Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Nie ma zbrodni bardziej doskonałej niż taka, która nigdy nie została odkryta.
Komisarz Adam Lorenz przyjeżdża w odwiedziny do swojego starego przyjaciela, który dorobiwszy się fortuny, wrócił w rodzinne strony i kupił zrujnowany poniemiecki pałac. Dwadzieścia lat temu odnaleziono tu zwłoki młodej dziewczyny, która popełniła samobójstwo, ale teraz nie ma nawet śladu po dawnej tragedii. Pałac przywrócono do stanu świetności, do odnowionych stajni po osiemdziesięciu latach wróciły konie. Majątek tętni życiem.
Jednak pod taflą doskonałości kryją się straszne tajemnice.
W dniu przyjazdu Lorenza znika bez śladu pracownica majątku, młoda Ukrainka. Okoliczności zaginięcia nie napawają optymizmem, wiele wskazuje na to, że dziewczyna padła ofiarą przestępstwa. Po kilku dniach potwierdza się najczarniejszy scenariusz.
Na miejsce zostaje wezwana prokurator Maria Szafrańska, żeby wyjaśnić sprawę zabójstwa Ukrainki. Dzięki pomocy Lorenza zaczyna rozumieć, że ta zbrodnia to zaledwie wierzchołek góry lodowej. Razem próbują rozwiązać zagadkę śmierci dziewczyny.
Nie przypuszczają nawet, z czym przyjdzie im się zmierzyć.
Korzenie zła sięgają bardzo głęboko.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 374
20 lat temu
Wiatr odbierał świerkom ich symetrię. Pochylał smukłe wierzchołki w stronę morza, szarpał gałęzie. Zagłuszał płacz.
Wiało jak zawsze z północnego zachodu, dlatego drzewa nie stanowiły żadnej osłony, ale przynajmniej sprawiały, że cmentarz był czymś więcej niż tylko mozaiką grobów rozrzuconych pośrodku pola. Ściana świerków dawała intymność i trudne do określenia poczucie stałości. W pogodne dni, kiedy zieleń ich koron odcinała się na tle nieba, pogłębiały wrażenie spokoju. Dziś wyglądały, jakby chciały przepędzić ludzi, którzy ustawili się w zwartym kręgu wokół głębokiego dołu. Tylko oni byli nieruchomi. Skulone czarne postacie, tkwiące pośród gnących się do ziemi jałowców i łopoczących szarf.
Nagły podmuch porwał fioletową stułę księdza i przewrócił wysoki znicz na jednym z sąsiednich grobów. Szkło uderzyło o kamień, ale w szalejącej wichurze nawet ten dźwięk wydał się głuchy. Potem znowu był tylko szum wiatru i monotonne modlitwy, które się z nim zlewały.
Na pogrzeb przyszło dużo ludzi. Wszyscy przyszli. Jak by mogło być inaczej? Oliwia Glejner miała osiemnaście lat, śliczną buzię z wielkimi szarymi oczami i indeks gdańskiej Akademii Medycznej. Poza tym popełniła samobójstwo. Wiadomo było, że wszyscy przyjdą.
Teraz stali smagani wiatrem i próbowali pojąć to, co było niemożliwe do pojęcia.
To dzieciaki ją znalazły. Wiedziały, że nie wolno im bawić się w starym pałacu, ale mimo zakazów wciąż tam chodziły. Tak samo jak kiedyś ich rodzice. Na nich też wtedy dorośli wrzeszczeli, że mają trzymać się z dala od tej ruiny, która była pułapką pełną obluzowanych cegieł, zmurszałych podłóg i przepróchniałych stropów. Ludzie bali się, że w końcu stanie się tam komuś krzywda. Co jakiś czas organizowali się i w trosce o swoje dzieci poprawiali poluzowane deski, którymi zabite były drzwi i okna. Ponieważ jednak w Rokitkach nie było drugiego takiego miejsca do zabawy, po kilku tygodniach spokoju dzieciaki znów zaczynały kombinować przy zabezpieczeniach. Zawsze towarzyszyło temu trochę strachu, że się wyda, ale w sumie ta konspiracja dodawała wszystkiemu pikanterii. Zanim ktokolwiek się obejrzał, pałac znów stawał się lokalnym centrum rozrywki. Mali przychodzili tu szukać skarbów i bawić się w chowanego, starsi pili piwo i udawali, że im smakuje. Tak było, dopóki ktoś z dorosłych nie zorientował się, że smarkacze znowu wchodzą do środka. Cykl się zamykał.
Pałac zaczął popadać w ruinę czterdzieści lat temu, gdy biura lokalnego PGR-u przeniesiono do nowego budynku. To znaczy wcześniej również popadał w ruinę, tylko trochę wolniej. Kiedy jednak ze zdobionych sztukaterią pokoi wyjechały paździerzowe szafy i biurka, a za urzędnikami zamknęły się pięknie rzeźbione drzwi z łuszczącą się seledynową farbą, pałac szybko przeistoczył się w dom duchów. Najpierw rozkradziono wszystko, co się dało. Reszty dopełnił czas. Zaprawy wietrzały, drewno próchniało, ale dzieciakom to nie przeszkadzało. Bawiły się w starej poniemieckiej posiadłości w najlepsze.
W zeszłym tygodniu na przykład przyszło trzech chłopców. Dwóch od Adamskich i mały Dembek. Chcieli wreszcie dostać się na strych. Przyszli niedługo po lekcjach. Teraz dni były krótkie. W pałacu robiło się ciemno jeszcze szybciej niż na dworze, więc nie mieli dużo czasu. Przyszli i zaraz uciekli z krzykiem, nie zważając na to, że właśnie zdradzili się ze swoim sekretem. Nie miało znaczenia, że dorośli ich ukarzą za to, że złamali zakaz, a potem znajdą ich tajemne wejście i przykręcą deski grubymi śrubami. Nie dbali o to, bo i tak nie zamierzali nigdy więcej wrócić do pałacu. Nie po tym, jak zobaczyli tam Oliwię Glejner zwisającą z belki stropowej w miejscu, gdzie mógłby wisieć wielki kryształowy żyrandol, który ozdabiałby hol i szerokie schody.
Zadbane lśniące włosy częściowo zasłaniały sinofioletową opuchniętą twarz, a przez jasne spodnie przebijała długa plama odchodów, które wylały się z jej ciała. To właśnie ten kontrast między życiem a śmiercią robił najbardziej diaboliczne wrażenie. Nie sama świadomość, że dziewczyna jest martwa, ale brzydki obraz śmierci, który wrył się pod powieki trzech małych chłopców i miał ich prześladować jeszcze przez wiele lat.
Wiadomość o samobójstwie Oliwii zelektryzowała całe Rokitki. Ludzie nie mogli w to uwierzyć. Nie rozumieli tego. Teraz przyszli ją pożegnać, ale wciąż jakby ze zdziwieniem odczytywali jej imię i nazwisko zapisane na złotej tabliczce, przytwierdzonej do krzyża.
Ksiądz skropił trumnę wodą święconą, potem czterech mężczyzn chwyciło za liny i zaczęło przygotowywać się do opuszczenia jej do grobu. Unieśli skrzynię delikatnie, a wtedy drobna kobieta oderwała się od tłumu. To była matka Oliwii. Rzuciła się na dębowe wieko i zaczęła krzyczeć:
— Dlaczego? Dlaczego? Córeńko… Dlaczego?
Rozpacz w jej głosie była głośniejsza niż północny wiatr.
Ludzie skulili się jeszcze bardziej. Przywierali do siebie nawzajem i patrzyli bezradnie na zanoszącą się płaczem Krysię Glejnerową. Oni też zastanawiali się, jak brzmiała odpowiedź na wykrzyczane przed chwilą pytanie. Spośród wszystkich osób, które przyszły na pogrzeb, tylko cztery przeczuwały, co popchnęło Oliwię do popełnienia tego strasznego czynu.
Jedna z nich miała pewność.
Teraz
Katarzyna Sikora patrzyła, jak bąbelki szampana odklejają się od ściany jej kieliszka i uciekają ku górze. Tym razem to nie był żaden ruski szajs za dziesięć złotych, tylko prawdziwy Moët. Widziała na własne oczy, jak kelnerzy przynosili całe skrzynki z samochodu Pawła.
Smak szampana ją rozczarował. Niby był w porządku, ale nie smakował jej bardziej niż Sowietskoje Igristoje, które pili tu razem z Pawłem dobre dwadzieścia lat temu. Chociaż minęło tyle czasu, pamiętała wszystko, jakby to było wczoraj. Lał taki deszcz, że wycieraczki w samochodzie nie nadążały zbierać wody. Jechali we czwórkę, jak zawsze. To była zwykła środa, o ósmej zaczynały się lekcje. Tyle że ona i Paweł nie zamierzali tego dnia iść do szkoły.
Oliwia została we wszystko wtajemniczona, przecież była jej najlepszą przyjaciółką. Przypuszczała, że Marek też wiedział, co jest grane, bo chociaż powstrzymywał się od jednoznacznych żartów, zdradziły go spojrzenia i sposób, w jaki klepał kolegę po ramieniu, gdy on i Oliwia wysiadali na przystanku PKS-u w Choczewie.
Kiedy Kasia i Paweł zostali w samochodzie sami, jej serce zaczęło nagle walić szybciej. Zupełnie nie mogła tego pojąć. Owszem, była trochę zdenerwowana i trochę zawstydzona, ale przede wszystkim była pewna, że tego chce. Paweł był o rok starszy, przystojny i przebojowy. Połowa dziewczyn w szkole się za nim oglądała, ale on poza Kasią świata nie widział. Był dla niej dobry, a kiedy mówił jej, że ją kocha, wierzyła mu. Dlatego tak bardzo się dziwiła, że czuje tremę.
Jechali w milczeniu. Deszcz tłukł głośno o szyby.
Paweł położył rękę na jej dłoni.
— Nie musimy tego robić, jeśli nie jesteś gotowa — powiedział, nie odrywając wzroku od drogi. — Możemy poczekać.
Nie chciała czekać.
Chwilę później w pośpiechu wyjmowali z bagażnika rzeczy, które Paweł przygotował na tę okazję. Z nieba lały się na nich strugi wody, a oni śmiali się z radością, jaką noszą w sobie jedynie młodzi ludzie.
W pałacu było zimno. Przemoknięci do cna, trzęśli się, gdy zapalali świece. Trzęśli się i śmiali. Rozłożyli koce, a potem zaczęli się rozbierać. Kiedy byli nadzy, już im nie było zimno. Po raz pierwszy odkrywali swoje ciała i przekonywali się o tym, jak gorący może być dotyk skóry drugiego człowieka.
Kochali się niezdarnie i chociaż wcale nie było im przyjemnie, czuli się upojeni swoją bliskością. Kiedy było po wszystkim, Paweł wyjął z plecaka butelkę taniego szampana i dwa plastikowe kieliszki. Wznieśli toast za siebie i się napili. Kasia nigdy wcześniej nie czuła się taka dorosła. Potem długo leżeli przytuleni. Paweł miał zamknięte oczy, ona patrzyła na wielką gipsową rozetę na suficie i zastanawiała się, jak pałac wyglądał w latach świetności.
Zanim pozbierali swoje rzeczy i wyszli, stanęli przy oknie i popatrzyli na park otaczający posiadłość. Paweł objął Kasię od tyłu i oparł brodę na jej ramieniu.
— Podoba ci się tu?
Drzewa otaczające posiadłość zaczynały okrywać się bladozieloną poświatą pąków, ale ciężkie pochmurne niebo odbierało tę odrobinę kolorów. Świat za brudną, pękniętą szybą nie wyglądał ładnie, mimo to Kasia skinęła głową. Wiedziała, jak tu jest, gdy wszystko skrywa się pod warstwą skrzącego w słońcu śniegu, tonie w letniej zieleni albo maluje się złotem i czerwienią polskiej jesieni. Wspaniały był ten park i wspaniały był pałac. Chociaż obrócił się w ruinę, od najmłodszych lat fascynował ją i pobudzał jej wyobraźnię. Paweł o tym wiedział i dlatego dziś zabrał ją właśnie tutaj.
— Kiedyś kupię to wszystko — szepnął jej wprost do ucha. — Ja będę królem, a ty królową. I będzie pięknie.
Wtedy byli młodzi i mieli wszystkie niespełnione plany i marzenia przed sobą. Teraz Katarzyna dobijała czterdziestki i miała wszystkie niespełnione plany i marzenia za sobą.
Co innego Paweł. Rzeczywiście kupił pałac i rzeczywiście było tu pięknie. Tyle że w międzyczasie znalazł sobie inną królową.
Katarzyna nie mogła mieć o to pretensji. Rozstali się wiele lat wcześniej, nim Paweł w ogóle poznał Martę. Chyba nie było w tym nic dziwnego. Ile par z liceum jest w stanie przetrwać? Co z tego, że wszyscy wróżyli im ślub, gromadkę ślicznych dzieci i wspólną starość? Było im razem cholernie dobrze, to prawda, ale po wypadku wszystko zaczęło się psuć. Oddalali się od siebie i chociaż oboje mieli poczucie, że tracą coś wyjątkowego, nie byli w stanie zrobić nic, by temu zapobiec.
Paweł wyjechał i robił karierę. Ona została i, jak mówili inni, marnowała potencjał. Nie umiała inaczej. Najpierw przygniatało ją poczucie winy, a potem, jakby z przyzwyczajenia, żyła dalej bez marzeń. Z Pawłem nie utrzymywała kontaktu. Czasem dowiadywała się czegoś na jego temat od Marka. Sama prosiła go, by nic o niej nie mówił. Wstydziła się tego, że zrobiła się taka zwykła. Teraz już nikt nie powiedziałby, że ona i Paweł są dla siebie stworzeni.
Trochę ją to uwierało, ale starała się o tym nie myśleć. O tym, że mogli razem iść po sukces i dalej być szczęśliwi. Kasia i Paweł — doskonała para, której wszyscy zazdroszczą.
Cóż, teraz byli Marta i Paweł.
Musiała przyznać, że to ją zdenerwowało. Nawet nie sam fakt, że są tacy piękni, gładcy i zakochani, ale to, że musieli przyjechać właśnie tutaj, by pod jej nosem realizować plany, które ona i Paweł snuli razem przy kieliszku Igristoje, zanim Marta nauczyła się korzystać z nocnika.
Jakieś cztery lata temu zaczęły chodzić słuchy, że w pałacu wreszcie będzie coś się działo. To nie był pierwszy raz, więc początkowo nikt w wiosce nie zwracał na to uwagi. Jednak tym razem wokół posiadłości zaczęli kręcić się ludzie, którzy stąpając tak, by nie pobrudzić eleganckich butów, mierzyli coś, sprawdzali, wbijali tabliczki i zakładali nowe kłódki. Wyglądało na to, że obiektem zainteresował się poważny inwestor. Okazał się nim Paweł Zwoliński, który jakiś rok później wrócił w rodzinne strony ze swoją młodą żoną i zaczął realizować projekt, którego rozmach przyćmił nawet niespełnione marzenia Katarzyny. Ona tylko fantazjowała o odnowieniu pałacu, tymczasem państwo Zwolińscy postanowili rewitalizować cały majątek, łącznie z dawnym folwarkiem. Po ponad siedemdziesięciu latach do ceglanych stajni wróciły konie, a pośród starych, odrestaurowanych budynków powstał nowoczesny ośrodek jeździecki.
Teraz po raz pierwszy odbywały się tu międzynarodowe zawody. Było to wielkie wydarzenie, które wyszło daleko poza lokalną prasę. Do Rokitek zjechała się elita europejskich skoczków, co sprawiało, że nawet na twarzy Pawła, który był przyzwyczajony do sukcesu i umiał przyjmować go z elegancką obojętnością, pojawił się entuzjazm. A kiedy jego koń wygrał najważniejszy tego dnia konkurs, zaprosił gości na spontaniczny bankiet.
Moët lał się strumieniami, ludzie klepali się po plecach i robili sobie selfie na tle pałacowych wnętrz, a Katarzyna się zastanawiała, jak to możliwe, że to, co się wydarzyło w tę straszną wrześniową noc, nie odcisnęło na Pawle żadnego piętna.
— No i co? Żałujesz, że przyjechałeś?
Lorenz potrząsnął głową. Czuł się wprawdzie jak zakonnica na koncercie rockowym, jednak przecież przy Pawle prawie zawsze tak się czuł. Różnili się od siebie chyba pod każdym możliwym względem, ale mimo to ich wieloletnia, trochę dziwna przyjaźń okazała się odporna na zmiany, jakie dokonywały się w życiu jednego i drugiego. Poznali się u fryzjera, w czasach, kiedy ludzie nie gapili się bez przerwy w ekran smartfona.
— To skurwysyny. Widziałeś, co zrobili?
Takimi właśnie słowami Paweł zwrócił się do Lorenza, kiedy ich spojrzenia skrzyżowały się w wielkim lustrze. Potem, nie zważając na jego zdumioną minę, zaczął wieszać psy na ukraińskiej władzy, która sfałszowała wyniki drugiej tury wyborów prezydenckich.
— Ale Putin może sobie swoje gratulacje dla Janukowycza w dupę wsadzić. Ludzie im tego nie darują. Już wychodzą na ulice.
Lorenz nie lubił być zaczepiany i normalnie uciąłby taką rozmowę, ale po pierwsze on też czuł się poruszony jawnym bezprawiem, jakie miało miejsce za wschodnią granicą, a po drugie czarnowłosy chłopak, który strzygł się na sąsiednim fotelu, miał w sobie coś, co sprawiało, że nie wydawał się nachalny — raczej zaangażowany. Jakby na potwierdzenie zadarł obszerną pelerynę fryzjerską. Pod spodem zajarzyła pomarańczowa koszulka.
— Widzisz? To na znak solidarności. No i na imprezę — dodał po chwili. — Dzisiaj każdy ma mieć pomarańczowy akcent. Może chcesz wpaść? Będzie muzyka na żywo.
Lorenz do dziś nie mógł zrozumieć, jak to się stało, że się dał namówić. Wcale nie był już w takim wieku, że każda impreza wydawała mu się dobrym pomysłem, jego rozmówca był dobrych parę lat młodszy, a poza tym podskórnie wyczuwał, że są z innej bajki. Mimo to wieczorem poszedł do Hadesu, pił piwo ze studentami i gadał ze swoim nowym kumplem. Tak jak przypuszczał, nie mieli ze sobą wiele wspólnego, ale obydwaj grali w piłkę. To znaczy Paweł, bo tak właśnie miał na imię chłopak, lubił grać i chciał wrócić do tego sportu, ale był w Warszawie od niedawna i jeszcze nie zdążył nic znaleźć. Lorenz powiedział, że on gra w lidze firmowej i nie jest źle. Zaproponował, żeby Paweł przyszedł, jeśli chce.
— W jakiej firmie pracujesz? — zapytał student.
— W policji.
Impreza na moment siadła, ale Lorenz szybko zapewnił, że dopiero co zaczął i wcale jeszcze nie czuje się psem, tym bardziej po godzinach.
Kilka dni później Paweł pierwszy raz przyszedł na salę gimnastyczną, gdzie co tydzień zbierała się grupka policjantów. Prawie zawsze brakowało graczy do pełnych składów, dlatego bez szemrania przyjęli młodzika spoza stada. Zwłaszcza że na boisku okazał się ambitny i bezkompromisowy.
Taki sam był w życiu.
Lorenz z zainteresowaniem obserwował, jak Paweł rozwija skrzydła. I wcale nie chodziło o to, że z nieopierzonego studenta stopniowo zmieniał się w pewnego swoich możliwości profesjonalistę. On zawsze był pewien swoich możliwości. Po prostu im był starszy, tym zręczniej korzystał ze swoich atutów. Po kilku latach pracy w bankowości inwestycyjnej założył własny fundusz. Przez dwa lata było trochę nerwówki, potem mógł już tylko siedzieć i liczyć pieniądze.
Mimo że świat Pawła stawał się dla Lorenza coraz bardziej egzotyczny, ich relacja się nie zmieniała. Dbał o to zwłaszcza Paweł, z czego można było wnioskować, że przyjaźnie starsze niż jego fortuna miały dla niego szczególne znaczenie.
— Sporo ludzi przyjechało — stwierdził Lorenz, który wreszcie, po trzech latach namawiania, odwiedził Pawła w jego posiadłości.
— Jutro będzie jeszcze więcej. Ale nie martw się, dla ciebie mam miejsce w loży VIP. Będziesz mógł wszystkie rozgrywki zobaczyć z bliska.
Lorenz tego się właśnie obawiał. Powiedzieć, że konie skaczące przez przeszkody wielkości szafy trzydrzwiowej robiły na nim wrażenie, to było mało. Naprawdę zaimponował mu rozmach całej imprezy, podziwiał jeźdźców za odwagę i szczerze zachwycał się końmi, które były prawdziwymi gwiazdami sportu. Ale patrzeć na to przez cały dzień? W dodatku w towarzystwie pasjonatów i znawców, podrzucających sobie środowiskowe sensacje i anegdoty, których on nawet nie będzie w stanie od siebie odróżnić. Wiedział, że tak właśnie by to wyglądało. Miał dobrą próbkę. Przecież już od godziny stał jak idiota z kieliszkiem szampana i starał się nadążyć za tym, o czym rozmawiają inni goście.
— Nie będę robił tłoku — odparł. — Rozejrzę się trochę po okolicy. Podobno są tu ładne dzikie plaże.
— Plaże będą i w przyszłym tygodniu — rzucił Zwoliński. — Jeszcze zdążysz się nimi znudzić. — Szturchnął Lorenza łokciem. — Chodź, przedstawię ci moich przyjaciół z dzieciństwa.
Kiedy przeciskali się między gośćmi, Zwolińskiego zaczepiła starsza kobieta w fartuchu, która zbierała na tacę porzucone puste kieliszki i naczynia po przekąskach. Złapała go za łokieć i wychyliła się konspiracyjnie.
— Panie Pawle, znowu świszczy — rzuciła z mieszanką oburzenia i pretensji.
— Co tam pani świszczy, pani Teresko?
— A bo ja wiem co? Zwariować idzie.
— Pewnie duchy.
— Tak, pan się śmieje — burknęła kobieta urażona. — Pan idzie ze mną na kuchnię, to pan sam zobaczy.
— Pani Teresko kochana, gości przecież mam. Jutro hydraulika przyślę, żeby posprawdzał instalacje.
— Ja nie wiem, czy hydraulik pomoże.
— Jak nie pomoże, to wezwiemy egzorcystę — zażartował Zwoliński, ale zaraz dodał ugodowo: — Pani się nie boczy. Coś zaradzimy.
Ominął kucharkę i poprowadził Lorenza na drugą stronę przestronnego salonu, gdzie dołączyli do stojących przy oknie dwóch mężczyzn i kobiety.
— Pamiętacie, jak kiedyś mówiłem wam, że poznałem u fryzjera naprawdę fajnego gościa? — zagaił. — No więc, oto on: Adam Lorenz. Chociaż powinienem chyba powiedzieć: komisarz Adam Lorenz.
Trzy pary oczu skierowały się na policjanta.
— U fryzjera… kto by pomyślał? — Kobieta się zdziwiła. Miała ciemną karnację i niemal czarne oczy. Stała wyprostowana z nieznacznie uniesioną brodą, przez co sprawiała wrażenie nieco wyniosłej.
— To było jeszcze w czasach, gdy miałem włosy — odparł Lorenz. — Teraz zostało mi ich tyle, że to najlepsza fryzura — dodał, wskazując na świeżo ogoloną czaszkę.
— Chodziło mi raczej o to, że w takich miejscach rzadko zawiera się przyjaźnie na całe życie.
— Byliśmy sobie przeznaczeni — rzucił Paweł w uśmiechem, a potem przedstawił swoich przyjaciół: — To jest Kasia Sikora, menadżerka ośrodka, mój brat Łukasz i Marek Stępniak, moja prawa ręka.
Lorenz po kolei uścisnął ich dłonie.
— Podobno żeby wychować dziecko, potrzeba całej wioski. Widzę, że to samo można powiedzieć o rewitalizacji starych majątków.
— Zgadza się, wszystkie ręce na pokład — potwierdził Stępniak. — Od dnia, kiedy Paweł podpisał akt notarialny, praca wre.
— Najpierw był ból głowy z papierami — opowiadał Zwoliński. — Wszystko musiało się zgadzać, plany, dokumenty, zgody od konserwatora. Z pół roku w tym grzęźliśmy… Byłoby jeszcze dłużej. Na szczęście Marek jest radnym gminy i udało mu się przyspieszyć niektóre sprawy.
Stępniak skrzywił się i machnął ręką, jakby chciał tym gestem umniejszyć swoje zasługi.
— Zresztą — ciągnął Zwoliński — prawda jest taka, że wtedy jeszcze musiałem często do Warszawy jeździć, więc Marek tu wszystkiego pilnował. A było co robić, uwierzcie mi. Z jednej strony ciężka budowa, a z drugiej delikatna robota przy wszystkich oryginalnych elementach budynków. Do tego prace w parku, wyburzanie popegeerowskich magazynów. Wszystko naraz. I jeszcze oczywiście cała infrastruktura jeździecka. Karuzele, parkury, hale, pastwiska. Chociaż to akurat nadzorowała Marta.
— Co Marta? — spytała sama zainteresowana, która szła właśnie w ich kierunku, gdy usłyszała swoje imię.
Paweł szybko wprowadził ją w temat, na koniec zaś dodał:
— Tak naprawdę, nie bylibyśmy tu dzisiaj, gdyby nie pasja Marty. Mnie zabrakłoby fantazji, żeby stworzyć takie miejsce.
— Nie bądź taki skromny. Miałeś w to wszystko uczciwy wkład, tak więc możesz czuć się jak u siebie. — Marta z właściwym sobie wdziękiem i autoironią dała do zrozumienia, że sama pasja może nie wystarczyć, jeśli nie ma się kilkunastu luźnych milionów na koncie. Na koniec zaś dodała: — Przecież to ty pokazałeś mi stary pałac.
Stojący w kręgu mężczyźni się zaśmiali. Katarzyna nieznacznie wysunęła brodę i zasłoniła usta kieliszkiem.
Lorenz spojrzał na nią ukradkiem. Była bardzo ładną kobietą, mimo to coś mu podpowiadało, że raczej nie zostałaby królową balu. Zastanawiał się, z czego brało się w nim to przekonanie. Teraz, kiedy odwróciła się w drugą stronę, mógł przyjrzeć się jej dokładniej. Miała na sobie dżinsy i mokasyny. Bluzka ozdobiona aplikacją z cyrkonii kładła się miękko na biodrach. Nie było się do czego przyczepić. Nikt nie oczekiwał tu strojów wieczorowych. Połowa gości była ubrana w bryczesy. Katarzyna ze swoją zdobną bluzką i tanimi bransoletkami na ręce i tak należała do tych bardziej eleganckich. Jednak była w niej jakaś sprzeczność. Dopiero po dłuższym namyśle Lorenz zrozumiał, z czego ona wynika. Kobieta, na którą patrzył, była bardzo ładna, ale w ogóle nie była efektowna. Nie miała makijażu ani pomalowanych paznokci. Zatknięte za uszy krótkie ciemne włosy sugerowały, że woli fryzurę wygodną niż ciekawą. Jej wygląd był schludny. Nic więcej. Sprawiała wrażenie, jakby nie umiała albo nie chciała wykorzystać swojego potencjału. Kiedy spojrzała na niego, odwrócił wzrok i skupił swoją uwagę na Pawle, który opowiadał o renowacji pałacu. Mówił właśnie o problemach, z jakimi musieli się zmierzyć przy rekonstrukcji dachu, gdy podszedł do nich młody mężczyzna w białych bryczesach i oficerkach.
— Proszę państwa, kogo my tu mamy… — zawołał Zwoliński na jego widok i wyciągnął rękę w zapraszającym geście. — Nasz dzisiejszy bohater!
Mężczyzna nie zareagował na entuzjastyczne powitanie. Przez jego twarz przemknął nieobecny uśmiech. Pozdrowił zgromadzonych szybkim skinieniem głowy i zwrócił się do Marty Zwolińskiej.
— Mogę cię na chwilę prosić?
— Tak — odparła zdziwiona. — O co chodzi?
Odeszli na bok. Rozmawiali cicho. Na twarzy Zwolińskiej pogłębiał się wyraz zdumienia i troski. Po chwili wyszli.
— Kto to był? — zapytał Lorenz, kiedy zniknęli z jego pola widzenia.
— Wojtek Borowski, nasz najlepszy zawodnik. To on poprowadził dziś Lancelota do zwycięstwa. Idź, zobacz, czy wszystko w porządku w stajni — polecił bratu i odwrócił się do Lorenza. — Łukasz nadzoruje u nas prace gospodarskie — wyjaśnił krótko.
— To takie bardziej eleganckie określenie głównego stajennego — zakpił mężczyzna, odstawiając pusty kieliszek po szampanie. — Można by też powiedzieć, że jestem lewą ręką Pawła.
Zwoliński przewrócił oczami.
— Nie zwracaj na niego uwagi. Jak się napije, to zaczyna kąsać.
Lorenz już wcześniej zauważył zniszczoną twarz Łukasza Zwolińskiego. Domyślał się, że regularnie zaglądał do kieliszka. Z tego, co wiedział, Łukasz nigdy nie wyjechał z Rokitek. Życie braci ułożyło się zupełnie inaczej. Jeden zawojował świat, drugi został w rodzinnej wiosce, gdzie z roku na rok popadał w głębszy marazm i alkoholizm. Być może musiał przełknąć swoją dumę, ale praca głównego stajennego w majątku brata prawdopodobnie wcale nie była dla niego taką złą opcją.
Pół godziny później wróciła Marta. Gestem ręki odprawiła kelnera, który zmierzał w jej kierunku z tacą, i powiedziała:
— Nigdzie nie ma Olgi.
— Jak to nigdzie jej nie ma?
— Normalnie. Nie ma jej w stajni ani w pokoju. Nie odbiera telefonu. Miała objeździć dwie klacze, które startują w jutrzejszych konkursach, ale nie zrobiła tego.
— To niech Wojtek na nie wsiądzie.
— Nie chodzi o to, kto ma się zająć końmi, tylko o to, co się stało z Olgą — prychnęła Marta. — Wojtek od rana jej dzisiaj nie widział.
Na moment zapadła cisza, którą przerwał Paweł.
— Dziwne. Co chcesz z tym zrobić?
Zwolińska wzruszyła ramionami.
— Nie wiem. Chyba trzeba jej poszukać. Nie?
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki