Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Odwrócona strefa to miejsce spotkań. Spotkań realnych, jak opisane w posłowiu „wpadnięcie na siebie” Tymoteusza Karpowicza i Tadeusza Różewicza na górskim szlaku, i spotkań widmowych, tekstowych, które rozgrywają się w „schronisku poezji” – na kartach antologii. Wielogłosowa rozmowa – rozpisana na 44 teksty poetyckie, prozatorskie i dramatyczne (wraz z komentarzami) napisane przez współczesnych twórców i twórczynie – uderza bogactwem perspektyw, form, rejestrów. To nie laurka na setne urodziny Karpowicza i Różewicza, ale dowód, że twórczość każdego z nich jest wciąż bijącym, żywym źródłem, z którego chętnie czerpią zarówno osoby w świecie literackim już uznane, jak i autorzy dopiero poszukujący swojego literackiego idiomu.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 88
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Katarzyna Szaulińska
Biała Niedźwiedzica
pełen pretensji że zobaczył więcej niż chciał
odmawia patrzenia dalej na moje ciało z mięsa
i wenus mi ubiera w futro bo zbyt mu pachnie krwią
pełen pogardy że prześwietlona jestem rzeką jelit i limf
sam zrzuca z siebie wiek zostaje z niego chłopczyk
i miażdżąc gwieździe żarnik parzy dłoń
jaka to ulga znów oślepnąć
kto ma go zaopatrzyć ja mam zajęte łapy pakuję się na biegun
bo mi na śniegu lepiej widać feminatyw
i na papierze z własnej skórki startej do bieli męskim snem
a on niech się wyliże sam zawsze miał język
niech go użyje w mroku żeby sprawdzić smak
zranionej ręki i płci całkiem ten sam
kiedy się wreszcie spotka z krwią
Kiedy Artur Burszta zaprosił mnie do dołożenia poetyckiej cegiełki, wiedziałam, że punkt wyjścia dla swojego wiersza znajdę raczej po stronie drzewnego, elegijnego Karpowicza. Tak też się stało, chociaż nie spodziewałam się, że do pisania pchnie mnie złość. A tak właśnie Karpowiczowskiego „Białego niedźwiedzia” przeżywam. Zapragnęłam, czytając go raz po raz, usłyszeć głos tej, która jest tylko widziana: oczami mężczyzny rozczarowanego codziennością.
Jakub Pszoniak
By
Człowiek stworzył Boga
by Bóg mógł stworzyć człowieka
Bóg stworzył człowieka
by człowiek mógł stworzyć Boga
Bóg bez Boga jest możliwy
Bóg bez Boga jest niemożliwy
„Bez” – Różewiczowska modlitwa do Nieistniejącego – jest dla mnie najważniejszym wierszem religijnym. Kim jest ten, bez kogo poeta pozostał? Kim jest ten wielki Nieistniejący? Czy to dobre pytania? Niepodobna przecież być, gdy się nie jest. Niepodobna też stracić kogoś nieistniejącego. Kim jest ten Bóg, o którym mówi Różewicz? Czy może On – wbrew Anzelmowi z Canterbury – istnieć bez Boga? A może nie o stracie Boga jest „Bez”, a jedynie o stracie wiary w niego? Stracie odbywającej się bez szumu skrzydeł i błyskawic, ale niezwykle dotkliwej, bez lekarstwa na wywołane nią bóle fantomowe.
Anna Podczaszy
Ciasto
O świcie światło
rysuje węglem
ziemistą twarz
matki
Rozpala pod blachą
ognisko domowe
Przyszła tutaj Śmierć i zapytała – oblizując usta – kto
upiekł takie pyszne drożdżowe ciasto?
Biegłam nieprzytomnie szpitalnym korytarzem.
Poślizgłam się.
To błąd. Zapłacę.
Upadłam. A może jeszcze stałam
hen, wysoko, na szczycie
drabiny, gdy podeszła i rzekła, oblizując wyschły palec – ty –
telefon do ciebie.
Gdzie jest ta kobieta o ciele pysznym
jak drożdżowe ciasto?
Dziewczyny mają miękkie wargi
dziewczyny mają słodkie oczy
Z jej ust sączy się
błagalna litania: wybacz, wybacz, wybacz.
Powtarzam jak echo, lecz nie jestem echem.
Nie jestem lustrem. Siedzę obok i widzę
nasze podobieństwa:
jej twarz jest jak wielka mętna łza
żółte ręce składa jak przestraszona
dziewczynka
a wargi ma granatowe
Widzę wszelkie nasze głupstwa
i Śmierć – najpierw – w nogach
łóżka, potem – jak się kładzie na poduszce,
obejmuje jej szyję, mówiąc – gadaj,
gdzie schowałaś ciasto?
ach chciałbym ją nosić na sercu
i karmić słodyczą
„Przecież oni wszyscy się urodzili. Ktoś ich urodził, udało się”. Szłam przez miasto, wokół mnie mnóstwo ludzi i ja – w zaawansowanej pierwszej ciąży, w strachu przed porodem, przed ostateczną samotnością tej chwili. Ta nagła myśl – oczywista i banalna – rozwiała mój strach: skoro udało się to wszystkim wokół, to dlaczego bać się nieuniknionego?
Teraz, wiele lat później, próbuję podobnie patrzeć na równie nieuniknioną śmierć, która krąży wokół mnie i moich bliskich, raz porywając ich jak ofiary, raz ofiarując im swoje pomocne ramię, raz odwracając się od nich z miłosierdziem, raz z okrucieństwem. Niewiele wiem o niej samej; znacznie, znacznie więcej wiem o umieraniu. Matka odchodzi Tadeusza Różewicza, którą czytałam po raz pierwszy ze dwie dekady temu, kiedy rodziło się moje pierwsze dziecko, teraz pomaga mi milczeć w chwilach, kiedy chcę już tylko przeklinać i wygrażać śmierci oraz jej przełożonym.
Aldona Kopkiewicz
Czas na nas
że moja własna śmierć mnie nie zna – tylko tyle,
i jeszcze tyle wiem – nie dojrzę śmierci twojej,
lecz z tej niewiedzy będę właśnie wypowiadać
to całe życie, gdy byliście czasem przy mnie –
znów widzę teraz: rozmarzyłaś się o szczęściu,
żeby z radości unosili się, sikali,
widzę, jak nocą kotka Sasza śledzi jeża,
który znów zniknął równie nagle, jak się zjawił,
i widzę brzuch włochaty, teraz jeszcze czeka,
żeby ktoś inny słuchał pilnie jego skóry,
i znowu usta masz otwarte, jesteś w ciszy,
w to okno patrzysz, zapomniałeś sam o sobie,
teraz znów włosy straciliśmy, lecą w pracy,
już jutro więcej życia wszystkim zażądamy,
widzę, jak w deszczu znów idziemy, byle razem,
a teraz fale nam zabrały buty, uszy,
i widzę jeszcze, choć nic się nie wydarzyło,
jak dowcip skrzy się w twoich ustach, w moim oku,
a teraz widzę, już się nigdy nie spotkamy,
i zapomniałam potem słuchać, jak na progu,
i widzę czas, gdy chciało cię porzucić życie,
że z całej siły nie umiałeś go zachować –
tak będę mówić mnie i ciebie tuż przed końcem,
tam, kiedy cisza jeszcze będzie ludzkim dźwiękiem,
więc póki mówię, gdzie możemy wspólnie milczeć,
nie śmiem powiedzieć o nas: tak, to tylko tyle
Nagość poezji Tadeusza Różewicza jest zawsze przy mnie, zadaje mi pytanie o etykę tworzenia. Bywa, że jest jak cień i nie pozwala błyszczeć; bywa, że jest jak ciężar i nie pozwala za wysoko odlecieć. Bez niej na pewno łatwiej byłoby pisać. I choć staram się pamiętać, że nie jest jedyną nagością, choć wiem, że nagość nie musi być tożsama z prawdą, choć widzę wyraźnie, że stworzył ją konkretny, zwykły i niedoskonały człowiek, nie umiem o niej zapomnieć.
Kamil Sipowicz
Czasami traktuję tomy poezjijak księgę I Ching
W I Ching dywinuje się przy pomocy trzech monet lub patyczków krwawnika.
Ja, odwieczny łowca książek, szalony bibliofil przemierzający ulice Warszawy, Łodzi, Krakowa i Berlina, a nawet Kassel. W pogoni za książkami, bezustannie powiększający swoje biblioteki w Warszawie i w Bliżowie. Oczywiście z ręką na sercu muszę się przyznać, że przeczytałem jakieś dwie trzecie wszystkich zgromadzonych książek, i gdybym dziś rozpoczął czytanie nieprzeczytanych, to musiałbym żyć ze 140 lat. Mimo to nadal kupuję. Nie mogę się oprzeć.
Bodajże w latach dziewięćdziesiątych XX wieku zajrzałem do wielkiej księgarni z przecenionymi książkami na Koszykowej, przy samych Koszykach. Można tam było spędzać czas godzinami i dziwić się, że arcydzieła światowej literatury, białe i czarne kruki leżą przecenione do marnych kilku złotych. W tej przepastnej krainie czytelniczej niesprawiedliwości natknąłem się na dużą książkę z nieciekawą, nierzucającą się w oczy okładką. Słoje zadrzewne Tymoteusza Karpowicza. Skoro słoje i drzewa, to mdły brąz na okładce wydawał się na miejscu. Nazwisko Karpowicza znane mi było z lektur wrocławskiego miesięcznika „Odra”, który moje pokolenie czytało w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych zeszłego stulecia. W „Odrze” najbardziej szukaliśmy teksów Ludwika Flaszena o teatrze Grotowskiego. Elektryzowała nas autodestrukcyjna poezja Rafała Wojaczka. Jak gdyby mimochodem wpadały nam w oko wiersze Bogusława Kierca, Urszuli Kozioł i w końcu Tymoteusza Karpowicza. Przyznaję, iż w tamtych latach nie zafascynował on ani mnie, ani nikogo z moich poszukujących kolegów. Tym bardziej odstręczała etykietka: poeta lingwistyczny.
Dopiero odkryty na Koszykach gruby tom poezji otworzył mi oczy. Do tej poezji należy dorosnąć. Jest trudna i twarda niczym zadrzewne słoje.
Otwieram na chybił trafił książkę i czytam:
siekierą mów do siekiery
siekierą mów do siekiery
gdybyś nawet widział
w jej wąskich ustach
nie przełkniętą jeszcze komunię
mów do niej tylko siekierą
za cenę rozrąbania Boga
inaczej któregoś żelaza
gdy będziesz odnosił do banku
nowe swe złote ucho
ona ci je odsiecze
razem ze szumem skrzydeł
anioła stróża z dywidend
siekierą mów do siekiery
do tego potrzebne są usta
ze stali nie z legumin
do tego jesteś potrzebny
na żebro toporzyska
rosnące w boku ludzkości
W przypadku poezji otwieram na chybił trafił tom poetycki i traktuję w ten sposób wyłoniony wiersz jako przesłanie, wróżbę, przepowiednię i przypowieść. Wiersz rośnie niczym ciasto znaczeniami i wskazówkami. A najciekawsze jest to, że zawsze odnosi się jakoś do mojej sytuacji życiowej.
Właśnie teraz zastanawiam się, jak postąpić w skomplikowanej sprawie. Czy pójść drogą etyki serca czy siekiery. Karpowicz w opowieści o siekierach namawia mnie do postępowania w życiu wedle tej drugiej. Oko za oko, ząb za ząb i siekiera za siekierę. Jego wiersz odcina siekierą nadstawiony drugi policzek. Ja sam podejmowałem w swoim życiu próby nadstawiania drugiego policzka. W moim pokoleniu rozkwitał pacyfizm. Poddawałem się egzaminowi z wiarygodności moich przekonań. Gdy walono mnie w twarz, nadstawiałem drugi policzek. Z podbitym okiem defilowałem po mieście, ostentacyjnie chwaląc się moim niezłomnym charakterem. Do niczego dobrego to jednak nie doprowadziło. Nikt się mną nie zachwycał, a co najgorsze – nikomu nie przyszło do głowy mnie naśladować. Była to poza głupkowatego młodzieńca, który własną twarzą chciał ratować świat. W rzeczywistym świecie wyparowały moje młodzieńcze rojenia. I nawet dzisiaj, dokładnie dzisiaj, zastanawiałem się, czy powinienem postąpić w zgodzie z moimi młodzieńczymi zasadami i nadstawić drugi policzek. A tu wpada wiersz zapomnianego geniusza Karpowicza i przypomina mi, że „jestem potrzebny/ na żebro toporzyska/ rosnące w boku ludzkości”.
Mirka Szychowiak
Jeszcze chwilę
Nie będę nigdy więcej pisał o śmierci,
o twojej też, nie proś. Nie napiszę i już.
Kolejną noc siedzi przy łóżku i trzyma
wciąż jeszcze ciepłą i miękką rękę Ewy.
Umawialiśmy się inaczej, miałem umrzeć
pierwszy. Jeszcze nie teraz, bo przecież tyle spraw
rozgrzebanych, ogród zapuszczony, opuszczony
– czasu wystarcza tylko dla ciebie. Reszta leży.
Nie planowałam tego, jestem przecież młodsza,
bardziej zaradna, gdybyś umarł, pozbierałabym się
szybciej, wiesz, że jestem twarda, że byłam twarda.
Czas umierać, ale jakoś się nie chce.
Wiesz, ilu rzeczy jeszcze nie zrobiłam, gdzie nie zdążę
już być, z kim się nie spotkam? Coś zapisane, zaczęte,
namówione, ustalone, długo oczekiwane. Nikt niczego
za mnie nie skończy, bo to są już moje byłe sprawy.
Tylko moje.
Oboje płaczą cicho. Ona z bólu, on z żalu, nikomu
już niepotrzebni osobno, jeszcze chwilę razem.
Tadeusz Różewicz nauczył mnie poetyckiej wolności. W nazywaniu spraw i stanów, w zapisie wierszy. Swoboda zapisu, jego nieprzewidywalność (kontrolowana), zamaszystość, a przy tym niezwykła czystość w warstwie słowotwórczej. Piękno.
Marcin Mokry
Jurku
Chciałbym żeby
pomagały
uwolnić w fabryce
w szkole w armii
nie gniewajcie się
na mnie
Kiedy mówi się
wyczerpuje
To zawsze poza
i pod zwartą
wyrasta
nowe
tworzenie
właśnie tym
co nie daje
w bilansie
Tadeusz
PS 18 cm kawałek kiełbasy wiejskiej (Waszej) podzielony został na 3 odcinki (6 cm) i zjedzony w czasie podróży do Wrocławia.
Jurku
Uderzył mnie
w tych rozmowach
T.
Jerzy
przeklęte
rozmnażają się żyją
w ustroju
zwierzęcia
wyjmował
zdechłym części
kłuł mysz
w ogon
spokojem
ale to co mówił
to prawda
bakterie
zabijają żeby
rodzić się
to ludzkie
Tadeusz