Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Kiedy Patrycja dowiaduje się, że jest w ciąży, ma powód do zmartwień. Wie doskonale, że jej mąż nie jest ojcem dziecka, ale nie ma zamiaru go o tym informować. W obawie przed konsekwencjami pozwala, by Miłosz wychowywał nie swoją córkę, pozostając w niewiedzy. Nie ma jednak pojęcia, że mąż również ma swój mały sekret. Czy prawda wyjdzie na jaw? I kto w tym związku ma najwięcej do ukrycia?
"Zgodnie z prawdą" to opowieść o wielkim poczuciu winy i o budowaniu relacji na kłamstwie. To także historia o tym, jak późno dojrzewamy i jak wiele musimy się w życiu nauczyć, zanim zyskamy pewność siebie.
To jednak przede wszystkim piękne ukazanie miłości ojca do dziecka, która jest w stanie znieść niemal wszystko i której nic nie jest w stanie zatrzymać.
Ciepła, wzruszająca, zabawna książka, w której każdy znajdzie małą cząstkę siebie.
Danuta Awolusi - rocznik ’86, Ślązaczka obecnie mieszkająca w Warszawie. Pisarka, autorka tekstów, od kilku lat prowadzi blog recenzencki "Książki Zbójeckie". Absolwentka filologii polskiej na Uniwersytecie Śląskim w Katowicach.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 316
Copyright © Danuta Awolusi, 2021
Projekt okładki
Paweł Panczakiewicz
Zdjęcie na okładce
© Buffy Cooper/Trevillion Images
Redaktor prowadzący
Michał Nalewski
Redakcja
Iwona Szopa
Korekta
Małgorzata Denys
ISBN 978-83-8234-760-9
Warszawa 2021
Wydawca
Prószyński Media Sp. z o.o.
02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28
www.proszynski.pl
Joasi, wspaniałej przyjaciółce
CZĘŚĆ I. NIEPEWNI
Rozdział 1
Pierwszy skurcz totalnie mnie zaskoczył. Halo! Niespodziewanie mam startować na planetę „Mama”? Przecież moją cesarkę zaplanowano na trzy dni później. Klara wyraźnie chciała już znaleźć się na świecie, szkoda tylko, że wcześniej uśpiła moją czujność. Taka jakaś grzeczna była ostatnio. Nie szamotała się jak małe kocię w worku, tylko rozdawała przyjacielskie kopniaki, jakby chciała przypomnieć, że w ogóle tam jest.
Nie pozostało mi nic innego, jak zacząć działać. Chwała Bogu, że mój mąż dopiero się pakował na sesję i mogłam go jeszcze złapać. Nie panikowałam, nic z tych rzeczy. Po prostu nie jest fajnie być samą w takiej chwili.
– Miłooosz! Chodź tu!! – wrzasnęłam ile sił w płucach. Zapewne usłyszeli mnie również sąsiedzi. Mama zawsze mówiła, że mam mocny głos: „Drzesz się jak chłop na wsi, który sprzedaje ziemniaki z wozu”. Nie mogłam się z nią nie zgodzić.
– Co się stało? – Wychylił się z łazienki bez koszulki. Na policzki położył krem do golenia.
– Mam skurcze. Zaczęłam rodzić. Jedziemy do szpitala?
Wytrzeszczył oczy, jakbym zaczęła emanować magiczną poświatą.
– Rodzić? Przecież...
– Tak, wiem. Ale jak widać, Klara chce mnie jednak trochę pomęczyć i przyjść na świat już teraz. Bez skalpela. Nieźle się zaczyna, co nie?
– Chryste! Szybko do samochodu. Zadzwonię z trasy i odwołam sesję! – Miłosz wziął się w garść. Na jego przystojnej, poważnej twarzy odmalowało się zdecydowanie. Lubiłam, kiedy przejmował inicjatywę i otaczał mnie opieką. To mało powiedziane: właśnie za to go kochałam. Ogarniał moje nieogarnięcie równie wybujałe jak nieokiełzana burza loków, którą każdego ranka musiałam poskramiać. Zazwyczaj długie, kasztanowe sprężyny zwijałam w kok, bo w przeciwnym razie grzały mnie mocniej od wełnianej czapki, założonej w środku lata.
– Spokojnie. Na razie skurcze są łagodne. Klara nie wyskoczy niespodziewanie jak klaun z pudełka. Trochę jej to zajmie. – Mówiąc te słowa, poczułam jeszcze jeden skurcz: tym razem nie był to ból porodowy. To stres, który pojawił się w dniu, gdy poszłam do ginekologa, żeby potwierdzić ciążę.
*
Nie powiedziałam wtedy Miłoszowi, że idę do lekarza. Nie pisnęłam nawet słowa. Testy (a zrobiłam ich aż cztery) wyrzuciłam do śmietnika przy furtce, nie do kosza w łazience; nie kupiłam też bucików, żeby zrobić mu niespodziankę. Najpierw musiałam poważnie pogadać z lekarzem. Jadąc do przychodni, klepałam zdrowaśki, choć nie jestem religijna, w intencji niepotwierdzenia własnych obaw.
Jak się przekonałam, ani Maryja (niepokalana dziewica, więc w sumie czego się spodziewałam?), ani nikt inny z góry nie zadziałali na moją korzyść. Prośba została oddalona i nie wpisana do rejestru.
– Jest pan doktor pewny, że właśnie wtedy doszło do zapłodnienia? – Gdy podał mi swoje obliczenia, zestrachałam się tak mocno, że zaczęłam się obawiać poronienia. Musiałam wziąć kilka głębszych oddechów, a później na osobności postanowić, co dalej.
– Tak, pani Patrycjo. Tak sprawa wygląda. Poród przewiduję na drugi tydzień listopada. Tylko proszę mieć na uwadze, że to tylko orientacyjny czas, bo z dziećmi nigdy nic nie wiadomo. W każdym razie na mikołajki dzidzia na pewno będzie już z wami.
– Mhm… Chrząknęłam, a następnie zatopiłam się w myślach, o jakie doktor Roznerski by mnie nie podejrzewał. Znał mnie od wielu, wielu lat, ale i tak w życiu by nie odgadł, co właśnie w tamtej chwili zaprzątało moją głowę. Tylko ja wiedziałam, kto tak naprawdę jest ojcem dziecka.
– Cieszę się, że tak się pani układa. Niedawno ślub, a teraz ciąża! Idealnie, prawda? – Pan doktor miał doskonały humor.
– No. Idealnie – przytaknęłam ironicznie.
– To już najwyższa pora, by rodzić. Organizm nie młodnieje!
– Panie doktorze, teraz kobiety rodzą nawet po czterdziestce. – Przewróciłam oczami, bo doktor Roznerski miał bardzo konserwatywne podejście do wielu spraw. – A ja mam dopiero trzydzieści dwa. Jak będę chciała, urodzę jeszcze piątkę.
Zachichotał, stukając w klawiaturę komputera.
– Piątka to wyzwanie, ale ja jestem gotowy prowadzić każdą pani ciążę. Zawsze będę miał dług u Adamowiczów.
– U mnie nie ma pan żadnego długu. U moich rodziców również, zaręczam.
Mama dała mu parę lat temu kosmiczny rabat na organizację wesela. To była skromna uroczystość na pięćdziesiąt osób. Jego drugi ślub. Lubiłam myśl, że jako wdowiec po wielu latach zdołał znaleźć miłość. Przynajmniej nie musiał starzeć się sam, ale w towarzystwie ukochanej osoby. Jego żona również była lekarzem, poznali się na sympozjum.
– No dobrze. To teraz pani opowiem co i jak, dam broszurkę do przeczytania. I proszę do mnie wracać, będziemy się badać.
Po wizycie u lekarza zabrałam samą siebie na kawę i wielkie ciastko. Stres, niestety, nigdy nie odbierał mi apetytu. Mogę jeść o każdej porze dnia i nocy, zawsze mam na coś ochotę. Co ciekawe, tłuszcz odkłada się w moim ciele dosyć łaskawie, jak na duże ilości kalorii, które pochłaniam. Mam wielki tyłek, pokaźny biust i wąską talię. Przy niskim wzroście faktycznie można nazwać mnie klepsydrą. Żaden powód do radości! Znaleźć spodnie na taką figurę graniczy z cudem. Właśnie z tego powodu musiałam się nauczyć szyć na maszynie. Serio, to ratuje mi życie.
Wstąpiłam do Słodkiej Strefy, mojej ulubionej cukierni, która została otwarta w Redzie raptem kilka miesięcy temu. Gdy moja mama zobaczyła, jak wieszają szyld, popędziła do nich szybciej niż przestraszony zając. Akurat szukała nowego partnera, który dostarczałby ciasta na wesela.
– Cześć, Pati! – Właścicielka, dziewczyna w moim wieku, dwoiła się i troiła, pucując ladę chłodniczą. – Dobrze, że jesteś. Weźmiesz dla mamy próbki ciast?
– Pewnie. – Wlepiłam pożądliwe spojrzenie w witrynę. – Nie znoszę cię, wiesz? – burknęłam, bo moje ślinianki zaczęły właśnie pracować jak szalone. A może to był już głód ciążowy?
– Nie jęcz, jeszcze żadne nasze ciastko ci nie zaszkodziło. Co najwyżej sprawiło, że wyglądasz jak Jennifer Lopez po ostrej trwałej.
Nie mogłam powstrzymać się od śmiechu.
– No dobra. Dzisiaj mogę sobie pozwolić na więcej.
– Świętujemy coś? – Rzuciła mi badawcze spojrzenie. Śmiało spojrzałam jej w oczy. Moja pokerowa mina nic jej nie mogła zdradzić.
– Nie. Po prostu jestem bardzo głodna i specjalnie nic nie jadłam, żeby napchać się u ciebie jak prosię. Dlatego ładuj mi tu tartę mango, sernik oreo i... na wynos kawałek sernika z solonym karmelem. A do tego oczywiście cappuccino.
Uwielbiałam ich lokal. Gdy go otworzyli, pomyślałam, że Reda to miasteczko idealne. Wszystko tu mieliśmy: widoki jak z pocztówki, blisko do morza, fajne kawiarnie, superludzi. Kiedyś myślałam, że po szkole, jak wielu moich znajomych, wyniosę się do Trójmiasta. Ale nie, moje miejsce było w Redzie. Nawet wszechświat mi to podpowiadał, bo pół roku wcześniej siostra mojej matki niespodziewanie wyjechała za granicę na stałe i przepisała na mnie swój mały domek. To się nazywa prezent ślubny!
– Dobra. Siadaj sobie, zaraz wszystko ci przyniosę.
Klapnęłam na wysokim stołku, pod szybą, żeby Kasia nie mogła obserwować mojej twarzy. Miałam zamiar jeść słodkie ciastka i poukładać sobie wszystko w głowie. To mogło mi zająć godzinę, a może kolejny rok, dlatego koniecznie potrzebowałam dużej porcji cukru, żeby cały proces przebiegł pomyślnie.
Gdy Kasia postawiła przede mną tartę i sernik, zastanawiałam się, od czego zacząć. Może od tego, że mój mąż Miłosz nie był ojcem dziecka, które właśnie zaczynało we mnie rosnąć? Tak, to zdecydowanie był problem i pomimo mojego pogodnego usposobienia przerażenie oraz poczucie winy otaczały mnie jak zbiry w ciemnym zaułku.
Tarta była cudownie słodka i kremowa. Skupiałam się na jej smaku, żeby gorycz myśli nie zdołała się przebić.
Powiedzieć mu? Czy w ogóle komukolwiek mówić? Nie, najlepiej dać sobie czas, uznałam. Gdy robiłam rzeczy na spontanie, zazwyczaj tego żałowałam. Czasem tak bardzo dotkliwie, że szkoda słów. Dlatego postanowiłam, że najpierw wtajemniczę Miłosza w swój stan, a później poczekam na odpowiedni moment, by powiedzieć mu, jaka jest prawda. Oby tylko nie czekał mnie drugi rozwód. Byłam stanowczo za młoda, żeby mieć na koncie kolejne nieudane małżeństwo, a do tego dziecko przy piersi.
Westchnęłam, zbierając opuszką palca resztki spodu tarty. Zanim zdążyłam wyobrazić sobie, jak Miłosz zareaguje na to wszystko, wbiłam widelczyk w pulchny sernik.
CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI