Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Dwie singielki. Dwie historie. Jedno pragnienie miłości.
Przyjeżdżają do Warszawy w poszukiwaniu nowego życia. Hania szuka prawdziwego uczucia, Ewa –po rozstaniu z partnerem – kolejnych przygód i erotycznego spełnienia. Co łączy tak różne kobiety? To samotność, do której żadna z nich się nie przyznaje. a która sprawia, że z obawą myślą o kolejnych etapach życia. Dokąd zaprowadzi je ten strach?
Mocna, słodko-gorzka opowieść o egoizmie i związkach , oczekiwaniach i rozczarowaniach, zdradzie i naiwności. A także o trudnej przeszłości, która pada cieniem na przyszłość.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 305
Autor: Danuta Awolusi
Redakcja: Ewa Biernacka, Małgorzata Pilecka
Korekta: Katarzyna Zioła-Zemczak
Skład: Robert Kupisz
Projekt graficzny okładki: ICCA Studio
Zdjęcia na okładce: Katarzyna Kosakowska
Redaktor prowadząca: Barbara Walus
Redaktor projektu: Agnieszka Filas
Redaktor naczelna: Agnieszka Hetnał
Przygoowanie eBooka: Jarosław Jabłoński
© Copyright by Danuta Awolusi
© Copyright for this edition Wydawnictwo Pascal
Ta książka jest fikcją literacką. Jakiekolwiek podobieństwo do rzeczywistych osób, żywych lub zmarłych, autentycznych miejsc, wydarzeń lub zjawisk jest czysto przypadkowe. Bohaterowie i wydarzenia opisane w tej książce są tworem wyobraźni autorki bądź zostały znacząco przetworzone pod kątem wykorzystania w powieści.
Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część tej książki nie może być powielana lub przekazywana w jakiejkolwiek formie bez pisemnej zgody wydawcy, z wyjątkiem recenzentów, którzy mogą przytoczyć krótkie fragmenty tekstu.
Bielsko-Biała 2017
Wydawnictwo Pascal sp. z o.o.
ul. Zapora 25
43-382 Bielsko-Biała
tel. 338282828, fax 338282829
pascal@pascal.pl
www.pascal.pl
ISBN 978-83-8103-137-0
Moim kochanym przyjaciółkom.
Z wami każda samotność boli mniej.
Hania
Jestem Hania. Taka sobie Hania. Moje imię kojarzy mi się właśnie z kimś „takim sobie”. Matka i ojciec mają odmienne zdanie.
Rodzice. Co mogą wiedzieć o dorosłej Hani?
Ostatnie miesiące, lata (całe życie?) miały prawo przyczynić się do niskiego poczucia wartości. Dlaczego taki farmazon przykleił się do mnie i pozostał? Etykietka. Jestem ometkowana.
Jestem Hania. Hania całkiem porządna, poukładana. Hania, która czuje się już zbyt zmęczona, by balować ze znajomymi do świtu, i zbyt energiczna, by odmówić pójścia na imprezę. Hania, która sama sobie wydaje się czasem nudna, a nudę widzi głównie w oczach rozmówców.
Jestem Hania. Tak często wypowiadam te słowa, że zaczynają mi przy tym drętwieć usta. Blokują się, bo ile razy człowiek może się przedstawiać? I ilu osobom?
Czasem krzyczę w myślach, wrzeszczę jak opętana: „Jestem! Słyszycie mnie? Jestem!”. Odbija się to echem w mojej głowie, bez odzewu. Miło sobie czasem pokrzyczeć. Poczuć, że się żyje.
Jest początek stycznia. Jestem tego pewna. Niedawno witałam nowy rok. Dobrze, że mam taki punkt zaczepienia, bo miesiące zlewają mi się w jedno, moją uwagę przyciąga jedynie zmieniająca się temperatura. Jesień, zima, wiosna, lato, dzień za dniem, taka sobie Hania żyje, bez sprzeciwu, poddaje się kolejnym miesiącom.
Stoję przed lustrem jak co dzień rano, jak prawie każdy człowiek, który musi gdzieś wyjść, pobiec, coś załatwić. Patrzę na siebie i myślę, że wyglądam jakoś blado. Wiem, co to za stan. To „mysiość”.
Mysiość jest czasoprzestrzenią, w której – mam wrażenie – udało mi się zbrzydnąć w ciągu jednej dosłownie nocy. Ciało chude, kościste, powyginane, jakbym dopiero co uciekła z frontu. Cera w lustrze razi bladością, rozległe cienie pod oczami ciążą na wyrazie twarzy. Wąskie usta zbijają się w cienką linię, szczękę mam obolałą. Już ja dobrze wiem czemu.
Zaciskałam ją znowu całą noc, tak mocno, że zachodzę w głowę, jakim cudem nie wbiłam sobie zębów głęboko w dziąsła. Doprawdy, ludzki organizm jest wytrzymały. Ciotka ortodontka obiecała mi kiedyś załatwić specjalną nakładkę na szczękę. Mało mnie obchodzi nakładka, nie rusza mnie, że kosztuje fortunę i ogólnie… Ale jednak chcę mieć ładne zęby, jakaś część mnie dźwiga wciąż brzemię kobiecości. Ta część ciągle nalega i nalega, żebym o siebie dbała. Zmieniła majtki, wyprasowała bluzkę, sprawdziła, czy stanik się nie rozłazi, i wydepilowała pachy. Dobrze, proszę pani, zajmę się tym, tylko niech mi pani da już spokój.
Mysiość często mija, kiedy już wejdę między ludzi. Wystarczy, że moja stopa dotknie chodnika, a usta wypowiedzą pierwsze „Dzień dobry”.
Od razu lepiej, kiedy „taka sobie Hania” ma się do kogo odezwać.
Obudziłam się chwilę temu, jak zawsze rześka. Mój krnąbrny, całkiem rozregulowany organizm budzi mnie za wcześnie. Od dwóch lat! Mechanizm jest prosty.
Świadomość daje mi sygnał, że to już koniec błądzenia w krainie snów. Czas zacząć dzień, wyznaczyć sobie cele, wypełnić go, jak najlepiej się da. Przekonanie, że należy najbliższe dwanaście godzin przeżyć z sensem, objawia się lekko drżącymi dłońmi i mocniej bijącym sercem.
Późno przyszedł sen. Późno i był zły…1
1 Hey, [sic!], w: [sic!], Warner Music Poland, 2001.
W pracy mam być na dziewiątą.
Stoję boso w łazience, gapiąc się w lustro o piątej rano.
Zdążę jeszcze zjeść dwie łyżki owsianki i pójść na basen, jak zawsze od poniedziałku do piątku. Jak zawsze stanę pod drzwiami jako jedna z pierwszych, czekając na ich otwarcie. A potem zanurzę się w wodzie i zrobię dwadzieścia długości. Zawsze tyle samo.
Wsadzę moje kościste, koślawe ciało pod prysznic, świecąc nagością obok otyłej pani, która przychodzi na basen od roku i nie schudła dotąd ani kilograma. Mruczymy do siebie powitanie, ale nigdy nie rozmawiamy. Nie mam ochoty. Ona też nie. I to nam pasuje.
Dzień zaczęty. Zaraz wślizgnę się do metra, tuż przed siódmą, jeszcze nim cała Warszawa wleje się szarym, gęstym strumieniem do podziemi, opanowując wagony jak wygłodniała szarańcza.
A był taki czas, że wsiadałam do metra przed szóstą. Po co?
Zamykam oczy i widzę go. Moją nadzieję podpierającą drzwi w wagonie, choć to zakazane.
Ewa
Układam usta w dziubek i spoglądam w lustro. Są pełne i wydatne, choć nietknięte żadną igłą czy skalpelem. Matka natura dzieli nierówno. Mnie dała skarb…
W oczach odbijają się łazienkowe lampy. Unoszę mocno zarysowane brwi i przekrzywiam głowę. Dzisiejszy look zdecydowanie zasługuje na uwiecznienie. Chwała i nieśmiertelność temu, kto wymyślił selfie. Dobrze zaczęty dzień to taki, kiedy moje alter ego chce stać się po raz kolejny hitem mediów społecznościowych i jeszcze zanim dojadę do metra, zebrać przynajmniej dwadzieścia nagród w postaci polubień i komentarzy. Komentarze lubię najbardziej. To ma sens, wyraża emocje, a te wzbudzam na pewno.
Krótka, rozkloszowana spódniczka, sportowe buty. Bluzka i kolczyki połyskujące zwodniczo. Trzydziestka trójka, a wyglądam na dwudziestkę. Makijażu wiele nie trzeba. Wystarczy pobieżne podkreślenie oczu albo mocniejsza szminka, a płeć męska zapomina wysiąść na właściwej stacji metra. Nie ułatwiam im zadania. Droczenie się mam we krwi, to jak instynkt lwicy. Uśmiecham się, patrzę w oczy, a potem odwracam wzrok, bo wszystko ma swoje granice. Głównie moja ochota na zabawę.
Jestem Ewa. Ewa, co już swoje przeszła i wie, czego pragnie. Ewa, co chce używać życia, bo, do cholery, ma się jedno.
Kiedy mój poranny look wędruje już w odmęty Internetu, by zapracować na uznanie, zatrzymuję wzrok. Patrzę na nią. Na Ewę w lustrze. Ona poważnieje. Myśl przenika szklaną taflę i ścianę łazienki.
Za tą ścianą leży prawnik od siedmiu boleści. Jeszcze nie zaszczycił świata swoim majestatem. Śpi.
Mogłabym go obudzić. Kiedyś tak robiłam. Co to za „kiedyś” było, sama już nie pamiętam.
On nie wie, co traci. Sukcesywnie, z każdym przespanym porankiem, milczącym dniem i kłótliwym wieczorem, traci.
Już za chwilę nie będzie smakował moich wydatnych ust ani nie zajrzy w moje ogromne oczy. Jeszcze moment, a będę stała w innej łazience. Nowa Ewa, wolna Ewa. Ale tego jeszcze nie wiem. Przeczuwam, bo kobieta taka jak ja nie będzie wiecznie tkwiła w takim układzie.
Czuję, jak pod powieką zbiera się piekąca łza, słona zdrajczyni, ma ochotę rozmazać dopiero co nałożony tusz.
Nie mam teraz czasu na słabość.
Nie mam czasu na zabawę w miłość2.
2Ibidem.
Hania
O piątej rano lubię postać w łazience i zawiesić się na moment. Przed oczyma istna karuzela twarzy. Wspomnień. Ludzi, którzy byli przez chwilę, a teraz już ich nie ma. Tak nieznaczący, nierealni, jednak zapamiętani. Tak jak on. Chłopak z metra.
Wczesna pora, moja ulubiona. Jeszcze wrócę do tego, dlaczego taki ze mnie skowronek. Kiedyś zdarzyło mi się wsiadać do metra tuż przed szóstą. Ledwo wstało słońce. Wsiadłam, nieświadoma tego, że jedno spotkanie zmieni najbliższy tydzień w szereg wczesnych poranków.
Nadjeżdżający pociąg, huk, otwierające się drzwi. Nagle czuję czyjś wzrok. Atakuje mnie uśmiech chłopaka, który stoi pod drzwiami. Zastygam i myślę: „O matko. To on. Przeznaczenie. Te oczy. Takie łagodne, tak sympatyczne, ciepłe. Ktoś taki nie mógłby mnie skrzywdzić. I ten uśmiech. Jakby mnie przytulał już teraz, chociaż nawet go nie znam. Ale jestem jakoś pewna. Mogłabym iść przez życie z kimś takim, komu dobrze z oczu patrzy. Przystojny chłopak. Na pewno czuły i wyrozumiały. Partner, jakiego może potrzebować kobieta, która właśnie szykuje się na trzydziestkę”.
Zupełnie nie wiem, jak to się dzieje, jak działa ten mechanizm, ale widzę już siebie z bukietem kwiatów w ręku, jego przy ołtarzu, albo chociażby w urzędzie stanu cywilnego. Widzę NAS, a wokół moich przyjaciół, którzy z uśmiechem i podziwem odprowadzają piękną zakochaną parę.
Widzę, a wszystkie te obrazy przelatują mi przez głowę równie szybko, jak metro pokonuje stacje. Nie mam śmiałości podnieść głowy, a tymczasem przystanek Ratusz Arsenał wzywa mnie do wyjścia. Ostatnie spojrzenie, żeby się upewnić, że to nie przypadek, ale najprawdziwsze na świecie przeznaczenie. Istne powinowactwo dusz.
Tak. Patrzy na mnie, uśmiecha się. Nie spuszcza ze mnie swoich szafirowych łagodnych oczu, które tego poranka są piękniejsze niż cała wieczność wschodów słońca.
Nazajutrz wygłodzona wyobraźnia, która nie daje mi spokoju, budzi mnie o czwartej rano. Szepcze, że już za chwilę opowiem koleżankom o wyjątkowo romantycznej historii poznania mężczyzny w metrze. O tak, mój organizm, bez porozumienia z mózgiem, rozplanował wszystko. Poranny trening został przesunięty, aby można się było zjawić na stacji metra tuż przed szóstą i liczyć na spotkanie. A jeżeli to przeznaczenie, to na pewno uda mi się zobaczyć chłopaka ponownie.
Tuż po czwartej biegnę więc zamyślona ulicami Mokotowa. Organizm pompuje endorfiny jak szalony, jestem pobudzona, ale to nie z wysiłku. Całe ciało przeszło na tryb oczekiwania.
Tuż przed szóstą stoję na stacji metra. Mija mnie pierwszy pociąg. To taka zabawa: przeskanuj cały skład w sekundę! Pociąg nadjeżdża, a ja bez zastanowienia zaglądam za szyby w poszukiwaniu JEGO.
Nie ma.
Czekam więc na kolejny skład, to raptem niecałe dwie minuty.
Znów nie ma. Wciąż puste wagony dają niemalże stuprocentową pewność, że go nie przeoczę.
Trzeci pociąg i nagle sokoli wzrok, skupiony maksymalnie, wychwytuje jego obecność. Jest!
Wsiadam. Stoję naprzeciw niego. Uśmiecha się, patrzy na mnie. Mój wzrok utkwiony w podłodze na pewno nie pomaga w nawiązaniu znajomości, ale nie potrafię inaczej. Wysiadam po paru minutach, trzymając w ręce bukiet kwiatów i uważając, żeby nie podeptać śnieżnobiałej sukni.
Płyną dni. Jeden poranek – pudło. Nie ma go, choć mija mnie aż pięć pociągów z rzędu.
Piątego poranka czekam cierpliwie, a polowanie zostaje nagrodzone. Jest chłopak. W czwartym metrze, tuż po godzinie szóstej. Tym razem więcej ludzi w wagonie, staję bliżej.
Zbieram się na odwagę. Patrzę na niego. A on na mnie. Znowu podziwiam podłogę, ale nagle czuję, że on rusza z miejsca. Kościelne dzwony wybijają melodię, serce wali jak oszalałe, dłonie pocą się nieprzyjemnie. Jeszcze nie wiem, co powiem, jak przywitam miłość, jak to wszystko będzie, ale…
Ale, jak śpiewała Kayah, (…) wyszło na jaw, że chodzi nie o mnie3.
3 Kayah, Na językach, [w:] Zebra, BMG Poland, 1997.
Chłopak mnie mija, podchodzi do jakiejś dziewczyny. Chyba dawno jej nie widział. Rozmawiają, ale ja już nie patrzę. Słyszę tylko, jak dzwony fałszują. Przepiękny bukiet z róż i storczyków nagle traci wszystkie płatki. Na podłogę metra opadają moje nadzieje.
Wysiadam. Wiem już, że koniec z porannym polowaniem na metro. W poniedziałek rano pójdę na basen, na szóstą.
Ewa
Poznałam go kiedyś na imprezie pracowniczej. To się musiało tak skończyć, bo w tamtym czasie, w tamtych okolicznościach był dla mnie idealny. Trzeba zrozumieć: nie zadaję się z byle kim.
Odganiam myśl, że może zołza ze mnie. Zarozumiała, nadęta sucz, ale…
Ale nie. Nie po to o własnych siłach, bez zaplecza finansowego i koneksji wyczołgiwałam się z domu na wsi, żeby teraz powiedzieć sobie dosyć.
Trzy lata temu spotkałam Rafała. Młodego, obiecującego prawnika. Jak to brzmi! Rój kobiecych spojrzeń, jaki go oblepił tego dnia, mógłby kogoś innego onieśmielić. Jeżeli jednak rodzisz się boski i wykuwasz swój sukces dzień po dniu, mało co może cię osłabić. Po prostu idziesz na imprezę w dobrze skrojonym garniturze, z lekkim zarostem i zawadiackim uśmiechem. Nawet nie musisz działać. Świat leży u twoich stóp. Świat, ale nie ja.
Ja rozgrywam te sprawy inaczej. Cała jestem jednym wielkim buntem przeciwko konwenansom i szufladkowaniu kobiet do klasy istot zbudowanych z emocji. Pokorne, cnotliwe? Tak, ale z wyboru. Mam wiele cnót, ale wiem, jak smakować życie i w jakich dawkach. Doskonale rozumiem, że zaspokajanie potrzeb i karmienie instynktów to jedyna droga do tego, by żyć w zgodzie ze sobą. Spełniona, zaspokojona kobieta może sięgnąć po wszystko. Po każdy sukces.
Biorę więc, co chcę. A chcieć, to MÓC. Rafała chciałam od pierwszej chwili, a droga do celu była wyjątkowo podniecająca. Jeszcze tego samego wieczora wylądowałam z nim w szatni, potem w samochodzie, a na koniec u mnie. Dokładnie tak jak w amerykańskich komediach.
Różnica polegała na tym, że rano chemiczna więź, zaprawiona naprawdę doskonałym seksem, nie osłabła. Zanim zjedliśmy śniadanie, zaspokoiłam wszystkie instynkty jeszcze kilkakrotnie. Rafał był godnym zawodnikiem. Nie wychodził z roli nawet na moment.
Cholernie podniecające.
Ogarnięty, zadziorny, przystojny. Dobrze zarabiający, inteligentny, stanowczy. Typ każdej kobiety na świecie, choć tylko nieliczne potrafią powiedzieć głośno, że O TO CHODZI. Tego pragną. Kogoś, kto je postawi do pionu, ale równocześnie uwiedzie. Kogoś, kto wie, kiedy kupić kwiaty, a kiedy jest odpowiednia chwila, by zedrzeć z niej sukienkę.
Rafał był kimś takim.
Był tym, który przez pierwsze tygodnie stał się dziką żądzą. Odezwał się we mnie jakiś nieznany wcześniej głód.
Rafał. Boski Rafał, ucieleśnienie fantazji snutych przed snem. Rafał, który jednym spojrzeniem sprawiał, że fala gorąca uderzała mnie w podbrzusze. Pożądanie to ja. Pożądanie, które znajduje ujście.
Nasz seks to było misterium. Od samego początku odkrywania swojej cielesności nie bałam się szukać doznań, ale przy nim nie musiałam. Samo się znajdowało. Chodziło pewnie o Ewę – bezlitosną wampirzycę. Nienasyconą, dziką, poddaną instynktom, która w seksie z Rafałem znalazła słodkie ukojenie. Choć na moment, choć na chwilę czuła spokój, pewność, że nie błądzi.
A kiedy kładła się obok, słyszała, jak oddycha, czuła, jak szuka ręki. Jak chce wziąć w ramiona, jak nie pozwala zatrzeć wrażenia. Ta Ewa na chwilę postanowiła ułożyć się wygodnie i zasnąć. Zasunąć wieko krypty: szaleństwa, eksperymentowania, wiecznej zabawy.
Dlaczego nie? Stały partner. Ukochany. Facet. Mój chłopak.
Wszystko, co jest adrenaliną, daje mi mocnego kopa. To jeden z powodów, dla których unikam narkotyków. Mam wrażenie, że w połączeniu z moją osobowością chyba wystrzeliłyby mnie w kosmos.
To ja jestem narkotykiem. Lubiłam uzależniać. Rozpalać. Zostawiać na głodzie i wracać jak najbardziej wyczekana dawka.
Widziałam ten głód w oczach Rafała. Pragnął. Drapał. Brał. Zawsze z tą samą zapalczywością.
Jakaś część mojej drapieżnej natury tupała nogą. Stabilizacja, stały partner i – uwaga, wielkie słowo – MIŁOŚĆ. Niby tego chciałam, ale…
Upoiła mnie myśl, że Rafał to ktoś, kto jest moją wizytówką. Kiedy pokazywałam go w towarzystwie, koleżankom buty spadały z nóg. On, wycięty z okładki pisma o modzie męskiej, obejmujący mnie w pasie, patrzący na mnie. I ja. Udająca, że to takie normalne, że dałam się ujarzmić, że oto ktoś, kto może stać u mojego boku.
Chciałam nieco wystygnąć. Zamienić scenariusz Seksu w wielkim mieście4 na Gotowe na wszystko5. Z gorącej pogromczyni męskich serc stać się dziewczyną, która ranki spędza na piciu kawy, nago, ewentualnie obleczona w koronkowe majtki i koszulę swego faceta.
4 Bohaterkami są cztery wyzwolone singielki.
5 Bohaterkami są kobiety po trzydziestce, które można nazwać gospodyniami domowymi.
Mam zwyczaj przekuwania postanowień w czyn, więc tak się właśnie działo. Wiłam gniazdo w iście hollywoodzkim stylu. Jak na gwiazdę przystało.
Gdzieś po drodze doszłam do wniosku, że jest w tym wszystkim miłość. We wspólnych porankach i wieczorach. W weekendach i nocach. W nieustannym pożądaniu i tym, że w tej materii pasujemy do siebie jak ulał.
Nie mogło być inaczej, skoro pragnęłam Rafała, włączyłam go do swojego świata i byłam mu wierna.
Moja miłość nie jest matematycznym równaniem. Urodziła się w zupełnie obcym środowisku, w którym rządzą zmysły i instynkt, ale ostatecznie kontrolę przejęła codzienność.
Byliśmy. Ta machina kręciła się szybko, a kiedy przystawała, łatwo było ją wprawić w ruch.
Nie zauważyłam rdzy, która pojawiła się od środka. Nigdy nie zaglądałam do wewnątrz. To nie w moim stylu.
Kocha. Kocha. Kochał. A może jeszcze kocha. Dlaczego tego nie wiem? Czy wątpliwość oznacza brak uczucia?
Na samą myśl oddycham głębiej, a serce wali szybciej. To mi się nie podoba.
Kiedyś czas i okoliczności sprawiły, że ja pokochałam Rafała na pewno, nawet jeżeli nie wierzyłam, że mogę wykrzesać z siebie tak wymagające uczucie. Wymagające bo?
Bo miłość wyklucza. Daje w zamian sporo, ale oznacza pożegnanie się z jakąś częścią siebie.
Poczułam, że staję przed wyborem. Być z nim, blisko, na co dzień. Tłumaczyć się ze swojego życia, planować wszystko, myśląc MY, uwzględniać drugą osobę w biegu, jakim jest życie.
Ktoś czeka na mnie w domu. Ktoś tęskni. Dla kogoś jestem ważna. Ale równocześnie muszę do tego domu kiedyś wrócić. Sama, nie z przygodą pod pachą. Muszę przewidywać, spowiadać się: gdzie, z kim, po co.
Oswajałam się z tymi nowościami stopniowo, aż w końcu zrozumiałam, że tak, tego pragnę. To jest ostateczny cel. Zostałam wychowana do życia w rodzinie i tkwiła we mnie myśl, że kobieta po trzydziestym roku życia powinna zmierzać ku ustatkowaniu się. Nie dlatego, że takie są oczekiwania społeczne. Mam je gdzieś. Chcę się czuć bezpieczna. Chcę kiedyś budzić się u boku kogoś bliskiego i nie zwariować ze strachu, że jest się zbyt brzydkim i starym, żeby zbudować dom.
Wybrałam Rafała.
On wybrał mnie.
Trafiła mu się kobieta, która osiągnęła wiele, nie mając nic. Spełniła marzenia, startując od zera. Wyszła z głuszy do miejskiej dżungli i stała się jej panią.
Kiedyś usłyszałam w biurze, jak jedna suka powiedziała do drugiej:
– Ta Ewa to wyżej sra, niż dupę ma.
Nieładnie. Dosadnie i nieładnie, na dodatek kulą w płot. Dobrze wiem, jak mierzyć. Co mogę przeskoczyć, a gdzie mi jeszcze brakuje. Wiem, jak ochronić się przed ignorancją, zazdrością. Gram w grę, mając pod ręką zawsze jakiegoś asa. Nie ryzykuję, chyba że chcę stracić. Grunt to wyjść na swoje, zawsze z godnością.
Lubię się bawić, ale nie daję sobie w kaszę dmuchać. Nie pozwolę na przekroczenie postawionych przeze mnie granic, ale też nie waham się położyć serca na dłoni.
Wiem, jak pomóc, wesprzeć, ukoić. Wiem, kiedy przyjść z odsieczą i ogarnąć chaos zasiany przez kogoś innego. Wiem też, jakie mam braki. Wiem, że daję się ponosić przyjemnościom, ale… niech pierwszy rzuci kamieniem!
Taka właśnie trafiłam się Rafałowi. Świadomie ukształtowana. Ulepiona z dobrej gliny. I ja nie narzekałam. Rafał nie ustępował mi w niczym i to nadawało sens wszystkiemu. Swój do swego. Dwa ziarnka w korcu maku.
Zakochałam się i kochałam.
On się zakochał i trwał.
Zamieszkaliśmy razem. Po prostu – on już został. Nie wyganiałam. Mężczyzna w domu to dobry znak.
Gdybym miała teraz rozdzielić ziarno od plew, przeczesać dni w poszukiwaniu owej rdzy, która zaczęła infekować wszystko bez ostrzeżenia, mogłabym gorzko zapłakać. Z wściekłości.
Bo choć każde moje słowo może odmalowywać portret wyrachowanej, zbyt pewnej siebie i aroganckiej suki, to jednak w ten związek, w uczucie wpakowałam tę „lepszą siebie”. Nie zasłużyłam sobie na to. Nie z jego ręki. No chyba że ktoś uważa, że każda dojrzała kobieta, która nie boi się mieć osobowość, powinna przeżyć taki cios.
Czyżby?
Hania
Przesadziłam z tą suknią i kwiatami, z wyobraźnią i z działaniem. Na samą myśl o sobie, stojącej jak kretynka na stacji metra, robi mi się gorąco.
Nie, nie chcę, to wcale nie ja! Nie jestem zdesperowana, nienormalna ani nawet nachalna. Jestem po prostu samotna.
Coraz głębiej i rozpaczliwiej, coraz bardziej panicznie i coraz mocniej – samotna.
Obecnie z łatwością użalam się nad sobą. Kiedyś mocno się przed tym broniłam. Siedziałam w okopach i ani myślałam wychylić głowę. Teraz sama wyszłam na przedpole, pozwalając, by co chwila jakaś kula trafiała mnie i powalała na łopatki.
A czas nie zawsze leczy rany. Nieraz wykrzywia, przeżera, osłabia. Mnie się to zdarzyło.
Samotność, kiedyś tak naturalna i tolerowana jak każdy inny „problem”, z czasem stała się upiorem, który z całą radością usiadł mi na sercu i rozgościł się tam na dobre.
Skrzydlata bezwzględna bestia. Wiecznie głodna, wytrącająca z równowagi, wysysająca energię wampirzyca. Codziennie cięższa, waży tonę. Już nie potrafię oswoić się z tym, że jest, tylko myślę o niej i umartwiam się.
Jedyne, na co mnie stać, to przetrwać. Mogę żyć, funkcjonować, iść do przodu. Czasem czymś się cieszyć, odżywić nadzieją. Usłyszałam kiedyś, że tam, gdzie umiera nadzieja, zaczyna się pustka, która wprowadza w stan otępienia i choroby. Nie godzę się na przejście do świata cieni. Ale często mam wrażenie, że jestem blisko, niebezpiecznie blisko…
Depresja?
Nie, to nie moja broszka. Ja nie dam się wtłoczyć w taką przypadłość.
Depresja?
Nie, w żadnym razie. Jeszcze mogę wiele, wiele marzeń mam w głowie, wiele radości z najbłahszych chwil. Wysysam je łapczywie i bardzo szybko, żeby choć na chwilę nasycić świat barwami. Udaje się. To, że jestem samotna, nie oznacza, że sama. Mam wokół siebie ludzi.
Depresja?
Nie boję się tego słowa. Po prostu cierpię na inną chorobę. Ponoć cywilizacyjną. Podobno tak mają młodzi, bo za szybko żyją, bo przedkładają karierę nad rodzinę, bo wolą najpierw zaspokajać swoje przyjemności, a dopiero potem myślą o zakładaniu gniazda.
Jakie szybkie życie? Jaki brak myślenia o rodzinie? Sięgam pamięcią do dwudziestoletniej Hani i widzę tam dziewczynę, która chciała tego wszystkiego. Ktoś napisał dla niej gorzki scenariusz, scena za sceną, coś nie gra. W fabule zgrzyta, świszczy, nie daje nadziei. To ja źle wybierałam? Czy byłam wybierana? Dałam się wybrać?
Teraz nie jestem ani wybrana, ani też nie należę do wybierających. Na pewno nie do przebierających. Taka ze mnie zwyczajna Hania.
Hanię nieco wymiętosiło życie. Żadna tam patologia czy kiepski start. Żadne wielkie dramaty. Ale jednak coś sprawiło, że moja uwaga musiała się skupić na wielu rzeczach jednocześnie.
Najbardziej „lubię” decydować o swoim „być albo nie być”. Stać na rozstaju dróg i zastanawiać się, która z kamienistych ścieżek ma szansę wyprowadzić mnie z mroku, a która jest zgubna. Jeżeli samotność jest chorobą cywilizacyjną, to znam jeszcze drugą: strach. Przyjdzie czas, że będę się mniej bała i ryzykowała coraz więcej, ale zawsze wbrew sobie.
Nie jestem bojaźliwa. Ale im więcej mam lat, tym więcej przybywa mi lęku. Wolałabym zmarszczki. Albo kilogramy. Cokolwiek.
Ze strachu człowiek robi różne rzeczy. Mniej dba o siebie, za dużo bierze na barki. Długo nie czuje ciężaru, jak heros dźwiga wszystko jednym palcem. Dopiero kiedy łamie się kręgosłup, prawda wychodzi na jaw. Herosi nie istnieją. Są tylko ludzie, którzy ukrywają prawdę tak głęboko, że sami nie mogą jej znaleźć. A ona ujawnia się zawsze w złym momencie. Najbardziej lubi pojawiać się wtedy, gdy jest już za późno. Po ptakach.
Tak to już jest, że o strachu i depresji myślę częściej, kiedy na weekend wybieram się do rodziców.
Matka wydzwania już od kilku tygodni. Muszę w końcu się zebrać i pojechać. Dobrze mi zrobi oderwanie się od Warszawy. Do innego świata, który widywany raz na jakiś czas bywa nawet miłym antidotum. To znaczy miłym do momentu, w którym nie napotykam zatroskanego wzroku mamy. A będzie to tak:
|SCENA I|
– Oj, Hanuś, ty moja Hanuś. I co tam w tej Warszawie słychać?
Czytaj: „Masz już mężczyznę?”.
– Nic, mamuś. To, co zawsze. Protesty, dużo samochodów na ulicach i zgiełk.
Mama tradycyjnie wywróci oczami, ale to nie koniec.
|SCENA II|
– Oj, Hanuś, jak ja to czekam, aż ty z kimś przyjedziesz. Coś tam się zadziało ostatnio?
– Nic, mamuś. Zupełnie nic takiego – odburknę coraz bardziej zniecierpliwiona.
Potem wchodzi trzeci aktor. Wkracza, sapiąc głośno, a mnie jak zawsze serce ściśnie się boleśnie.
|SCENA III|
– Tato…
– Hanuś moja, dawno cię nie widziałem! Tak mi się córunia w wielkim świecie zagubiła!
Rozczulam się często na takie słowa i tracę czujność, co jest katastrofalne w skutkach. Ojciec ma niezwykły dar uderzania w najczulsze struny duszy z precyzją osławionego wirtuoza.
– Hanulku moja ty słodka, ty to chyba potwornie samotna w tej Warszawie jesteś – mawia, a w jego oczach nie ma litości czy żalu, ale głębokie współczucie. Staram się nie patrzeć, ale tata rozbraja mnie z łatwością. Przytulam się więc mocno, myśląc: „Dobijasz mnie, tatulku”.
Tatulek i mamulka mieszkają na Podlasiu. I ja tam właśnie mieszkałam przez całe swoje dzieciństwo, do momentu, gdy zrozumiałam, że czas wybrać inną drogę niż rodzice.
Łatwo mi sięgnąć pamięcią do dawnych lat.
Choroba ojca, niezaradność matki, moje wieczne poczucie winy.
Ja – licealistka chodząca do szkoły ze świadomością, że trzeba coś zrobić, ratować ich jak najszybciej. Uciec przed biedą, ale lepiej wygonić ją z domu. Jak wielu ludzi z tych stron, kocham te oszałamiające pejzaże, łany zboża, dróżki, gospodarstwa, lasy.
A jednak. Wieczorami, słuchając świerszczy za oknem i odganiając roje much, uciekam myślami do innego świata. Wiem, że chcę wyjechać. Do miasta, które ma autobusy, także nocne, zabudowane przystanki, tramwaje, może nawet metro. Do miasta, w którym do mieszkania wjeżdżasz windą, a balkon to twój jedyny ogród.
Wiem, że chcę zarabiać dużo pieniędzy, odciąć się, odnaleźć siebie. Nie patrzeć na kochanych ludzi, którzy nie radzą sobie w życiu, ledwo wiążą koniec z końcem, w tej swojej poczciwości stając się godnymi politowania.
Muszę się wyrwać, pomóc im, pomóc sobie. Przekonać się, czy ta prosta, nudna Hania może podbić świat i działać tam, gdzie nie ma łanów zbóż, cykad, rzek i łosi wybiegających bez ostrzeżenia na drogę.
Żal mi tylko mojego brata, Kuby. Brata ciotecznego. Nie wychowujemy się w jednym domu, ale mieszkamy dosyć blisko. Jako jedynaczka zawsze miałam świadomość, że on wysłucha, pomoże, wesprze.
Dzieciństwo u boku Kuby mignęło błyskawicznie. Jak na rodzeństwo cioteczne byliśmy zawsze bardzo zgodni. Pokrewne dusze. Zanim mój ojciec zachorował, potrafiliśmy całe dnie włóczyć się po bagnach, podglądać świat, podążać tropem wilków. Czasem po prostu siedzieć pod drzewem i rzucać kamieniami.
Kuba nie jest w stanie zatrzymać galopujących myśli. Zresztą, on doskonale wie, co się dzieje. Zna moje myśli, ale nikogo nie ocenia. Właśnie to uwielbiam w nim najbardziej. Magiczną, oderwaną od ludzkiej natury umiejętność nieoceniania innych. Zwłaszcza po pozorach. Nawet ja, w całym moim analitycznym myśleniu, nie potrafię tak zaufać i przyjąć stanu rzeczy bez narzekania.
Tymczasem już jako licealistka analizuję, czy zostać na Podlasiu. Zarabiać jak wszyscy. Prowadzić agroturystykę. Zostać przewodnikiem. Szukać pieniędzy, gdzie się da.
Nie chcę. Za blisko rodziców. Czuję, że się duszę. Tak im nie pomogę.
– A ty wiesz, Haniu, że ty imię masz po tej Hance z Chłopów? – mawia nieraz mama, która jest niesamowicie dumna, że tak to sobie wymyśliła. Reymontowska wieś, bardzo szczera i niełatwa, bohaterka złożona i ciekawa. I moje imię na cześć genialnego twórcy.
– Tak, mamuś – odpowiadam zawsze. – Dobrze, że mnie Jagna nie nazwaliście. Wtedy musiałabym nucić piosnki i ulegać miejscowym.
Ojciec za to, prawdziwy mistrz analiz literackich, dorzucił kiedyś taką refleksję:
– To by się, Hanulku, zgadzało. Zobacz, ta Hanka to taka szara, skromna myszunia była. Ale potem to ją życie zahartowało. I co? I wyszła z niej kobieta silna, najzaradniejsza, przyćmiewająca Jagnę!
To naprawdę nie fair z jego strony, że mnie z Hanką porównuje. Idąc tym tropem, widzę, że muszę zebrać od losu niezłe cięgi, żeby wydostać się ze skorupy zahukanej, prostej, nudnej dziewuchy ze wsi.
Moi rodzice to ludzie, którzy dali mi nie tylko życie. W pakiecie dostałam sporo wiedzy, inteligencję, miłość do literatury, przyrody, innych ludzi. To, czego od nich nie chciałam przyjąć, to właśnie ta nieumiejętność poradzenia sobie z wymagającą rzeczywistością.
Kiedy ojciec zachorował, nikt z naszej trójki nie potrafił udźwignąć ciężaru. Brakowało i pieniędzy, i spokoju. Miłość musiała wystarczyć, żeby to wszystko jakoś posklejać. A Hanka licealistka musiała dojrzeć nieco szybciej i snuć nie marzenia, ale bardzo realne plany.
Tak więc, słuchając za oknem świerszczy, widziałam kilka opcji.
|SCENARIUSZ I|
Agroturystyka, łapanie się wszelkich sposobów zarabiania pieniędzy, zostanie równocześnie na Podlasiu.
PLUSY: Zostaję w rodzinnych stronach.
MINUSY: Potrzebny spory budżet na początek. Zostaję w rodzinnych stronach i duszę się…
|SCENARIUSZ II|
Studia, wyjazd do większego miasta. Podjęcie pracy i regularna pomoc finansowa dla rodziców.
PLUSY: Zmieniam otoczenie. Zmieniam siebie. Otwieram się na świat. Ratuję rodzinę.
MINUSY: Dźwigam na barkach brzemię utrzymywania siebie i innych.
Najchętniej studiowałabym polonistykę, może kulturoznawstwo… Turystykę? Nic już nie wiem. To, z czym kojarzą mi się pieniądze, to kierunki ścisłe.
Czasem te rozważania młodej dziewczyny wydają mi się naiwne. Mam ochotę nieco nią potrząsnąć i powiedzieć, cytując Mrożkowego Stomila: No masz! Przecież ja cię cały czas namawiam: buntuj się6.
6 S. Mrożek, Tango, Warszawa 2014, s. 54.
Na myśl o tym jakaś część mnie ma ochotę odpowiedzieć cytatem, który widnieje dosłownie wiersz poniżej: Czy ojciec nie rozumie, że odebraliście mi ostatnią szansę?7.
7Ibidem.
I tak oto przyszłość zaczyna nabierać realnych kształtów. Marketing i zarządzanie. Kierunek, po którym możesz robić wszystko. Albo nic. Wyjeżdżam na studia.
Biorę ze sobą tylko to, co jest mi bardzo potrzebne. Sporą walizkę. Tyle zaskórniaków, ile rodzina zdołała zebrać na imprezie pożegnalnej. I kredyt studencki, który zaciągam po to, żeby od razu pomagać rodzicom.
Ciotka mieszkająca pod Piasecznem wie, jak jest. Przygarnia mnie na początek, daje mały kąt w mieszkaniu. Żywi. A ja kupuję bilet miesięczny strefowy, dojeżdżam na uczelnię i od pierwszych dni robię wszystko, żeby sobie poradzić. Mój cel nadrzędny: wysyłać złotówki, potem setki do domu. A jeszcze lepiej przywozić je osobiście.
Przyjmuję ten stan rzeczy nie jako brzemię, ale element życia.
Los jest w miarę łaskawy. Mam oczy i uszy otwarte. Daję sobie radę, coraz bardziej, lepiej, sprawniej. Już po trzecim roku studiów pracuję za niezłe pieniądze. Lawiruję, godzę dwa światy. Znajduję czas na wszystko. Prawie wszystko. Kto by się przejmował, że kroczę samotnie przez świat? Kto miałby czas na przelotne znajomości, randki, wdzięczenie się? Nie ja.
Zaczynam mieć przyjaciół. Tylko dwoje z nich przechodzi do grona tych prawdziwych. I tylko oni, Aśka i Kamil, wiedzą, jak żyję. Wiedzą i akceptują to, że wszystkie oszczędności wędrują ze mną na Podlasie. Wiedzą, że trzeba spłacać kredyt, że nie jeżdżę na wakacje, wypady, czyli wszędzie tam, gdzie trzeba płacić.
Im to nie przeszkadza, choć może inni ludzie, ci niepoinformowani, mają mnie za wycofaną, skąpą, bezbarwną. Taką sobie Hanię.
W tych wszystkich latach kalkulowania każdego grosza pozwalam sobie tylko na jedno: samodzielne mieszkanie. Maleńka kawalerka, wyszperana na Mokotowie, niedaleko metra, kosztuje mnie tysiąc złotych miesięcznie. Do tego rachunki, media. Świadomość, że jestem samodzielna, wolna, dorosła, jest osłodą. Wolę być panią siebie i nie musieć dzielić przestrzeni z kimś obcym.
Asia i Kamil to para. Jasne, że proponowali mi wspólne mieszkanie. Czemu nie? Mam ochotę przemilczeć ten temat.
Otacza mnie mały chaos zaklęty w wielkim porządku. Wrażenie, że wszystko, co robię, jest obwarowane ryzykiem. Walczę o swój byt, o dom. Kiedy wsuwam mamie w rękę banknoty, zawsze czuję ulgę. Nie narzekam. Los daje mi w końcu całkiem niezłą posadę w korporacji. Asystuję, reguluję, pilnuję.
Trochę czasu zajmuje uwierzenie, że ta praca jest, będzie. Że dochód jest stały, jak w zegarku, a ja jako pionek nikomu się nie narażam. Jestem sobie. Taka zwyczajna Hania z biura, całkiem zaradna „spoko” dziewczyna.
Kiedy w końcu czuję, że wszystko zaczyna się układać, kiedy ostatecznie mogę powiedzieć sobie, że jest tak, jak planowałam…
Właśnie wtedy przeszywa mnie ból. Cholerna pustka. Duszność. Bezsens.
Zdumiona, rozglądam się wokół siebie i nie wierzę. Ta dziewczyna, która dała się wtłoczyć w rytm codzienności, to ja? Hania, która wychodzi po ośmiu godzinach z biura, to też ja? Czasem wpadnie do Aśki i Kamila, czasem pójdą razem coś zjeść albo do kina. Ma swoje pasje – zawsze znajdzie zajęcie. Ale coś nie gra. Brakuje kogoś. Ta potrzeba, zepchnięta w podświadomość, przykryta całymi tonami zmartwień, w końcu zaczęła przebijać. Nieśmiało, cichutko, niezauważenie.
Nie usłyszałam jej na czas. Wyśmiałam, odgoniłam jak roje much z werandy rodziców. Więc wróciła. Ze zdwojoną siłą, wściekłością, rozpaczą. Nie jestem na nią gotowa.
Ewa
Umówmy się, że są faceci i są pizdy. Może jestem wulgarna, ale słownik nie zna lepszego określenia. No chyba że „cipy”, ale wychodzi na to samo.
Rafał na początku był facetem. Dosyć długo utrzymywał taki pozór, całkiem nieźle mu szło. Zdążyłam uwierzyć, że taki facet przy mnie to gwarancja zaspokojenia podstawowych potrzeb. A więc: bezpieczeństwa, dobrego, regularnego seksu, wzajemnego wsparcia, zrozumienia. I oczywiście chemii. Całej pieprzonej tablicy Mendelejewa. Idealnych związków nie ma? Jeżeli tak, lepiej nie być w żadnym. Lepiej nie nazywać związkiem czegoś, co nie przynosi kobiecie spełnienia.
Rdza w końcu wylazła. Coś zaczęło się psuć. Najpierw wrażenie, że jest nas jakby „mniej”. Więcej pracy, mniej bycia w domu. Mniej nas razem poza domem. Coraz więcej kłótni.
Skarpetki rzucone na podłogę i umywalka pełna zgolonego zarostu rodziły gniew. Ogarniała mnie furia, kontrola nie wskakiwała, jak zepsuty bieg. Jasne, że nie chodziło o skarpetki. Szukałam każdej okazji, żeby wyładować swój gniew, a było go coraz więcej.
Nic bardziej nie doprowadzało mnie do szału jak jego wieczne niezadowolenie. Jego roszczeniowa postawa. Jego milczenie. Jego odwracanie się do mnie plecami. Jego wyrzuty. Jego szukanie moich wad. Tak, mam wady. Jak każdy. Wcześniej bardziej mu pasowały.
Rafał chyłkiem wycofał się z łóżka. Coraz mniej seksu. W ogóle wszystkiego mniej: namiętności, pragnienia, ognia, pożądania. To, czego najbardziej nienawidzę w sobie, to fakt, że nie umiałam tego przerwać. Miesiące męczarni, z nadzieją, że może uda się coś naprawić.
Widzę się dzisiaj z Ingą. Inga może coś doradzi, miewa różne pomysły. A faceci jedzą jej z ręki. Nawet nie zostawiam karteczki: „Wrócę późno”. SMS-ów w ciągu dnia nie piszemy już prawie w ogóle.
Pizda, nie facet. Doprowadzi mnie to do ostateczności!
– Ewa, weź na luz. To tylko chłop. Znajdzie się na niego sposób. Pytanie tylko, czy ty na pewno chcesz to wszystko wskrzeszać?
– Inga, kurwa. Nie wiem sama, ale włożyłam w ten związek tyle czasu i tyle siebie, że nie odpuszczę. Poza tym…
– No, kochasz go jeszcze. Skąd ja znam tę śpiewkę?
– Nie tylko o to chodzi. Po prostu nie mogę znieść faktu, że nie ma już tego płomienia. Do cholery, najpierw bzykaliśmy się, gdzie się dało, kilka razy dziennie. Szalał za mną. Zadzierał mi kieckę nawet w knajpowych toaletach. Wszystko by mi dał. A teraz nagle zrobił się zimny. Ja pierdolę. Ja sobie nie zasłużyłam na coś takiego. Nie jestem mamuśką, co wkłada wielkie majty, przestaje się depilować i tyje. Nie jestem paniusią, która zapomina, że ogień trzeba podsycać. On ma w domu boginię seksu i najbardziej ogarniętą babkę w Warszawie. Więc o co, do cholery, kaman?!
– A może coś zrobiłaś, o czymś się dowiedział? Widujesz się z kimś na boku? Nic mi nie mówiłaś, ale…
– Nie! Jestem święta, a za chwilę znowu stanę się dziewicą.
– Nie wiem, Ewka. Może zaskocz go jakoś. Dzisiaj. Jakaś kolacja, nieziemska bielizna.
– Chodzę na co dzień tylko w nieziemskiej bieliźnie.
– No ale wiesz, kup coś nowego. Z pazurem. Niech na sam widok dostanie orgazmu.
– Kiedyś tak bywało.
– No właśnie. A jak to nie wypali, to ja już nie mam pomysłu.
– A ty jak?
– Jak to ja. Bzyknęłam się z młodszym. Ale bez sensu. W łóżku zajebiście, ale potem jakoś dziwnie. Może ja też zacznę myśleć o stabilizacji?
– Inga!
– Serio. Ostatnio jakoś tak zaczyna mi tego brakować. Czegoś na dłużej.
Przewracam oczami i myślę: „Ostatnio?! Inga, ty o tym marzysz, odkąd się znamy!”.
Jadę do domu. Z zamiarem gwałtu. Obciągnę mu siłą, jak będzie trzeba. A potem zmuszę do rozmowy. Wyduszę z niego, co się dzieje. Znajdę prawdę. Nie dam się traktować jak rzecz, niech jasno powie, co czuje.
Niech będzie facetem. Zdecydowanym i odważnym, który wie, czego chce. Kiedyś taki był. Gdzie się podział tamten facet?
Wiem, że przyjechał jakąś godzinę temu. SMS: Jestem. Potem drugi: Gdzie ty?. Jakby pisał do królowej lodu. Właśnie to mnie wkurwia najbardziej.
Siedzi przy biurku. Praca, praca, praca. Jasne. Kiedyś wieczorami wcale nie było pracy. Staję przed nim i długo się nie zastanawiam. Ściągam sukienkę. Jestem dla niego: w szpilkach i bieliźnie wartej sześćset złotych.
Patrzymy na siebie przez chwilę. A potem jest dobrze.
Rafał wstaje i przyciąga mnie do siebie. Nawet nie wiem, kiedy ląduję na kanapie. Jego palce wbijają się w ciało. Dociskam je mocniej, chcę, żeby się wryły, żeby zostawiły po sobie ślad. Słyszę, jak dyszy z pożądania. Wyłączam myślenie. Istota seksu, jego cudowność, polega właśnie na tym. Czysta rozkosz. Słodkie zapomnienie. Przez chwilę stajesz się radosnym hedonistą. Pieszcząc zmysły, czujesz elektrowstrząsy. Orgazm przychodzi tak łatwo, jak się dostaje dorodne pomidory na targu. Pisk w uszach i triumf to zwieńczenie akcji.
Nie czekam na refleksje, same przychodzą. Zerkam na niego, przyglądam się twarzy. Nie podoba mi się jej wyraz. To nie to! Brakuje kociego zadowolenia, spojrzenia marzyciela. Jest za to dziwne zmęczenie i pustka. Jakbym zaglądała w opuszczone tunele. Czuję, jak jęk zawodu przeszywa cały mój umysł. Zapominam o uniesieniu. Kontrolę nad moim ciałem przejmuje popularny wkurw. Tyle że doprawiony ogromną dawką agresji.
Mam pragnienie: chcę go rozszarpać. Pragnę najbardziej na świecie zetrzeć z jego gęby ten kretyński wyraz pustki. Ile można?! I co jeszcze można?! Świerzbią mnie dłonie. Zanim zrobię użytek z paznokci, zrywam się z kanapy i ruszam do łazienki. Targa mną siła tak nadludzka, że kiedy trzaskam drzwiami, huk roznosi się po całym budynku. Ściany drżą, a drzwi mało nie wypadają z futryn.
Ale to nie koniec. Muszę coś rozwalić. Wiem, że jeżeli za chwilę coś nie pójdzie w drzazgi, poleje się krew. Wściekłość, nienawiść, frustracja buzują we mnie. Wyglądam jak wilkołak przed transformacją. Emocje wyłażą ze mnie, przedzierają się przez mięśnie i nie dają spokoju.
Kuferek z kosmetykami. Idealny cel, pocisk emocjonalny. Drzwi otwierają się same, a różowe pudło, pełne szminek, podkładów i pudrów, zalicza lot przez całe mieszkanie. Naprawdę nie wiem, jak to możliwe, ale kufer roztrzaskuje się o ścianę z taką siłą, że nie zostają po nim nawet drzazgi. Różowe zgliszcza dymią. W powietrzu wirują drobinki pudru i złocistego rozświetlacza.
Ja też dymię. Takiego upokorzenia chyba jeszcze nie doznałam. A może po prostu tego nie pamiętam. Zostaję w łazience. Opieram się o ścianę. Dobrze mi tu. Łazienka jest moja, póki będę miała taką potrzebę.
Hania
Co potrafię robić?
Śpiewać, tańczyć, rzeźbić? A może stepować lub wcielać się w role?
To ostatnie można nawet rozważyć, bo rzeczywiście grywam przeróżne postacie. Siłaczki, idealnego pracownika, dobrej przyjaciółki. Świętoszki. Kochającej córki. I tej, która się poświęca, bo tak trzeba i takie ma pragnienie.
Żadna z tych ról nie potrafi wypełnić pustki, która wdziera się w moje życie. Po skończeniu studiów, zdobyciu stabilnej pracy, uwiciu swojego gniazdka w stolicy staję przed lustrem o piątej rano i czuję, że nic nie ma sensu.
Bez sensu, bez smaku, bez polotu. Moje odbicie samo się zniekształca. Patrzę na swoje ciało, na twarz, na włosy. To wszystko jest jakieś nijakie, bez fantazji i tajemnicy. Myślenie o tym jest męczące i psuje mi nastrój. Wychodzę z domu ociężała, powłócząc nogami. Wlokę się do metra.
Mam taki dziwny zwyczaj, że do biura przychodzę wcześniej. Nie piętnaście ani nie dwadzieścia minut przed czasem. Najczęściej całą godzinę.
Kiedy zaczynałam, nasza kierowniczka biura podeszła do sprawy wyjątkowo nieufnie. Sama codziennie musiała być dużo wcześniej, bo kilku programistów, rozsianych po piętrach, także lubiło pracować od świtu.
Nie wiedziałam, że aż tyle mnie łączy z facetami, którzy żyją w alternatywnej rzeczywistości i ledwie rejestrują upływające doby. Nasz szef wolał, aby ktoś jednak ich „pilnował”. Pewnie założył, że w razie pożaru po prostu spłoną przy swoich biurkach, nie odrywając dłoni od klawiatury. Też tak uważam.
– Kobieto, co ty robisz w biurze o siódmej trzydzieści? – zapytała, widząc mnie po raz pierwszy.
Co robię? Otóż w sumie nic, a na pewno nie pracuję. Przychodzę sobie, wkraczając w obszar ciszy. Witają mnie puste blaty, poodsuwane krzesełka, monitory, a w kuchni warkot lodówki. W powietrzu unosi się zapach wykładziny i plastiku. Mijam biurową dżunglę i moszczę się na swoim miejscu, niespiesznie włączając komputer. Coś mnie koi w tym pustym otoczeniu. I wiem dobrze co – obietnica, że lada moment zacznie tętnić tu życie. Dosłownie za chwilę korytarze wypełnią się ludźmi, którzy podzielą się na dwie grupy.
Jedna, ta mniejsza, rzuci się do biurek, przeglądając tonę poczty, wpisując w kalendarz tysiące spotkań i wykonując mnóstwo telefonów.
Druga zakorkuje kuchnię, spędzając przynajmniej godzinę na parzeniu kawy, przygotowywaniu strojnych kanapek, gawędzeniu i ustalaniu menu na lunch. Dopiero koło dziesiątej to biurowe życie zacznie skupiać się głównie na pracy.
A ja? Zanim jeszcze przywitam ten tłum korporacyjnych przyjaciół, poprzeglądam sobie pocztę, wypiję kawę, sprawdzę, co słychać w świecie. Zupełnie sama, ale nie samotna, bo przecież czekam na ludzi, którzy będą mnie otaczali przez kolejne godziny. Czekam na nich jak na członków rodziny. Muszą tu przyjść. Taką mają rolę.
Nie żebym jakoś szczególnie kochała ludzi z mojego biura. Z nikim nie nawiązałam głębszej relacji, nikt nie stał się przyjacielem. Mamy tu cały przekrój osobowości. Inteligentów, zniszczonych pracą managerów, przeżartych ambicją, aroganckich dupków, ludzi kreatywnych, mądrych i kilka zagadkowych pań. Czy dostały pracę za ładne oczy, czy przez przypadek? A może korporacja specjalnie zatrudnia pustaki, żeby konstrukcja była bardziej stabilna?
Miałam przyjemność siedzieć blisko dwóch takich. Potem stwierdziłam, że chyba istnieje granica umartwiania się i zmieniłam biurko.
Nazwałam je w myślach Pixie i Dixie. Obydwie całkiem ładne. Kreska na powiece, włosy błyszczące, noski zadarte. Usta skrzące się ponętnie błyszczykiem. Typ kobiet, wokół których unosi się mgiełka perfum i które śmiesznie piszą na klawiaturze, bo długie paznokcie skutecznie im to utrudniają.
Przez jakiś czas było nawet zabawnie. Dziewczyny uwielbiały rozwodzić się nad swoją tuszą i szukać rozwiązania na pozbycie się „balastu”.
Agnieszka, wysoka i szczupła blondynka o urodzie iście dziewczęcej, narzekała najgłośniej. Unosząc wzrok do sufitu, zwykła mówić:
– Nie mogę! Nie mogę schudnąć. Ja już nie wiem sama, co mam robić. Na siłkę chodzę, marchewki wpierdzielam i nic. Ani grama tłuszczu mniej! – Po czym spuszczała zbolały wzrok, oczekując współczucia.
Innego dnia Aga z widelcem zanurzonym w wielkiej misce z sałatą lodową oznajmiła:
– Ja przeczytałam wczoraj, że jak się je dużo łososia, to się ma niskie IQ! Nie będę go już jadła, a szkoda, bo lubię taką rybkę.
Nic jednak nie było w stanie przebić analizy ćwiczeń na mięśnie brzucha:
– Ej! A wiecie, że jak się robi brzuszki, to talia znika? Mówię wam, wczoraj obczaiłam na portalu. Mięśnie rosną i nie ma wcięcia! Od teraz koniec z brzuszkami. Koniec!
Aga nie była wcale głupią dziewczyną. Miło było z nią czasem pogadać. Znała się na swojej robocie, a jako specjalista od PR chyba musiała mieć nieco oleju w głowie. A jednak, podobnie jak w przypadku wielu innych koleżanek z biura, Agnieszka uwielbiała wyciągać na światło dzienne rzekome wady, rozwodzić się na temat diet, doszukiwać się w swoim ciele całego spektrum niedoskonałości. „Czuję się taka… monstrualna”. Oczywiście Aga nie miała z monstrualnością nic wspólnego. Miałam ochotę jej to powiedzieć. Prosto w twarz. Bezczelnym tonem, na taki sobie zasłużyła.
Przesiadłam się w momencie, kiedy zrozumiałam, że próbuję się do nich porównywać. Do takich właśnie kobiet, które niby są śmieszne, rażą teatralnością i męczą gadaniem, ale jednak roztaczają urok. Zadbane, skupione na sobie i spełnione – takie sprawiają wrażenie.
Stojąc w firmowej toalecie, zerkałam w lustro na swoje ciało. Chude i kościste, jakbym miała niedowagę. Twarz blada, a włosy – choć pielęgnowane na wszelkie sposoby – cienkie i bez wyrazu. Przez myśl przeszło mi parokrotnie, że coś musi być nie tak, skoro one mają facetów, a ja nie.
Chyba będę jadła więcej łososia, może IQ się obniży i świat stanie się prostszy?
– Jeśli chcesz, to sobie przychodź na dziewiątą, a ja będę pilnowała naszych programistów – proponuję nieśmiało. Obecność kierowniczki biura wcześnie rano to dla mnie przeszkoda. Patrzy na mnie przez chwilę jak na idiotkę, ale w końcu zauważa korzyść dla siebie.
– Nie no, jasne, czemu nie. Ale na pewno będziesz?
– Na pewno. Jakby coś się miało zmienić, dam znać wcześniej.
Już ma odchodzić, kiedy wyrywa się jej:
– A ty masz jakieś problemy? No nie wiem, spać nie możesz czy jak?
Śmieję się tylko i mówię, całkiem niezgodnie z prawdą:
– Nie, no skąd, taki ze mnie ranny ptaszek!
Całe lato budzę się mniej więcej o czwartej rano. Najpierw lekkie kołatanie serca, jakbym się czegoś bała. Potem szybka analiza: jaki dzisiaj dzień tygodnia?
Dni zaczynają wyglądać tak samo. Budzę się, ćwiczę. Idę do pracy. Albo i nie. Jeżeli nie, zastanawiam się, czy chciałam jechać do rodziców, czy zostać, czy jest jakiś plan na weekend, czy trzeba coś wymyślić.
Szybko, bo ryzyko pozostania ze sobą sam na sam jest po prostu nie do zniesienia. Poniedziałek czy środa, piątek czy niedziela – każdy dzień wydaje się jednakowo bez sensu.
Parę miesięcy temu, być może za sprawą koleżanek z pracy, a może wsłuchana w wewnętrzny głos, postanawiam zacząć uprawiać sport. To naprawdę dobry pomysł, bo jako żołnierz, który walczy z osamotnieniem, potrzebuję musztry. Czegoś stałego, co na mnie czeka, co da się zrobić i co odciągnie uwagę od wielu rzeczy.
Postanawiam spróbować wszystkiego. Niczym się nie ograniczać. Biegać, pływać, dźwigać, skakać. Mierzyć się z własnym słabym ciałem i osiągnąć sukces.
Wokół mnie, każdego dnia, pojawia się tłum biegaczy. Ludzi, którzy mają w nosie totalnie wszystko. Są skupieni tylko na sobie i na tym, co robią. Czasem wyglądają dziwnie, czasem groteskowo, a czasem nadzwyczaj dobrze. Kolorowe stroje, drogie buty, śmieszne czapki, gadżety, telefony…
Ja też tak mogę i chcę.
Biegnę. Kilka razy w tygodniu, czasem codziennie. Biegnę ulicami Mokotowa, szybko znajduję swoje ścieżki, swoich ludzi, którzy mnie pozdrawiają, i swoje psy, które mnie gonią.
Biegnę i czuję, jak w głowie zaczyna się niesamowity proces przeglądania przeróżnych myśli, wizji, refleksji. Obrazy układają się w pokaz slajdów, nad którym nie panuję. A ja i tak biegnę. Wietrzę głowę. Kiedy przystaję, zmęczone ciało odciąga uwagę od wszelkich zmartwień.
O tak, treningi z tygodnia na tydzień stają się coraz trudniejsze. Czasem, kiedy budzę się i od razu jestem zmęczona, wybieram basen. Po pracy siłownię. Znalazłam całodobową. Przydaje się, zwłaszcza zimą.
Trenuję, trenuję, trenuję. To zabiera mój czas, dwie, nawet trzy godziny. Daje mi cel, nadaje minutom sens. Nie całemu życiu, ale liczy się każda sekunda. Jakaś część mnie wie, że ćwiczę za dużo, że przetrenowanie to wcale nie bełkot specjalistów, ale mnie to nie rusza.
Robię swoje i rozpaczliwie łapię się normalności. To mój sposób, żeby nie zwariować, nie zgorzknieć i nie dać się wepchnąć w żadną szufladkę.
Singielka, stara panna, karierowiczka – takich określeń czasem używa się za moimi plecami. Wiem to. Najczęściej czytam w myślach – przecież oczy to zwierciadło duszy.
Sport wożę ze sobą jako bagaż priorytetowy. Fantastycznie biega się w rodzinnych stronach. Po polach, piaszczystych ścieżkach, lasach. Ludzie ze wsi przyzwyczajeni są do biegających turystów, ale mnie się trochę dziwią. Podobnie jak temu, że jeszcze nie mam męża i dwójki dzieci.
Z odsieczą przybywa Kuba, który łapie bakcyla biegacza w mig. Szkoda, że nie ma go w moim świecie. Nadajemy na tych samych falach, zawsze tak było.
Ale Kuba został. Kiedyś na chwilę, za miłością, pojechał do miasta. Wrócił po pół roku jak zbity pies i chyba uznał, że tam go nie chcą. A może się obraził na wielki świat – to moje zdanie.
Kuba z kobietami bywa. Czasem jakaś turystka, czasem miejscowa. Zdarza się, że na dłużej, ale częściej nawet nie zdążę wysłuchać od matki wszystkich plotek, a sprawa się kończy.
Znajduję w tym pewne podobieństwo do siebie, ale nie lubię tych porównań. Przystojny, ciepły Kuba z iskierkami w oczach to ideał żeńskiej populacji na całym globie. Nie ma szczęścia. Jego samotność to przypadek, wielokrotnie powtarzający się, bezmyślny, niezależny przypadek.
Kiedy razem biegamy, milczymy.
Lubię słuchać wtedy muzyki. Na mojej playliście tłoczą się setki utworów, ale jeden towarzyszy mi zawsze. Katuję [sic!] dzień w dzień i mam wrażenie, że głos Nosowskiej, jego zardzewiały ton i przedziwna rozpacz, jest jak tuba, która nagłaśnia moje myśli. Całe obolałe.
Nie dobijaj się
Nie otworzę ci
Nie wyglądam dziś przesadnie ładnie
Późno przyszedł sen
Przyszedł i był zły
Nie mam siły na zabawę w przyjaźń8.
8 Hey, [sic!], w: [sic!], Warner Music Poland, 2001.
Ewa
Pełna godność. Podejdę do sprawy z godnością, bo nie mam siedemnastu lat, żeby zachowywać się jak rozhisteryzowana Julia. Zero Julii. Ja jestem Balladyna. Nie morduję (jeszcze) i nie mam żądzy władzy (na pewno?), ale jestem babą z charakterem. I lepiej ze mną nie zadzierać.
Gdzie on? Chyba w łóżku. Chociaż… Nie. Pewnie skoro świt wyszedł z domu. Albo zniknął wieczorem. Nie wiem. Dopiero co opuściłam twierdzę. Nie mam się czym umalować, muszę wyszukać coś w ruinach.
A tu proszę. Rafał siedzi przy stole. Centrum dowodzenia w komplecie. Tablet, prasówka, kawa. Ja nic nie przełknę, ale okazywanie słabości nie leży w mojej naturze.
Panuje idealna cisza. Nie ma „Cześć” ani nie ma „Spierdalaj”. Wyciągam więc masło. Kromkę chleba. Ser. Wędlinę. Kroję pomidor.
Siadam. Smarowanie kromki zaczyna się całkiem nieźle. Jedna warstwa. Druga warstwa. Trzecia. Strasznie grubo. A co tam. Czwarta warstwa niech będzie.
– Ewa.
– Tak mam na imię.
– Chyba… Chyba wiesz. Co?
– No chyba nie wiem, ale zaraz się, kurwa, dowiem.
– Nie daliśmy rady. Ty i ja.
– Co ty pierdolisz? Ja nie dałam rady? – Nóż drży, masło topi się w palcach. Oby nie wylądowało na jego twarzy. Pilnuj się, już dosyć demonstracji. Pamiętaj, przede wszystkim godność!
– Spakowałem rzeczy. Poza tymi z łazienki…
– Super.
– Posłuchaj…
– Słuchać mogę. Łaskawca w końcu postanawia przemówić.
– No właśnie. Przez ostatnie miesiące nawet nie zapytałaś, co mi jest. Dlaczego… dlaczego to wszystko się dzieje.
Z wściekłości aż odbiera mi mowę.
JA MIAŁAM DOCIEKAĆ, CO JEMU JEST. Traktowana jak rzecz.
– Słyszałaś kiedyś o czymś takim jak depresja?
– No, kurwa, teraz to pojechałeś!
Wstaję. Wychodzę!!! Nie będzie mi szmaciarz wyjeżdżał ze łzawą historią o depresji. Co to jest depresja?! To wymysł psychologów, którzy za godzinę słuchania cudzych bredni zgarniają sto pięćdziesiąt złotych! To ideologia słabeuszy, którzy szukają wymówki. To nie mowa faceta, tylko pizdy!
Niech zniknie. Niech się wynosi. Depresja, proszę państwa, jeżeli naprawdę istnieje, może dotknąć samotną matkę z trójką dzieci. Bezrobotną. Może dotknąć chorego, któremu odliczają dni życia. Może spotkać kogoś, kto stracił robotę i nie może znaleźć nowej.
Ale jakim cudem może zdarzyć się facetowi, który wygląda niczym Adonis, ma znakomitą pracę, pozycję, pieniądze i cudowną, seksowną dziewczynę?!
To nie depresja. To kłamstwo! Nie może mi powiedzieć prawdy? Znudził się? Może znalazł kogoś innego. Może jest niedojrzałym dupkiem. A może tylko pizdą.
Nie wiem i nie chcę wiedzieć. Spakował rzeczy?! To jazda.
W tle słyszę krzątaninę. Drukarkę. Siedzę znów w łazience. Moja twierdza! Czekam, aż wyjdzie. Wyjdzie i już nie wróci. Nareszcie. Koniec udręki. Nowy rozdział, prawda? Koniec duszenia się z kimś, kto nie ma ochoty starać się, okazywać zaangażowanie i doceniać mnie. Mnie!
W końcu drzwi się zamykają. Nastaje spokój. Tylko w mieszkaniu, bo wokół mnie, póki co, panuje chaos.
W kuchni na stole znajduję klucze. Jego klucze do naszego mieszkania. I kartki, złożone. Na jednej ręcznie napisana wiadomość. Na drugiej tekst. Artykuł, wydrukowany z Internetu. Uhm. A więc edukacja na „do widzenia”. Lekcja zamiast „żegnaj”.
Nie daliśmy rady. Przepraszam. Ale nie zapytałaś nawet raz czemu. Podjąłem terapię. Dostałem leki. Walczę. Myślę, że nie chciałabyś taplać się w tym bagnie, więc nie prosiłem o nic.
Widać tak miało być.
R.
Artykuł nosi tytuł: Kiedy druga strona woła o pomoc. Przebiegam oczyma pierwsze wersy:
Depresja u partnera. Dotykająca dorosłego człowieka, któremu pozornie nic nie brakuje. Dla jednego związku będzie nowym etapem, umocnieniem, dla drugiego: bolesnym końcem. Jedna strona woła o pomoc, ale równocześnie nie chce jej przyjąć. Druga chce lub nie chce pomagać. Musi się zmierzyć zarówno z poczuciem osamotnienia i strachu, jak i widokiem cierpienia u ukochanej osoby.
O matko jedyna. Psychologiczny bełkot wydrukowany prosto z internetowych odmętów. Najpewniej ze strony: www.jestempizda.com.
Drę te brednie na drobne kawałeczki. Precz ode mnie! Precz!!
– Depresja? Nieee no, nie ma takiej opcji! – Inga zaciąga się papierosem i patrzy na mnie uważnie. – Chyba mu nie uwierzyłaś?
– Jasne, że NIE. Pewnie ma kogoś na boku albo zachciało mu się nowości. Nie obchodzi mnie to, kurwa, nic a nic!!
– No przecież! Ewka! Idzie nowe. Będzie zajebiście!
Butelka wina zaraz pęknie. Powietrze jest aż gęste od dymu. Nie ma tu miejsca na lody śmietankowe, łzy i oglądanie Titanica. Nie tak inauguruje się kolejny etap życia. Ja dopiero zaczynam żyć.
– Inga, kochałam skurwiela, mówię ci.
– Pewnie, że kochałaś. Bo jesteś dobra, najlepsza, najzajebistsza na świecie!
– Ale dosyć. Nie chciał, jego strata.
– Jego! Jeszcze będzie błagał.
– Nie ma opcji na powroty. I wiesz co?
– No?
– Teraz to będzie dzika jazda. Będzie sex and rock’n’roll!
– Bez drugs?
– Co ty mnie, Inga, za kretynkę masz? Alko mi wystarczy. Jak się bawić, to świadomie. Nie tylko faceci mogą wydupczyć cały świat. Ja też mogę i będę, bo tak mi się podoba.
– Bosko! To jak? Idziemy do klubu?
– Dziś czwartek, kobieto, nie ma szans. Ale jutro… Noc należy do nas.
– I na serio, nie będziesz po nim ryczeć?
– Naoglądałaś się Bridget Jones. Inga, ja nie jestem żadna Bridget.
Druga butelka pęka. Za to ja trzymam się świetnie.
Czy to bunt? Szał pizdy? Chcica? Wyładowanie? Co mnie to obchodzi?! Ważne, że wiem, czego chcę. I wiem, czego zupełnie nie chcę.
Na przykład nie chce mi się płakać. Za to chce mi się seksu, adoracji i flirtu. Chcę znowu poczuć, że jestem tego wszystkiego warta. Najbardziej warta we wszechświecie. Chcę czuć, że moje ciało i umysł to najgorętszy towar, który będzie rzucał facetów na kolana.
Użalanie się nad sobą zostawię byłemu. Niech się Rafałek dobrze naćpa tymi lekami. Jak sobie uświadomi, co zostawił – wtedy zacznie się depresja!
A potem, kto wie? Jak się już pobawię, może się z kimś zwiążę. Z kimś, kto ma jaja i umie ogarnąć wszystko. Z kimś, kto nie drukuje kretyńskich artykułów z Internetu.
– Jestem nieczułą suczą? – pytam pijaną Ingę. Mnie jakoś nie szumi w głowie. Kilka kieliszków wina i zero reakcji…
– O czym ty gadasz? Przecież to on cię zostawił!
No właśnie. On mnie. Nie ma więc czego żałować i rozpamiętywać. Jak sam napisał: widać tak miało być.
Hania
Aśka i Kamil. Razem od pierwszego roku studiów. Rachu-ciachu. Zobaczyli się na korytarzu. I już coś było, nić porozumienia, sporo chemii… Dzwoneczek. To ona! To on! I tak już na zawsze razem. A przynajmniej tak to wygląda.
Jako para i jako dwoje ludzi stali się częścią mojego świata. Dzisiaj to nie mogłoby się udać, ale na pierwszym roku byłam jeszcze daleka od świata udręk.
Aśka. Rozchichotana, gadatliwa, wszędzie jej pełno. Serce na dłoni. Dużo mówi, ale potrafi słuchać. Kamil. Równy facet. Zaradny życiowo, z celami i pomysłem. Bycie „ogarniętym” to obecnie chyba najbardziej pożądana cecha na świecie i on może się takową poszczycić.
Zamieszkali razem po pierwszym roku, w sumie niedaleko mnie. Dwadzieścia minut piechotą. Widujemy się razem lub osobno. Czasem, jak nie ma Aśki, idę na piwo z Kamilem. I odwrotnie. Każde z nich inaczej patrzy na moje życie, choć obydwoje, bardzo zgodnie, starają się nie dawać mi złotych rad.
Nie narzekają, że nie wydaję pieniędzy, nie jeżdżę na wypady, nie pozwalam sobie na zbyt dużo. Nie marudzą, kiedy z imprezy wychodzę wcześniej, bo o dwudziestej trzeciej jestem już po prostu trupem. Wolę tak. Tracić przytomność z przemęczenia i szybko zasypiać. Skracać dzień, jak najbardziej się da.
Czasem się przed nimi otwieram, ale ostatnie miesiące zaczynają zmieniać wszystko. Nie chcę się dzielić opowieścią o demonach i udrękach. Brzydzi mnie myśl, że ktoś poczuje się zobowiązany do ratowania mnie. Bo jak pomóc? Jak pocieszyć? Kiedy myślę o tym ostatnio, widzę, że Aśka i Kamil bardzo dbają o to, żebym nie była sama. Zwłaszcza w ważnych momentach.
Jedziesz z nami na sylwestra? Co robisz w majowy długi weekend? Na święta na pewno jedziesz do rodziców? Możemy w walentynki gdzieś wyskoczyć we troje?