40,00 zł
Żeby zdążyć, trzeba zanurzyć się w mroki przeszłości
Ewa Karpińska i Tomasz Branicki mają za sobą burzliwą przeszłość. Kiedyś łączył ich płomienny romans, niestety gorące uczucie nie przetrwało próby, jakiej zostali poddani. Ich związek rozpadł się. Zostały po nim żal, tęsknota i wiele niewypowiedzianych słów.
Teraz okazuje się, że to nie wszystko. Jest jeszcze Anastazja, ich nastoletnia córka, która właśnie została uprowadzona dla okupu.
Ewa w swojej desperacji zwraca się z prośbą o pomoc do Tomasza. Były komandos jest jedyną osobą, która ma wystarczające umiejętności i doświadczenie, by wyrwać dziewczynę z rąk porywaczy. Tomasz bez chwili wahania rzuca wszystko i staje u boku Ewy, by stoczyć walkę o najwyższą możliwą stawkę.
Szybko okazuje się, że nic w tej sprawie nie jest tym, na co wygląda. Aby dotrzeć do Anastazji, Ewa i Tomasz muszą dotrzeć do samego jądra mrocznych tajemnic sprzed lat.
Zrobią wszystko, żeby uratować córkę. Czy zdążą?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 317
Wspiął się na palce i złapał za uchwyt lufcika. Przez chwilę siłował się z nim, jak co dzień rano. Sąsiedzi już dawno wymienili okna na plastiki, tylko u niego na starych ramach wciąż łuszczyła się pożółkła farba, a między zmatowiałymi szybami leżał suchy kit, który zaczął kruszyć się i wypadać jeszcze w czasach pochodów pierwszomajowych. Wszystko było nieszczelne, zimą ciągnęło po nogach, chociaż kaloryfery grzały tak, że w powietrzu unosił się zapach zalegającego na nich kurzu. Starzec stęknął, gdy ostra klamka wbiła mu się w spód dłoni. Poprawił chwyt i szarpnął. Raz i drugi. Wreszcie metal zazgrzytał, a do pokoju wpadł zimny powiew wraz z odgłosem przejeżdżającego tramwaju.
Mężczyzna obrócił się sztywno i ruszył w stronę fotela. Starał się podnosić nogi, ale kapcie szurały o podłogę w rytm drobnych kroków. Nienawidził tego, co starość robiła z jego ciałem. Usiadł i okrył się pledem, założył okulary, po czym wziął do ręki iPada, który wyglądał w jego rękach jak skaner biletów w muzeum PRL-u. Poranny przegląd prasy zaczynał zawsze od polskich dzienników. Potem robił przerwę na herbatę, po której przechodził do tego, co pisali za granicą.
Sprawdzał właśnie, jak zawsze na początek, nagłówki „The Guardian”, kiedy zastygł nad parującym kubkiem. Ponownie przeczytał krótki tytuł, żeby upewnić się, że dobrze go zrozumiał, i przeszedł do artykułu, trawiony niecierpliwą ciekawością; nie sądził, że jest jeszcze zdolny do takiej emocji. Tekst zszokował go, co mężczyzna przyjął z zaskoczeniem i pewną radością. Powiew ekscytacji, jaki przyniosły ze sobą trzy szpalty angielskiego dziennika, był miłą odmianą dla starego człowieka, który widział tak dużo, że nic go już nie dziwiło.
Wydrukował artykuł i podreptał do szafy, z której wydobył tekturowe pudło po relaxach. Stał za nimi przed pedetem osiem godzin na mrozie. Potem nigdy ich nie nosił, bo były trochę za małe i cisnęły go tak, że nogi tylko bardziej marzły. W końcu oddał je sąsiadowi w zamian za talony na benzynę. Zostało jedynie pudełko, do którego przez prawie pięćdziesiąt lat dokładał wycinki prasowe.
Spojrzał na niemal pełny karton. Sądził, że to już koniec. Kompletny zbiór. Przecież jego życie od dawna stało w miejscu. Co jeszcze mógłby tu dodać? A jednak dziś znowu zdjął wieko. Umieścił wydruk na wierzchu sterty i sięgnął po telefon.
Numer znalazł w leżącym obok na stoliku notesie z adresami.
Przedstawił się i przeprosił, że dzwoni tak wcześnie.
— Ale wie pan — tłumaczył się do słuchawki — musiałem sprawdzić, czy już dotarły do pana wieści. Przecież to wielka sprawa. Szczególnie dla pana.
Tomasz Branicki podniósł wzrok na stojącą przed nim kobietę. Za jej plecami rozciągał się widok na skąpaną w świetle latarni Lizbonę. Jeszcze przed chwilą przemierzali razem wąskie uliczki, chłonąc niepowtarzalną atmosferę miasta. Ten wieczór był ich nagrodą, symbolicznym zamknięciem wydarzeń, o których nie rozmawiali. Żeby o nich również nie myśleć, zanurzyli się w uliczny zgiełk, który odgradzał ich od złych wspomnień terkotaniem przejeżdżających tramwajów, gwarem rozmów dochodzącym od strony restauracyjnych ogródków i rozlegającymi się w oddali salwami śmiechu. Lizbona żyła i pulsowała radością, której echo wypełniło również tych dwoje.
Teraz to wszystko zniknęło w jednej chwili, jak pyłek zdmuchnięty przez wiatr.
— Co się stało? — spytała Lucia zaniepokojona zmianą, jaka zaszła w Tomaszu. Jego twarz zdradzała napięcie, które pogłębiało się z każdą sekundą. — Tomasz! — ponagliła go, nie będąc w stanie wytrzymać przedłużającego się milczenia.
— Co wiesz na temat porwań? — odezwał się w końcu, opuszczając powoli telefon.
— Porwań? — powtórzyła zdezorientowana.
— Tak. Chodzi mi o statystyki, sposób działania porywaczy, ich zaplecze. Uprowadzono dzieciaka — dodał, widząc pytające spojrzenie Lucii. — Mam siedemdziesiąt dwie godziny, żeby go odzyskać. Przyjmę każdą radę.
Kobieta osunęła się na murek okalający taras widokowy, jakby prośba Branickiego ją przytłoczyła. Beztroski nastrój prysł. Przez chwilę sprawiała wrażenie, jakby została wybudzona z głębokiego snu, zaraz jednak wzięła się w garść.
— Porywacze określili ramy czasowe — zauważyła rzeczowo. — Czy chodzi o porwanie dla okupu?
— Owszem — potwierdził.
— Na waszym miejscu zaczęłabym od uzbierania żądanej kwoty.
— Jaką będziemy mieli gwarancję, że po przekazaniu okupu dziewczyna wróci w jednym kawałku?
Lucia spojrzała na Branickiego z politowaniem.
— Tomasz, to są pertraktacje z przestępcami! Nigdy nie będziesz miał gwarancji! Ale aż czterdzieści procent ofiar porwań zostaje uwolnionych bez szwanku po przekazaniu pieniędzy.
Tylko parsknął w odpowiedzi.
— Czterdzieści procent to za mało.
— Pytałeś o statystyki. Bez spełnienia żądań udaje się uratować zaledwie dziesięć procent porwanych. Tak tylko mówię… To zawsze jest trudna walka. Nie warto pozbawiać się amunicji.
Mężczyzna przeczesał nerwowo włosy.
— Dziesięć, czterdzieści? Co to za różnica? — rzucił ze złością. — To wszystko złudzenia. Równie dobrze można siedzieć i trzymać kciuki, żeby wszystko dobrze się skończyło. Ja potrzebuję informacji, które pozwolą mi dobrać się tym skurwielom do dupy na moich zasadach.
Lucia powstrzymała się od dalszych perswazji. Rozumiała, że rada o skorzystaniu z policyjnych negocjatorów nie padnie teraz na podatny grunt. Wypuściła ze świstem powietrze.
— Dobrze — powiedziała, przyglądając się bacznie, jak Branicki miota się wzdłuż ławki, z której kilka krótkich chwil temu podziwiali panoramę Lizbony. — Co wiesz?
Mężczyzna zatrzymał się z gwałtownością, która znaczyła teraz każdy jego ruch i gest.
— Chodzi o siedemnastoletnią dziewczynę — odparł, pocierając się palcami po czole. — Została uprowadzona dziś rano, jednak nikt się nie zorientował, aż do chwili, gdy przed paroma godzinami w ręce rodziny trafił list od porywaczy.
— Szybko działają. Jakie stawiają żądania?
— Standardowo, żadnej policji. To przede wszystkim. Generalnie sprawa ma nie wyjść poza najbliższą rodzinę. Cisza, spokój i żadnych fal. W następnej wiadomości poinformują dokładnie o miejscu i sposobie przekazania okupu.
— O jaką kwotę chodzi?
— Milion funtów.
— Milion funtów! — powtórzyła Lucia, nie kryjąc zdumienia. — Żaden mały miki by tyle nie krzyknął.
— Myślisz, że tego nie wiem? — uniósł się Branicki. — Nie pytałem cię o schematy działania porywaczy, bo skończyły nam się tematy do rozmowy, tylko dlatego, że jako inspektor Biura Współpracy Międzynarodowej policji możesz coś wiedzieć o gnojach, którzy w biały dzień zdejmują nastolatkę z ulicy w Londynie i straszą, że jeśli cokolwiek pójdzie niezgodnie z planem, znajdą inny sposób, żeby ją spieniężyć.
Wyraz powagi na twarzy policjantki się pogłębił.
— Tak napisali? — zapytała.
Branicki uniósł dłonie w geście bezradności.
— Przecież nie widziałem listu od porywaczy. Moje informacje są niekompletne i zabałaganione. Staram się po prostu nadać jakiś sens temu, co usłyszałem od matki tej dziewczyny. Jedno, co było pozostawione bez niedomówień, to że w przypadku złamania jakichkolwiek warunków, rodzina nigdy więcej jej nie zobaczy.
Lucia przez chwilę w milczeniu zastanawiała się nad tym, co usłyszała. W końcu podniosła wzrok na Tomasza.
— Na twoim miejscu mimo wszystko nakłaniałabym zleceniodawców do oddania sprawy w ręce policji — powiedziała. Uniosła w górę dłoń, gdy jej wypowiedź przerwały protesty Branickiego. — Wysłuchaj mnie chociaż! Przecież nikt nie wyśle radiowozu na miejsce zamieszkania ofiary. Policja ma doświadczenie, z którego warto skorzystać. Z tego, co mówisz, wynika, że stoi za tym zorganizowana grupa. Z takimi ludźmi nie ma żartów!
Branicki pokręcił głową.
— Wykluczone — odparł stanowczo. — Żadnej policji. Za duże ryzyko. To ja mam odnaleźć tę dziewczynę i mogę cię zapewnić, że nie cofnę się przed niczym, żeby wyrwać ją z rąk tych szantażystów, zanim spadnie jej chociaż włos z głowy. Jedyne, o co cię proszę, to żebyś dała mi informacje, które pomogą mi się przygotować.
— Porywasz się na coś, co może cię przerosnąć — powiedziała Lucia cicho.
— Wiem dokładnie, na co się porywam. A teraz pomożesz mi czy nie? — zapytał, wbijając w nią świdrujące spojrzenie.
Policjantka wypuściła ze świstem powietrze i zrezygnowana potrząsnęła głową.
— Londyn nie jest miastem wolnym od przestępczości — powiedziała jakby wbrew sobie. — Znam ten temat od podszewki. Są gangi uliczne, które non stop walczą o terytorium i dominację. To brutalny świat pełen przemocy. — Skrzywiła się na wspomnienie materiałów prezentowanych podczas konferencji, w której niedawno uczestniczyła. — Nie ma tygodnia, żeby jakiś dzieciak nie dostał kosy pod żebra. Zabijają się nawzajem albo porywają i torturują, żeby wymusić coś na rywalach lub zdobyć informacje. Chętnie też wykonują zlecenia dla ludzi, którzy sami nie chcą sobie brudzić rąk. Jednak co piąte porwanie nie ma żadnego związku z porachunkami w kryminalnym półświatku. Wyciągają łapy po cywili tylko dla kasy. Ale to są całkiem inne stawki. Pięć tysięcy funtów, dziesięć, dwadzieścia. To operacje zupełnie innego kalibru. Skuteczne, owszem, ale przede wszystkim prymitywne, tak jak oni sami. — Podniosła oczy na Branickiego. — Wydaje mi się, że twój przeciwnik jest dużo bardziej wysublimowany. I ma znacznie większe możliwości.
— Co rozumiesz przez większe możliwości? — zapytał ze ściśniętym gardłem.
— Porywacze nie grozili w liście, że zabiją dziewczynę, tylko że ją spieniężą, tak? Czyli najprawdopodobniej wezmą ją do burdelu, bo tam wyciągną z niej więcej niż z handlu organami. Zresztą jedno nie wyklucza drugiego. Mogą jej parę lat poużywać i dopiero później sprzedać na części — mówiła, nie zważając na tężejącą z każdym jej słowem twarz Branickiego. — Jak myślisz, kto ma struktury, żeby coś takiego zorganizować?
Pytanie zawisło między nimi, jednak Lucia poznała po minie Tomasza, że ten domyśla się odpowiedzi. Podszedł do krawędzi tarasu widokowego i zacisnął dłonie na balustradzie. Przez chwilę stali w ciszy, Branicki ze wzrokiem wbitym w migoczące w dole światła miasta, Lucia zaś w Branickiego. To ona odezwała się pierwsza.
— Samo porwanie to nic wielkiego — powiedziała, wzruszając ramionami. — Schody zaczynają się dopiero później. Cała sztuka polega na tym, żeby nie dać się złapać. Nikt bez zaplecza nie jest w stanie tak po prostu, bez żadnych konsekwencji, wyłudzić miliona funtów. Rozumiesz?
Branicki rozumiał to aż za dobrze. Zaklął pod nosem i przeniósł wzrok na Lucię.
— Sądziłem, że czasy, kiedy mafia bogaciła się na porwaniach dla okupu, mamy dawno za sobą — rzucił z wściekłością podszytą strachem. — Przy zyskach, jakie generuje handel narkotykami, milion funtów to przecież drobniaki.
— Milion funtów to milion funtów — odparła policjantka krótko. — Mafia jest jak przedsiębiorstwo wielobranżowe. Każde źródło dochodu jest dobre. Ci z wierzchołka hierarchii dla miliona pewnie nie wstaliby z kanapy, ale pamiętaj, że szeregi organizacji zapełniają setki osób. Sufit jednych jest podłogą drugich. Myślisz, że nie znajdzie się nikt, kto by się schylił po milion?
Branicki nie odpowiedział. Skinął tylko głową i otarł z czoła pot, który od kilku minut perlił się w niekontrolowany sposób pod linią jego gęstych brązowych włosów.
Wreszcie pochylił się nad Lucią i pocałował ją przelotnie w policzek.
— Muszę już iść — powiedział nieobecnym tonem.
Uśmiechnął się smutno i ruszył w dół Calçada da Graça. Jego sylwetka szybko traciła kontury w ciemnej, wąskiej uliczce. Po chwili całkiem zniknęła w mroku.
Branicki po raz kolejny opuścił wzrok na wyświetlacz telefonu, na którym widniało zdjęcie ciemnowłosej siedemnastolatki. Zafascynowany przyglądał się jej twarzy, obcej przecież, a jednak znajomej, z uśmiechem ozdobionym dołeczkiem, który tak go rozczulał u Ewy, z jej subtelnością i charakterystycznym sposobem, w jaki odchylała głowę. Tym jednak, co wywoływało u niego prawdziwy wstrząs za każdym razem, gdy spoglądał na zdjęcie, były oczy dziewczyny w niespotykanym odcieniu słonecznego nieba. Takim samym, jaki oglądał codziennie w lustrze.
To była jego córka. Anastazja. Obca osoba, krew z jego krwi. Jeszcze wczoraj nie miał pojęcia o jej istnieniu, dziś drżał ze strachu o jej życie. Oczywiście teraz to musi się skończyć. Jeżeli ma uratować to dziecko, którego nawet nie znał, ale które już zdążył pokochać tą trudną do wytłumaczenia, pierwotną miłością, musiał się opanować. Upchnąć wszystkie emocje, złożyć w kostkę jak żołnierską koszulę i schować tak, żeby nie przeszkadzały.
Wypuścił ze świstem powietrze i wsunął telefon do wewnętrznej kieszeni kurtki. Kiedy w wąskim korytarzu pojawili się pierwsi pasażerowie wysiadający z samolotu z Warszawy, podszedł bliżej i zaczął wypatrywać Ewy. Zaraz dostrzegł ją, torującą sobie drogę między ludźmi. Każdy jej krok znaczyła taka determinacja, jakby od tego, w jakim tempie pokona rękaw łączący samolot z terminalem lotniska Heathrow, zależało, czy jeszcze kiedyś ujrzy córkę żywą. Ostatnie metry, jakie ich dzieliły, przemierzyła biegiem i rzuciła mu się w ramiona. Tomasz przygarnął ją i pogłaskał po plecach. Ciałem kobiety wstrząsnął nagły szloch. Było tyle pytań, które chciał jej zadać, ale uznał, że to nieodpowiedni moment na rozmowę ani tym bardziej na robienie wyrzutów, dlatego wciąż milczał. Wdech, wydech. Emocje na bok.
Delikatnie odsunął ją od siebie.
— Trzeba iść — powiedział i dopiero wtedy poczuł, jak mocno zaciska szczęki.
Ujął swoją walizkę i pociągając Ewę za sobą, dołączył do przetaczającej się przez lotnisko rzeki ludzi. Szli bez słowa wśród niosących się echem komunikatów, mijając kawiarnie, eleganckie butiki i sklepy wolnocłowe, wokół których unosił się duszący zapach perfum. Dopiero kiedy zatrzymali się przed kontrolą paszportową, Tomasz odwrócił się do towarzyszącej mu kobiety. Przyciągnął ją delikatnie do siebie i przesunął dłonią po jej plecach.
— Od tej pory jesteśmy parą — powiedział cicho. Poczuł, jak ciało Ewy usztywnia się. Objął ją mocniej, zanim zdążyła okazać swoje zdumienie i wyjaśnił krótko: — Porywacze będą sprawdzać, czy nie łamiesz postawionych żądań. Dla nich mam być typem, któremu płaczesz w rękaw. Rozumiesz? — Nie dając jej szansy na odpowiedź, pocałował ją w czoło i pokrzepiająco pogłaskał po ramieniu.
W milczeniu czekali na swoją kolej, a gdy nadeszła, pchnął swoją towarzyszkę przodem do przeszklonego stanowiska straży granicznej. Dopiero kiedy dwadzieścia minut później znaleźli się w taksówce, Tomasz wreszcie poruszył temat, który palił go, odkąd Ewa, płacząc w słuchawkę, zwróciła się do niego o pomoc.
— Potrzebuję, żebyś jeszcze raz wszystko mi opowiedziała.
W milczeniu pokręciła głową.
— Ja sama tak mało wiem — odparła wreszcie, dusząc ostatnie słowa przyciśniętą do twarzy chusteczką.
— Wiesz więcej niż ja. Ewa! — ponaglił, gdy wciąż siedziała bez słowa z nieobecnym wzrokiem wbitym we własne kolana. — Nie ma teraz czasu na to, żeby się rozklejać. Musisz mi powiedzieć dokładnie, co się dziś wydarzyło. Wszystko po kolei.
— To ojciec dostał wiadomość od porywaczy — odezwała się w końcu. — Przyszedł do mnie na górę i kazał zadzwonić do Anastazji. Niczego nie tłumaczył, nie odpowiadał na żadne moje pytania.
Ewa wyrzucała z siebie kolejne pozbawione intonacji zdania. Po każdym milkła i zapadała się w sobie, jakby miała się więcej nie odezwać.
— Zadzwoniłaś?
Skinęła głową.
— Po prostu wcisnął mi telefon do ręki i zażądał, żebym natychmiast się z nią skontaktowała, chociaż tłumaczyłam mu, że o tej porze Nastka nie odbierze. Byłam wściekła, że jest taki nachalny, a przy tym kompletnie głuchy na moje prośby. Rozmawiałam z nią przecież rano. W końcu jednak zadzwoniłam do szkoły dla świętego spokoju. — Zawiesiła na moment głos, po czym kontynuowała: — I wtedy wszystko się zaczęło. Przynajmniej dla mnie. — Przeniosła spojrzenie na Tomasza, ale zaraz znowu opuściła głowę i zaczęła nerwowo szarpać brzeg chusteczki.
— Anastazji nie było w szkole? — zgadywał Branicki.
Potwierdziła ledwo zauważalnym ruchem głowy.
— Ojciec wybiegł z pokoju, zanim się rozłączyłam — szlochała. — Po minie poznał, że Nastka nie dotarła na lekcje. Leciał na dół po schodach, jakby miał trzydzieści lat, a nie siedemdziesiąt pięć. Pytałam go, co się stało, a on nic. Wpadł do gabinetu, czegoś tam zaczął szukać. Nie patrzył nawet na mnie, zupełnie jakby mnie tam nie było, klął tylko i w kółko powtarzał, że nie wiedzą skurwysyny, z kim zadarły.
Urwała nagle i odwróciła twarz do szyby, za którą przesuwały się oświetlone latarniami ulice zachodniego Londynu.
— Co było dalej? — dopytywał Tomasz.
Ewa wzruszyła ramionami z taką miną, jakby wszystko na ten temat zostało już powiedziane.
— Ojciec zasłabł. Próbowałam go ocucić, ale nie odzyskał świadomości. A kiedy sprawdzałam jego tętno, znalazłam to.
Wsunęła dłoń do kieszeni płaszcza i podała Branickiemu złożoną na cztery kartkę.
Rozwinął ją pospiesznie. Była to wiadomość od porywaczy, pierwszy i jedyny jak dotąd konkretny ślad. Tekst był napisany po angielsku, drukowanymi literami i nie zawierał żadnych znaków interpunkcyjnych. Tomasz zmarszczył czoło i w skupieniu zaczął czytać:
TO JEST LIST Z ŻĄDANIEM OKUPU
TWOJA WNUCZKA NIE WRÓCI DZIŚ DO DOMU
MASZ 3 DNI ABY UZBIERAĆ 1 MLN GBP W GOTÓWCE
PIENIĄDZE PRZEKAŻESZ OSOBIŚCIE
JEŚLI POINFORMUJESZ POLICJĘ NIGDY WIĘCEJ JEJ NIE ZOBACZYSZ
JEŚLI SIĘ SPÓŹNISZ NIGDY WIĘCEJ JEJ NIE ZOBACZYSZ
JEŚLI SPRÓBUJESZ NAS OSZUKAĆ NIGDY WIĘCEJ JEJ NIE ZOBACZYSZ
NIE ZABIJEMY JEJ
MŁODA BIAŁA KOBIETA MA DUŻĄ WARTOŚĆ
NIE LEKCEWAŻ TEJ WIADOMOŚCI
NIEDŁUGO POINFORMUJEMY O MIEJSCU I SPOSOBIE PRZEKAZANIA OKUPU
Branicki opuścił kartkę na kolana.
— O której dostaliście ten list? — zapytał.
— Ojciec wpadł z nim do mojego pokoju chwilę po drugiej — odparła Ewa.
— Wiesz, w jaki sposób trafił w jego ręce?
— Nie. — Zamilkła, a jej spojrzenie zrobiło się nieobecne. Wreszcie prychnęła i pokręciła głową z niedowierzaniem. — Musisz zrozumieć, że to wszystko działo się tak szybko… Nie mogłam pojąć, co się właściwie wydarzyło. W pierwszej chwili zajęłam się tatą, wezwałam karetkę. Potem znalazłam to — skinęła głową w stronę kartki spoczywającej w dłoni Tomasza — i wpadłam w panikę. Czułam, że trzeba działać natychmiast, ale kompletnie nie wiedziałam, co mam robić. Bałam się komukolwiek o tym powiedzieć. Miałam wrażenie, że jestem cały czas obserwowana, a jeden fałszywy krok przekreśli szanse Nastki. Jedyne, czego chciałam, to żeby ojciec się ocknął i zajął się tym po swojemu. — Jej głos przeszedł w falset, po chwili słowa zupełnie rozmyły się w szlochu, który wstrząsnął całym jej ciałem.
Tomasz wypuścił ze świstem powietrze. W jego głowie wciąż powracały echem przestrogi Lucii. Wizja tego, co stanie się z Anastazją, jeśli swoimi działaniami spłoszy porywaczy, przerażała go, mimo to, kiedy Ewa skuliła się na przeciwległym końcu siedzenia taksówki, przygarnął ją do siebie zdecydowanym ruchem i powiedział:
— Odzyskamy ją. Słyszysz?
— Chcę ci wierzyć, naprawdę. — Jej głos był do tego stopnia pozbawiony nadziei, że Branicki zacisnął mocniej dłonie na jej ramionach i potrząsnął nią.
— Nie mówię tego, żeby cię pocieszyć — rzucił zirytowany. — To będą najgorsze trzy dni w twoim życiu, ale nie możesz teraz się rozpaść, rozumiesz? Musimy ustalić, kto za tym stoi. To na początek. Potem będziemy rozważać nasze opcje. W jakim stanie jest twój ojciec? Żyje?
— Ledwo. Doznał rozległego udaru.
— Trzeba to na razie utrzymać w tajemnicy. Porywacze skontaktowali się z nim, bo to on ma pieniądze. Lepiej, żeby nie doszło do nich, że nie będzie w stanie dostarczyć okupu wedle żądań. Taka komplikacja może spowodować niepotrzebne nerwowe ruchy po ich stronie.
Kiedy taksówka zjechała z dwupasmówki, Branicki odwrócił się i spojrzał przez boczną szybę. Chociaż nie był w Londynie od kilku lat, od razu rozpoznał dzielnicę Chelsea z jej eleganckimi kamienicami i równymi rzędami niskich bogato zdobionych żelaznych balustrad. Wciąż kierowali się w stronę Tamizy, mijając po drodze sklepy, hotele i niewielkie knajpy. Wreszcie samochód zagłębił się w boczne uliczki z ciągnącymi się, zdawałoby się w nieskończoność, rzędami szeregowców. Sądząc po zaparkowanych samochodach, mieszkali tu ludzie zamożni, ale bez przesady. Prawdziwym bogaczom Londyn miał do zaoferowania znacznie więcej, jednak okolica była zadbana, a dzięki ceglanym fasadom ze zdobnymi wykuszami i kutymi ogrodzeniami, można było mówić o pewnej nienachalnej elegancji.
— Daleko jeszcze? — zapytał, uważnie lustrując otoczenie.
Ewa pokręciła głową.
— Już prawie jesteśmy.
Minęli pub z witryną podzieloną czarnymi rzeźbionymi szprosami i szyldem, na którym obok topora i ściętej głowy widniała nazwa wypisana trudnymi do odszyfrowania złotymi literami, po czym skręcili w wąską uliczkę pełną ściśniętych segmentów i równo zaparkowanych samochodów. Zatrzymali się przed numerem 47a. Zielone drzwi odcinały się na tle białej elewacji wąziutkiego domu Ewy.
Kiedy weszli do środka, Tomasz odstawił walizki pod schodami i nie zdejmując nawet skórzanej kurtki, ruszył w kierunku stołu.
— Daj kartkę i długopis — rzucił krótko. Po chwili spod jego ręki wyszła schematyczna mapa najbliższej okolicy. Ewa przyglądała się z niedowierzaniem, jak Tomasz nanosi na nią szczegóły, na które ona nie zwróciła uwagi, chociaż mieszkała tu od ponad pięciu lat.
— Gdzie Anastazja chodzi do szkoły? — zapytał, nie odrywając się od pracy.
— W Kensington.
— Znaczy, że musi dojeżdżać, tak? — Branicki spojrzał pytająco na Ewę, a gdy skinęła, przesunął palcem po rysunku. Po chwili wskazał na dwupasmówkę, którą wiózł ich kierowca taksówki. — Stąd?
— Tak — potwierdziła Ewa. — Tu łapała autobus, którym podjeżdżała do metra. Ale często chodziła też na piechotę, to raptem kwadrans.
Tomasz podniósł wzrok zaciekawiony.
— Od czego to zależało?
— Trochę od pogody, a trochę od nastroju Nastki. Czasem po prostu wolała się przejść.
— To bardzo dobra wiadomość.
— Dlaczego?
— Skoro Anastazja nie miała jednej niezmiennej rutyny, to znaczy, że porywacze musieli mieć na nią oko już koło domu, żeby wiedzieć, czy pójdzie na przystanek autobusowy, czy do metra. A tu i tu — wskazał kolejno sąsiadującą z domem Ewy kawiarnię i znajdujący się za rogiem pub — jest monitoring. Nie ma szans, żeby ten, kto ją obserwował, chociaż peryferyjnie nie wszedł w światło którejś kamery. Chodź — powiedział, z hurgotem odsuwając krzesło.
— Dokąd?
— Musimy jak najszybciej dotrzeć do tych nagrań.
— Kawiarnia o tej porze jest już nieczynna.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki