Odwrócona strefa - Biuro Literackie - ebook

Odwrócona strefa ebook

Biuro Literackie

0,0

Opis

Odwrócona strefa to miejsce spotkań. Spotkań realnych, jak opisane w posłowiu „wpadnięcie na siebie” Tymoteusza Karpowicza i Tadeusza Różewicza na górskim szlaku, i spotkań widmowych, tekstowych, które rozgrywają się w „schronisku poezji” – na kartach antologii. Wielogłosowa rozmowa – rozpisana na 44 teksty poetyckie, prozatorskie i dramatyczne (wraz z komentarzami) napisane przez współczesnych twórców i twórczynie – uderza bogactwem perspektyw, form, rejestrów. To nie laurka na setne urodziny Karpowicza i Różewicza, ale dowód, że twórczość każdego z nich jest wciąż bijącym, żywym źródłem, z którego chętnie czerpią zarówno osoby w świecie literackim już uznane, jak i autorzy dopiero poszukujący swojego literackiego idiomu.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 88

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Katarzyna Szaulińska

Biała Niedźwiedzica

pełen pretensji że zobaczył więcej niż chciał

odmawia patrzenia dalej na moje ciało z mięsa

i wenus mi ubiera w futro bo zbyt mu pachnie krwią

pełen pogardy że prześwietlona jestem rzeką jelit i limf

sam zrzuca z siebie wiek zostaje z niego chłopczyk

i miażdżąc gwieździe żarnik parzy dłoń

jaka to ulga znów oślepnąć

kto ma go zaopatrzyć ja mam zajęte łapy pakuję się na biegun

bo mi na śniegu lepiej widać feminatyw

i na papierze z własnej skórki startej do bieli męskim snem

a on niech się wyliże sam zawsze miał język

niech go użyje w mroku żeby sprawdzić smak

zranionej ręki i płci całkiem ten sam

kiedy się wreszcie spotka z krwią

Kiedy Artur Burszta zaprosił mnie do dołożenia poetyckiej cegiełki, wiedziałam, że punkt wyjścia dla swojego wiersza znajdę raczej po stronie drzewnego, elegijnego Karpowicza. Tak też się stało, chociaż nie spodziewałam się, że do pisania pchnie mnie złość. A tak właśnie Karpowiczowskiego „Białego niedźwiedzia” przeżywam. Zapragnęłam, czytając go raz po raz, usłyszeć głos tej, która jest tylko widziana: oczami mężczyzny rozczarowanego codziennością.

Jakub Pszoniak

By

Człowiek stworzył Boga

by Bóg mógł stworzyć człowieka

Bóg stworzył człowieka

by człowiek mógł stworzyć Boga

Bóg bez Boga jest możliwy

Bóg bez Boga jest niemożliwy

„Bez” – Różewiczowska modlitwa do Nieistniejącego – jest dla mnie najważniejszym wierszem religijnym. Kim jest ten, bez kogo poeta pozostał? Kim jest ten wielki Nieistniejący? Czy to dobre pytania? Niepodobna przecież być, gdy się nie jest. Niepodobna też stracić kogoś nieistniejącego. Kim jest ten Bóg, o którym mówi Różewicz? Czy może On – wbrew Anzelmowi z Canterbury – istnieć bez Boga? A może nie o stracie Boga jest „Bez”, a jedynie o stracie wiary w niego? Stracie odbywającej się bez szumu skrzydeł i błyskawic, ale niezwykle dotkliwej, bez lekarstwa na wywołane nią bóle fantomowe.

Anna Podczaszy

Ciasto

O świcie światło

rysuje węglem

ziemistą twarz

matki

Rozpala pod blachą

ognisko domowe

Przyszła tutaj Śmierć i zapytała – oblizując usta – kto

upiekł takie pyszne drożdżowe ciasto?

Biegłam nieprzytomnie szpitalnym korytarzem.

Poślizgłam się.

To błąd. Zapłacę.

Upadłam. A może jeszcze stałam

hen, wysoko, na szczycie

drabiny, gdy podeszła i rzekła, oblizując wyschły palec – ty –

telefon do ciebie.

Gdzie jest ta kobieta o ciele pysznym

jak drożdżowe ciasto?

Dziewczyny mają miękkie wargi

dziewczyny mają słodkie oczy

Z jej ust sączy się

błagalna litania: wybacz, wybacz, wybacz.

Powtarzam jak echo, lecz nie jestem echem.

Nie jestem lustrem. Siedzę obok i widzę

nasze podobieństwa:

jej twarz jest jak wielka mętna łza

żółte ręce składa jak przestraszona

dziewczynka

a wargi ma granatowe

Widzę wszelkie nasze głupstwa

i Śmierć – najpierw – w nogach

łóżka, potem – jak się kładzie na poduszce,

obejmuje jej szyję, mówiąc – gadaj,

gdzie schowałaś ciasto?

ach chciałbym ją nosić na sercu

i karmić słodyczą

„Przecież oni wszyscy się urodzili. Ktoś ich urodził, udało się”. Szłam przez miasto, wokół mnie mnóstwo ludzi i ja – w zaawansowanej pierwszej ciąży, w strachu przed porodem, przed ostateczną samotnością tej chwili. Ta nagła myśl – oczywista i banalna – rozwiała mój strach: skoro udało się to wszystkim wokół, to dlaczego bać się nieuniknionego?

Teraz, wiele lat później, próbuję podobnie patrzeć na równie nieuniknioną śmierć, która krąży wokół mnie i moich bliskich, raz porywając ich jak ofiary, raz ofiarując im swoje pomocne ramię, raz odwracając się od nich z miłosierdziem, raz z okrucieństwem. Niewiele wiem o niej samej; znacznie, znacznie więcej wiem o umieraniu. Matka odchodzi Tadeusza Różewicza, którą czytałam po raz pierwszy ze dwie dekady temu, kiedy rodziło się moje pierwsze dziecko, teraz pomaga mi milczeć w chwilach, kiedy chcę już tylko przeklinać i wygrażać śmierci oraz jej przełożonym.

Aldona Kopkiewicz

Czas na nas

że moja własna śmierć mnie nie zna – tylko tyle,

i jeszcze tyle wiem – nie dojrzę śmierci twojej,

lecz z tej niewiedzy będę właśnie wypowiadać

to całe życie, gdy byliście czasem przy mnie –

znów widzę teraz: rozmarzyłaś się o szczęściu,

żeby z radości unosili się, sikali,

widzę, jak nocą kotka Sasza śledzi jeża,

który znów zniknął równie nagle, jak się zjawił,

i widzę brzuch włochaty, teraz jeszcze czeka,

żeby ktoś inny słuchał pilnie jego skóry,

i znowu usta masz otwarte, jesteś w ciszy,

w to okno patrzysz, zapomniałeś sam o sobie,

teraz znów włosy straciliśmy, lecą w pracy,

już jutro więcej życia wszystkim zażądamy,

widzę, jak w deszczu znów idziemy, byle razem,

a teraz fale nam zabrały buty, uszy,

i widzę jeszcze, choć nic się nie wydarzyło,

jak dowcip skrzy się w twoich ustach, w moim oku,

a teraz widzę, już się nigdy nie spotkamy,

i zapomniałam potem słuchać, jak na progu,

i widzę czas, gdy chciało cię porzucić życie,

że z całej siły nie umiałeś go zachować –

tak będę mówić mnie i ciebie tuż przed końcem,

tam, kiedy cisza jeszcze będzie ludzkim dźwiękiem,

więc póki mówię, gdzie możemy wspólnie milczeć,

nie śmiem powiedzieć o nas: tak, to tylko tyle

Nagość poezji Tadeusza Różewicza jest zawsze przy mnie, zadaje mi pytanie o etykę tworzenia. Bywa, że jest jak cień i nie pozwala błyszczeć; bywa, że jest jak ciężar i nie pozwala za wysoko odlecieć. Bez niej na pewno łatwiej byłoby pisać. I choć staram się pamiętać, że nie jest jedyną nagością, choć wiem, że nagość nie musi być tożsama z prawdą, choć widzę wyraźnie, że stworzył ją konkretny, zwykły i niedoskonały człowiek, nie umiem o niej zapomnieć.

Kamil Sipowicz

Czasami traktuję tomy poezjijak księgę I Ching

W I Ching dywinuje się przy pomocy trzech monet lub patyczków krwawnika.

Ja, odwieczny łowca książek, szalony bibliofil przemierzający ulice Warszawy, Łodzi, Krakowa i Berlina, a nawet Kassel. W pogoni za książkami, bezustannie powiększający swoje biblioteki w Warszawie i w Bliżowie. Oczywiście z ręką na sercu muszę się przyznać, że przeczytałem jakieś dwie trzecie wszystkich zgromadzonych książek, i gdybym dziś rozpoczął czytanie nieprzeczytanych, to musiałbym żyć ze 140 lat. Mimo to nadal kupuję. Nie mogę się oprzeć.

Bodajże w latach dziewięćdziesiątych XX wieku zajrzałem do wielkiej księgarni z przecenionymi książkami na Koszykowej, przy samych Koszykach. Można tam było spędzać czas godzinami i dziwić się, że arcydzieła światowej literatury, białe i czarne kruki leżą przecenione do marnych kilku złotych. W tej przepastnej krainie czytelniczej niesprawiedliwości natknąłem się na dużą książkę z nieciekawą, nierzucającą się w oczy okładką. Słoje zadrzewne Tymoteusza Karpowicza. Skoro słoje i drzewa, to mdły brąz na okładce wydawał się na miejscu. Nazwisko Karpowicza znane mi było z lektur wrocławskiego miesięcznika „Odra”, który moje pokolenie czytało w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych zeszłego stulecia. W „Odrze” najbardziej szukaliśmy teksów Ludwika Flaszena o teatrze Grotowskiego. Elektryzowała nas autodestrukcyjna poezja Rafała Wojaczka. Jak gdyby mimochodem wpadały nam w oko wiersze Bogusława Kierca, Urszuli Kozioł i w końcu Tymoteusza Karpowicza. Przyznaję, iż w tamtych latach nie zafascynował on ani mnie, ani nikogo z moich poszukujących kolegów. Tym bardziej odstręczała etykietka: poeta lingwistyczny.

Dopiero odkryty na Koszykach gruby tom poezji otworzył mi oczy. Do tej poezji należy dorosnąć. Jest trudna i twarda niczym zadrzewne słoje.

Otwieram na chybił trafił książkę i czytam:

siekierą mów do siekiery

siekierą mów do siekiery

gdybyś nawet widział

w jej wąskich ustach

nie przełkniętą jeszcze komunię

mów do niej tylko siekierą

za cenę rozrąbania Boga

inaczej któregoś żelaza

gdy będziesz odnosił do banku

nowe swe złote ucho

ona ci je odsiecze

razem ze szumem skrzydeł

anioła stróża z dywidend

siekierą mów do siekiery

do tego potrzebne są usta

ze stali nie z legumin

do tego jesteś potrzebny

na żebro toporzyska

rosnące w boku ludzkości

W przypadku poezji otwieram na chybił trafił tom poetycki i traktuję w ten sposób wyłoniony wiersz jako przesłanie, wróżbę, przepowiednię i przypowieść. Wiersz rośnie niczym ciasto znaczeniami i wskazówkami. A najciekawsze jest to, że zawsze odnosi się jakoś do mojej sytuacji życiowej.

Właśnie teraz zastanawiam się, jak postąpić w skomplikowanej sprawie. Czy pójść drogą etyki serca czy siekiery. Karpowicz w opowieści o siekierach namawia mnie do postępowania w życiu wedle tej drugiej. Oko za oko, ząb za ząb i siekiera za siekierę. Jego wiersz odcina siekierą nadstawiony drugi policzek. Ja sam podejmowałem w swoim życiu próby nadstawiania drugiego policzka. W moim pokoleniu rozkwitał pacyfizm. Poddawałem się egzaminowi z wiarygodności moich przekonań. Gdy walono mnie w twarz, nadstawiałem drugi policzek. Z podbitym okiem defilowałem po mieście, ostentacyjnie chwaląc się moim niezłomnym charakterem. Do niczego dobrego to jednak nie doprowadziło. Nikt się mną nie zachwycał, a co najgorsze – nikomu nie przyszło do głowy mnie naśladować. Była to poza głupkowatego młodzieńca, który własną twarzą chciał ratować świat. W rzeczywistym świecie wyparowały moje młodzieńcze rojenia. I nawet dzisiaj, dokładnie dzisiaj, zastanawiałem się, czy powinienem postąpić w zgodzie z moimi młodzieńczymi zasadami i nadstawić drugi policzek. A tu wpada wiersz zapomnianego geniusza Karpowicza i przypomina mi, że „jestem potrzebny/ na żebro toporzyska/ rosnące w boku ludzkości”.

Mirka Szychowiak

Jeszcze chwilę

Nie będę nigdy więcej pisał o śmierci,

o twojej też, nie proś. Nie napiszę i już.

Kolejną noc siedzi przy łóżku i trzyma

wciąż jeszcze ciepłą i miękką rękę Ewy.

Umawialiśmy się inaczej, miałem umrzeć

pierwszy. Jeszcze nie teraz, bo przecież tyle spraw

rozgrzebanych, ogród zapuszczony, opuszczony

– czasu wystarcza tylko dla ciebie. Reszta leży.

Nie planowałam tego, jestem przecież młodsza,

bardziej zaradna, gdybyś umarł, pozbierałabym się

szybciej, wiesz, że jestem twarda, że byłam twarda.

Czas umierać, ale jakoś się nie chce.

Wiesz, ilu rzeczy jeszcze nie zrobiłam, gdzie nie zdążę

już być, z kim się nie spotkam? Coś zapisane, zaczęte,

namówione, ustalone, długo oczekiwane. Nikt niczego

za mnie nie skończy, bo to są już moje byłe sprawy.

Tylko moje.

Oboje płaczą cicho. Ona z bólu, on z żalu, nikomu

już niepotrzebni osobno, jeszcze chwilę razem.

Tadeusz Różewicz nauczył mnie poetyckiej wolności. W nazywaniu spraw i stanów, w zapisie wierszy. Swoboda zapisu, jego nieprzewidywalność (kontrolowana), zamaszystość, a przy tym niezwykła czystość w warstwie słowotwórczej. Piękno.

Marcin Mokry

Jurku

Chciałbym żeby

pomagały

uwolnić w fabryce

w szkole w armii

nie gniewajcie się

na mnie

Kiedy mówi się

wyczerpuje

To zawsze poza

i pod zwartą

wyrasta

nowe

tworzenie

właśnie tym

co nie daje

w bilansie

Tadeusz

PS 18 cm kawałek kiełbasy wiejskiej (Waszej) podzielony został na 3 odcinki (6 cm) i zjedzony w czasie podróży do Wrocławia.

Jurku

Uderzył mnie

w tych rozmowach

T.

Jerzy

przeklęte

rozmnażają się żyją

w ustroju

zwierzęcia

wyjmował

zdechłym części

kłuł mysz

w ogon

spokojem

ale to co mówił

to prawda

bakterie

zabijają żeby

rodzić się

to ludzkie

Tadeusz