Ognisty Medalion - Carla Montero - ebook + audiobook + książka

Ognisty Medalion ebook i audiobook

Carla Montero

4,4

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

10 osób interesuje się tą książką

Opis

Kontynuacja bestsellerowej Szmaragdowej Tablicy.

Odkryj tajemnicę Ognistego Medalionu, relikwii, która naznaczyła bieg historii!

Madryt, XXI wiek. Ana García-Brest, historyczka sztuki, otrzymuje wiadomość od Martina Lohsego, mężczyzny, którego poznała w trakcie poszukiwania obrazu Astrolog przypisywanego Giorgionemu. Zamordowano włoskiego magnata i w niebezpieczeństwie znalazł się skarb o wielkiej mocy: medalion Hirama, magiczna relikwia, która należała do architekta Świątyni Salomona. Nikt nie wie, gdzie się teraz znajduje, i Martin potrzebuje pomocy Any, aby ją odnaleźć. Oboje wyruszają w podróż po Europie. Stawiając czoło wielu niebezpieczeństwom, wkrótce odkrywają, że nie tylko oni chcą odnaleźć tę relikwię.

Berlin, 1945. Pod koniec drugiej wojny światowej krzyżują się ścieżki czworga osób: nazisty opętanego obsesją zdobycia medalionu; pochodzącego z Hiszpanii studenta; niemieckiego inżyniera poszukiwanego przez radziecki wywiad oraz snajperki Armii Czerwonej, która strzeże ważnego sekretu. Wszyscy oni związani są w jakiś sposób z medalionem Hirama, a ich spotkanie może mieć niespodziewane konsekwencje.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 664

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 20 godz. 51 min

Lektor: Joanna Jeżewska

Oceny
4,4 (115 ocen)
64
37
11
1
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
coolturka

Całkiem niezła

Po dziesięciu latach od wydania "Szmaragdowej Tablicy" hiszpańska autorka Carla Montero powraca do nas z kontynuacją losów głównych bohaterów w „Ognistym Medalionie”. Książki są ze sobą luźno powiązane, a więc można je czytać osobno. Ja jednak polecam znajomość tomu pierwszego, bo po prostu warto go znać. Do Anny zajmującej się historią sztuki niespodziewanie odzywa się Martin Lohse. Wyruszają w pełną niebezpieczeństw podróż po Europie w poszukiwaniu tytułowego medalionu, magicznej relikwii, której przypisuje się wielką moc. Jednak nie tylko oni chcą go odnaleźć. Tak jak i w części poprzedniej mamy drugą, równie zajmującą linię czasową, gdzie ścieżki czworga osób krzyżują się w związku z tytułowym medalionem. Rzecz ma miejsce w Berlinie wraz z końcem drugiej wojny światowej. Niebezpieczeństwo, przygoda, wielka sztuka, podróże to wszystko i jeszcze więcej znajdziecie w tej pełnej emocji powieści. Napisana została niezwykle barwnym i bogatym językiem, spektakularnie oddając klimat,...
10
Antwerpen

Nie oderwiesz się od lektury

Ok
00
MiriHa

Całkiem niezła

Trochę przekombinowana, niektóre fragmenty z II wojny omijałam, ale trzymała w napięciu do końca.
00
Otylia83

Dobrze spędzony czas

Tajemnica, zwroty akcji, historia .... czego chcieć więcej. przyjemna lektura
00
iza_rut

Nie oderwiesz się od lektury

Piękna historia i wspaniałe przeczytana. Prawdziwa uczta.
00

Popularność




Tym,

któ­rzy mają odwagę

kie­ro­wać swoim życiem

Nie piszę o woj­nie, tylko o czło­wieku pod­czas wojny. Nie piszę histo­rii wojny, tylko histo­rię uczuć.

Jestem histo­ryczką duszy.

Sądzę, że w każ­dym z nas jest kawa­łe­czek histo­rii.

SWIE­TŁANA ALEK­SI­JE­WICZ

PROLOG

Cre­mona

5 lutego 1486

Dla Waw­rzyńca Medy­ce­usza nawet śmierć nie była prze­szkodą.

Spo­wity mro­kiem nocy, roze­dr­ga­nym w świe­tle oliw­nych lamp, pod­szedł kilka kro­ków i wbił wzrok w wielką kamienną płytę nagrobną w posadzce kruż­ganka klasz­toru Augu­stia­nów. Stwier­dził, że jest skrom­niej­sza, niż się spo­dzie­wał. Zasko­czyło go, że to nie bogato zdo­biony gro­bo­wiec z rzeź­bami, kolum­nami i kapi­te­lami, umiesz­czony z czcią w jed­nej z bocz­nych kaplic. Tę płytę opa­trzono zale­d­wie kil­koma moty­wami roślin­nymi na brze­gach oraz imie­niem nie­bosz­czyka pod krzy­żem łaciń­skim. Kyria­cus Anco­ni­ta­nus.

Waw­rzyń­cowi nie było dane poznać Cyriaka z Ankony, nie­mniej wie­dział, że jego dzia­dek, Kosma Medy­ce­usz, opła­cił kilka podróży tego awan­tur­nika po Morzu Egej­skim i resz­cie wschod­niej czę­ści Morza Śród­ziem­nego, a także nabył do wła­snej kolek­cji sta­ro­żyt­no­ści nie­mało przy­wie­zio­nych przez niego darów: monet, klej­no­tów, sta­tu­etek… Nic dziw­nego, że Cyriak, znawca dzie­dzic­twa przod­ków i czło­wiek bie­gły w zagad­kach daw­nych cywi­li­za­cji, jeden z sekre­tów zabrał ze sobą do grobu.

Powiew lodo­wa­tego wia­tru ze śnież­nym pyłem wpadł pod łuki kruż­ganka i prze­bił się przez cięż­kie szaty Waw­rzyńca. Flo­rent­czyk, wytrą­cony z zamy­śle­nia zim­nym dresz­czem, rozej­rzał się wokoło. Wszy­scy bio­rący udział w tej ope­ra­cji obser­wo­wali go w ocze­ki­wa­niu, znie­cier­pli­wieni na sku­tek nie­ubła­ga­nej pogody.

Opat wier­cił się nie­spo­koj­nie, sto­jąc w odda­le­niu, jakby ucie­kał w mrok od wszel­kiej odpo­wie­dzial­no­ści w spra­wie, która od pierw­szej chwili wzbu­dzała jego nie­chęć: pro­po­zy­cja była sprzeczna z pra­wem boskim i ludz­kim, a on dekla­ro­wał wier­ność zarówno Bogu, Panu naszemu, jak i Ludwi­kowi Sfo­rzy, władcy Cre­mony. Medy­ce­usze i Sfo­rzo­wie żyli ze sobą w zgo­dzie, utrzy­mu­jąc kru­chą rów­no­wagę wła­dzy nad tery­to­rium Ita­lii, i opat nie chciał brać udziału w niczym, co mogłoby ich poróż­nić. Nie­mniej pie­nią­dze Medy­ce­uszów z łatwo­ścią kupo­wały to, na czym im zale­żało. I teraz stary, tru­chle­jąc pod spoj­rze­niem Waw­rzyńca, tar­gany nie­zdrową cie­ka­wo­ścią, nie chciał stra­cić wido­wi­ska, cho­ciaż drżał pod pele­ryną, cho­wa­jąc zaczer­wie­niony, szpi­cza­sty jak ptasi dziób nos w jej koł­nie­rzu, ska­mie­niały może bar­dziej z zimna niż nie­po­koju czy wyrzu­tów sumie­nia.

Po bokach opata stali gra­ba­rze. Ojciec i syn. Żyla­ści i krępi, nie za mądrzy, łatwi do zastra­sze­nia. Ich też Waw­rzy­niec kupił za kilka monet i co naj­waż­niej­sze, zamknął im usta groźbą śmierci, a prze­cież nikt nie ośmie­liłby się zlek­ce­wa­żyć jego ostrze­że­nia.

Było tam też dwóch zaufa­nych ludzi Waw­rzyńca, dorad­ców i przy­ja­ciół, wspól­ni­ków w tym przed­się­wzię­ciu, bez któ­rych wspar­cia i prze­wod­nic­twa ni­gdy by się go nie pod­jął: mądry Mar­si­lio Ficino, dla niego nie­mal jak ojciec, oraz Gio­vanni Pico della Miran­dola, młody hra­bia o żywym, prze­ni­kli­wym umy­śle, zawsze oka­zu­jący mu wier­ność. W jakiś spo­sób obaj w swoim nie­zmor­do­wa­nym poszu­ki­wa­niu wie­dzy przy­wie­dli Waw­rzyńca aż tutaj. Obaj spę­dzili ostat­nie lata, prze­cze­su­jąc słowo po sło­wie ogromną biblio­tekę Niccolò Nic­co­lego, także miło­śnika sta­ro­żyt­no­ści, jed­nego z naj­więk­szych w Euro­pie kolek­cjo­ne­rów grec­kich i łaciń­skich manu­skryp­tów, który ustę­po­wał pod tym wzglę­dem jedy­nie Kosmie Medy­ce­uszowi. Rzecz w tym, że ta pasja kosz­to­wała Nic­co­lego for­tunę, więc odszedł z tego świata zruj­no­wany. Patriar­sze Medy­ce­uszów nie umknęła nada­rza­jąca się wów­czas oka­zja: zapła­cił za pogrzeb Nic­co­lego w zamian za prze­ję­cie jego wspa­nia­łej biblio­teki, którą umie­ścił pod czuj­nym okiem domi­ni­ka­nów w klasz­to­rze San Marco we Flo­ren­cji.

W niej to Mar­si­lio i Pico natra­fili na Manu­skrypt tem­pla­riu­sza. Zwój w archa­icz­nej hebrajsz­czyź­nie pocho­dzący z wybrzeża Morza Mar­twego, jak oznaj­miały notatki pod­pi­sane przez Medarda z Sens, członka Zakonu Ubo­gich Ryce­rzy Chry­stusa i Świą­tyni Salo­mona, dato­wane na czasy dru­giej wyprawy krzy­żo­wej. Stra­wili lata, by z pomocą Elia­sza Del­me­digo, także filo­zofa i huma­ni­sty, odczy­tać zdu­mie­wa­jącą zawar­tość ręko­pisu. Jed­nakże ta intry­gu­jąca sprawa nabrała peł­nego zna­cze­nia wraz z odkry­ciem kore­spon­den­cji mię­dzy Niccolò Nic­co­lim a Cyria­kiem z Ankony.

Waw­rzy­niec wie­rzył, że po całej tej prze­pra­wie już za chwilę jedna z wiel­kich tajem­nic sta­ro­żyt­no­ści zosta­nie wyja­śniona. Poczuł ukłu­cie nie­po­koju.

– Śmiało! – roz­ka­zał gło­sem moc­nym i zde­cy­do­wa­nym.

Gra­ba­rze natych­miast zabrali się do pracy. Ude­rze­nia ich narzę­dzi w nie­skoń­czo­ność nio­sły się aż po naj­dal­sze zaka­marki kruż­ganka. Nikomu nie drgnął choćby jeden mię­sień, nikt nie wypo­wie­dział ani słowa. Zakłó­ca­nie spo­koju zmar­łym warzyło im nastrój, ocze­ki­wa­nie nie pozwa­lało się ode­zwać, zimno prze­szy­wało ciała.

Dopiero kiedy płyta puściła i gra­ba­rze mieli ją pod­wa­żyć, opat zawo­łał zanie­po­ko­jony:

– Ostroż­nie, żeby nie pękła!

Waw­rzyń­cowi ten pro­za­iczny krzyk wydał się obrazą owej mistycz­nej chwili.

Prze­su­wany kamień zazgrzy­tał dono­śnie, a potem uka­zała się ciemna otchłań gro­bowca. Wystar­czyło odrzu­cić kilka metrów ziemi, żeby poja­wiła się trumna. Gra­ba­rze wycią­gnęli ją za pomocą lin, dysząc i poję­ku­jąc z wysiłku; bar­dzo ostroż­nie, aby zawil­go­cone drewno się nie poła­mało, posta­wili ją na posadzce. Waw­rzy­niec pod­szedł pierw­szy; Pico i Mar­si­lio ruszyli za nim gnani cie­ka­wo­ścią. W kącie opat pośpiesz­nie mam­ro­tał psalmy i modli­twy.

Pod­wa­żane wieko trzesz­czało prze­szy­wa­jąco. Przy każ­dym ruchu zda­wało się, że trumna pój­dzie w drza­zgi. Wresz­cie wieko zostało uwol­nione. Gra­ba­rze spoj­rzeli na Waw­rzyńca, a ten ski­nął głową, żeby je zdjęli.

Flo­rent­czyk nie­świa­do­mie zaci­skał zęby. To nie śmierć szar­pała mu nerwy; tak wiele razy był jej świad­kiem, że już nie wzbu­dzała w nim emo­cji. Nie­po­ko­iło go tylko to, co mógł zna­leźć w trum­nie, a nawet bar­dziej to, że mógł nie zna­leźć tego, czego szu­kał. I upływ czasu: ponad trzy­dzie­ści lat minęło, odkąd Cyriak z Ankony zstą­pił do ziemi. Jak zgni­li­zna potrak­to­wała ciało tego zasu­szo­nego za życia arche­ologa?

Gra­ba­rze odło­żyli wieko trumny na bok i odsu­nęli się, ustę­pu­jąc miej­sca Medy­ce­uszowi. Waw­rzy­niec przy­su­nął lampę oliwną i zaj­rzał do środka. Zaduch o dziw­nej nucie ude­rzył go w twarz. Nie był to odra­ża­jący smród, przy­po­mi­nał raczej zapach sta­rej skóry i ple­śni, taki jaki wydają z sie­bie od dawna zamknięte kufry. Było w nim jed­nak coś szcze­gól­nego: cho­dziło z całą pew­no­ścią o woń śmierci. Kruki na dzie­dzińcu zakra­kały, jakby chciały go prze­strzec, ale Waw­rzy­niec ich nie usły­szał. Ostroż­nie wycią­gnął rękę w ręka­wiczce, aby roz­su­nąć jutowy całun, deli­katny i kru­chy w dotyku.

Cyriak z Ankony był obec­nie czaszką pokrytą ciem­nymi pla­mami i zaple­śnia­łymi wło­sami wysta­ją­cymi spod czer­wo­nego fil­co­wego biretu. Wiel­kie oczo­doły i otwór nosowy, i bez­zębna luźna żuchwa nada­wały jej nie­sa­mo­wity wyraz, na poły komiczny, na poły prze­ra­ża­jący. Przy­glą­da­jąc się czaszce, Waw­rzy­niec odno­sił dziwne wra­że­nie, że widzi sie­bie samego i nie­ubła­ganą przy­szłość. Prze­szył go dreszcz, który z całych sił spró­bo­wał ukryć.

– Oto ja wskrze­szam zmar­łych z tam­tego świata – zade­kla­mo­wał po łaci­nie Mar­si­lio Ficino, para­fra­zu­jąc słowa nie­bosz­czyka.

Przy­to­cze­nie owej mak­symy mogło się wyda­wać nie­sto­sowne, bo wybrzmie­wała w tej sytu­acji iro­nicz­nie, ale Waw­rzy­niec zro­zu­miał, że cho­dziło o przy­wo­ła­nie celu tego wcale nie zabaw­nego przed­się­wzię­cia.

Po dłu­gim bada­niu jego kore­spon­den­cji Ficino doszedł do prze­ko­na­nia, że Cyriak nale­żał do pew­nego brac­twa, neo­po­gań­skiej, ezo­te­rycz­nej sekty zało­żo­nej w grec­kim mie­ście Mistra przez Jerzego Gemi­sta, posłu­gu­ją­cego się pseu­do­ni­mem Ple­ton, wiel­kiego eru­dyty i filo­zofa, który bar­dzo inspi­ro­wał samego Mar­si­lia, gdy pod patro­na­tem Medy­ce­uszów zakła­dał Aka­de­mię Flo­rencką. Mówiło się, że w brac­twie z Mistry nie­wielka grupa wybra­nych zgłę­bia wie­dzę tajemną: kabałę, alche­mię, her­me­tyzm, zaświaty i wiecz­ność świata… Jaką wie­dzę zdo­łał posiąść Cyriak? Jaką posiadł moc?

Odpo­wiedź być może znaj­duje się w ukła­dance, którą Waw­rzy­niec Medy­ce­usz, Pico della Miran­dola i Mar­si­lio Ficino stwo­rzyli za pomocą Manu­skryptu tem­pla­riu­sza, kore­spon­den­cji mię­dzy Cyria­kiem a Nic­co­lim i tego, co ich skło­niło do eks­hu­ma­cji ciała.

Waw­rzy­niec oddał lampę Pico della Miran­doli i kuc­nął przy trum­nie. Na pierw­szy rzut oka nie dostrzegł tego, czego szu­kał, w każ­dym razie tego, czego sądził, że szuka.

– Widzisz go? Może jest ukryty w ubra­niach – zasu­ge­ro­wał szep­tem młody hra­bia. Z jego głosu można było wyczuć, że sam nie chce grze­bać we wnę­trzu trumny.

Waw­rzy­niec prze­biegł wzro­kiem po kłę­bo­wi­sku zaku­rzo­nych tka­nin: jutowy całun, płaszcz z czer­wo­nego aksa­mitu ze zło­tym haftem, żół­tawy koł­nierz lnia­nej koszuli… Ręce trupa były skrzy­żo­wane. Pier­ścień z pie­czę­cią zsu­nął się i zatrzy­mał na paliczku palca ser­decz­nego. Medy­ce­usz obma­cał ostroż­nie sfla­czałe, pomarsz­czone ubra­nia i wyczuł pod nimi kości. Pocią­gnął lekko za guziki, lecz mate­riał puścił szyb­ciej niż one. Roz­chy­lił koszulę i poka­zały się oboj­czyki i żebra, wszyst­kie w dosko­na­łym porządku.

– Poświeć mi tutaj – popro­sił.

W świe­tle lampy Waw­rzy­niec przej­rzał zaka­marki trumny. I wtedy dostrzegł cienki sznu­rek mię­dzy kośćmi. Pocią­gnąw­szy go, zoba­czył, że pod jed­nym z żeber spo­czywa obły przed­miot. Się­gnął po ów przed­miot i wycią­gnął go łap­czy­wie, choć ostroż­nie, ale część szcząt­ków i tak się prze­mie­ściła, wzbi­ja­jąc kurz i wyda­jąc odgłos, który w ciszy kruż­ganka zdał im się dud­nie­niem. Jakby trup nagle odzy­skał życie, czaszka opa­dła na bok, a żuchwa oddzie­liła się od niej. Wszyst­kich prze­biegł dreszcz.

– Matko Prze­naj­święt­sza! – zawo­łał prze­ra­żony opat.

Nawet Gio­vanni Pico krzyk­nął cicho i nie­mal wypu­ścił z rąk lampę.

Waw­rzy­niec wes­tchnął i natych­miast doszedł do sie­bie. Posłał ganiące spoj­rze­nie tym, któ­rzy go prze­stra­szyli swoim bra­kiem wyczu­cia. Otwo­rzył dłoń, którą instynk­tow­nie zaci­snął, i przyj­rzał się przed­mio­towi, czysz­cząc go z kurzu opusz­kami pal­ców. Natych­miast można było dostrzec zie­lon­kawy błysk klej­notu i relief przed­sta­wia­jący chyba smoka. Ota­czały go sym­bole albo pismo, któ­rego nie roz­po­znał.

Waw­rzy­niec uniósł głowę i jego oczy natra­fiły na wpa­tru­ją­cego się w klej­not Mar­si­lia Ficina. Nie mógł się nie uśmiech­nąć.

– Mamy to – stwier­dził trium­fal­nie Waw­rzy­niec. – Cho­lera, Ciriaco de’ Piz­zi­colli, zabra­łeś go do grobu, stary lisie, ale mamy go. Mamy Ogni­sty Meda­lion!

Men­tor Medy­ce­usza, tar­gnięty tą samą roz­ko­szą, odwza­jem­nił uśmiech.

Jeka­te­ryn­burg

17 lipca 1918

Gri­go­rij Niku­lin odsta­wił pusty kie­li­szek, chwy­cił butelkę wódki i szczo­drze sobie nalał, po czym gol­nął raz jesz­cze. Nie był pija­kiem, przy­naj­mniej nie takim jak więk­szość jego towa­rzy­szy, któ­rzy w dzień wypłaty upi­jali się do nie­przy­tom­no­ści. Gri­go­rij uwa­żał sie­bie za roz­waż­nego, mimo że miał zale­d­wie dwa­dzie­ścia trzy lata. Syn cegla­rza z Kijowa wie­dział, że aby się czło­wie­kowi wio­dło, lepiej zawsze być trzeź­wym, uważ­nym, kon­tro­lo­wać sytu­ację.

W tam­tej chwili musiał się jed­nak napić. Potrze­bo­wał odro­biny ani­mu­szu i cie­pła, zarówno dla ciała, jak duszy. Czuł się wyczer­pany po tej całej nie­prze­spa­nej nocy, przy­bity tym, czego się naoglą­dał. „To cena rewo­lu­cji – powta­rzano. – To tyrani zmu­sili nas do zro­bie­nia tych rze­czy”.

W pokoju pano­wał gorąc. Na zewnątrz trwało lato w pełni, pogoda zro­biła się przy­jemna po sro­giej zimie, ogród kwitł, powie­trze było przej­rzy­ste i pełne aro­ma­tów; tyle że ani krztyna let­niego nastroju nie wpa­dała przez zama­lo­wane wap­nem okna do wnę­trza tego domu wię­zie­nia. Wszystko tam było ciemne: osten­ta­cyjne meble, masywne lampy, tapety, cięż­kie zasłony… Wszystko przy­tła­cza­jące i pozba­wione barw.

Potarł oczy i znowu spoj­rzał na leżące na stole klej­noty, nie­które w etui, inne roz­rzu­cone po obru­sie. Dia­menty, bry­lanty, sza­firy, rubiny, szma­ragdy, perły… Ich blask w tym mrocz­nym pomiesz­cze­niu wyda­wał się nie na miej­scu. Zna­leźli je, obszu­ku­jąc ciała po egze­ku­cji; jak naiwni byli, sądząc, że uda im się ukryć je pod ubra­niem, że tam są bez­pieczne. To zale­d­wie mini­malna cząstka prze­ogrom­nego bogac­twa zebra­nego przez Roma­no­wów kosz­tem głodu i nie­szczęść ludu, przy­po­mniał sobie Gri­go­rij, sor­tu­jąc i cho­wa­jąc pudełka. Poma­gał mu w tym zada­niu towa­rzysz Mie­dwie­diew. Obaj mil­czeli, ponu­rzy, nawet na sie­bie nie patrzyli.

Dwóch litew­skich straż­ni­ków, zmę­czo­nych egze­ku­cją, chra­pało w kącie na pry­czach wiel­kich księż­nych, które sami wnie­śli tu z par­teru. Odmó­wili spa­nia na dole; kosz­marna piw­niczna scena była zbyt świeża nawet dla naj­bar­dziej bez­względ­nych ludzi. Gri­go­rij nie mógł ich winić.

Joy, kie­dyś rado­sny spa­niel care­wi­cza, poło­żył się na pod­ło­dze, przy zamknię­tych drzwiach pro­wa­dzą­cych do poko­jów rodziny. Od czasu do czasu popi­ski­wał. I na naj­cich­szy szmer nad­sta­wiał z nadzieją uszy. Cho­ciaż z tam­tej strony drzwi nie dobie­gał już żaden odgłos; ani kro­ków, ani gło­sów, ani śmie­chu. W domu Ipa­tiewa po Roma­no­wach został jedy­nie smród ich krwi. Nie pomo­gło to, że sam Mie­dwie­diew, Litwini i kilku rosyj­skich straż­ni­ków godzi­nami szo­ro­wali szczot­kami, szma­tami i pia­skiem pomiesz­cze­nie, w któ­rym odbyła się egze­ku­cja. Fetor prze­szedł wszystko. Wcho­dził nawet do mózgu, meta­liczny i lepki. Także zapach pro­chu.

Ten zapach spra­wiał, że nie spo­sób było odrzu­cić od sie­bie te obrazy. Nie, Gri­go­rij Niku­lin nie chciał pójść spać, bo gdy tylko zamy­kał oczy…

Nie uwa­żał sie­bie za czło­wieka mięk­kiego. Jego rewo­lu­cyjny pseu­do­nim brzmiał Akuła, Rekin. Zwie­rzę prze­bie­głe i krwio­żer­cze. I nie pierw­szy to już raz zabi­jał. Nie dalej jak tydzień wcze­śniej cel­nym strza­łem zli­kwi­do­wał księ­cia Wasi­lija Dołgo­ru­kowa. Cho­dziło o wymie­rze­nie spra­wie­dli­wo­ści, wyko­na­nie wyroku za spi­sko­wa­nie w celu uwol­nie­nia Roma­no­wów. Ręka nawet mu nie zadrżała.

Egze­ku­cja, w któ­rej wła­śnie wziął udział, była jed­nak zupeł­nie inna. „Z roz­kazu Rady Obwodu Ural­skiego należy zabić cara”, poin­for­mo­wano go. Niech tak się sta­nie. Car jest wro­giem ludu.

Kiedy jed­nak nad ranem wszedł do tego klau­stro­fo­bicz­nego pomiesz­cze­nia w piw­nicy i spoj­rzał na sce­ne­rię – wszy­scy usta­wieni jak do foto­gra­fii: wiel­kie księżne, tak młode i tak piękne; carowa sie­dząca z powodu bólów, które nie pozwa­lały jej ustać; care­wicz, led­wie dziecko, mizerne i chore; poko­jówka, lokaj, kucharz i lekarz – zdu­miał się. Czy oni też byli wro­gami ludu?

Miesz­kał z Roma­no­wami w domu Ipa­tiewa. Od pierw­szej chwili przy­jął na sie­bie obo­wią­zek pil­no­wa­nia ich klej­no­tów. Rodzina skar­żyła się, że poprzedni straż­nicy pró­bo­wali im je ukraść. „Ty wyda­jesz się uczci­wym czło­wie­kiem”, miło powie­działa mu carowa. Jako uczciwy czło­wiek ogra­ni­czył się do skon­fi­sko­wa­nia wszel­kich cen­nych przed­mio­tów; teraz nale­żały do ludu. Dziew­czyny były wesołe, czę­sto śpie­wały. Pozwo­lił im zatrzy­mać złote bran­so­letki, które dostały w pre­zen­cie od rodzi­ców, kiedy były małe. Care­wi­czowi zosta­wił zega­rek; patrze­nie, jak mijają godziny, było jedną z nie­licz­nych roz­ry­wek tego sła­bo­wi­tego dzie­ciaka. Gri­go­rij prze­kli­nał pod nosem za każ­dym razem, gdy z zasko­cze­niem zauwa­żał, że się roz­czula w myślach nad chło­pa­kiem, który cza­sem za bar­dzo przy­po­mi­nał mu jego samego. Chudy, kości­sty mło­dzie­niec, jakim się teraz stał, był kie­dyś rów­nie cho­ro­wi­tym, rachi­tycz­nym dziec­kiem.

Obec­nie już nic z tego nie miało sensu. Wszy­scy byli mar­twi. Dzika strze­la­nina cią­gle dud­niła mu w uszach. Dwu­na­stu pija­nych prze­mocą męż­czyzn opróż­niło maga­zynki kara­bi­nów, strze­la­jąc do rodziny i słu­żą­cych jej ludzi. Roz­brzmie­wały krzyki zabi­ja­nych, któ­rzy zupeł­nie bez­sen­sow­nie pró­bo­wali osło­nić się przed kulami. On wyce­lo­wał w care­wi­cza. Jurow­ski roz­ka­zał mu zabić dziecko, a on nie chciał roz­cza­ro­wać swo­jego dowódcy. Zamie­rzał to zro­bić jed­nym strza­łem, ale mały prze­żył. Widział go, jak leży w kałuży krwi obok ciał rodzi­ców i sióstr, uno­sząc bła­gal­nie rękę pośród dymu wypeł­nia­ją­cego pomiesz­cze­nie. Gri­go­rij dobił go kil­koma strza­łami, pod­czas gdy pozo­stali bagne­tami kłuli innych, któ­rzy prze­żyli; wyszedł stam­tąd z uczu­ciem obrzy­dze­nia.

Gri­go­rij Niku­lin utkwił wzrok w zawieszce, którą trzy­mał w rękach. Sza­fir wiel­ko­ści paznok­cia lśnił w jej środku. Taki klej­not wystar­czyłby, żeby wykar­mić całą jego wio­skę przez kilka mie­sięcy. Wło­żył go do torby wraz z pozo­sta­łymi.

To tyrani zmu­sili ich do zro­bie­nia tych rze­czy.

Powrót do domu Ipa­tiewa zajął Jurow­skiemu ponad dwa dni. Wszedł do środka blady z wyczer­pa­nia, cho­ciaż napię­cie wciąż napeł­niało go ener­gią. Prze­szedł przez pokój jak podmuch wia­tru, krzy­kiem sta­wia­jąc do pionu tych, któ­rzy pogrą­żyli się w apa­tii.

– Naprzód, towa­rzy­sze! Legion Cze­cho­sło­wacki jest o kilka wiorst od mia­sta! Zaraz spad­nie na nas biała armia! Bierz­cie wszystko! Trzeba się stąd wyno­sić!

Gri­go­rij Niku­lin wziął go na stronę.

– Co zro­bi­li­ście z cia­łami, towa­rzy­szu dowódco?

Jurow­ski ścią­gnął czapkę i otarł nią pot z czoła, dysząc ciężko.

– To była cała ody­seja. Zabra­li­śmy ich do sta­rej kopalni złota. Cię­ża­rówka cią­gle grzę­zła w bło­cie w tym lesie. Już dniało, kiedy udało nam się doje­chać na miej­sce. Tam ich roze­bra­li­śmy, spa­li­li­śmy ubra­nia, a ciała wrzu­ci­li­śmy do szybu. Chcia­łem posłać za nimi wiązkę gra­na­tów, żeby wybu­chem zatrzeć ślady. Ale oka­zało się, że ci dur­nie z fabryki, ci goście, któ­rych przy­pro­wa­dził Jer­ma­kow, żeby nam pomo­gli, puścili farbę i o spra­wie wie­działa już cała wio­ska. Wszystko spier­do­lili! No więc musie­li­śmy wycią­gnąć ciała z tego szybu, żeby zabrać je w inne miej­sce. Mówili, że jest jakaś jesz­cze głęb­sza kopal­nia o kilka wiorst stam­tąd. Cię­ża­rówka już się do niczego nie nada­wała. Udało się zała­twić dwa inne pojazdy, ale zako­pały się na leśnym duk­cie. W końcu wzię­li­śmy zwy­kłe wozy. Poło­ży­li­śmy ciała na noszach skle­co­nych z gałęzi i przy­kry­li­śmy bre­zen­tem. I w drogę. Tyle że tej cho­ler­nej kopalni ni­gdzie nie było. Nagle wszy­scy zapo­mnieli, gdzie ona, kurwa, jest! Powie­dzia­łem: „Dobra, nie będę się dalej błą­kał. Zosta­wimy ich tutaj, trzeba ich spa­lić albo zako­pać”. Jeden z tych pomoc­ni­ków z fabryki polał dwa ciała ben­zyną i pod­pa­lił, ale zwiał w poło­wie roboty. To było dziecko i poko­jówka. Mia­łem tego dosyć. Już drugi dzień pęta­łem się po lesie z tymi cho­ler­nymi tru­pami! Spa­le­nie ciała zaj­muje dużo czasu, wie­dzia­łeś o tym? „Do kurwy nędzy! Zakopmy wresz­cie tę resztę!” – roz­ka­za­łem. Wyko­pa­li­śmy dół. Wystar­cza­jąco głę­boki, żeby wszyst­kich pomie­ścić. Przed zasy­pa­niem pola­li­śmy ciała kwa­sem siar­ko­wym. Jeśli ktoś ich znaj­dzie, i tak nie roz­po­zna. Zapi­sa­łem sobie, gdzie to jest. – Dla potwier­dze­nia tych słów poło­żył dłoń na kie­szeni kurtki. – W Kop­tia­kach, jakieś osiem­na­ście wiorst na pół­nocny zachód stąd. Można poznać po torach kole­jo­wych. Mam to dokład­nie zapi­sane.

Gri­go­rij ski­nął głową w mil­cze­niu. Nagle Jurow­ski mocno klep­nął go po ple­cach. Chło­pak aż się prze­stra­szył i ugiął pod tym gestem sil­nego, postaw­nego męż­czy­zny, który z jakie­goś powodu go polu­bił i trak­to­wał jak syna.

– Chodź! Nie mamy zbyt wiele czasu. Zebra­łeś wszystko, tak jak ci powie­dzia­łem?

Oczy­wi­ście, że wypeł­nił skru­pu­lat­nie roz­kaz towa­rzy­sza dowódcy. Przyj­rzał się każ­demu przed­mio­towi, który nale­żał do Roma­no­wów, i spa­ko­wał to, co mogło się oka­zać cenne, nawet sukienki i buty kobiet. Nic już nie wisiało na wie­sza­kach w sza­fach, nie ostał się nawet zła­many grze­byk ani pusty fla­ko­nik po lekar­stwach, resztę papie­rów i wózek inwa­lidzki Alek­san­dry Fio­do­rowny spa­lili w kominku. Sie­dem dużych skrzyń i zapie­czę­to­wana woskiem aktówka z doku­men­tami cze­kały w holu.

– Słu­chaj – cią­gnął Jurow­ski – zaj­miesz się prze­wie­zie­niem tego wszyst­kiego do Moskwy. Rada przy­słała te roz­kazy. – Podał mu wypi­sany odręcz­nie doku­ment. – W pociągu z Permu są przy­go­to­wane dwa wagony. Co do klej­no­tów, lepiej, żebyś miał je przy sobie. Rozu­miesz, bez zwra­ca­nia na sie­bie uwagi. Nie możesz wyglą­dać na rewo­lu­cjo­ni­stę. – Jego śmiech zadud­nił w pomiesz­cze­niu. – Oczy­wi­ście zebra­łem wszystko, co dziew­czyny ukryły pod ubra­niem. Ludzie Jer­ma­kowa rzu­cali się na każdą bły­skotkę jak cho­lerne sroki, musia­łem im to wyry­wać z rąk. Gri­go­rij – chwy­cił go za ramię i wytrzesz­czył oczy, jakby zasko­czony – to, co zna­leź­li­śmy przy nich w noc egze­ku­cji, to jesz­cze nic. Te kobiety były nafa­sze­ro­wane biżu­te­rią! W ich gor­se­tach zna­leź­li­śmy dzie­więć czy dzie­sięć kilo dia­men­tów. Nic dziw­nego, że kule się od nich odbi­jały! Ukry­łem wszystko w piw­nicy szkoły w Ała­pa­jew­sku, kie­dyś je odzy­skamy. Ach! – Wło­żył rękę do kie­szeni spodni i wyjął garść splą­ta­nych sznu­recz­ków. Poło­żył je na stole. – Matka i córki miały to na szy­jach. Zdję­cie świę­toszka Raspu­tina, każde z nie wiem iloma pie­przo­nymi modli­twami. Ci ludzie mieli coś z głową! Wariaci! – Postu­kał się pal­cem w skroń. – Spal to razem z iko­nami.

Pośród reli­kwia­rzy sza­lo­nego mni­cha Gri­go­rij zauwa­żył coś, co się od nich odróż­niało. Wziął to do rąk. Zie­lony kamień, nie­po­zorny, w kształ­cie meda­lionu, tro­chę więk­szy niż srebrny rubel.

– A to? – zapy­tał Jurow­skiego.

Dowódca wzru­szył ramio­nami.

– Skąd mam wie­dzieć? Wisiało na szyi Fio­do­rowny. To pew­nie jeden z amu­le­tów, w któ­rych wszyst­kie tak gusto­wały. Weź go sobie, jeśli chcesz. Może tobie przy­nie­sie szczę­ście! – Odkaszl­nął, po czym zaczął krą­żyć po pomiesz­cze­niu, wykrzy­ku­jąc roz­kazy na prawo i lewo.

Gri­go­rij dokład­nie obej­rzał meda­lion, jakby się zasta­na­wiał, czy warto go zatrzy­mać. Był na nim wyryty jakiś wize­ru­nek. W tym sła­bym świe­tle nie mógł się zorien­to­wać, co przed­sta­wia, ale wyglą­dało to na jakieś stwo­rze­nie… może smoka? Nie udało mu się prze­czy­tać inskryp­cji bie­gną­cej wokoło. Nie była napi­sana cyry­licą ani żad­nym innym alfa­be­tem, który by roz­po­znał.

Przez jego ręce prze­szły różne klej­noty Roma­no­wów, każdy z nich był znacz­nie cen­niej­szy i robił dużo więk­sze wra­że­nie niż ten stary wisior. Jaką war­tość mógł mieć dla nich, ludzi, któ­rzy posia­dali najwięk­sze bogac­twa świata? Po co im była taka zwy­kła bły­skotka? Weź­mie to sobie jako reli­kwię? Jako tro­feum? Co może zro­bić szczery bol­sze­wik z meda­lio­nem caro­wej?

Stam­buł

14 kwiet­nia 1933

Wal­ther Hanke zapa­lił zapal­niczkę i przy­bli­żył pło­mień do papie­rosa. Ręka lekko mu drżała. Był zde­ner­wo­wany. Pierw­sze zacią­gnię­cie się, dłu­gie i głę­bo­kie, tro­chę go uspo­ko­iło. Oparł się o balu­stradę bal­konu i rozej­rzał, by zapa­mię­tać z deta­lami tę piękną noc, kiedy pod­jął próbę napra­wie­nia wszyst­kiego: chłodny wia­te­rek nio­sący ze sobą zapach bzu i ziół, blask świa­teł na spo­koj­nych wodach Bos­foru, zarysy tego roze­dr­ga­nego mia­sta odci­na­jące się na czar­nym, bez­gwiezd­nym nie­bie.

Podo­bał mu się Stam­buł. Mia­sto było takie jak on: wchło­nęło naj­więk­sze kul­tury, nio­sło je we krwi, stały się one czę­ścią jego toż­sa­mo­ści. W Stam­bule czuł się dobrze, dom jego przy­ja­ciela Rudolfa Glau­era oka­zał się też domem dla niego, spę­dził tu wiele miłych chwil.

Wal­ther nie był zło­dzie­jem. Nie chciał też myśleć, że jest zdrajcą, a przy­naj­mniej nie, że zdra­dza Rudolfa. To cho­lerne oko­licz­no­ści popy­chały go do tego, co wła­śnie miał zamiar zro­bić. Jego przy­ja­ciel nie był tak zaśle­piony…

Ich przy­jaźń trwała już trzy­dzie­ści lat. Poznali się w Egip­cie, kiedy obaj pra­co­wali w nie­miec­kiej fir­mie kole­jo­wej. Natych­miast zbli­żyło ich do sie­bie zain­te­re­so­wa­nie cywi­li­za­cją fara­onów, cho­ciaż nie­ba­wem zdali sobie sprawę, że łączy ich znacz­nie wię­cej: filo­zo­fia, astro­lo­gia, okul­tyzm… Krótko potem wstą­pili do maso­ne­rii, do egip­skiego rytu Mem­phis-Misraim, i to wtedy stali się bada­czami her­me­ty­zmu.

Życie Wal­thera jako inży­niera kole­jo­wego upły­wało na podró­żach: Impe­rium Rosyj­skie, Bał­kany, Impe­rium Osmań­skie… W ich trak­cie pozna­wał różne kul­tury i języki, uczył się róż­nych spo­so­bów myśle­nia, tra­dy­cji, rytu­ałów, prze­są­dów i tajem­nic. Został kolek­cjo­ne­rem sta­rych ksią­żek, oso­bli­wo­ści i antycz­nych arte­fak­tów; także legend prze­ka­zy­wa­nych poprzez wieki.

Rudolf dla odmiany pędził bar­dziej osia­dły tryb życia, dzie­ląc je mię­dzy Niemcy a Tur­cję. Został nawet oby­wa­te­lem osmań­skim, po tym jak adop­to­wał go pocho­dzący z Nie­miec baron Hein­rich von Sebot­ten­dorf, i odtąd sam przed­sta­wiał się jako baron Rudolf von Sebot­ten­dorf. Rudy… zawsze miał manię wiel­ko­ści. Trzeba jed­nak przy­znać, że świet­nie sobie radził. Posia­dał liczne nie­ru­cho­mo­ści w Niem­czech i Tur­cji, mię­dzy innymi tę yalı – piękną willę nad brze­giem Bos­foru, na któ­rej bal­ko­nie stał teraz Wal­ther. Był zwią­zany z elitą poli­tyczną, kul­tu­ralną i inte­lek­tu­alną obu kra­jów. Potra­fił swo­bod­nie się poru­szać wśród krę­gów zbli­żo­nych do wła­dzy. Wal­ther ni­gdy nie był tak ambitny. Wolał pozo­sta­wać w cie­niu, odda­wać się stu­diom, bada­niom, poszu­ki­wa­niom… Był misty­kiem, inte­lek­tu­ali­stą.

Czę­sto żało­wał, że dał się namó­wić Rudol­fowi na wstą­pie­nie do Towa­rzy­stwa Thule. Przy­ja­ciel prze­ko­ny­wał go, że obaj mają zbyt dużą wie­dzę i nie mogą być po pro­stu kolej­nymi nume­rami na listach innych bractw; ich prze­zna­cze­niem było zostać przy­wód­cami, pocią­gać za sznurki świata. Oczy­wi­ście nowy baron von Sebot­ten­dorf, który zmie­nił dogo­ry­wa­jący Ger­ma­ne­nor­den, Zakon Ger­ma­nów, i jego wąt­pli­wej jako­ści stu­dia nad magiczną mocą runów w prężne i atrak­cyjne Towa­rzy­stwo Thule, mówił o wła­snych inte­re­sach. Pro­blem w tym, że w Towa­rzy­stwie Thule Rudolf dał schro­nie­nie wszyst­kim teo­riom bro­nią­cym aryj­skiej supre­ma­cji i pod­sy­ca­ją­cym rasi­stow­skie, nacjo­na­li­styczne i impe­ria­li­styczne aspi­ra­cje ich wyznaw­ców. Odszedł od tego, co powinno być celem praw­dzi­wego brac­twa: od pod­sy­ca­nia ducha kry­tycz­nego, wzbo­ga­ca­nia myśli poprzez dia­lek­tykę i chro­nie­nia dzie­dzic­twa wła­śnie przed tymi, któ­rzy pra­gną wyko­rzy­stać je na wła­sny uży­tek. Od samego początku Rudolf zada­wał się z naj­waż­niej­szymi ludźmi z par­tii nazi­stow­skiej: Hitle­rem, Him­m­le­rem, Rosen­ber­giem, Hes­sem, Göringiem… Było w tych ludziach coś takiego, co się Wal­the­rowi głę­boko nie podo­bało. Ich prze­mowy były bez­kom­pro­mi­sowe, eks­tre­mi­styczne, cza­sem wręcz para­no­iczne. On ni­gdy nie chciał mieć nic wspól­nego z takimi ludźmi. No i, u dia­bła, teraz prze­jęli rządy w Niem­czech! Czy­ste sza­leń­stwo…

Günter Kirch też był jed­nym z nich. Zaczął jako felie­to­ni­sta od krót­kich tek­stów o ezo­te­ryce, teraz był depu­to­wa­nym do Reich­stagu repre­zen­tu­ją­cym Bawa­rię. Wal­ther musiał przy­znać, że kiedy Rudolf go przed­sta­wił – chciał zatrud­nić Güntera jako redak­tora w gaze­cie, którą kupił wtedy w Mona­chium – wydał mu się czło­wie­kiem sym­pa­tycz­nym: ot, uśmiech­nięty gruby Bawar­czyk. Na początku robił na nim wra­że­nie auten­tycz­nego masona, bez­in­te­re­sow­nego ducha, wol­no­my­śli­ciela, nie­spo­koj­nego umy­słu łak­ną­cego pozna­nia. Wie­rzył, że może go uzna­wać za przy­ja­ciela, że może mu ufać. We trzech zało­żyli Towa­rzy­stwo Thule i Rudolf z Wal­therem podzie­lili się z nim swoim naj­więk­szym sekre­tem. Kiedy jed­nak Günter wstą­pił do NSDAP, jego poglądy i zain­te­re­so­wa­nia zmie­niły się rady­kal­nie, być może uwio­dła go reto­ryka wła­dzy.

Wal­ther nie potra­fił sobie wytłu­ma­czyć, jak doszło do tego, że Günter został nazi­stow­skim fana­ty­kiem i że Rudolf pod­po­rząd­ko­wał się jego pla­nom. Bro­nił się przed tą oczy­wi­sto­ścią jesz­cze kilka godzin wcze­śniej, kiedy pod­czas kola­cji Bawar­czyk wyłusz­czał swoje zamiary, a Rudolf mu wtó­ro­wał. Aż w końcu dotarło do Wal­thera, że ten, któ­rego uwa­żał za przy­ja­ciela, nie tylko roz­bił jego rela­cje z Rudol­fem, ale też przy­własz­czył sobie jego odkry­cie i jest gotowy oddać je w ręce nazi­stów.

Wal­ther nie miał jed­nak zamiaru tak zwy­czaj­nie się pod­dać. To była zbyt poważna sprawa, zbyt nie­bez­pieczna. A on mógł zagrać jesz­cze jedną kartą.

Zacią­gnął się po raz ostatni papie­ro­sem i zga­sił go na balu­stra­dzie, po czym wró­cił do pokoju. Rzu­cił okiem na zega­rek; o tej porze miesz­kańcy domu już pew­nie od jakie­goś czasu śpią. Popił z kie­liszka, który zosta­wił na toa­letce, i uno­sząc wzrok, zoba­czył swoje odbi­cie w lustrze. Pomarsz­czona twarz i rzad­kie siwe włosy przy­po­mniały mu, że nie jest już mło­dzie­niasz­kiem. Czy warto zro­bić to, co zamie­rza? Mógł zwy­czaj­nie stąd odejść. Wyje­chać i spo­koj­nie dożyć swo­ich dni, a świat niech dalej podąża tym obłą­kań­czym kur­sem. Taka postawa bar­dziej by do niego paso­wała.

Pewne jed­nak było, że już za głę­boko w to zabrnął. Ni­gdy nie zazna spo­koju, jeśli zostawi sprawy tak, jak się mają. Nie zasta­na­wia­jąc się dłu­żej i wra­ca­jąc do swo­jego planu, się­gnął po apa­rat foto­gra­ficzny i wyszedł na pusty, ciemny kory­tarz.

Pię­tro niżej znaj­do­wała się biblio­teka Rudolfa, wspa­niałe pomiesz­cze­nie, wypeł­nione książ­kami od pod­łogi do sufitu – tysiące egzem­pla­rzy gro­ma­dzo­nych przez lata, nie­które o wiel­kiej histo­rycz­nej war­to­ści, jak kolek­cja śre­dnio­wiecz­nych gry­mu­arów. W tej biblio­tece Wal­ther i Rudolf spę­dzili szczę­śliwe chwile, pogrą­żeni w dys­ku­sjach, które trwały dni i noce, w stu­diach i bada­niach. Chwile pach­nące tyto­niem, alko­ho­lem i mię­tową her­batą, sta­rym papie­rem i kurzem. Tam doko­nali swo­jego wiel­kiego odkry­cia.

Wal­ther zapa­lił lampkę na stole. Dość, żeby zyskać odro­binę świa­tła, nie wzbu­dza­jąc przy tym podej­rzeń. Skie­ro­wał się do pó­łek ze zbio­rem sta­rego Ter­mu­diego.

Rodzina Ter­mu­dich, Żydów pocho­dzą­cych z Salo­nik, nale­żała do naj­waż­niej­szych w Bur­sie, gdzie Rudolf miesz­kał przez swoje pierw­sze lata w Tur­cji. Han­dlo­wali jedwa­biem i byli ban­kie­rami. Patriar­cha rodu ostat­nie lata życia spę­dził na stu­dio­wa­niu kabały i zdo­łał zgro­ma­dzić wielki zbiór tek­stów alche­micz­nych. Ter­mudi byli maso­nami; wpro­wa­dzili do rytu Mem­phis-Misraim mło­dego pod­ów­czas Rudolfa Glau­era, który z kolei pole­cił Wal­thera. Patriar­cha polu­bił Rudolfa. Do tego stop­nia, że na łożu śmierci poda­ro­wał mu swoją biblio­tekę ksiąg ezo­te­rycz­nych, her­me­tycz­nych, alche­micz­nych… nie­które miały po kilka wie­ków. Rudolf i Wal­ther spę­dzili całe godziny pośród tej spu­ści­zny. I tam je zna­leźli.

Rudolf trzy­mał listy w zamknię­tej na klucz skrzynce, ukry­tej w schowku za półką u dołu regału. Wal­ther wyjął skrzynkę i otwo­rzył ją swoim klu­czem. Tylko oni dwaj mieli dostęp do tych doku­men­tów.

Z wielką ostroż­no­ścią wycią­gnął kilka pli­ków gru­bego pożół­kłego papieru i roz­ło­żył je na stole, pod lampą. Listy filo­zofa huma­ni­sty Pico della Miran­doli do żydow­skiego myśli­ciela Elia­sza Del­me­digo. Potwier­dzały ist­nie­nie dwóch skar­bów nale­żą­cych do Waw­rzyńca Medy­ce­usza. Tajem­ni­czego obrazu Astro­log, który rze­komo skry­wał sekret Szma­rag­do­wej Tablicy, i tego, co dla Wal­thera jako masona obe­zna­nego z tra­dy­cją i legendą zało­ży­ciel­ską było znacz­nie waż­niej­sze: Ogni­stego Meda­lionu.

Wal­ther sfo­to­gra­fo­wał listy, ponow­nie zło­żył i scho­wał do skrzynki. Przy­gnę­biony rzu­cił na nie okiem po raz ostatni.

Rene­san­sowi huma­ni­ści w swej nie­zmie­rzo­nej mądro­ści zro­zu­mieli koniecz­ność prze­cho­wy­wa­nia w ukry­ciu wiel­kiej tajem­nicy, któ­rej ujaw­nie­nie mogło mieć nie­prze­wi­dy­walne dla ludz­ko­ści kon­se­kwen­cje. Przez pra­wie pięć­set lat ich plan dzia­łał, a teraz Günter Kirch i Rudolf von Sebot­ten­dorf zaśle­pieni ambi­cją zamie­rzali go zruj­no­wać, wrę­cza­jąc listy nazi­stom. Miał szczerą ochotę natych­miast je spa­lić. Jed­nak na nic by się to nie zdało, skoro ich zawar­tość już wyszła na świa­tło dzienne. Spa­le­nie ich tylko by go zdra­dziło.

Potrze­bo­wał jedy­nie foto­gra­fii jako dowodu, aby prze­pro­wa­dzić swój plan, nie wzbu­dza­jąc niczy­ich podej­rzeń. Plan, który zasa­dzał się na czymś, co odkrył po latach badań na wła­sną rękę. To była ta karta, którą mógł jesz­cze zagrać, i cho­ciaż miał nad nimi sporą prze­wagę, musiał dzia­łać szybko, żeby zwy­cię­żyć w tej grze.

Wal­ther Hanke wie­dział bowiem coś, czego pozo­stali nie wie­dzieli. Wal­ther Hanke wie­dział, gdzie zna­leźć Ogni­sty Meda­lion.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Tytuł ory­gi­nału: El medal­lón de fuego

Copy­ri­ght © 2021, Carla Mon­tero

Trans­la­ted from the ori­gi­nal edi­tion of Pen­guin Ran­dom House Grupo Edi­to­rial S.A.U., Bar­ce­lona, 2021 This edi­tion has been publi­shed thro­ugh the agre­ement with Han­ska Lite­rary&Film Agency, Bar­ce­lona, Spain.

All rights rese­rved

Copy­ri­ght © for the Polish e-book edi­tion by REBIS Publi­shing House Ltd., Poznań 2022

Infor­ma­cja o zabez­pie­cze­niach

W celu ochrony autor­skich praw mająt­ko­wych przed praw­nie nie­do­zwo­lo­nym utrwa­la­niem, zwie­lo­krot­nia­niem i roz­po­wszech­nia­niem każdy egzem­plarz książki został cyfrowo zabez­pie­czony. Usu­wa­nie lub zmiana zabez­pie­czeń sta­nowi naru­sze­nie prawa.

Redak­tor: Kata­rzyna Raź­niew­ska

Pro­jekt okładki: Pen­guin Ran­dom House Grupo Edi­to­rial/ Begona Ber­ru­ezo

Opra­co­wa­nie gra­ficzne pol­skiej wer­sji okładki: Michał Paw­łow­ski / www.kre­ska­ikropka.pl

Foto­gra­fie na okładce

© Ildiko Neer / Tre­vil­lion Ima­ges

Copy­ri­ght © SZ Photo / SZ-Photo / Forum

Wyda­nie I e-book (opra­co­wane na pod­sta­wie wyda­nia książ­ko­wego: Ogni­sty Meda­lion, wyd. I, Poznań 2023)

ISBN 978-83-8338-706-2

Dom Wydaw­ni­czy REBIS Sp. z o.o.

ul. Żmi­grodzka 41/49, 60-171 Poznań

tel. 61 867 81 40, 61 867 47 08

e-mail: [email protected]

www.rebis.com.pl

Kon­wer­sję do wer­sji elek­tro­nicz­nej wyko­nano w sys­te­mie Zecer