­szę tyl­ko, jak dzwo­ny fał­szu­ją. Prze­pięk­ny bu­kiet z róż i stor­czy­ków na­gle tra­ci wszyst­kie płat­ki. Na pod­ło­gę me­tra opa­da­ją moje na­dzie­je.

Wy­sia­dam. Wiem już, że ko­niec z po­ran­nym po­lo­wa­niem na me­tro. W po­nie­dzia­łek rano pój­dę na ba­sen, na szó­stą.

Roz­dział 4

Ewa

Po­zna­łam go kie­dyś na im­pre­zie pra­cow­ni­czej. To się mu­sia­ło tak skoń­czyć, bo w tam­tym cza­sie, w tam­tych oko­licz­no­ściach był dla mnie ide­al­ny. Trze­ba zro­zu­mieć: nie za­da­ję się z byle kim.

Od­ga­niam myśl, że może zoł­za ze mnie. Za­ro­zu­mia­ła, na­dę­ta sucz, ale…

Ale nie. Nie po to o wła­snych si­łach, bez za­ple­cza fi­nan­so­we­go i ko­nek­sji wy­czoł­gi­wa­łam się z domu na wsi, żeby te­raz po­wie­dzieć so­bie do­syć.

Trzy lata temu spo­tka­łam Ra­fa­ła. Mło­de­go, obie­cu­ją­ce­go praw­ni­ka. Jak to brzmi! Rój ko­bie­cych spoj­rzeń, jaki go ob­le­pił tego dnia, mógł­by ko­goś in­ne­go onie­śmie­lić. Je­że­li jed­nak ro­dzisz się bo­ski i wy­ku­wasz swój suk­ces dzień po dniu, mało co może cię osła­bić. Po pro­stu idziesz na im­pre­zę w do­brze skro­jo­nym gar­ni­tu­rze, z lek­kim za­ro­stem i za­wa­diac­kim uśmie­chem. Na­wet nie mu­sisz dzia­łać. Świat leży u two­ich stóp. Świat, ale nie ja.

Ja roz­gry­wam te spra­wy ina­czej. Cała je­stem jed­nym wiel­kim bun­tem prze­ciw­ko kon­we­nan­som i szu­flad­ko­wa­niu ko­biet do kla­sy istot zbu­do­wa­nych z emo­cji. Po­kor­ne, cno­tli­we? Tak, ale z wy­bo­ru. Mam wie­le cnót, ale wiem, jak sma­ko­wać ży­cie i w ja­kich daw­kach. Do­sko­na­le ro­zu­miem, że za­spo­ka­ja­nie po­trzeb i kar­mie­nie in­stynk­tów to je­dy­na dro­ga do tego, by żyć w zgo­dzie ze sobą. Speł­nio­na, za­spo­ko­jo­na ko­bie­ta może się­gnąć po wszyst­ko. Po każ­dy suk­ces.

Bio­rę więc, co chcę. A chcieć, to MÓC. Ra­fa­ła chcia­łam od pierw­szej chwi­li, a dro­ga do celu była wy­jąt­ko­wo pod­nie­ca­ją­ca. Jesz­cze tego sa­me­go wie­czo­ra wy­lą­do­wa­łam z nim w szat­ni, po­tem w sa­mo­cho­dzie, a na ko­niec u mnie. Do­kład­nie tak jak w ame­ry­kań­skich ko­me­diach.

Róż­ni­ca po­le­ga­ła na tym, że rano che­micz­na więź, za­pra­wio­na na­praw­dę do­sko­na­łym sek­sem, nie osła­bła. Za­nim zje­dli­śmy śnia­da­nie, za­spo­ko­iłam wszyst­kie in­stynk­ty jesz­cze kil­ka­krot­nie. Ra­fał był god­nym za­wod­ni­kiem. Nie wy­cho­dził z roli na­wet na mo­ment.

Cho­ler­nie pod­nie­ca­ją­ce.

Ogar­nię­ty, za­dzior­ny, przy­stoj­ny. Do­brze za­ra­bia­ją­cy, in­te­li­gent­ny, sta­now­czy. Typ każ­dej ko­bie­ty na świe­cie, choć tyl­ko nie­licz­ne po­tra­fią po­wie­dzieć gło­śno, że O TO CHO­DZI. Tego pra­gną. Ko­goś, kto je po­sta­wi do pio­nu, ale rów­no­cze­śnie uwie­dzie. Ko­goś, kto wie, kie­dy ku­pić kwia­ty, a kie­dy jest od­po­wied­nia chwi­la, by ze­drzeć z niej su­kien­kę.

Ra­fał był kimś ta­kim.

Był tym, któ­ry przez pierw­sze ty­go­dnie stał się dzi­ką żą­dzą. Ode­zwał się we mnie ja­kiś nie­zna­ny wcze­śniej głód.

Ra­fał. Bo­ski Ra­fał, ucie­le­śnie­nie fan­ta­zji snu­tych przed snem. Ra­fał, któ­ry jed­nym spoj­rze­niem spra­wiał, że fala go­rą­ca ude­rza­ła mnie w pod­brzu­sze. Po­żą­da­nie to ja. Po­żą­da­nie, któ­re znaj­du­je uj­ście.

Nasz seks to było mi­ste­rium. Od sa­me­go po­cząt­ku od­kry­wa­nia swo­jej cie­le­sno­ści nie ba­łam się szu­kać do­znań, ale przy nim nie mu­sia­łam. Samo się znaj­do­wa­ło. Cho­dzi­ło pew­nie o Ewę – bez­li­to­sną wam­pi­rzy­cę. Nie­na­sy­co­ną, dzi­ką, pod­da­ną in­stynk­tom, któ­ra w sek­sie z Ra­fa­łem zna­la­zła słod­kie uko­je­nie. Choć na mo­ment, choć na chwi­lę czu­ła spo­kój, pew­ność, że nie błą­dzi.

A kie­dy kła­dła się obok, sły­sza­ła, jak od­dy­cha, czu­ła, jak szu­ka ręki. Jak chce wziąć w ra­mio­na, jak nie po­zwa­la za­trzeć wra­że­nia. Ta Ewa na chwi­lę po­sta­no­wi­ła uło­żyć się wy­god­nie i za­snąć. Za­su­nąć wie­ko kryp­ty: sza­leń­stwa, eks­pe­ry­men­to­wa­nia, wiecz­nej za­ba­wy.

Dla­cze­go nie? Sta­ły part­ner. Uko­cha­ny. Fa­cet. Mój chło­pak.

Wszyst­ko, co jest ad­re­na­li­ną, daje mi moc­ne­go kopa. To je­den z po­wo­dów, dla któ­rych uni­kam nar­ko­ty­ków. Mam wra­że­nie, że w po­łą­cze­niu z moją oso­bo­wo­ścią chy­ba wy­strze­li­ły­by mnie w ko­smos.

To ja je­stem nar­ko­ty­kiem. Lu­bi­łam uza­leż­niać. Roz­pa­lać. Zo­sta­wiać na gło­dzie i wra­cać jak naj­bar­dziej wy­cze­ka­na daw­ka.

Wi­dzia­łam ten głód w oczach Ra­fa­ła. Pra­gnął. Dra­pał. Brał. Za­wsze z tą samą za­pal­czy­wo­ścią.

Ja­kaś część mo­jej dra­pież­nej na­tu­ry tu­pa­ła nogą. Sta­bi­li­za­cja, sta­ły part­ner i – uwa­ga, wiel­kie sło­wo – MI­ŁOŚĆ. Niby tego chcia­łam, ale…

Upo­iła mnie myśl, że Ra­fał to ktoś, kto jest moją wi­zy­tów­ką. Kie­dy po­ka­zy­wa­łam go w to­wa­rzy­stwie, ko­le­żan­kom buty spa­da­ły z nóg. On, wy­cię­ty z okład­ki pi­sma o mo­dzie mę­skiej, obej­mu­ją­cy mnie w pa­sie, pa­trzą­cy na mnie. I ja. Uda­ją­ca, że to ta­kie nor­mal­ne, że da­łam się ujarz­mić, że oto ktoś, kto może stać u mo­je­go boku.

Chcia­łam nie­co wy­sty­gnąć. Za­mie­nić sce­na­riusz Sek­su w wiel­kim mie­ście4 na Go­to­we na wszyst­ko5. Z go­rą­cej po­grom­czy­ni mę­skich serc stać się dziew­czy­ną, któ­ra ran­ki spę­dza na pi­ciu kawy, nago, ewen­tu­al­nie ob­le­czo­na w ko­ron­ko­we majt­ki i ko­szu­lę swe­go fa­ce­ta.

4 Bo­ha­ter­ka­mi są czte­ry wy­zwo­lo­ne sin­giel­ki.

5 Bo­ha­ter­ka­mi są ko­bie­ty po trzy­dzie­st­ce, któ­re moż­na na­zwać go­spo­dy­nia­mi do­mo­wy­mi.

Mam zwy­czaj prze­ku­wa­nia po­sta­no­wień w czyn, więc tak się wła­śnie dzia­ło. Wi­łam gniaz­do w iście hol­ly­wo­odz­kim sty­lu. Jak na gwiaz­dę przy­sta­ło.

Gdzieś po dro­dze do­szłam do wnio­sku, że jest w tym wszyst­kim mi­łość. We wspól­nych po­ran­kach i wie­czo­rach. W week­en­dach i no­cach. W nie­ustan­nym po­żą­da­niu i tym, że w tej ma­te­rii pa­su­je­my do sie­bie jak ulał.

Nie mo­gło być ina­czej, sko­ro pra­gnę­łam Ra­fa­ła, włą­czy­łam go do swo­je­go świa­ta i by­łam mu wier­na.

Moja mi­łość nie jest ma­te­ma­tycz­nym rów­na­niem. Uro­dzi­ła się w zu­peł­nie ob­cym śro­do­wi­sku, w któ­rym rzą­dzą zmy­sły i in­stynkt, ale osta­tecz­nie kon­tro­lę prze­ję­ła co­dzien­ność.

By­li­śmy. Ta ma­chi­na krę­ci­ła się szyb­ko, a kie­dy przy­sta­wa­ła, ła­two było ją wpra­wić w ruch.

Nie za­uwa­ży­łam rdzy, któ­ra po­ja­wi­ła się od środ­ka. Ni­g­dy nie za­glą­da­łam do we­wnątrz. To nie w moim sty­lu.

Ko­cha. Ko­cha. Ko­chał. A może jesz­cze ko­cha. Dla­cze­go tego nie wiem? Czy wąt­pli­wość ozna­cza brak uczu­cia?

Na samą myśl od­dy­cham głę­biej, a ser­ce wali szyb­ciej. To mi się nie po­do­ba.

Kie­dyś czas i oko­licz­no­ści spra­wi­ły, że ja po­ko­cha­łam Ra­fa­ła na pew­no, na­wet je­że­li nie wie­rzy­łam, że mogę wy­krze­sać z sie­bie tak wy­ma­ga­ją­ce uczu­cie. Wy­ma­ga­ją­ce bo?

Bo mi­łość wy­klu­cza. Daje w za­mian spo­ro, ale ozna­cza po­że­gna­nie się z ja­kąś czę­ścią sie­bie.

Po­czu­łam, że sta­ję przed wy­bo­rem. Być z nim, bli­sko, na co dzień. Tłu­ma­czyć się ze swo­je­go ży­cia, pla­no­wać wszyst­ko, my­śląc MY, uwzględ­niać dru­gą oso­bę w bie­gu, ja­kim jest ży­cie.

Ktoś cze­ka na mnie w domu. Ktoś tę­sk­ni. Dla ko­goś je­stem waż­na. Ale rów­no­cze­śnie mu­szę do tego domu kie­dyś wró­cić. Sama, nie z przy­go­dą pod pa­chą. Mu­szę prze­wi­dy­wać, spo­wia­dać się: gdzie, z kim, po co.

Oswa­ja­łam się z tymi no­wo­ścia­mi stop­nio­wo, aż w koń­cu zro­zu­mia­łam, że tak, tego pra­gnę. To jest osta­tecz­ny cel. Zo­sta­łam wy­cho­wa­na do ży­cia w ro­dzi­nie i tkwi­ła we mnie myśl, że ko­bie­ta po trzy­dzie­stym roku ży­cia po­win­na zmie­rzać ku ustat­ko­wa­niu się. Nie dla­te­go, że ta­kie są ocze­ki­wa­nia spo­łecz­ne. Mam je gdzieś. Chcę się czuć bez­piecz­na. Chcę kie­dyś bu­dzić się u boku ko­goś bli­skie­go i nie zwa­rio­wać ze stra­chu, że jest się zbyt brzyd­kim i sta­rym, żeby zbu­do­wać dom.

Wy­bra­łam Ra­fa­ła.

On wy­brał mnie.

Tra­fi­ła mu się ko­bie­ta, któ­ra osią­gnę­ła wie­le, nie ma­jąc nic. Speł­ni­ła ma­rze­nia, star­tu­jąc od zera. Wy­szła z głu­szy do miej­skiej dżun­gli i sta­ła się jej pa­nią.

Kie­dyś usły­sza­łam w biu­rze, jak jed­na suka po­wie­dzia­ła do dru­giej:

– Ta Ewa to wy­żej sra, niż dupę ma.

Nie­ład­nie. Do­sad­nie i nie­ład­nie, na do­da­tek kulą w płot. Do­brze wiem, jak mie­rzyć. Co mogę prze­sko­czyć, a gdzie mi jesz­cze bra­ku­je. Wiem, jak ochro­nić się przed igno­ran­cją, za­zdro­ścią. Gram w grę, ma­jąc pod ręką za­wsze ja­kie­goś asa. Nie ry­zy­ku­ję, chy­ba że chcę stra­cić. Grunt to wyjść na swo­je, za­wsze z god­no­ścią.

Lu­bię się ba­wić, ale nie daję so­bie w ka­szę dmu­chać. Nie po­zwo­lę na prze­kro­cze­nie po­sta­wio­nych prze­ze mnie gra­nic, ale też nie wa­ham się po­ło­żyć ser­ca na dło­ni.

Wiem, jak po­móc, wes­przeć, uko­ić. Wiem, kie­dy przyjść z od­sie­czą i ogar­nąć cha­os za­sia­ny przez ko­goś in­ne­go. Wiem też, ja­kie mam bra­ki. Wiem, że daję się po­no­sić przy­jem­no­ściom, ale… niech pierw­szy rzu­ci ka­mie­niem!

Taka wła­śnie tra­fi­łam się Ra­fa­ło­wi. Świa­do­mie ukształ­to­wa­na. Ule­pio­na z do­brej gli­ny. I ja nie na­rze­ka­łam. Ra­fał nie ustę­po­wał mi w ni­czym i to nada­wa­ło sens wszyst­kie­mu. Swój do swe­go. Dwa ziarn­ka w kor­cu maku.

Za­ko­cha­łam się i ko­cha­łam.

On się za­ko­chał i trwał.

Za­miesz­ka­li­śmy ra­zem. Po pro­stu – on już zo­stał. Nie wy­ga­nia­łam. Męż­czy­zna w domu to do­bry znak.

Gdy­bym mia­ła te­raz roz­dzie­lić ziar­no od plew, prze­cze­sać dni w po­szu­ki­wa­niu owej rdzy, któ­ra za­czę­ła in­fe­ko­wać wszyst­ko bez ostrze­że­nia, mo­gła­bym gorz­ko za­pła­kać. Z wście­kło­ści.

Bo choć każ­de moje sło­wo może od­ma­lo­wy­wać por­tret wy­ra­cho­wa­nej, zbyt pew­nej sie­bie i aro­ganc­kiej suki, to jed­nak w ten zwią­zek, w uczu­cie wpa­ko­wa­łam tę „lep­szą sie­bie”. Nie za­słu­ży­łam so­bie na to. Nie z jego ręki. No chy­ba że ktoś uwa­ża, że każ­da doj­rza­ła ko­bie­ta, któ­ra nie boi się mieć oso­bo­wość, po­win­na prze­żyć taki cios.

Czyż­by?

Roz­dział 5

Ha­nia

Prze­sa­dzi­łam z tą suk­nią i kwia­ta­mi, z wy­obraź­nią i z dzia­ła­niem. Na samą myśl o so­bie, sto­ją­cej jak kre­tyn­ka na sta­cji me­tra, robi mi się go­rą­co.

Nie, nie chcę, to wca­le nie ja! Nie je­stem zde­spe­ro­wa­na, nie­nor­mal­na ani na­wet na­chal­na. Je­stem po pro­stu sa­mot­na.

Co­raz głę­biej i roz­pacz­li­wiej, co­raz bar­dziej pa­nicz­nie i co­raz moc­niej – sa­mot­na.

Obec­nie z ła­two­ścią uża­lam się nad sobą. Kie­dyś moc­no się przed tym bro­ni­łam. Sie­dzia­łam w oko­pach i ani my­śla­łam wy­chy­lić gło­wę. Te­raz sama wy­szłam na przed­po­le, po­zwa­la­jąc, by co chwi­la ja­kaś kula tra­fia­ła mnie i po­wa­la­ła na ło­pat­ki.

A czas nie za­wsze le­czy rany. Nie­raz wy­krzy­wia, prze­że­ra, osła­bia. Mnie się to zda­rzy­ło.

Sa­mot­ność, kie­dyś tak na­tu­ral­na i to­le­ro­wa­na jak każ­dy inny „pro­blem”, z cza­sem sta­ła się upio­rem, któ­ry z całą ra­do­ścią usiadł mi na ser­cu i roz­go­ścił się tam na do­bre.

Skrzy­dla­ta bez­względ­na be­stia. Wiecz­nie głod­na, wy­trą­ca­ją­ca z rów­no­wa­gi, wy­sy­sa­ją­ca ener­gię wam­pi­rzy­ca. Co­dzien­nie cięż­sza, waży tonę. Już nie po­tra­fię oswo­ić się z tym, że jest, tyl­ko my­ślę o niej i umar­twiam się.

Je­dy­ne, na co mnie stać, to prze­trwać. Mogę żyć, funk­cjo­no­wać, iść do przo­du. Cza­sem czymś się cie­szyć, od­ży­wić na­dzie­ją. Usły­sza­łam kie­dyś, że tam, gdzie umie­ra na­dzie­ja, za­czy­na się pust­ka, któ­ra wpro­wa­dza w stan otę­pie­nia i cho­ro­by. Nie go­dzę się na przej­ście do świa­ta cie­ni. Ale czę­sto mam wra­że­nie, że je­stem bli­sko, nie­bez­piecz­nie bli­sko…

De­pre­sja?

Nie, to nie moja brosz­ka. Ja nie dam się wtło­czyć w taką przy­pa­dłość.

De­pre­sja?

Nie, w żad­nym ra­zie. Jesz­cze mogę wie­le, wie­le ma­rzeń mam w gło­wie, wie­le ra­do­ści z naj­błah­szych chwil. Wy­sy­sam je łap­czy­wie i bar­dzo szyb­ko, żeby choć na chwi­lę na­sy­cić świat bar­wa­mi. Uda­je się. To, że je­stem sa­mot­na, nie ozna­cza, że sama. Mam wo­kół sie­bie lu­dzi.

De­pre­sja?

Nie boję się tego sło­wa. Po pro­stu cier­pię na inną cho­ro­bę. Po­noć cy­wi­li­za­cyj­ną. Po­dob­no tak mają mło­dzi, bo za szyb­ko żyją, bo przed­kła­da­ją ka­rie­rę nad ro­dzi­nę, bo wolą naj­pierw za­spo­ka­jać swo­je przy­jem­no­ści, a do­pie­ro po­tem my­ślą o za­kła­da­niu gniaz­da.

Ja­kie szyb­kie ży­cie? Jaki brak my­śle­nia o ro­dzi­nie? Się­gam pa­mię­cią do dwu­dzie­sto­let­niej Hani i wi­dzę tam dziew­czy­nę, któ­ra chcia­ła tego wszyst­kie­go. Ktoś na­pi­sał dla niej gorz­ki sce­na­riusz, sce­na za sce­ną, coś nie gra. W fa­bu­le zgrzy­ta, świsz­czy, nie daje na­dziei. To ja źle wy­bie­ra­łam? Czy by­łam wy­bie­ra­na? Da­łam się wy­brać?

Te­raz nie je­stem ani wy­bra­na, ani też nie na­le­żę do wy­bie­ra­ją­cych. Na pew­no nie do prze­bie­ra­ją­cych. Taka ze mnie zwy­czaj­na Ha­nia.

Ha­nię nie­co wy­mię­to­si­ło ży­cie. Żad­na tam pa­to­lo­gia czy kiep­ski start. Żad­ne wiel­kie dra­ma­ty. Ale jed­nak coś spra­wi­ło, że moja uwa­ga mu­sia­ła się sku­pić na wie­lu rze­czach jed­no­cze­śnie.

Naj­bar­dziej „lu­bię” de­cy­do­wać o swo­im „być albo nie być”. Stać na roz­sta­ju dróg i za­sta­na­wiać się, któ­ra z ka­mie­ni­stych ście­żek ma szan­sę wy­pro­wa­dzić mnie z mro­ku, a któ­ra jest zgub­na. Je­że­li sa­mot­ność jest cho­ro­bą cy­wi­li­za­cyj­ną, to znam jesz­cze dru­gą: strach. Przyj­dzie czas, że będę się mniej bała i ry­zy­ko­wa­ła co­raz wię­cej, ale za­wsze wbrew so­bie.

Nie je­stem bo­jaź­li­wa. Ale im wię­cej mam lat, tym wię­cej przy­by­wa mi lęku. Wo­la­ła­bym zmarszcz­ki. Albo ki­lo­gra­my. Co­kol­wiek.

Ze stra­chu czło­wiek robi róż­ne rze­czy. Mniej dba o sie­bie, za dużo bie­rze na bar­ki. Dłu­go nie czu­je cię­ża­ru, jak he­ros dźwi­ga wszyst­ko jed­nym pal­cem. Do­pie­ro kie­dy ła­mie się krę­go­słup, praw­da wy­cho­dzi na jaw. He­ro­si nie ist­nie­ją. Są tyl­ko lu­dzie, któ­rzy ukry­wa­ją praw­dę tak głę­bo­ko, że sami nie mogą jej zna­leźć. A ona ujaw­nia się za­wsze w złym mo­men­cie. Naj­bar­dziej lubi po­ja­wiać się wte­dy, gdy jest już za póź­no. Po pta­kach.

Tak to już jest, że o stra­chu i de­pre­sji my­ślę czę­ściej, kie­dy na week­end wy­bie­ram się do ro­dzi­ców.

Mat­ka wy­dzwa­nia już od kil­ku ty­go­dni. Mu­szę w koń­cu się ze­brać i po­je­chać. Do­brze mi zro­bi ode­rwa­nie się od War­sza­wy. Do in­ne­go świa­ta, któ­ry wi­dy­wa­ny raz na ja­kiś czas bywa na­wet mi­łym an­ti­do­tum. To zna­czy mi­łym do mo­men­tu, w któ­rym nie na­po­ty­kam za­tro­ska­ne­go wzro­ku mamy. A bę­dzie to tak:

|SCENA I|

– Oj, Ha­nuś, ty moja Ha­nuś. I co tam w tej War­sza­wie sły­chać?

Czy­taj: „Masz już męż­czy­znę?”.

– Nic, ma­muś. To, co za­wsze. Pro­te­sty, dużo sa­mo­cho­dów na uli­cach i zgiełk.

Mama tra­dy­cyj­nie wy­wró­ci ocza­mi, ale to nie ko­niec.

|SCENA II|

– Oj, Ha­nuś, jak ja to cze­kam, aż ty z kimś przy­je­dziesz. Coś tam się za­dzia­ło ostat­nio?

– Nic, ma­muś. Zu­peł­nie nic ta­kie­go – od­burk­nę co­raz bar­dziej znie­cier­pli­wio­na.

Po­tem wcho­dzi trze­ci ak­tor. Wkra­cza, sa­piąc gło­śno, a mnie jak za­wsze ser­ce ści­śnie się bo­le­śnie.

|SCENA III|

– Tato…

– Ha­nuś moja, daw­no cię nie wi­dzia­łem! Tak mi się có­ru­nia w wiel­kim świe­cie za­gu­bi­ła!

Roz­czu­lam się czę­sto na ta­kie sło­wa i tra­cę czuj­ność, co jest ka­ta­stro­fal­ne w skut­kach. Oj­ciec ma nie­zwy­kły dar ude­rza­nia w naj­czul­sze stru­ny du­szy z pre­cy­zją osła­wio­ne­go wir­tu­oza.

– Ha­nul­ku moja ty słod­ka, ty to chy­ba po­twor­nie sa­mot­na w tej War­sza­wie je­steś – ma­wia, a w jego oczach nie ma li­to­ści czy żalu, ale głę­bo­kie współ­czu­cie. Sta­ram się nie pa­trzeć, ale tata roz­bra­ja mnie z ła­two­ścią. Przy­tu­lam się więc moc­no, my­śląc: „Do­bi­jasz mnie, ta­tul­ku”.

Ta­tu­lek i ma­mul­ka miesz­ka­ją na Pod­la­siu. I ja tam wła­śnie miesz­ka­łam przez całe swo­je dzie­ciń­stwo, do mo­men­tu, gdy zro­zu­mia­łam, że czas wy­brać inną dro­gę niż ro­dzi­ce.

Ła­two mi się­gnąć pa­mię­cią do daw­nych lat.

Cho­ro­ba ojca, nie­za­rad­ność mat­ki, moje wiecz­ne po­czu­cie winy.

Ja – li­ce­alist­ka cho­dzą­ca do szko­ły ze świa­do­mo­ścią, że trze­ba coś zro­bić, ra­to­wać ich jak naj­szyb­ciej. Uciec przed bie­dą, ale le­piej wy­go­nić ją z domu. Jak wie­lu lu­dzi z tych stron, ko­cham te osza­ła­mia­ją­ce pej­za­że, łany zbo­ża, dróż­ki, go­spo­dar­stwa, lasy.

A jed­nak. Wie­czo­ra­mi, słu­cha­jąc świersz­czy za oknem i od­ga­nia­jąc roje much, ucie­kam my­śla­mi do in­ne­go świa­ta. Wiem, że chcę wy­je­chać. Do mia­sta, któ­re ma au­to­bu­sy, tak­że noc­ne, za­bu­do­wa­ne przy­stan­ki, tram­wa­je, może na­wet me­tro. Do mia­sta, w któ­rym do miesz­ka­nia wjeż­dżasz win­dą, a bal­kon to twój je­dy­ny ogród.

Wiem, że chcę za­ra­biać dużo pie­nię­dzy, od­ciąć się, od­na­leźć sie­bie. Nie pa­trzeć na ko­cha­nych lu­dzi, któ­rzy nie ra­dzą so­bie w ży­ciu, le­d­wo wią­żą ko­niec z koń­cem, w tej swo­jej po­czci­wo­ści sta­jąc się god­ny­mi po­li­to­wa­nia.

Mu­szę się wy­rwać, po­móc im, po­móc so­bie. Prze­ko­nać się, czy ta pro­sta, nud­na Ha­nia może pod­bić świat i dzia­łać tam, gdzie nie ma ła­nów zbóż, cy­kad, rzek i łosi wy­bie­ga­ją­cych bez ostrze­że­nia na dro­gę.

Żal mi tyl­ko mo­je­go bra­ta, Kuby. Bra­ta cio­tecz­ne­go. Nie wy­cho­wu­je­my się w jed­nym domu, ale miesz­ka­my do­syć bli­sko. Jako je­dy­nacz­ka za­wsze mia­łam świa­do­mość, że on wy­słu­cha, po­mo­że, wes­prze.

Dzie­ciń­stwo u boku Kuby mi­gnę­ło bły­ska­wicz­nie. Jak na ro­dzeń­stwo cio­tecz­ne by­li­śmy za­wsze bar­dzo zgod­ni. Po­krew­ne du­sze. Za­nim mój oj­ciec za­cho­ro­wał, po­tra­fi­li­śmy całe dnie włó­czyć się po ba­gnach, pod­glą­dać świat, po­dą­żać tro­pem wil­ków. Cza­sem po pro­stu sie­dzieć pod drze­wem i rzu­cać ka­mie­nia­mi.

Kuba nie jest w sta­nie za­trzy­mać ga­lo­pu­ją­cych my­śli. Zresz­tą, on do­sko­na­le wie, co się dzie­je. Zna moje my­śli, ale ni­ko­go nie oce­nia. Wła­śnie to uwiel­biam w nim naj­bar­dziej. Ma­gicz­ną, ode­rwa­ną od ludz­kiej na­tu­ry umie­jęt­ność nie­oce­nia­nia in­nych. Zwłasz­cza po po­zo­rach. Na­wet ja, w ca­łym moim ana­li­tycz­nym my­śle­niu, nie po­tra­fię tak za­ufać i przy­jąć sta­nu rze­czy bez na­rze­ka­nia.

Tym­cza­sem już jako li­ce­alist­ka ana­li­zu­ję, czy zo­stać na Pod­la­siu. Za­ra­biać jak wszy­scy. Pro­wa­dzić agro­tu­ry­sty­kę. Zo­stać prze­wod­ni­kiem. Szu­kać pie­nię­dzy, gdzie się da.

Nie chcę. Za bli­sko ro­dzi­ców. Czu­ję, że się du­szę. Tak im nie po­mo­gę.

– A ty wiesz, Ha­niu, że ty imię masz po tej Han­ce z Chło­pów? – ma­wia nie­raz mama, któ­ra jest nie­sa­mo­wi­cie dum­na, że tak to so­bie wy­my­śli­ła. Rey­mon­tow­ska wieś, bar­dzo szcze­ra i nie­ła­twa, bo­ha­ter­ka zło­żo­na i cie­ka­wa. I moje imię na cześć ge­nial­ne­go twór­cy.

– Tak, ma­muś – od­po­wia­dam za­wsze. – Do­brze, że mnie Ja­gna nie na­zwa­li­ście. Wte­dy mu­sia­ła­bym nu­cić piosn­ki i ule­gać miej­sco­wym.

Oj­ciec za to, praw­dzi­wy mistrz ana­liz li­te­rac­kich, do­rzu­cił kie­dyś taką re­flek­sję:

– To by się, Ha­nul­ku, zga­dza­ło. Zo­bacz, ta Han­ka to taka sza­ra, skrom­na my­szu­nia była. Ale po­tem to ją ży­cie za­har­to­wa­ło. I co? I wy­szła z niej ko­bie­ta sil­na, naj­za­rad­niej­sza, przy­ćmie­wa­ją­ca Ja­gnę!

To na­praw­dę nie fair z jego stro­ny, że mnie z Han­ką po­rów­nu­je. Idąc tym tro­pem, wi­dzę, że mu­szę ze­brać od losu nie­złe cię­gi, żeby wy­do­stać się ze sko­ru­py za­hu­ka­nej, pro­stej, nud­nej dzie­wu­chy ze wsi.

Moi ro­dzi­ce to lu­dzie, któ­rzy dali mi nie tyl­ko ży­cie. W pa­kie­cie do­sta­łam spo­ro wie­dzy, in­te­li­gen­cję, mi­łość do li­te­ra­tu­ry, przy­ro­dy, in­nych lu­dzi. To, cze­go od nich nie chcia­łam przy­jąć, to wła­śnie ta nie­umie­jęt­ność po­ra­dze­nia so­bie z wy­ma­ga­ją­cą rze­czy­wi­sto­ścią.

Kie­dy oj­ciec za­cho­ro­wał, nikt z na­szej trój­ki nie po­tra­fił udźwi­gnąć cię­ża­ru. Bra­ko­wa­ło i pie­nię­dzy, i spo­ko­ju. Mi­łość mu­sia­ła wy­star­czyć, żeby to wszyst­ko ja­koś po­skle­jać. A Han­ka li­ce­alist­ka mu­sia­ła doj­rzeć nie­co szyb­ciej i snuć nie ma­rze­nia, ale bar­dzo re­al­ne pla­ny.

Tak więc, słu­cha­jąc za oknem świersz­czy, wi­dzia­łam kil­ka opcji.

|SCE­NA­RIUSZ I|

Agro­tu­ry­sty­ka, ła­pa­nie się wszel­kich spo­so­bów za­ra­bia­nia pie­nię­dzy, zo­sta­nie rów­no­cze­śnie na Pod­la­siu.

PLU­SY: Zo­sta­ję w ro­dzin­nych stro­nach.

MI­NU­SY: Po­trzeb­ny spo­ry bu­dżet na po­czą­tek. Zo­sta­ję w ro­dzin­nych stro­nach i du­szę się…

|SCE­NA­RIUSZ II|

Stu­dia, wy­jazd do więk­sze­go mia­sta. Pod­ję­cie pra­cy i re­gu­lar­na po­moc fi­nan­so­wa dla ro­dzi­ców.

PLU­SY: Zmie­niam oto­cze­nie. Zmie­niam sie­bie. Otwie­ram się na świat. Ra­tu­ję ro­dzi­nę.

MI­NU­SY: Dźwi­gam na bar­kach brze­mię utrzy­my­wa­nia sie­bie i in­nych.

Naj­chęt­niej stu­dio­wa­ła­bym po­lo­ni­sty­kę, może kul­tu­ro­znaw­stwo… Tu­ry­sty­kę? Nic już nie wiem. To, z czym ko­ja­rzą mi się pie­nią­dze, to kie­run­ki ści­słe.

Cza­sem te roz­wa­ża­nia mło­dej dziew­czy­ny wy­da­ją mi się na­iw­ne. Mam ocho­tę nie­co nią po­trzą­snąć i po­wie­dzieć, cy­tu­jąc Mroż­ko­we­go Sto­mi­la: No masz! Prze­cież ja cię cały czas na­ma­wiam: bun­tuj się6.

6 S. Mro­żek, Tan­go, War­sza­wa 2014, s. 54.

Na myśl o tym ja­kaś część mnie ma ocho­tę od­po­wie­dzieć cy­ta­tem, któ­ry wid­nie­je do­słow­nie wiersz po­ni­żej: Czy oj­ciec nie ro­zu­mie, że ode­bra­li­ście mi ostat­nią szan­sę?7.

7Ibi­dem.

I tak oto przy­szłość za­czy­na na­bie­rać re­al­nych kształ­tów. Mar­ke­ting i za­rzą­dza­nie. Kie­ru­nek, po któ­rym mo­żesz ro­bić wszyst­ko. Albo nic. Wy­jeż­dżam na stu­dia.

Bio­rę ze sobą tyl­ko to, co jest mi bar­dzo po­trzeb­ne. Spo­rą wa­liz­kę. Tyle za­skór­nia­ków, ile ro­dzi­na zdo­ła­ła ze­brać na im­pre­zie po­że­gnal­nej. I kre­dyt stu­denc­ki, któ­ry za­cią­gam po to, żeby od razu po­ma­gać ro­dzi­com.

Ciot­ka miesz­ka­ją­ca pod Pia­secz­nem wie, jak jest. Przy­gar­nia mnie na po­czą­tek, daje mały kąt w miesz­ka­niu. Żywi. A ja ku­pu­ję bi­let mie­sięcz­ny stre­fo­wy, do­jeż­dżam na uczel­nię i od pierw­szych dni ro­bię wszyst­ko, żeby so­bie po­ra­dzić. Mój cel nad­rzęd­ny: wy­sy­łać zło­tów­ki, po­tem set­ki do domu. A jesz­cze le­piej przy­wo­zić je oso­bi­ście.

Przyj­mu­ję ten stan rze­czy nie jako brze­mię, ale ele­ment ży­cia.

Los jest w mia­rę ła­ska­wy. Mam oczy i uszy otwar­te. Daję so­bie radę, co­raz bar­dziej, le­piej, spraw­niej. Już po trze­cim roku stu­diów pra­cu­ję za nie­złe pie­nią­dze. La­wi­ru­ję, go­dzę dwa świa­ty. Znaj­du­ję czas na wszyst­ko. Pra­wie wszyst­ko. Kto by się przej­mo­wał, że kro­czę sa­mot­nie przez świat? Kto miał­by czas na prze­lot­ne zna­jo­mo­ści, rand­ki, wdzię­cze­nie się? Nie ja.

Za­czy­nam mieć przy­ja­ciół. Tyl­ko dwo­je z nich prze­cho­dzi do gro­na tych praw­dzi­wych. I tyl­ko oni, Aśka i Ka­mil, wie­dzą, jak żyję. Wie­dzą i ak­cep­tu­ją to, że wszyst­kie oszczęd­no­ści wę­dru­ją ze mną na Pod­la­sie. Wie­dzą, że trze­ba spła­cać kre­dyt, że nie jeż­dżę na wa­ka­cje, wy­pa­dy, czy­li wszę­dzie tam, gdzie trze­ba pła­cić.

Im to nie prze­szka­dza, choć może inni lu­dzie, ci nie­po­in­for­mo­wa­ni, mają mnie za wy­co­fa­ną, ską­pą, bez­barw­ną. Taką so­bie Ha­nię.

W tych wszyst­kich la­tach kal­ku­lo­wa­nia każ­de­go gro­sza po­zwa­lam so­bie tyl­ko na jed­no: sa­mo­dziel­ne miesz­ka­nie. Ma­leń­ka ka­wa­ler­ka, wy­szpe­ra­na na Mo­ko­to­wie, nie­da­le­ko me­tra, kosz­tu­je mnie ty­siąc zło­tych mie­sięcz­nie. Do tego ra­chun­ki, me­dia. Świa­do­mość, że je­stem sa­mo­dziel­na, wol­na, do­ro­sła, jest osło­dą. Wolę być pa­nią sie­bie i nie mu­sieć dzie­lić prze­strze­ni z kimś ob­cym.

Asia i Ka­mil to para. Ja­sne, że pro­po­no­wa­li mi wspól­ne miesz­ka­nie. Cze­mu nie? Mam ocho­tę prze­mil­czeć ten te­mat.

Ota­cza mnie mały cha­os za­klę­ty w wiel­kim po­rząd­ku. Wra­że­nie, że wszyst­ko, co ro­bię, jest ob­wa­ro­wa­ne ry­zy­kiem. Wal­czę o swój byt, o dom. Kie­dy wsu­wam ma­mie w rękę bank­no­ty, za­wsze czu­ję ulgę. Nie na­rze­kam. Los daje mi w koń­cu cał­kiem nie­złą po­sa­dę w kor­po­ra­cji. Asy­stu­ję, re­gu­lu­ję, pil­nu­ję.

Tro­chę cza­su zaj­mu­je uwie­rze­nie, że ta pra­ca jest, bę­dzie. Że do­chód jest sta­ły, jak w ze­gar­ku, a ja jako pio­nek ni­ko­mu się nie na­ra­żam. Je­stem so­bie. Taka zwy­czaj­na Ha­nia z biu­ra, cał­kiem za­rad­na „spo­ko” dziew­czy­na.

Kie­dy w koń­cu czu­ję, że wszyst­ko za­czy­na się ukła­dać, kie­dy osta­tecz­nie mogę po­wie­dzieć so­bie, że jest tak, jak pla­no­wa­łam…

Wła­śnie wte­dy prze­szy­wa mnie ból. Cho­ler­na pust­ka. Dusz­ność. Bez­sens.

Zdu­mio­na, roz­glą­dam się wo­kół sie­bie i nie wie­rzę. Ta dziew­czy­na, któ­ra dała się wtło­czyć w rytm co­dzien­no­ści, to ja? Ha­nia, któ­ra wy­cho­dzi po ośmiu go­dzi­nach z biu­ra, to też ja? Cza­sem wpad­nie do Aśki i Ka­mi­la, cza­sem pój­dą ra­zem coś zjeść albo do kina. Ma swo­je pa­sje – za­wsze znaj­dzie za­ję­cie. Ale coś nie gra. Bra­ku­je ko­goś. Ta po­trze­ba, ze­pchnię­ta w pod­świa­do­mość, przy­kry­ta ca­ły­mi to­na­mi zmar­twień, w koń­cu za­czę­ła prze­bi­jać. Nie­śmia­ło, ci­chut­ko, nie­zau­wa­że­nie.

Nie usły­sza­łam jej na czas. Wy­śmia­łam, od­go­ni­łam jak roje much z we­ran­dy ro­dzi­ców. Więc wró­ci­ła. Ze zdwo­jo­ną siłą, wście­kło­ścią, roz­pa­czą. Nie je­stem na nią go­to­wa.

Roz­dział 6

Ewa

Umów­my się, że są fa­ce­ci i są piz­dy. Może je­stem wul­gar­na, ale słow­nik nie zna lep­sze­go okre­śle­nia. No chy­ba że „cipy”, ale wy­cho­dzi na to samo.

Ra­fał na po­cząt­ku był fa­ce­tem. Do­syć dłu­go utrzy­my­wał taki po­zór, cał­kiem nie­źle mu szło. Zdą­ży­łam uwie­rzyć, że taki fa­cet przy mnie to gwa­ran­cja za­spo­ko­je­nia pod­sta­wo­wych po­trzeb. A więc: bez­pie­czeń­stwa, do­bre­go, re­gu­lar­ne­go sek­su, wza­jem­ne­go wspar­cia, zro­zu­mie­nia. I oczy­wi­ście che­mii. Ca­łej pie­przo­nej ta­bli­cy Men­de­le­je­wa. Ide­al­nych związ­ków nie ma? Je­że­li tak, le­piej nie być w żad­nym. Le­piej nie na­zy­wać związ­kiem cze­goś, co nie przy­no­si ko­bie­cie speł­nie­nia.

Rdza w koń­cu wy­la­zła. Coś za­czę­ło się psuć. Naj­pierw wra­że­nie, że jest nas jak­by „mniej”. Wię­cej pra­cy, mniej by­cia w domu. Mniej nas ra­zem poza do­mem. Co­raz wię­cej kłót­ni.

Skar­pet­ki rzu­co­ne na pod­ło­gę i umy­wal­ka peł­na zgo­lo­ne­go za­ro­stu ro­dzi­ły gniew. Ogar­nia­ła mnie fu­ria, kon­tro­la nie wska­ki­wa­ła, jak ze­psu­ty bieg. Ja­sne, że nie cho­dzi­ło o skar­pet­ki. Szu­ka­łam każ­dej oka­zji, żeby wy­ła­do­wać swój gniew, a było go co­raz wię­cej.

Nic bar­dziej nie do­pro­wa­dza­ło mnie do sza­łu jak jego wiecz­ne nie­za­do­wo­le­nie. Jego rosz­cze­nio­wa po­sta­wa. Jego mil­cze­nie. Jego od­wra­ca­nie się do mnie ple­ca­mi. Jego wy­rzu­ty. Jego szu­ka­nie mo­ich wad. Tak, mam wady. Jak każ­dy. Wcze­śniej bar­dziej mu pa­so­wa­ły.

Ra­fał chył­kiem wy­co­fał się z łóż­ka. Co­raz mniej sek­su. W ogó­le wszyst­kie­go mniej: na­mięt­no­ści, prag­nie­nia, ognia, po­żą­da­nia. To, cze­go naj­bar­dziej nie­na­wi­dzę w so­bie, to fakt, że nie umia­łam tego prze­rwać. Mie­sią­ce mę­czar­ni, z na­dzie­ją, że może uda się coś na­pra­wić.

Wi­dzę się dzi­siaj z Ingą. Inga może coś do­ra­dzi, mie­wa róż­ne po­my­sły. A fa­ce­ci je­dzą jej z ręki. Na­wet nie zo­sta­wiam kar­tecz­ki: „Wró­cę póź­no”. SMS-ów w cią­gu dnia nie pi­sze­my już pra­wie w ogó­le.

Piz­da, nie fa­cet. Do­pro­wa­dzi mnie to do osta­tecz­no­ści!

– Ewa, weź na luz. To tyl­ko chłop. Znaj­dzie się na nie­go spo­sób. Py­ta­nie tyl­ko, czy ty na pew­no chcesz to wszyst­ko wskrze­szać?

– Inga, kur­wa. Nie wiem sama, ale wło­ży­łam w ten zwią­zek tyle cza­su i tyle sie­bie, że nie od­pusz­czę. Poza tym…

– No, ko­chasz go jesz­cze. Skąd ja znam tę śpiew­kę?

– Nie tyl­ko o to cho­dzi. Po pro­stu nie mogę znieść fak­tu, że nie ma już tego pło­mie­nia. Do cho­le­ry, naj­pierw bzy­ka­li­śmy się, gdzie się dało, kil­ka razy dzien­nie. Sza­lał za mną. Za­dzie­rał mi kiec­kę na­wet w knaj­po­wych to­a­le­tach. Wszyst­ko by mi dał. A te­raz na­gle zro­bił się zim­ny. Ja pier­do­lę. Ja so­bie nie za­słu­ży­łam na coś ta­kie­go. Nie je­stem ma­muś­ką, co wkła­da wiel­kie maj­ty, prze­sta­je się de­pi­lo­wać i tyje. Nie je­stem pa­niu­sią, któ­ra za­po­mi­na, że ogień trze­ba pod­sy­cać. On ma w domu bo­gi­nię sek­su i naj­bar­dziej ogar­nię­tą bab­kę w War­sza­wie. Więc o co, do cho­le­ry, ka­man?!

– A może coś zro­bi­łaś, o czymś się do­wie­dział? Wi­du­jesz się z kimś na boku? Nic mi nie mó­wi­łaś, ale…

– Nie! Je­stem świę­ta, a za chwi­lę zno­wu sta­nę się dzie­wi­cą.

– Nie wiem, Ewka. Może za­skocz go ja­koś. Dzi­siaj. Ja­kaś ko­la­cja, nie­ziem­ska bie­li­zna.

– Cho­dzę na co dzień tyl­ko w nie­ziem­skiej bie­liź­nie.

– No ale wiesz, kup coś no­we­go. Z pa­zu­rem. Niech na sam wi­dok do­sta­nie or­ga­zmu.

– Kie­dyś tak by­wa­ło.

– No wła­śnie. A jak to nie wy­pa­li, to ja już nie mam po­my­słu.

– A ty jak?

– Jak to ja. Bzyk­nę­łam się z młod­szym. Ale bez sen­su. W łóż­ku za­je­bi­ście, ale po­tem ja­koś dziw­nie. Może ja też za­cznę my­śleć o sta­bi­li­za­cji?

– Inga!

– Se­rio. Ostat­nio ja­koś tak za­czy­na mi tego bra­ko­wać. Cze­goś na dłu­żej.

Prze­wra­cam ocza­mi i my­ślę: „Ostat­nio?! Inga, ty o tym ma­rzysz, od­kąd się zna­my!”.

Jadę do domu. Z za­mia­rem gwał­tu. Ob­cią­gnę mu siłą, jak bę­dzie trze­ba. A po­tem zmu­szę do roz­mo­wy. Wy­du­szę z nie­go, co się dzie­je. Znaj­dę praw­dę. Nie dam się trak­to­wać jak rzecz, niech ja­sno po­wie, co czu­je.

Niech bę­dzie fa­ce­tem. Zde­cy­do­wa­nym i od­waż­nym, któ­ry wie, cze­go chce. Kie­dyś taki był. Gdzie się po­dział tam­ten fa­cet?

Wiem, że przy­je­chał ja­kąś go­dzi­nę temu. SMS: Je­stem. Po­tem dru­gi: Gdzie ty?. Jak­by pi­sał do kró­lo­wej lodu. Wła­śnie to mnie wkur­wia naj­bar­dziej.

Sie­dzi przy biur­ku. Pra­ca, pra­ca, pra­ca. Ja­sne. Kie­dyś wie­czo­ra­mi wca­le nie było pra­cy. Sta­ję przed nim i dłu­go się nie za­sta­na­wiam. Ścią­gam su­kien­kę. Je­stem dla nie­go: w szpil­kach i bie­liź­nie war­tej sześć­set zło­tych.

Pa­trzy­my na sie­bie przez chwi­lę. A po­tem jest do­brze.

Ra­fał wsta­je i przy­cią­ga mnie do sie­bie. Na­wet nie wiem, kie­dy lą­du­ję na ka­na­pie. Jego pal­ce wbi­ja­ją się w cia­ło. Do­ci­skam je moc­niej, chcę, żeby się wry­ły, żeby zo­sta­wi­ły po so­bie ślad. Sły­szę, jak dy­szy z po­żą­da­nia. Wy­łą­czam my­śle­nie. Isto­ta sek­su, jego cu­dow­ność, po­le­ga wła­śnie na tym. Czy­sta roz­kosz. Słod­kie za­po­mnie­nie. Przez chwi­lę sta­jesz się ra­do­snym he­do­ni­stą. Piesz­cząc zmy­sły, czu­jesz elek­trow­strzą­sy. Or­gazm przy­cho­dzi tak ła­two, jak się do­sta­je do­rod­ne po­mi­do­ry na tar­gu. Pisk w uszach i triumf to zwień­cze­nie ak­cji.

Nie cze­kam na re­flek­sje, same przy­cho­dzą. Zer­kam na nie­go, przy­glą­dam się twa­rzy. Nie po­do­ba mi się jej wy­raz. To nie to! Bra­ku­je ko­cie­go za­do­wo­le­nia, spoj­rze­nia ma­rzy­cie­la. Jest za to dziw­ne zmę­cze­nie i pust­ka. Jak­bym za­glą­da­ła w opusz­czo­ne tu­ne­le. Czu­ję, jak jęk za­wo­du prze­szy­wa cały mój umysł. Za­po­mi­nam o unie­sie­niu. Kon­tro­lę nad moim cia­łem przej­mu­je po­pu­lar­ny wkurw. Tyle że do­pra­wio­ny ogrom­ną daw­ką agre­sji.

Mam pra­gnie­nie: chcę go roz­szar­pać. Pra­gnę naj­bar­dziej na świe­cie ze­trzeć z jego gęby ten kre­tyń­ski wy­raz pust­ki. Ile moż­na?! I co jesz­cze moż­na?! Świerz­bią mnie dło­nie. Za­nim zro­bię uży­tek z pa­znok­ci, zry­wam się z ka­na­py i ru­szam do ła­zien­ki. Tar­ga mną siła tak nad­ludz­ka, że kie­dy trza­skam drzwia­mi, huk roz­no­si się po ca­łym bu­dyn­ku. Ścia­ny drżą, a drzwi mało nie wy­pa­da­ją z fu­tryn.

Ale to nie ko­niec. Mu­szę coś roz­wa­lić. Wiem, że je­że­li za chwi­lę coś nie pój­dzie w drza­zgi, po­le­je się krew. Wście­kłość, nie­na­wiść, fru­stra­cja bu­zu­ją we mnie. Wy­glą­dam jak wil­ko­łak przed trans­for­ma­cją. Emo­cje wy­ła­żą ze mnie, prze­dzie­ra­ją się przez mię­śnie i nie dają spo­ko­ju.

Ku­fe­rek z ko­sme­ty­ka­mi. Ide­al­ny cel, po­cisk emo­cjo­nal­ny. Drzwi otwie­ra­ją się same, a ró­żo­we pu­dło, peł­ne szmi­nek, pod­kła­dów i pu­drów, za­li­cza lot przez całe miesz­ka­nie. Na­praw­dę nie wiem, jak to moż­li­we, ale ku­fer roz­trza­sku­je się o ścia­nę z taką siłą, że nie zo­sta­ją po nim na­wet drza­zgi. Ró­żo­we zglisz­cza dy­mią. W po­wie­trzu wi­ru­ją dro­bin­ki pu­dru i zło­ci­ste­go roz­świe­tla­cza.

Ja też dy­mię. Ta­kie­go upo­ko­rze­nia chy­ba jesz­cze nie do­zna­łam. A może po pro­stu tego nie pa­mię­tam. Zo­sta­ję w ła­zien­ce. Opie­ram się o ścia­nę. Do­brze mi tu. Ła­zien­ka jest moja, póki będę mia­ła taką po­trze­bę.

Roz­dział 7

Ha­nia

Co po­tra­fię ro­bić?

Śpie­wać, tań­czyć, rzeź­bić? A może ste­po­wać lub wcie­lać się w role?

To ostat­nie moż­na na­wet roz­wa­żyć, bo rze­czy­wi­ście gry­wam prze­róż­ne po­sta­cie. Si­łacz­ki, ide­al­ne­go pra­cow­ni­ka, do­brej przy­ja­ciół­ki. Świę­tosz­ki. Ko­cha­ją­cej cór­ki. I tej, któ­ra się po­świę­ca, bo tak trze­ba i ta­kie ma pra­gnie­nie.

Żad­na z tych ról nie po­tra­fi wy­peł­nić pust­ki, któ­ra wdzie­ra się w moje ży­cie. Po skoń­cze­niu stu­diów, zdo­by­ciu sta­bil­nej pra­cy, uwi­ciu swo­je­go gniazd­ka w sto­li­cy sta­ję przed lu­strem o pią­tej rano i czu­ję, że nic nie ma sen­su.

Bez sen­su, bez sma­ku, bez po­lo­tu. Moje od­bi­cie samo się znie­kształ­ca. Pa­trzę na swo­je cia­ło, na twarz, na wło­sy. To wszyst­ko jest ja­kieś ni­ja­kie, bez fan­ta­zji i ta­jem­ni­cy. My­śle­nie o tym jest mę­czą­ce i psu­je mi na­strój. Wy­cho­dzę z domu ocię­ża­ła, po­włó­cząc no­ga­mi. Wlo­kę się do me­tra.

Mam taki dziw­ny zwy­czaj, że do biu­ra przy­cho­dzę wcze­śniej. Nie pięt­na­ście ani nie dwa­dzie­ścia mi­nut przed cza­sem. Naj­czę­ściej całą go­dzi­nę.

Kie­dy za­czy­na­łam, na­sza kie­row­nicz­ka biu­ra po­de­szła do spra­wy wy­jąt­ko­wo nie­uf­nie. Sama co­dzien­nie mu­sia­ła być dużo wcze­śniej, bo kil­ku pro­gra­mi­stów, roz­sia­nych po pię­trach, tak­że lu­bi­ło pra­co­wać od świ­tu.

Nie wie­dzia­łam, że aż tyle mnie łą­czy z fa­ce­ta­mi, któ­rzy żyją w al­ter­na­tyw­nej rze­czy­wi­sto­ści i le­d­wie re­je­stru­ją upły­wa­ją­ce doby. Nasz szef wo­lał, aby ktoś jed­nak ich „pil­no­wał”. Pew­nie za­ło­żył, że w ra­zie po­ża­ru po pro­stu spło­ną przy swo­ich biur­kach, nie od­ry­wa­jąc dło­ni od kla­wia­tu­ry. Też tak uwa­żam.

– Ko­bie­to, co ty ro­bisz w biu­rze o siód­mej trzy­dzie­ści? – za­py­ta­ła, wi­dząc mnie po raz pierw­szy.

Co ro­bię? Otóż w su­mie nic, a na pew­no nie pra­cu­ję. Przy­cho­dzę so­bie, wkra­cza­jąc w ob­szar ci­szy. Wi­ta­ją mnie pu­ste bla­ty, po­od­su­wa­ne krze­seł­ka, mo­ni­to­ry, a w kuch­ni war­kot lo­dów­ki. W po­wie­trzu uno­si się za­pach wy­kła­dzi­ny i pla­sti­ku. Mi­jam biu­ro­wą dżun­glę i mosz­czę się na swo­im miej­scu, nie­spiesz­nie włą­cza­jąc kom­pu­ter. Coś mnie koi w tym pu­stym oto­cze­niu. I wiem do­brze co – obiet­ni­ca, że lada mo­ment za­cznie tęt­nić tu ży­cie. Do­słow­nie za chwi­lę ko­ry­ta­rze wy­peł­nią się ludź­mi, któ­rzy po­dzie­lą się na dwie gru­py.

Jed­na, ta mniej­sza, rzu­ci się do biu­rek, prze­glą­da­jąc tonę pocz­ty, wpi­su­jąc w ka­len­darz ty­sią­ce spo­tkań i wy­ko­nu­jąc mnó­stwo te­le­fo­nów.

Dru­ga za­kor­ku­je kuch­nię, spę­dza­jąc przy­naj­mniej go­dzi­nę na pa­rze­niu kawy, przy­go­to­wy­wa­niu stroj­nych ka­na­pek, ga­wę­dze­niu i usta­la­niu menu na lunch. Do­pie­ro koło dzie­sią­tej to biu­ro­we ży­cie za­cznie sku­piać się głów­nie na pra­cy.

A ja? Za­nim jesz­cze przy­wi­tam ten tłum kor­po­ra­cyj­nych przy­ja­ciół, po­prze­glą­dam so­bie pocz­tę, wy­pi­ję kawę, spraw­dzę, co sły­chać w świe­cie. Zu­peł­nie sama, ale nie sa­mot­na, bo prze­cież cze­kam na lu­dzi, któ­rzy będą mnie ota­cza­li przez ko­lej­ne go­dzi­ny. Cze­kam na nich jak na człon­ków ro­dzi­ny. Mu­szą tu przyjść. Taką mają rolę.

Nie że­bym ja­koś szcze­gól­nie ko­cha­ła lu­dzi z mo­je­go biu­ra. Z ni­kim nie na­wią­za­łam głęb­szej re­la­cji, nikt nie stał się przy­ja­cie­lem. Mamy tu cały prze­krój oso­bo­wo­ści. In­te­li­gen­tów, znisz­czo­nych pra­cą ma­na­ge­rów, prze­żar­tych am­bi­cją, aro­ganc­kich dup­ków, lu­dzi kre­atyw­nych, mą­drych i kil­ka za­gad­ko­wych pań. Czy do­sta­ły pra­cę za ład­ne oczy, czy przez przy­pa­dek? A może kor­po­ra­cja spe­cjal­nie za­trud­nia pu­sta­ki, żeby kon­struk­cja była bar­dziej sta­bil­na?

Mia­łam przy­jem­ność sie­dzieć bli­sko dwóch ta­kich. Po­tem stwier­dzi­łam, że chy­ba ist­nie­je gra­ni­ca umar­twia­nia się i zmie­ni­łam biur­ko.

Na­zwa­łam je w my­ślach Pi­xie i Di­xie. Oby­dwie cał­kiem ład­ne. Kre­ska na po­wie­ce, wło­sy błysz­czą­ce, no­ski za­dar­te. Usta skrzą­ce się po­nęt­nie błysz­czy­kiem. Typ ko­biet, wo­kół któ­rych uno­si się mgieł­ka per­fum i któ­re śmiesz­nie pi­szą na kla­wia­tu­rze, bo dłu­gie pa­znok­cie sku­tecz­nie im to utrud­nia­ją.

Przez ja­kiś czas było na­wet za­baw­nie. Dziew­czy­ny uwiel­bia­ły roz­wo­dzić się nad swo­ją tu­szą i szu­kać roz­wią­za­nia na po­zby­cie się „ba­la­stu”.

Agniesz­ka, wy­so­ka i szczu­pła blon­dyn­ka o uro­dzie iście dziew­czę­cej, na­rze­ka­ła naj­gło­śniej. Uno­sząc wzrok do su­fi­tu, zwy­kła mó­wić:

– Nie mogę! Nie mogę schud­nąć. Ja już nie wiem sama, co mam ro­bić. Na sił­kę cho­dzę, mar­chew­ki wpier­dzie­lam i nic. Ani gra­ma tłusz­czu mniej! – Po czym spusz­cza­ła zbo­la­ły wzrok, ocze­ku­jąc współ­czu­cia.

In­ne­go dnia Aga z wi­del­cem za­nu­rzo­nym w wiel­kiej mi­sce z sa­ła­tą lo­do­wą oznaj­mi­ła:

– Ja prze­czy­ta­łam wczo­raj, że jak się je dużo ło­so­sia, to się ma ni­skie IQ! Nie będę go już ja­dła, a szko­da, bo lu­bię taką ryb­kę.

Nic jed­nak nie było w sta­nie prze­bić ana­li­zy ćwi­czeń na mię­śnie brzu­cha:

– Ej! A wie­cie, że jak się robi brzusz­ki, to ta­lia zni­ka? Mó­wię wam, wczo­raj ob­cza­iłam na por­ta­lu. Mię­śnie ro­sną i nie ma wcię­cia! Od te­raz ko­niec z brzusz­ka­mi. Ko­niec!

Aga nie była wca­le głu­pią dziew­czy­ną. Miło było z nią cza­sem po­ga­dać. Zna­ła się na swo­jej ro­bo­cie, a jako spe­cja­li­sta od PR chy­ba mu­sia­ła mieć nie­co ole­ju w gło­wie. A jed­nak, po­dob­nie jak w przy­pad­ku wie­lu in­nych ko­le­ża­nek z biu­ra, Agniesz­ka uwiel­bia­ła wy­cią­gać na świa­tło dzien­ne rze­ko­me wady, roz­wo­dzić się na te­mat diet, do­szu­ki­wać się w swo­im cie­le ca­łe­go spek­trum nie­do­sko­na­ło­ści. „Czu­ję się taka… mon­stru­al­na”. Oczy­wi­ście Aga nie mia­ła z mon­stru­al­no­ścią nic wspól­ne­go. Mia­łam ocho­tę jej to po­wie­dzieć. Pro­sto w twarz. Bez­czel­nym to­nem, na taki so­bie za­słu­ży­ła.

Prze­sia­dłam się w mo­men­cie, kie­dy zro­zu­mia­łam, że pró­bu­ję się do nich po­rów­ny­wać. Do ta­kich wła­śnie ko­biet, któ­re niby są śmiesz­ne, rażą te­atral­no­ścią i mę­czą ga­da­niem, ale jed­nak roz­ta­cza­ją urok. Za­dba­ne, sku­pio­ne na so­bie i speł­nio­ne – ta­kie spra­wia­ją wra­że­nie.

Sto­jąc w fir­mo­wej to­a­le­cie, zer­ka­łam w lu­stro na swo­je cia­ło. Chu­de i ko­ści­ste, jak­bym mia­ła nie­do­wa­gę. Twarz bla­da, a wło­sy – choć pie­lę­gno­wa­ne na wszel­kie spo­so­by – cien­kie i bez wy­ra­zu. Przez myśl prze­szło mi pa­ro­krot­nie, że coś musi być nie tak, sko­ro one mają fa­ce­tów, a ja nie.

Chy­ba będę ja­dła wię­cej ło­so­sia, może IQ się ob­ni­ży i świat sta­nie się prost­szy?

– Je­śli chcesz, to so­bie przy­chodź na dzie­wią­tą, a ja będę pil­no­wa­ła na­szych pro­gra­mi­stów – pro­po­nu­ję nie­śmia­ło. Obec­ność kie­row­nicz­ki biu­ra wcze­śnie rano to dla mnie prze­szko­da. Pa­trzy na mnie przez chwi­lę jak na idiot­kę, ale w koń­cu za­uwa­ża ko­rzyść dla sie­bie.

– Nie no, ja­sne, cze­mu nie. Ale na pew­no bę­dziesz?

– Na pew­no. Jak­by coś się mia­ło zmie­nić, dam znać wcze­śniej.

Już ma od­cho­dzić, kie­dy wy­ry­wa się jej:

– A ty masz ja­kieś pro­ble­my? No nie wiem, spać nie mo­żesz czy jak?

Śmie­ję się tyl­ko i mó­wię, cał­kiem nie­zgod­nie z praw­dą:

– Nie, no skąd, taki ze mnie ran­ny pta­szek!

Całe lato bu­dzę się mniej wię­cej o czwar­tej rano. Naj­pierw lek­kie ko­ła­ta­nie ser­ca, jak­bym się cze­goś bała. Po­tem szyb­ka ana­li­za: jaki dzi­siaj dzień ty­go­dnia?

Dni za­czy­na­ją wy­glą­dać tak samo. Bu­dzę się, ćwi­czę. Idę do pra­cy. Albo i nie. Je­że­li nie, za­sta­na­wiam się, czy chcia­łam je­chać do ro­dzi­ców, czy zo­stać, czy jest ja­kiś plan na week­end, czy trze­ba coś wy­my­ślić.

Szyb­ko, bo ry­zy­ko po­zo­sta­nia ze sobą sam na sam jest po pro­stu nie do znie­sie­nia. Po­nie­dzia­łek czy śro­da, pią­tek czy nie­dzie­la – każ­dy dzień wy­da­je się jed­na­ko­wo bez sen­su.

Parę mie­się­cy temu, być może za spra­wą ko­le­ża­nek z pra­cy, a może wsłu­cha­na w we­wnętrz­ny głos, po­sta­na­wiam za­cząć upra­wiać sport. To na­praw­dę do­bry po­mysł, bo jako żoł­nierz, któ­ry wal­czy z osa­mot­nie­niem, po­trze­bu­ję musz­try. Cze­goś sta­łe­go, co na mnie cze­ka, co da się zro­bić i co od­cią­gnie uwa­gę od wie­lu rze­czy.

Po­sta­na­wiam spró­bo­wać wszyst­kie­go. Ni­czym się nie ogra­ni­czać. Bie­gać, pły­wać, dźwi­gać, ska­kać. Mie­rzyć się z wła­snym sła­bym cia­łem i osią­gnąć suk­ces.

Wo­kół mnie, każ­de­go dnia, po­ja­wia się tłum bie­ga­czy. Lu­dzi, któ­rzy mają w no­sie to­tal­nie wszyst­ko. Są sku­pie­ni tyl­ko na so­bie i na tym, co ro­bią. Cza­sem wy­glą­da­ją dziw­nie, cza­sem gro­te­sko­wo, a cza­sem nad­zwy­czaj do­brze. Ko­lo­ro­we stro­je, dro­gie buty, śmiesz­ne czap­ki, ga­dże­ty, te­le­fo­ny…

Ja też tak mogę i chcę.

Bie­gnę. Kil­ka razy w ty­go­dniu, cza­sem co­dzien­nie. Bie­gnę uli­ca­mi Mo­ko­to­wa, szyb­ko znaj­du­ję swo­je ścież­ki, swo­ich lu­dzi, któ­rzy mnie po­zdra­wia­ją, i swo­je psy, któ­re mnie go­nią.

Bie­gnę i czu­ję, jak w gło­wie za­czy­na się nie­sa­mo­wi­ty pro­ces prze­glą­da­nia prze­róż­nych my­śli, wi­zji, re­flek­sji. Ob­ra­zy ukła­da­ją się w po­kaz slaj­dów, nad któ­rym nie pa­nu­ję. A ja i tak bie­gnę. Wie­trzę gło­wę. Kie­dy przy­sta­ję, zmę­czo­ne cia­ło od­cią­ga uwa­gę od wszel­kich zmar­twień.

O tak, tre­nin­gi z ty­go­dnia na ty­dzień sta­ją się co­raz trud­niej­sze. Cza­sem, kie­dy bu­dzę się i od razu je­stem zmę­czo­na, wy­bie­ram ba­sen. Po pra­cy si­łow­nię. Zna­la­złam ca­ło­do­bo­wą. Przy­da­je się, zwłasz­cza zimą.

Tre­nu­ję, tre­nu­ję, tre­nu­ję. To za­bie­ra mój czas, dwie, na­wet trzy go­dzi­ny. Daje mi cel, na­da­je mi­nu­tom sens. Nie ca­łe­mu ży­ciu, ale li­czy się każ­da se­kun­da. Ja­kaś część mnie wie, że ćwi­czę za dużo, że prze­tre­no­wa­nie to wca­le nie beł­kot spe­cja­li­stów, ale mnie to nie ru­sza.

Ro­bię swo­je i roz­pacz­li­wie ła­pię się nor­mal­no­ści. To mój spo­sób, żeby nie zwa­rio­wać, nie zgorzk­nieć i nie dać się we­pchnąć w żad­ną szu­flad­kę.

Sin­giel­ka, sta­ra pan­na, ka­rie­ro­wicz­ka – ta­kich okre­śleń cza­sem uży­wa się za mo­imi ple­ca­mi. Wiem to. Naj­czę­ściej czy­tam w my­ślach – prze­cież oczy to zwier­cia­dło du­szy.

Sport wożę ze sobą jako ba­gaż prio­ry­te­to­wy. Fan­ta­stycz­nie bie­ga się w ro­dzin­nych stro­nach. Po po­lach, piasz­czy­stych ścież­kach, la­sach. Lu­dzie ze wsi przy­zwy­cza­je­ni są do bie­ga­ją­cych tu­ry­stów, ale mnie się tro­chę dzi­wią. Po­dob­nie jak temu, że jesz­cze nie mam męża i dwój­ki dzie­ci.

Z od­sie­czą przy­by­wa Kuba, któ­ry ła­pie bak­cy­la bie­ga­cza w mig. Szko­da, że nie ma go w moim świe­cie. Na­da­je­my na tych sa­mych fa­lach, za­wsze tak było.

Ale Kuba zo­stał. Kie­dyś na chwi­lę, za mi­ło­ścią, po­je­chał do mia­sta. Wró­cił po pół roku jak zbi­ty pies i chy­ba uznał, że tam go nie chcą. A może się ob­ra­ził na wiel­ki świat – to moje zda­nie.

Kuba z ko­bie­ta­mi bywa. Cza­sem ja­kaś tu­ryst­ka, cza­sem miej­sco­wa. Zda­rza się, że na dłu­żej, ale czę­ściej na­wet nie zdą­żę wy­słu­chać od mat­ki wszyst­kich plo­tek, a spra­wa się koń­czy.

Znaj­du­ję w tym pew­ne po­do­bień­stwo do sie­bie, ale nie lu­bię tych po­rów­nań. Przy­stoj­ny, cie­pły Kuba z iskier­ka­mi w oczach to ide­ał żeń­skiej po­pu­la­cji na ca­łym glo­bie. Nie ma szczę­ścia. Jego sa­mot­ność to przy­pa­dek, wie­lo­krot­nie po­wta­rza­ją­cy się, bez­myśl­ny, nie­za­leż­ny przy­pa­dek.

Kie­dy ra­zem bie­ga­my, mil­czy­my.

Lu­bię słu­chać wte­dy mu­zy­ki. Na mo­jej play­li­ście tło­czą się set­ki utwo­rów, ale je­den to­wa­rzy­szy mi za­wsze. Ka­tu­ję [sic!] dzień w dzień i mam wra­że­nie, że głos No­sow­skiej, jego za­rdze­wia­ły ton i prze­dziw­na roz­pacz, jest jak tuba, któ­ra na­gła­śnia moje my­śli. Całe obo­la­łe.

Nie do­bi­jaj się

Nie otwo­rzę ci

Nie wy­glą­dam dziś prze­sad­nie ład­nie

Późno przy­szedł sen

Przy­szedł i był zły

Nie mam siły na za­ba­wę w przy­jaźń8.

8 Hey, [sic!], w: [sic!], War­ner Mu­sic Po­land, 2001.

Roz­dział 8

Ewa

Peł­na god­ność. Po­dej­dę do spra­wy z god­no­ścią, bo nie mam sie­dem­na­stu lat, żeby za­cho­wy­wać się jak roz­hi­ste­ry­zo­wa­na Ju­lia. Zero Ju­lii. Ja je­stem Bal­la­dy­na. Nie mor­du­ję (jesz­cze) i nie mam żą­dzy wła­dzy (na pew­no?), ale je­stem babą z cha­rak­te­rem. I le­piej ze mną nie za­dzie­rać.

Gdzie on? Chy­ba w łóż­ku. Cho­ciaż… Nie. Pew­nie sko­ro świt wy­szedł z domu. Albo znik­nął wie­czo­rem. Nie wiem. Do­pie­ro co opu­ści­łam twier­dzę. Nie mam się czym uma­lo­wać, mu­szę wy­szu­kać coś w ru­inach.

A tu pro­szę. Ra­fał sie­dzi przy sto­le. Cen­trum do­wo­dze­nia w kom­ple­cie. Ta­blet, pra­sów­ka, kawa. Ja nic nie prze­łknę, ale oka­zy­wa­nie sła­bo­ści nie leży w mo­jej na­tu­rze.

Pa­nu­je ide­al­na ci­sza. Nie ma „Cześć” ani nie ma „Spier­da­laj”. Wy­cią­gam więc ma­sło. Krom­kę chle­ba. Ser. Wę­dli­nę. Kro­ję po­mi­dor.

Sia­dam. Sma­ro­wa­nie krom­ki za­czy­na się cał­kiem nie­źle. Jed­na war­stwa. Dru­ga war­stwa. Trze­cia. Strasz­nie gru­bo. A co tam. Czwar­ta war­stwa niech bę­dzie.

– Ewa.

– Tak mam na imię.

– Chy­ba… Chy­ba wiesz. Co?

– No chy­ba nie wiem, ale za­raz się, kur­wa, do­wiem.

– Nie da­li­śmy rady. Ty i ja.

– Co ty pier­do­lisz? Ja nie da­łam rady? – Nóż drży, ma­sło topi się w pal­cach. Oby nie wy­lą­do­wa­ło na jego twa­rzy. Pil­nuj się, już do­syć de­mon­stra­cji. Pa­mię­taj, przede wszyst­kim god­ność!

– Spa­ko­wa­łem rze­czy. Poza tymi z ła­zien­ki…

– Su­per.

– Po­słu­chaj…

– Słu­chać mogę. Ła­skaw­ca w koń­cu po­sta­na­wia prze­mó­wić.

– No wła­śnie. Przez ostat­nie mie­sią­ce na­wet nie za­py­ta­łaś, co mi jest. Dla­cze­go… dla­cze­go to wszyst­ko się dzie­je.

Z wście­kło­ści aż od­bie­ra mi mowę.

JA MIA­ŁAM DO­CIE­KAĆ, CO JEMU JEST. Trak­to­wa­na jak rzecz.

– Sły­sza­łaś kie­dyś o czymś ta­kim jak de­pre­sja?

– No, kur­wa, te­raz to po­je­cha­łeś!

Wsta­ję. Wy­cho­dzę!!! Nie bę­dzie mi szma­ciarz wy­jeż­dżał ze łza­wą hi­sto­rią o de­pre­sji. Co to jest de­pre­sja?! To wy­mysł psy­cho­lo­gów, któ­rzy za go­dzi­nę słu­cha­nia cu­dzych bred­ni zgar­nia­ją sto pięć­dzie­siąt zło­tych! To ide­olo­gia sła­be­uszy, któ­rzy szu­ka­ją wy­mów­ki. To nie mowa fa­ce­ta, tyl­ko piz­dy!

Niech znik­nie. Niech się wy­no­si. De­pre­sja, pro­szę pań­stwa, je­że­li na­praw­dę ist­nie­je, może do­tknąć sa­mot­ną mat­kę z trój­ką dzie­ci. Bez­ro­bot­ną. Może do­tknąć cho­re­go, któ­re­mu od­li­cza­ją dni ży­cia. Może spo­tkać ko­goś, kto stra­cił ro­bo­tę i nie może zna­leźć no­wej.

Ale ja­kim cu­dem może zda­rzyć się fa­ce­to­wi, któ­ry wy­glą­da ni­czym Ado­nis, ma zna­ko­mi­tą pra­cę, po­zy­cję, pie­nią­dze i cu­dow­ną, sek­sow­ną dziew­czy­nę?!

To nie de­pre­sja. To kłam­stwo! Nie może mi po­wie­dzieć praw­dy? Znu­dził się? Może zna­lazł ko­goś in­ne­go. Może jest nie­doj­rza­łym dup­kiem. A może tyl­ko piz­dą.

Nie wiem i nie chcę wie­dzieć. Spa­ko­wał rze­czy?! To jaz­da.

W tle sły­szę krzą­ta­ni­nę. Dru­kar­kę. Sie­dzę znów w ła­zien­ce. Moja twier­dza! Cze­kam, aż wyj­dzie. Wyj­dzie i już nie wró­ci. Na­resz­cie. Ko­niec udrę­ki. Nowy roz­dział, praw­da? Ko­niec du­sze­nia się z kimś, kto nie ma ocho­ty sta­rać się, oka­zy­wać za­an­ga­żo­wa­nie i do­ce­niać mnie. Mnie!

W koń­cu drzwi się za­my­ka­ją. Na­sta­je spo­kój. Tyl­ko w miesz­ka­niu, bo wo­kół mnie, póki co, pa­nu­je cha­os.

W kuch­ni na sto­le znaj­du­ję klu­cze. Jego klu­cze do na­sze­go miesz­ka­nia. I kart­ki, zło­żo­ne. Na jed­nej ręcz­nie na­pi­sa­na wia­do­mość. Na dru­giej tekst. Ar­ty­kuł, wy­dru­ko­wa­ny z In­ter­ne­tu. Uhm. A więc edu­ka­cja na „do wi­dze­nia”. Lek­cja za­miast „że­gnaj”.

Nie da­li­śmy rady. Prze­pra­szam. Ale nie za­py­ta­łaś na­wet raz cze­mu. Pod­ją­łem te­ra­pię. Do­sta­łem leki. Wal­czę. My­ślę, że nie chcia­ła­byś ta­plać się w tym ba­gnie, więc nie pro­si­łem o nic.

Wi­dać tak mia­ło być.

R.

Ar­ty­kuł nosi ty­tuł: Kie­dy dru­ga stro­na woła o po­moc. Prze­bie­gam oczy­ma pierw­sze wer­sy:

Depre­sja u part­ne­ra. Do­ty­ka­ją­ca do­ro­słe­go czło­wie­ka, któ­re­mu po­zor­nie nic nie bra­ku­je. Dla jed­ne­go związ­ku bę­dzie no­wym eta­pem, umoc­nie­niem, dla dru­gie­go: bo­le­snym koń­cem. Jed­na stro­na woła o po­moc, ale rów­no­cze­śnie nie chce jej przy­jąć. Dru­ga chce lub nie chce po­ma­gać. Musi się zmie­rzyć za­rów­no z po­czu­ciem osa­mot­nie­nia i stra­chu, jak i wi­do­kiem cier­pie­nia u uko­cha­nej oso­by.

O mat­ko je­dy­na. Psy­cho­lo­gicz­ny beł­kot wy­dru­ko­wa­ny pro­sto z in­ter­ne­to­wych od­mę­tów. Naj­pew­niej ze stro­ny: www.je­stem­piz­da.com.

Drę te bred­nie na drob­ne ka­wa­łecz­ki. Precz ode mnie! Precz!!

– De­pre­sja? Nie­ee no, nie ma ta­kiej opcji! – Inga za­cią­ga się pa­pie­ro­sem i pa­trzy na mnie uważ­nie. – Chy­ba mu nie uwie­rzy­łaś?

– Ja­sne, że NIE. Pew­nie ma ko­goś na boku albo za­chcia­ło mu się no­wo­ści. Nie ob­cho­dzi mnie to, kur­wa, nic a nic!!

– No prze­cież! Ewka! Idzie nowe. Bę­dzie za­je­bi­ście!

Bu­tel­ka wina za­raz pęk­nie. Po­wie­trze jest aż gę­ste od dymu. Nie ma tu miej­sca na lody śmie­tan­ko­we, łzy i oglą­da­nie Ti­ta­ni­ca. Nie tak in­au­gu­ru­je się ko­lej­ny etap ży­cia. Ja do­pie­ro za­czy­nam żyć.

– Inga, ko­cha­łam skur­wie­la, mó­wię ci.

– Pew­nie, że ko­cha­łaś. Bo je­steś do­bra, naj­lep­sza, naj­za­je­bist­sza na świe­cie!

– Ale do­syć. Nie chciał, jego stra­ta.

– Jego! Jesz­cze bę­dzie bła­gał.

– Nie ma opcji na po­wro­ty. I wiesz co?

– No?

– Te­raz to bę­dzie dzi­ka jaz­da. Bę­dzie sex and rock’n’roll!

– Bez drugs?

– Co ty mnie, Inga, za kre­tyn­kę masz? Alko mi wy­star­czy. Jak się ba­wić, to świa­do­mie. Nie tyl­ko fa­ce­ci mogą wy­dup­czyć cały świat. Ja też mogę i będę, bo tak mi się po­do­ba.

– Bo­sko! To jak? Idzie­my do klu­bu?

– Dziś czwar­tek, ko­bie­to, nie ma szans. Ale ju­tro… Noc na­le­ży do nas.

– I na se­rio, nie bę­dziesz po nim ry­czeć?

– Na­oglą­da­łaś się Brid­get Jo­nes. Inga, ja nie je­stem żad­na Brid­get.

Dru­ga bu­tel­ka pęka. Za to ja trzy­mam się świet­nie.

Czy to bunt? Szał piz­dy? Chci­ca? Wy­ła­do­wa­nie? Co mnie to ob­cho­dzi?! Waż­ne, że wiem, cze­go chcę. I wiem, cze­go zu­peł­nie nie chcę.

Na przy­kład nie chce mi się pła­kać. Za to chce mi się sek­su, ad­o­ra­cji i flir­tu. Chcę zno­wu po­czuć, że je­stem tego wszyst­kie­go war­ta. Naj­bar­dziej war­ta we wszech­świe­cie. Chcę czuć, że moje cia­ło i umysł to naj­go­ręt­szy to­war, któ­ry bę­dzie rzu­cał fa­ce­tów na ko­la­na.

Uża­la­nie się nad sobą zo­sta­wię by­łe­mu. Niech się Ra­fa­łek do­brze na­ćpa tymi le­ka­mi. Jak so­bie uświa­do­mi, co zo­sta­wił – wte­dy za­cznie się de­pre­sja!

A po­tem, kto wie? Jak się już po­ba­wię, może się z kimś zwią­żę. Z kimś, kto ma jaja i umie ogar­nąć wszyst­ko. Z kimś, kto nie dru­ku­je kre­tyń­skich ar­ty­ku­łów z In­ter­ne­tu.

– Je­stem nie­czu­łą su­czą? – py­tam pi­ja­ną Ingę. Mnie ja­koś nie szu­mi w gło­wie. Kil­ka kie­lisz­ków wina i zero re­ak­cji…

– O czym ty ga­dasz? Prze­cież to on cię zo­sta­wił!

No wła­śnie. On mnie. Nie ma więc cze­go ża­ło­wać i roz­pa­mię­ty­wać. Jak sam na­pi­sał: wi­dać tak mia­ło być.

Roz­dział 9

Ha­nia

Aśka i Ka­mil. Ra­zem od pierw­sze­go roku stu­diów. Ra­chu-cia­chu. Zo­ba­czy­li się na ko­ry­ta­rzu. I już coś było, nić po­ro­zu­mie­nia, spo­ro che­mii… Dzwo­ne­czek. To ona! To on! I tak już na za­wsze ra­zem. A przy­naj­mniej tak to wy­glą­da.

Jako para i jako dwo­je lu­dzi sta­li się czę­ścią mo­je­go świa­ta. Dzi­siaj to nie mo­gło­by się udać, ale na pierw­szym roku by­łam jesz­cze da­le­ka od świa­ta udręk.

Aśka. Roz­chi­cho­ta­na, ga­da­tli­wa, wszę­dzie jej peł­no. Ser­ce na dło­ni. Dużo mówi, ale po­tra­fi słu­chać. Ka­mil. Rów­ny fa­cet. Za­rad­ny ży­cio­wo, z ce­la­mi i po­my­słem. By­cie „ogar­nię­tym” to obec­nie chy­ba naj­bar­dziej po­żą­da­na ce­cha na świe­cie i on może się ta­ko­wą po­szczy­cić.

Za­miesz­ka­li ra­zem po pierw­szym roku, w su­mie nie­da­le­ko mnie. Dwa­dzie­ścia mi­nut pie­cho­tą. Wi­du­je­my się ra­zem lub osob­no. Cza­sem, jak nie ma Aśki, idę na piwo z Ka­mi­lem. I od­wrot­nie. Każ­de z nich ina­czej pa­trzy na moje ży­cie, choć oby­dwo­je, bar­dzo zgod­nie, sta­ra­ją się nie da­wać mi zło­tych rad.

Nie na­rze­ka­ją, że nie wy­da­ję pie­nię­dzy, nie jeż­dżę na wy­pa­dy, nie po­zwa­lam so­bie na zbyt dużo. Nie ma­ru­dzą, kie­dy z im­pre­zy wy­cho­dzę wcze­śniej, bo o dwu­dzie­stej trze­ciej je­stem już po pro­stu tru­pem. Wolę tak. Tra­cić przy­tom­ność z prze­mę­cze­nia i szyb­ko za­sy­piać. Skra­cać dzień, jak naj­bar­dziej się da.

Cza­sem się przed nimi otwie­ram, ale ostat­nie mie­sią­ce za­czy­na­ją zmie­niać wszyst­ko. Nie chcę się dzie­lić opo­wie­ścią o de­mo­nach i udrę­kach. Brzy­dzi mnie myśl, że ktoś po­czu­je się zo­bo­wią­za­ny do ra­to­wa­nia mnie. Bo jak po­móc? Jak po­cie­szyć? Kie­dy my­ślę o tym ostat­nio, wi­dzę, że Aśka i Ka­mil bar­dzo dba­ją o to, że­bym nie była sama. Zwłasz­cza w waż­nych mo­men­tach.

Je­dziesz z nami na syl­we­stra? Co ro­bisz w ma­jo­wy dłu­gi week­end? Na świę­ta na pew­no je­dziesz do ro­dzi­ców? Mo­że­my w wa­len­tyn­ki gdzieś wy­sko­czyć we tro­je?