Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
"Mimo wszystko, ciągle uważam, że ludzie mają dobre serce"
Anne Frank
Bestseller w Hiszpanii – 100 000 sprzedanych egzemplarzy!
Historia i współczesność, miłość i wojna, zakazany romans i dzika zazdrość, tajemniczy obraz i opętanie chciwością – ta wspaniała powieść zachwyca, przeraża i wciąga bez reszty.
Madryt, początek XXI wieku. Ana pracuje w Muzeum Prado, prowadzi spokojne życie u boku Konrada, bogatego niemieckiego kolekcjonera dzieł sztuki, aż do chwili, gdy pewien list napisany podczas drugiej wojny światowej naprowadza go na ślad tajemniczego obrazu Astrolog przypisywanego Giorgionemu, malarzowi epoki renesansu. Skuszony wielką wartością tego dzieła, Konrad przekonuje Anę, żeby zajęła się jego poszukiwaniem. Mimo piętrzących się trudności Ana odkrywa nie tylko zawiłe losy rodziny, która od pokoleń strzeże Astrologa, ale i niezwykła prawdę, która całkowicie zmienia jej życie.
Paryż podczas niemieckiej okupacji. Major SS Georg von Bergheim, żołnierz elity i bohater wojenny, dostaje rozkaz: ma odnaleźć obraz Giorgionego znany jako Astrolog. Hitler jest przekonany, że dzieło kryje wielki sekret – kto go odkryje, będzie rządził światem. Poszukiwania prowadzą majora do Sarah Bauer, francuskiej Żydówki. Rozpoczyna się niebezpieczna gra, której konsekwencje będą zaskakujące dla nich obojga.
Szmaragdowa Tablica to nie tylko napisana z rozmachem historia o poszukiwaniu zagadkowego dzieła sztuki, ale i niezwykła opowieść o zakazanej miłości, która zdarzyła się wbrew wszelkim przeciwnościom.
Carla Montero, hiszpańska pisarka, jest absolwentką prawa i zarządzania w biznesie. Jednak od zawsze uwielbiała pisać. Za swoją pierwszą bestsellerową powieść, Una dama en juego, otrzymała nagrodę Círcule de Lectores. Szmaragdowa Tablica jest jej druga powieścią – prawa do jej wydania kupiło już kilka europejskich oficyn.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 829
Moim dzieciom: Gali, Martinie, Luisowi i Nicolasowi.
Wbrew Wam, mali złodziejaszkowie czasu, udało mi się dokończyć tę historię. Kocham Was.
Mimo wszystko ciągle uważam, że ludzie mają dobre serce. wojny, tylko historię uczuć.
ANNE FRANK
Florencja
9 kwietnia 1492
Wawrzyniec Medyceusz wyzionął ducha.
Nie była to jedyna myśl kołacząca się w głowie Giorgia. Tłukło się ich bowiem bez liku. Niektóre przebiegały żwawo i płynnie niczym obłoki na niebie, inne kotłowały się jak żebracy u wrót kościoła. Wszystkie wszakże brały początek w jednym miejscu, a zarazem do tego miejsca dążyły: Wawrzyniec z Medyceuszów wyzionął ducha. Jego ciało jeszcze całkiem nie ostygło. Owdowiała żona, dzieci i przyjaciele jeszcze wylewali po nim łzy. Cała Florencja w dalszym ciągu była poruszona.
Niemniej to nie Wawrzyniec Medyceusz przygnębiał Giorgia ani też jego rodzina i Florencja, dręczyły go myśli o sobie samym i o własnym przeznaczeniu. Całą noc i następujący po niej dzień spędził w warsztacie; początkowo sparaliżowany wrażeniem, jakie wywołała w nim wiadomość, a potem starając się znaleźć wyjście z sytuacji.
Dopiero gdy słońce jęło skrywać się za toskańskimi wzgórzami, zdecydował, że najlepiej będzie wrócić do Wenecji, gdzie cała sprawa się zaczęła. I przekonał siebie, że powinien to zrobić, nie mieszkając, korzystając z mroku nadciągającej nocy. Podjąwszy decyzję, rzucił się do zbierania swoich rzeczy, przede wszystkim przyborów malarskich, narzędzi pracy, oprócz nich bowiem niewiele więcej posiadał: pędzle, palety, płótno, blejtramy oraz dziesiątki składników wykorzystywanych przy produkcji farb stanowiły najcenniejszą część jego majątku.
Po zapadnięciu zmroku warsztat praktycznie był opróżniony. Jedynie w rogu pod oknem, w najlepiej oświetlonym naturalnym światłem miejscu stał na sztalugach zasłonięty szmatą obraz.
Giorgio zbliżył się doń, ciągle się zastanawiając, jak go ze sobą zabrać. Powoli odsłonił obraz i przyjrzał mu się, choć aż za dobrze wiedział, co ujrzy; więcej nawet – potrafił dojrzeć rzeczy, których inni ludzie nie widzieli; ostateczny wynik pracy dokładnie taki, jaki sobie był wyobraził. To płótno – zaledwie szkic, niewiele kolorowych pociągnięć pędzlem – stanowiło powód jego niepokoju.
Zaskoczyło go, że tak długo wpatruje się w obraz… na którym jakby pojawiały się następujące po sobie sceny z przeszłości. Być może to niepokój sprawiał, że widział dziwaczne rzeczy. Były to jedynie wspomnienia, wspomnienia młodego i nic nieznaczącego weneckiego malarza, który niechcący wplątał się w jakieś mroczne sprawy.
„Masz przed sobą przyszłość pełną możliwości i szczęścia, Giorgio. Wierzę, że zdołasz wyciągnąć korzyści ze swego talentu i sprzyjającej ci fortuny, w każdej chwili zachowując wierność honorowi i cnocie. Niech Bóg zawsze będzie z tobą, mój synu”, powiedział ojciec przez podróżą, wkładając mu do rąk sakiewkę z kilkoma monetami oraz list polecający do gospodyni, która miała go przyjąć pod swój dach w Wenecji. Od tamtej chwili minęło już pięć lat, wspominał Giorgio zdenerwowany; dopiero co skończył dziesięć lat i był zaledwie dzieckiem, chłopcem z Castelfranco, wiosczyny na obrzeżach Wenecji, gdzie Bóg uznał za stosowne przysłać go na ten świat, pobłogosławiwszy nadzwyczajnym talentem. Giorgio od maleńkości rysował niczym anioł. Ojciec zauważył to tego dnia, w którym chłopak, rozkojarzony, wyciągnął z ognia zwęgloną drzazgę i zaczął gryzmolić po płytkach podłogi; lekkość kreski, ruchy… ten łobuziak miał talent. Z tego też powodu ojciec pociągnął za wszystkie sznurki znajdujące się w jego zasięgu, aby wcisnąć go na ucznia do warsztatu mistrza Belliniego w Wenecji. Tam Giorgio musiał nieustannie myć pędzle i zamiatać podłogę, musiał pucować moździerze i przybijać płótno do blejtramów, do tego raczej nauczył się mieszać przyprawy do rosolio, które mistrz wypijał co wieczór, niż mieszać pigmenty z olejem. Jednak pośród tylu niewdzięcznych obowiązków Giorgio szeroko otwartymi oczyma obserwował wszystko, co się wokół działo – w jaki sposób mistrz przygotowywał gruntowanie płótna klejem z koziego pergaminu i gessem, jak odzyskiwał popiół ze spalonych kości, jak zdrapywał rdzę z kawałka miedzi, jak rozdrabniał malachit albo lapis-la-zuli… Przyglądał się, jaką ilość oleju lnianego wykorzystywał w mieszankach i jak ją zmniejszał terpentyną. W podnieceniu patrzył za każdym razem, kiedy mistrz maczał czubek pędzla z kuniego włosia albo świńskiej szczeciny w olejnej paście i z delikatną pieszczotą przesuwał nim po płótnie. Oczarowany słuchał, jak opowiada o świetle i kształtach, proporcjach i barwach… W ten sposób uczył się od niechcenia, chłonąc nauki mistrza wraz z wonią farb.
Jednak Giorgio znalazł również szkołę poza warsztatem Belliniego. W Wenecji, mieście gwarnym ludźmi i kulturą, mieście arystokratów i handlarzy, zaznajomił się ze światem, który jeszcze musiał odkryć i pochwycić pociągnięciami własnego pędzla. W poszukiwaniu inspiracji dla swoich obrazów uwielbiał włóczyć się po Wenecji, odwiedzać pałace i klasztory, przemierzać jej wąskie uliczki pachnące stojącą wodą i rybami i gubić spojrzenie w lagunie, w której wodach mienił się zachód słońca, a morze kołysało łodzie, podczas gdy ich kontury zamazywały się, aż stawały się cieniami.
Wielokrotnie Giorgio uciekał na wyspę Murano, do krużganków San Michele, gdyż tam światło przybierało szczególne spektrum – w zależności od pory roku ożywiało kolory albo je przygaszało, niemal zupełnie je unicestwiając; czasem stapiało się z mgłą zatoki i niby węglem zamazywało wszystkie kształty albo też w dni jasne i bezchmurne zdawało się wycinać postaci z precyzją doskonałego ostrza. Giorgio byłby zachwycony, gdyby swoimi pędzlami potrafił zrobić właśnie coś takiego: uchwycić światło przylepiające się do podcieni krużganków i tworzące inny nastrój w tej samej scenerii albo nakładać mgłę w kolorach, żeby je cieniować; być zdolnym malować ręką natury. Młodzieniec myślał, że koncentrując się na wszystkich szczegółach, wcześniej czy później osiągnie ten cel. Dlatego trawił godziny na próbach uchwycenia esencji otaczającego go świata, aby odtworzyć go na swych płótnach.
Pewnego letniego popołudnia, kiedy miasto niemal wrzało w wodach kanałów, Giorgio usiadł w cieniu krużganków San Michele i chroniony świeżością jego pomarańczowego gaju kontemplował, jak to miał w zwyczaju, grę świateł. Był tak tym pochłonięty, że ledwie usłyszał zmierzające w jego stronę powolne i zmęczone kroki starego człowieka.
– Cóż interesującego skrywa ten klasztor, że młodzieniec taki jak ty tyle godzin spędza w jego murach?
Chwilę wcześniej zdał sobie sprawę z obecności braciszka, wyczuwszy jego charakterystyczną woń. Wiedział, że usiadł u jego boku, gdyż poczuł w nozdrzach ten nieokreślony smród, mieszankę miazmatów zupy cebulowej – która była chyba jedynym pożywieniem tych bezzębnych mnichów – przepoconego habitu i siarki.
Mimo tego odpychającego pierwszego spotkania Fra Ambrosius stopniowo stawał się jednym z największych przyjaciół młodego Giorgia, a w jakiś czas później został jego przewodnikiem, doradcą i mistrzem. Przewodnikiem w sprawach duchowych, doradcą – w materialnych oraz bezdyskusyjnym mistrzem, jako że Fra Ambrosius był jednym z największych mędrców, jakich kiedykolwiek poznał. To on wprowadził Giorgia w tajniki wiedzy klasycznej, w dziedzictwo ojców greckich i łacińskich. Poprowadził go przez filozofię Sokratesa, Platona i Arystotelesa; Seneki i Epikteta; świętego Augustyna i świętego Justyna; Majmonidesa i Awerroesa. Rozebrał dla niego kosmos, człowieka i naturę. I wprowadził go w wiedzę tajemną – tę, którą od setek lat przechowywali magowie i alchemicy. Fra Ambrosius bowiem w tajemnicy studiował i praktykował alchemię, naukę skupiającą w sobie całą wiedzę, którą człowiek posiadł sam z siebie albo za sprawą boskich objawień. Swego czasu odbył pielgrzymkę po niezliczonych klasztorach całej Europy, gdzie zapoznał się ze spuścizną wielkich alchemików: Nicolasa Flamela i Rogera Bacona. Co więcej, był także uczniem słynnego alchemika Basiliusa Valentinusa, benedyktyna z klasztoru w Erfurcie. Bo chociaż alchemia była zakazana ludziom Kościoła, w klasztorach wciąż ją uprawiano.
Ponadto braciszek posiadał tak wielką wiedzę na temat złożoności i materii natury, że Giorgio znalazł w nim niewyczerpaną krynicę wiedzy, kiedy zaczął tworzyć swoje farby, dla których wykorzystywał nowe formuły, lepsze i trwalsze niż te powszechnie używane w owym czasie.
I tak oto Giorgio nabrał zwyczaju wymykania się na wyspę Murano, gdzie spędzał długie godziny w towarzystwie starego mnicha, razem z nim rozwikłując tajemnice ludzkości w klasztornej bibliotece lub też w jego celi. I podczas gdy Fra Ambrosius plamił sobie jasny habit mieszankami i naparami, Giorgio po prostu przyglądał mu się z uwagą pilnego ucznia albo grywał mu na lutni, instrumencie, który dość dobrze opanował.
Jednego z tych dni, kiedy mistrz Bellini pozwolił mu wyjść wcześniej z warsztatu, Giorgio przepłynął lagunę. Gdy tylko znalazł się w San Michele, podszedł do niego Fra Ambrosius.
– Zorzi! – zawołał go tak, jak zwracali się do niego jedynie najbliżsi. Oblicze mnicha odbijało równie wielki niepokój jak słowa, które po chwili do niego skierował. – Niecierpliwie wyglądałem twojego przybycia, młody Zorzi. Mam ci coś niezwykle interesującego do pokazania. Pośpiesz się, chłopaku, chodźmy do mojej celi.
Mała, ciemna i zimna cela Fra Ambrosiusa śmierdziała tak jak i mnich. Pozbawiona wszystkiego poza pryczą i krucyfiksem, wyglądałaby niemal jak wszystkie inne cele, gdyby nie stół zawalony flakonami, moździerzami i alembikami, które braciszek zdołał zebrać w jednym kącie. Miał nawet róg, rurę wodociągową zgodną z kanonami alchemii, choć prymitywną, i specjalny szklany pojemnik do przygotowywania mieszanek, nazywany przez staruszka jajem filozoficznym.
Mnich włożył klucz w zamek w pośpiechu i poruszeniu, które zdradzały niezdarność rąk i niespójne słowa nieustannie mamrotane w bezzębnych ustach. Prawdopodobnie przeżuwał jakąś modlitwę, jak gdyby zwracanie się do Pana naszego miało ukoić jego nerwy.
– Podejdź! Podejdź! – ponaglał chłopaka, z trudem unosząc siennik swojej pryczy.
Światło wpadające przez okienko, zaledwie szczelinę w grubym klasztornym murze, było niewystarczające, więc Giorgio postanowił zapalić świecę, zanim posłuchał niecierpliwego nalegania staruszka.
– Na Święty Krzyż Pana naszego Jezusa Chrystusa, chłopaku! Zostaw światło na potem i pomóż mi z siennikiem, te wiotkie palce ledwie mogą go utrzymać.
Giorgio bez kłopotu uniósł siennik i staruszek wsunął rękę, żeby pogrzebać w dziurze.
– Tu jest! Nie myślałem, że wepchnąłem go tak daleko, Boże. Trzymaj ten pergamin, Zorzi.
Fra Ambrosius odsunął się, robiąc miejsce swemu uczniowi, i obserwował go, nie przestając zacierać rąk w szerokich rękawach habitu.
– Oto on! Połóż go tutaj, na stole – nakazał mu, jednym gestem hałaśliwie zrzucając z blatu wszystkie swoje instrumenty. – Popatrzmy… Był tutaj. Ledwie widać, że jest w środku, jakby z upływem czasu pergamin go połknął i zachował w tym kształcie przed ciekawskimi spojrzeniami.
– Co to za pergamin, bracie?
– Ach, pergamin to nic… To jakaś kronika wojen diadochów. Zresztą dość mierna. Ale kopia jest nie najgorsza: dobra kaligrafia i piękne ilustracje. Pewnie na tym zasadza się jej wartość…
Giorgio zachował milczenie, mimo że nie pojmował zbyt dobrze zamiarów Fra Ambrosiusa ani powodów jego podekscytowania. Jednak młodzieniec wiedział, że przy odrobinie cierpliwości wcześniej czy później doczeka się wyjaśnienia; mnich był typem człowieka, który mówi wiele, gdy inni milczą, oraz milczy, gdy inni mówią.
– Musi być w bibliotece zaledwie od kilku miesięcy, bo nigdy wcześniej go nie widziałem. A ja doskonale wiem, co jest w bibliotece, nie tak jak inni. Brat bibliotekarz mówi, że przyszedł wraz ze skrzynią manuskryptów przekazanych przez jakiegoś pożyczkodawcę. Lichwiarze czasem tak robią: kiedy czują, że zbliża się pora uregulowania rachunków, chcą zyskać odkupienie i pojednać się ze Sprawiedliwym pośród sprawiedliwych. Niemal mógłbym przysiąc, że przyjechał z Konstantynopola. Może jako łup po splądrowaniu miasta przez wojsko boże podczas wyprawy krzyżowej przeciw niewiernym w 1204 roku, a może jest młodszy: z czasów, kiedy to brat Aurispa wyładował tu w Wenecji z ogromną kolekcję greckich manuskryptów ze Wschodu i musiał wiele z nich oddać jako zapłatę za transport…
Mówiąc, Fra Ambrosius z największą pieczołowitością rozwijał pergamin. Garbowana skóra trzeszczała niebezpiecznie, jakby miała się rozerwać, niezdolna do udźwignięcia brzemienia lat.
– Oto jest! Mój młody przyjacielu! – wykrzyknął, unosząc tryumfalnie niewielki przedmiot, którego Giorgio nie zdołał rozpoznać, dopóki nie trafił w jego ręce.
Chodziło o walec o wysokości kilku i o średnicy dwóch centymetrów, wykonany z przezroczystego kamienia w kolorze czerwonopomarańczowym; domyślił się, że to karneol. Najbardziej jednak rzucało się w oczy to, co było wyrzeźbione na walcu od góry do dołu.
– Karneolowy walec – potwierdził Fra Ambrosius. – Tekst wydaje się antyczną greką, koine. Bóg jeden wie, jak długo był zawinięty w ten pergamin.
Sprawdziwszy, że milczący uczeń ogląda walec ze wszystkich stron i nie ma nic do powiedzenia na jego temat, Fra Ambrosius wyrwał mu go zniecierpliwiony i postawił na stole w świetle świecy.
– Karneol jest magicznym kamieniem, odpędza słabość i daje odwagę. Ma wielkie właściwości lecznicze, jest dobry na krążenie, dziąsła i inne tkanki miękkie organizmu. Dla Egipcjan miał wielką wartość symboliczną. To kamień Panny. Kamień Hermesa… – Mnich przestał modulować głos, aby nadać swoim słowom posmak tajemnicy; „s” w Hermesie przeszło w przeciągły syk, zapowiadając coś istotnego.
– Hermes?
– Chłopaku, na moją wiarę, Bóg chyba poskąpił ci krwi w żyłach. Tak, Hermes! Hermes Trismegistos! Trzykroć Wielki! Najmądrzejszy w całych dziejach! Ojciec alchemii i hermetyzmu!
– Wiem o tym, frater. Nauczyłeś mnie wszystkiego o Hermesie Trismegistosie. Ale nie wiem, jaki związek może mieć ów mędrzec z tym walcem.
Staruszek jeszcze bardziej zmarszczył swe pomarszczone oblicze, aż jego niewielkie oczy znikły w wałeczkach skóry.
– Ja też tego nie wiem, mój synu. Ale jestem przekonany, że jakiś związek istnieje… – wyszeptał ku wielkiemu zdumieniu Giorgia.
– Co mówi tekst?
– Przyznaję, że nie byłem w stanie go zinterpretować. Jest bardzo zniszczony upływem lat, a moje stare oczy niezbyt dobrze go widzą. Tych kilka fragmentów, które byłem w stanie przetłumaczyć, nie ma sensu. Jakby każdy z nich był oderwany od pozostałych. Niemniej pomiędzy słowami pojawia się jedno imię… Imię bardzo ważne! Megas Makedonios. Wielki Macedończyk. Sam Aleksander! Chodzi o wskazówki, tropy, które skłaniają mnie do podejrzeń, że stoimy w obliczu wielkiego odkrycia! – wykrzyknął mnich w ogromnym podnieceniu. Podnieceniu, które w jednej chwili się rozpłynęło. – A może nie… Może to tylko jakiś tam zwyczajny walec. W dawnych czasach wyprodukowano tysiące podobnych. Już w Mezopotamii były dość pospolitymi przedmiotami, używanymi jako pieczęcie i amulety, potem w Persji, Asyrii, Egipcie… Świat jest pełen walców, dlaczego ten miałby należeć do Aleksandra?
Fra Ambrosius mamrotał i dywagował w powolnym rytmie swoich kroków, aż w końcu opadł na pryczę, wyrzucając w powietrze potężną chmurę pyłu oraz skrzypnięcie słomy i desek. Witalność braciszka pojawiała się falami, krótkimi chwilami zwycięstwa nad starością. I tak samo jak się pojawiała, odchodziła, a on zostawał wyczerpany.
W pomieszczeniu zaległa cisza, cisza przejmująca, którą Giorgio odnajdował jedynie w świętych miejscach. Gdy stał z walcem na dłoni, do głowy przychodziły mu setki pytań, których nie potrafił ubrać w słowa.
– Jestem już żałosnym bezużytecznym starcem, żywym umysłem uwięzionym w worku obumierających kości. Już nie raz potrzebowałem twoich oczu i uszu, twoich silnych rąk i krzepkich ramion, młody Zorzi. A teraz bardziej niż kiedykolwiek potrzebuję, żebyś zastąpił moje ułomne ciało.
Giorgio słuchał Fra Ambrosiusa, nie do końca rozumiejąc, dokąd zmierzają jego słowa.
– Musisz zawieźć walec do Florencji, do Akademii. Tam spotkasz się z ojcem Ficinem, Marsiliem Ficinem, moim starym przyjacielem. Tylko on może pomóc nam rozwikłać sekrety zawarte w tym przedmiocie, jeśli są tu jakieś sekrety.
– Ale o jakie sekrety ci chodzi, frater?
Braciszek pogardliwie machnął ręką. Giorgiowi wydawało się, że w niektórych sytuacjach ten człowiek naprawdę zachowywał się, jakby postradał zmysły, biedny stary wariat.
– Ech! Przypuszczenia, przypuszczenia… To tylko przypuszczenia! – Fra Ambrosius zwrócił w jego stronę pomarszczoną jak figa twarz o bezzębnych ustach i Giorgia owionął śmierdzący cebulą oddech. – Nie powiem ci, Zorzi!… To mroczne sekrety, może zła wróżba… Świat jest przeżarty grzechem. – Braciszek przeżegnał się. – Tak… wyjawianie podobnych sekretów może przynieść tylko zły omen. Rób, co ci każę, i nie próbuj dowiedzieć się więcej. Nie bierz na ramiona ciężaru, którego nigdy nie będziesz w stanie udźwignąć…
Tak jak nakazał stary mnich alchemik, Giorgio z Castelfranco wyruszył pewnego wiosennego poranka do Florencji, zabierając ze sobą karneolowy walec oraz list do ojca Marsilia Ficina. Fra Ambrosius opowiedział mu, że Ficino jest jednym z największych współczesnych filozofów. Pod opieką Medyceuszów jeszcze od czasów Kosmy Starszego, stał się jednym z twórców Akademii wzorowanej na Platońskiej, w której to erudyci zbliżeni do dworu znamienitej florenckiej rodziny zbierali się, aby prowadzić dysputy nad filozofią i literaturą, w szczególności nad Platonem. Nie na darmo Ficino przetłumaczył z greki jego dialogi i miał siebie za zażartego obrońcę platońskich prądów. Jednak Fra Ambrosius w swej relacji kładł nacisk na związki Ficina z hermetyzmem. „Kosma Starszy był wielkim miłośnikiem rzeczy rzadkich – powiedział. – Wysyłał agentów na wszystkie strony świata w poszukiwaniu manuskryptów i skarbów starożytności. Kiedy ojciec Ficino był bardzo młody, jakiś mnich przyniósł Kosmie greckie manuskrypty, pochodzące z Macedonii, tak zwany Corpus hermeticum, kompilację najważniejszych tekstów poświęconych wiedzy klasycznej oraz podstawom nowoczesnej alchemii. Patriarcha Medyceuszów nakazał Marsiliowi odłożyć pracę nad przekładami tekstów Platona i skupić się na Korpusie, gorąco pragnąc, aby prace zostały ukończone przed jego śmiercią. Tak wielką wagę przypisywał Kosma wiedzy Hermesa na chwilę przed swoją śmiercią”.
Ledwie dotarłszy do Florencji, Giorgio udał się do willi Careggi, siedziby Akademii, gdzie miał się spotkać z ojcem Ficinem.
Duchowny oczekiwał go w pokoju przyjęć, odczytał list Fra Ambrosiusa i jęła go trawić ciekawość, co też takiego wpadło w ręce tego starca, tak mądrego, jak stukniętego.
– Przejdźmy się podczas rozmowy – zasugerował pater Ficino. – W ten sposób będziemy mogli się cieszyć tym wspaniałym darem bożym, którym jest słońce willi Careggi.
Giorgio odniósł wrażenie, że przekroczył progi raju, gdy spacerował po imponującej budowli i ogrodzie otulającym willę, która wyglądała jak forteca i strażnica toskańskich równin. Wydało mu się, że nigdy wcześniej nie widział światła, nawet w klasztorze San Michele. Przekonał się, że światło rodzi się właśnie w willi Careggi i stamtąd rozsiewa się na resztę świata. Owego wiosennego poranka światło padało na rzeźby w ogrodzie; wprawiało w barwne lśnienie wszystko, czego dotknęło; wzbudzało złote refleksy na skrzydełkach owadów; rozpraszało się w kroplach wody przy fontannach; bawiło się w ciemno–jasno niczym dzieci w chowanego; wytryskało ze wszystkich możliwych kryjówek; wpływało i wypływało strumieniami spod arkad loggii; twardo osiadało na ziemi i słodko na trawie. Było żywe! Giorgio czuł się oszołomiony w obliczu piękna tego spektaklu; niezdolny do uchwycenia wszystkich odcieni w jednej chwili. Chciałby mieć oczy ważki, aby ogarnąć całe to piękno.
Ponadto w willi Careggi mieszkała sztuka. Gdziekolwiek młodzieniec zwrócił wzrok, znajdował sztukę w całym jej splendorze. Przeszedł tamtędy Donatello, Leonardo da Vinci, Botticelli, bo zawsze jakiś młody artysta znajdował się pod opieką Wawrzyńca Medyceusza. W każdym zakątku, do którego dotarł z Ficinem, natykał się na jakiegoś szczęśliwca przesuwającego pędzlem po płótnie w towarzystwie owego światła, więc samego Giorgia zaczęły świerzbić ręce, jakby błagały go, żeby wyciągnął paletę i zaczął mieszać farby, chwycił pędzle i utrwalił wszystko, co go otacza. Jednak najsilniej przyciągnęła jego uwagę scena rozgrywająca się u wejścia do jednej z szop: zmaganie się mężczyzny z kamieniem, operującego dłutem z taką maestrią, że skała bezwarunkowo kapitulowała wobec jego rąk, i bardziej niż rzeźbić, zdawał się ją oswajać, modelować, jakby była gliną. Ficino zwrócił się do tego młodzieńca, nazywając go Michelangelo.
Wszystkie te cudowności, wszystkie te podniety, które dla chłopca równały się spacerowi po niebiosach, nie pozwoliły mu zwracać należytej uwagi na rozmowę z Marsiliem Ficinem. Nie pozwoliły mu dostrzec podniecenia w oczach duchownego, gdy trzymał w rękach karneolowy walec, ani entuzjazmu zdradzanego przez drżenie głosu w chwili, gdy umawiał go na spotkanie z samym księciem Florencji, Wawrzyńcem Medyceuszem. Te drobiazgi pozostały niezauważone, gdyż Giorgio był oślepiony światłem willi Careggi.
Powrócił nazajutrz, równie pobudzony jak przestraszony myślą o stanięciu przed wielkim Wawrzyńcem Medyceuszem.
Książę był nie tylko mecenasem sztuki i nauki, sam także był erudytą, estetą, człowiekiem rozmiłowanym w filozofii, poezji, muzyce i w każdej formie wyrazu artystycznego i intelektualnego. Praktycznie wychował się i wykształcił w willi Careggi, w otoczeniu najmędrszych ludzi epoki, i wraz z nimi dyskutował jak równy z równym na poziomie intelektualnym, nie tylko jako patron.
W jednym z salonów willi, przy popiersiu Platona, który przewodniczył wszystkim posiedzeniom swoich prozelitów, w świetle świec, wszak była noc, Giorgio poznał Wawrzyńca Medyceusza, siedzącego w fotelu jak na tronie, z nogami ułożonymi na podnóżku dla ulgi w podagrycznych bólach. Korpulentny, ubrany w kaftan i brokatową kurtę, odzież jeszcze bardziej przydającą mu ciała, na głowie nosił mazzochio, tkaninę zawiązaną jak turban, z jednym końcem opadającym z boku. Jego wygląd był imponujący, albo przynajmniej tak się wydawało Giorgiowi z perspektywy jego ledwie szesnastu lat i niewielkiego doświadczenia. Nieustępliwa twarz o posępnej minie wyrażała wielką osobowość i wielkie zdecydowanie. Tak więc Wawrzyniec z Medyceuszów sprawił, że Giorgio czuł się mały i nic nieznaczący, a nawet wzbudził w chłopaku nabożną cześć.
Władca siedział w otoczeniu dwóch spośród swoich największych przyjaciół i współpracowników: Marsilia Ficina i hrabiego Giovanniego Pico della Mirandoli. Pierwszy miał na sobie czerwone szaty duchownego, zmarszczki na jego twarzy zdradzały, że jest starszym człowiekiem. Poza tym na obliczu tego wielkiego mędrca nie sposób było dostrzec żadnej emocji. Dla odmiany jego uczeń, Giovanni Pico, od razu zwrócił na siebie uwagę chłopaka. Hrabia della Mirandola był młody i atrakcyjny – piękno było cechą, obok której spojrzenie artysty Giorgia nigdy nie przechodziło obojętnie – może odrobinę zbyt kobiecy, co pozostawało w niezgodzie z jego sławą człowieka zuchwałego i popędliwego. Ledwie od dwóch dni przebywał we Florencji, a już kilkakrotnie dotarły do niego wieści o hrabim. Mimo młodego wieku Giovanni Pico już dwukrotnie znalazł się w więzieniu. Za pierwszym razem w związku z porwaniem żony jednego z kuzynów Medyceuszów, czyli udziałem w skandalu ze spódniczkami, który nieomal przypłacił życiem i z którego mógł go wywikłać tylko Wawrzyniec. Za drugim razem za herezję, po sprowokowaniu Kościoła pewnymi nazbyt ryzykownymi tezami filozoficznymi. Ponownie książę musiał pospieszyć z pomocą. Mimo to hrabia della Mirandola był jednym z najbardziej szanowanych uczonych w klasycznej filozofii, ekspertem od Arystotelesa i Platona, znawcą kabały i hermetyzmu, astrologiem…
– Pokaż mi, Giorgio z Castelfranco, co przywiozłeś z Wenecji.
Polecenie Wawrzyńca Medyceusza, sformułowane potężnym głosem i autorytatywnym tonem wielkich władców, znienacka wyrwało go z rozmyślań i wprawiło we wstydliwe drżenie łydek. Usiłując nad nim zapanować, podszedł do księcia Florencji i podał mu walec zamknięty w spoconej dłoni. Przez chwilę, z powodu niezręczności, w jaką wprawiało go to spotkanie, Zorzi przeklinał godzinę, w której Fra Ambrosius omamił go podobną podróżą.
Wawrzyniec przyjrzał się walcowi, jeszcze bardziej niż zwykle marszcząc brwi; nie była to oznaka niezadowolenia, lecz prawdziwego zainteresowania. Następnie bez słowa wsunął rękę pod koszulę i wyciągnął przedmiot, który nosił zawieszony na szyi – Giorgiowi wydało się, że jest niezwykle podobny do jego walca. Silnym szarpnięciem książę zerwał cienki rzemień i położył oba walce na dłoni. Marsilio Ficino i Pico della Mirandola spojrzeli ponad ramionami swego patrona, aby zobaczyć, czemu się tak przygląda.
– Madonna mia… – podsumował Ficino.
– Gdzie mówisz, chłopaku, że to znalazłeś? – chciał się upewnić książę.
– Naprawdę znalazł to mój mentor, mnich Ambrosius, w bibliotece klasztoru San Michele na Murano. Odkrył to w starym pergaminowym zwoju, który był pośród manuskryptów ofiarowanych klasztorowi przez jakiegoś pożyczkodawcę.
– Stary pergaminowy zwój? Co to był za pergamin?
– Napisana po grecku kronika wojen diadochów, panie. Fra Ambrosius uważa, że może pochodzić z Konstantynopola.
– Wawrzyńcu, wiarygodne ustalenie jego pochodzenia jest prawie niemożliwe. Najbardziej niepokojące jest podobieństwo pomiędzy nimi – zauważył Ficino.
– Podejdź, Giorgio, i popatrz na to – rozkazał Wawrzyniec, pokazując mu przedmioty na dłoni.
Chłopiec popadł w zachwyt. Walce wyglądały tak, jakby jeden był kopią drugiego. Tej samej wielkości, wykonane z tego samego materiału – karneolu. I chociaż greka była mu obca, stwierdził, że wyryte na nich symbole należą do tego samego języka. Giorgio nie wiedział, co powiedzieć, żeby nie wyjść na głupca, więc wolał zachować milczenie.
– Ten walec, który jest moim amuletem, należał do mojego dziadka, Kosmy. Mniej więcej czterdzieści lat temu sprzedał mu go jakiś najemnik z północnej Afryki. Najemnik opowiadał, że odebrał go Beduinowi, wcześniej poderżnąwszy mu gardło. Przed śmiercią Beduin chwalił się, że ukradł go koptyjskiemu mnichowi podczas plądrowania klasztoru Świętego Pawła nad Morzem Czerwonym, i zapewniał, że to bardzo cenna egipska relikwia, bo mnich bronił jej aż do śmierci. Jednakże nie zdołano odczytać zapisanej na niej wiadomości, słowa wydają się bez sensu. Sam z siebie ten walec to tylko ładna relikwia, piękny amulet… Ale już nie jest sam, teraz są dwa, i legenda nabiera kształtu.
– Przyjrzałeś się napisowi, o którym ci mówiłem?
– Rzeczywiście, Marsilio – odpowiedział Wawrzyniec. – Megas Makedonios. Być może tajemnica Aleksandra Macedońskiego nie zeszła wraz z nim do grobu…
Ostatnie słowa Wawrzyńca Medyceusza zawisły nad głowami zebranych, nim rozpłynęły się w powietrzu, szepcząc wnioski dla nich oczywiste, ale dla Giorgia pozostające sekretem.
– Wziąłeś pod uwagę to, że możemy mieć do czynienia z falsyfikatem? – po raz pierwszy wtrącił się hrabia della Mirandola.
Wawrzyniec poruszył się na fotelu i poprawił ułożenie spuchniętych stóp. Nie można było stwierdzić, co bardziej go męczyło: podagra czy słowa hrabiego.
– Oba mogą nimi być. Ale czy z tego powodu mam lekceważyć oba? Czy mam przepuścić okazję do osobistego potwierdzenia prawdziwości tych walców i ich legendy? Byłbym głupcem. Wiele razy słyszałeś, jak mawiałem, kochany Pico, że prawdziwa wiedza polega na czekaniu i wykorzystywaniu okazji. Ten walec czeka pod koszulą Medyceusza od czterdziestu lat; okazja nadarza się teraz. Choćby istniała tylko znikoma możliwość, że oba te przedmioty skrywają wielką tajemnicę, choćby była niemal nieprawdopodobna, czuję się zobowiązany wziąć ją pod uwagę, bo gdy się sprawdzi, staniemy w obliczu największej tajemnicy wszech czasów. A jeśli boska Opatrzność zechciała, żeby te walce znalazły się razem w dłoni Medyceusza, zatem także Medyceusz rozwiąże ich zagadkę. A w tym celu, moi przyjaciele, chciałbym liczyć na waszą pomoc.
– Doskonale wiesz, Wawrzyńcu, że ją masz – oznajmił Marsilio Ficino, na co Pico della Mirandola przytaknął z absolutnym zdecydowaniem.
W kącikach ust Wawrzyńca Medyceusza pojawił się cień uśmiechu zadowolenia. Z pewnością był pewien lojalności swoich przyjaciół.
– Powinniście skupić się na pracy nad odczytaniem wiadomości zawartej w walcach. Kiedy ją odczytamy i jeśli potwierdzimy, że mogły należeć do Aleksandra Wielkiego, zniszczymy je.
– Zniszczymy? – hrabia della Mirandola chciał się upewnić, że dobrze usłyszał.
– Zniszczymy. Gdy są razem, sekret już nie jest bezpieczny.
– Ale jeśli je zniszczymy, wiadomość przepadnie na zawsze. Jakie mamy prawo niszczyć coś, co jest spuścizną całej ludzkości? – sprzeciwił się młody hrabia.
– Nie bądź uparty, Giovanni. Znowu pozwalasz się ponieść bezmyślnemu impulsowi. Ja nie mówiłem o zniszczeniu wiadomości, mówiłem o zniszczeniu walców. Co do wiadomości, będziemy musieli się zastanowić, w jaki sposób zaszyfrować ją ponownie równie dobrze albo lepiej jeszcze, niż to obmyślił Aleksander.
Po słowach Wawrzyńca zaległa niezręczna cisza, jak zwykle w sytuacji, gdy przedstawiony zostaje problem, dla którego nie istnieje zakładane z góry rozwiązanie.
Do tej chwili Giorgio bezmyślnie przysłuchiwał się dyskusji, jak widz mało zaangażowany w odgrywaną sztukę – mówili tajemnym językiem o sekretach i legendach, które znali chyba doskonale, ale które jemu były obce. Skoro jednak walce zmieniły humor samego Wawrzyńca Medyceusza, było jasne, że nie chodzi o żadne szaleństwo ani o fantazje starego Ambrosiusa, więc teraz już Giorgio umierał z ciekawości, żeby poznać wielką tajemnicę. Postanowił zdobyć się na odwagę, aby przełamać barierę dyskrecji, za którą się schował, i przystąpić do walki.
– Przepraszam, panie… – zaczął.
Wszyscy trzej mężczyźni wbili w niego wzrok, jak gdyby zapomnieli, że towarzyszy im jeszcze jedna osoba. Giorgio zorientował się, że znów trzęsą mu się łydki.
– Nie martw się, Giorgio z Castelfranco, nie zapomniałem o tobie. Brat Ambrosius i ty otrzymacie sprawiedliwą zapłatę za walec i za wasze zaufanie…
– Nie, panie, proszę mnie źle nie zrozumieć. Nie chciałem mówić akurat o tym…
Wawrzyniec uniósł brew.
– Jeśli pozwolicie, panie, chociaż nie znam natury i treści tajemnicy, o której mówicie, sądzę, że znam sposób, jak ukryć tę wiadomość.
– Mów, chłopcze – zachęcił go książę. – Co to za sposób?
I Giorgio jął wyjaśniać, wierząc, tak jak wierzył Wawrzyniec, że słowa wypowiedziane w tym salonie nie wyjdą poza jego ściany. Żadnemu nie przyszło wtedy do głowy, że czasem głosy mogą się wymknąć przez najmniej widoczne szpary. I ulecieć.
Od tego spotkania upłynął niemal rok. Rok, który Giorgio spędził w willi Careggi, gdzie pracował razem z Marsiliem Ficinem i Pico della Mirandolą nad przekładem wiadomości z walców i ich ponownym zaszyfrowaniem.
Wspomnienia młodzieńca przestały płynąć i przed jego oczyma na nowo pojawił się niedokończony obraz. Ściągnął go ze sztalug, oderwał płótno z blejtramu, ostrożnie je zwinął i schował w skórzanej tubie, aby je ochronić podczas podróży. Wtedy pierwszy raz odczuł smutek na myśl, że opuszcza to miejsce. Szybko jednak przekonał sam siebie, że najrozsądniej będzie wrócić do Wenecji. Jedynie ojcu Marsiliowi i hrabiemu Pico zostawi wiadomość, dokąd się udaje, a kiedy jego praca zostanie ukończona, powróci do nich.
Być może sekret walców kosztował życie Wawrzyńca Medyceusza… Być może wszyscy znający sekret, tak jak on, są w niebezpieczeństwie… „Nie bierz na swe barki ciężaru, którego nigdy nie będziesz w stanie udźwignąć”. Powinien był usłuchać mądrych słów Fra Ambrosiusa. Teraz było już za późno. Teraz nie miał innego wyjścia, tylko zarzucić płótno na swe wątłe plecy i powlec ten ciężar po drogach mroku, wlec go po kres swoich dni.
Las gierłoski, Prusy Wschodnie
23 sierpnia 1941
Adolf Hitler zamknął drzwi za ostatnią osobą, z którą tego popołudnia miał odprawę, przesunął ręką po grzywce, raczej w maniackim geście, niż żeby ją poprawić, i zgasił górne światło. Mały i funkcjonalny spartańsko urządzony pokój, który czasami służył mu za gabinet, pogrążył się w delikatnym świetle i Führerowi wydał się nawet nieco przytulny. Podszedł do krzesła stojącego za stołem i wtedy usłyszał nieprzyjemne brzęczenie; jednym uderzeniem ręki zdusił komara latającego przy jego policzku. Gdyby nie te ohydne owady, Wolfsschanze, Wilczy Szaniec, byłby fantastycznym miejscem. Skoro jednak schronienie znajdowało się w głębokim, ciemnym lesie, w gorące wieczory komary pojawiały się chmarami i atakowały Führera, za nic mając wszystkie znakomite i niezawodne sposoby ochrony przed nimi, i usiłowały pożreć go żywcem. Hitler nie przejmował się tak bardzo samolotami RAF-u, jak tymi niezmordowanymi krwiopijcami.
Führer przeniósł się do Wilczego Szańca zaledwie przed kilkoma tygodniami, w okresie ataku na Związek Radziecki, który nazwał Operacją Barbarossa. Wilczy Szaniec był miejscem niebywale bezpiecznym, za sprawą samego ukształtowania terenu i dzięki fortyfikacjom; ponadto znajdował się bardzo blisko granicy radzieckiej, co czyniło go idealną siedzibą dowództwa do kierowania tą operacją, która ostatecznie miała wziąć komunistów pod but Trzeciej Rzeszy. Po eksterminacji Żydów, masonów i bolszewików, po uciszeniu i podporządkowaniu sobie kapitalistycznych rządów Zachodu Adolf Hitler będzie rządził światem na swój sposób… A jeśli ten raport, który dziś rano dotarł do niego z Berlina, zawierał to, czego się spodziewał, być może jego szczęście ziści się wcześniej, niż zakładał.
Kiedy już uwolnił się od natrętnego brzęczenia, Hitler zatrzymał wzrok na jedynej teczce, z którą jeszcze dzisiaj musiał się zapoznać i którą zostawił sobie na koniec, niczym kieliszek dobrego koniaku na zakończenie wielkiego obiadu. Usiadł na krześle, ułożył nogi na stole, poluźnił krawat i otworzył teczkę przysłaną z centralnego biura Einsatzstab Reichsleiter Rosenberg, Sztabu Operacyjnego Rosenberga w Berlinie. Teczka nie zawierała zbyt wielu dokumentów, były tam zaledwie trzy kartki: raport eksperta, który przeprowadził badania, i list.
Zdecydował się rozpocząć od pisma. Badacze z Einsatzstab Reichsleiter Rosenberg znaleźli go w prywatnej bibliotece jakiejś żydowskiej rodziny z Krety, ukryty pośród stron starego pamiętnika. Oryginał napisany po łacinie opatrzony był tłumaczeniem na niemiecki. Chodziło o cenny dokument historyczny z XV wieku, którego autorstwo przypisano Giovanniemu Pico della Mirandoli – ów zwracał się do swojego mistrza i przyjaciela, żydowskiego filozofa Eliasza Delmedigo, w odpowiedzi na inne pismo, które tamten przysłał mu był uprzednio. Hitler rozpoczął lekturę: „Willa Careggi, Florencja, 15 listopada 1492”.
W miarę czytania na twarzy Führera wykwitał uśmiech, niemal nieuświadomiony grymas, przejaw trudnego do pohamowania zadowolenia. Kiedy skończył czytać dokument, bez wahania chwycił słuchawkę telefonu i zażądał połączenia z Berlinem; należało wezwać do Wilczego Szańca Heinricha Himmlera i jak najszybciej odbyć z nim ściśle tajne spotkanie.
Podczas gdy Konrad koncentrował się na ekranie iPhone’a, odpowiadając na e-mail, oparłam ręce na stole, żeby z prawdziwą rozkoszą podziwiać dzieło sztuki, które właśnie postawiono mi przed oczyma: opanowanie barwy i fakturę, kształty, proporcje, formę i światło odbijające się na każdej powierzchni w pozornie przypadkowej grze lśnienia i matu.
Ale nade wszystko zapach… Mmm, ten cudowny aromat czekolady najwyższej jakości. Zapach poruszający najbardziej zmysłową część mojego mózgu. Jestem humanistką i nie mam najmniejszego pojęcia, jak nazywa się ten ośrodek mózgu, wiem tylko, że zapach czekolady podnieca mnie naprawdę potężnie. Fondant z Jawy z siedemdziesięciopięcioprocentową zawartością kakao i lody kardamonowe… Nic, doprawdy nic na świecie nie byłoby w stanie dorównać temu deserowi. Nie miało znaczenia, że Rafa, kucharz, co roku wysilał się, żeby zmienić menu w Aromie, najmodniejszej restauracji w Madrycie – ja zawsze prosiłam o ten sam deser.
– Nie spróbujesz?
Nie unosząc głowy znad talerzyka, odpowiedziałam:
– Już próbuję. Nie zakłócaj mojego rytuału. Rozkoszowanie się tym deserem zaczyna się od podniety wzrokowej i węchowej. Nigdy tego nie zrozumiesz – zakończyłam arogancko.
Rzeczywiście Konrad był ofiarą przekleństwa, polegającego na możliwości obejścia się bez deseru. W sumie zwykle kończył jedzenie, popijając czerwone wino. Powoli sączył kieliszek starego wina, podczas gdy ja znaczyłam kąciki swoich ust czymkolwiek, co było słodkie.
– No to dzisiaj byłoby lepiej, żebyś skróciła swój rytuał. Chcę ci coś pokazać i nie chcę, żebyś poplamiła to czekoladą, meine Süße.
Süße, ukochana, ale i słodycz, tak nazywał mnie Konrad i nietrudno było się domyślić dlaczego.
To prawda, że już na samym początku przestrzegł mnie, że będzie to obiad biznesowy. Rozmawialiśmy przez telefon bardzo wcześnie, kiedy on czekał w Monachium na samolot do Madrytu. I jak co piątek umówiliśmy się na kolację; Konrad zadzwonił do Alberta, szefa sali w Aromie, żeby zarezerwował mu jego stolik, ten w samym rogu, w najbardziej intymnym miejscu w restauracji. Wszystko działo się jak zwykle, tyle że tym razem był to obiad biznesowy. Rzecz jasna pomyślałam, że sobie żartuje; był Niemcem i miał specyficzne poczucie humoru.
Pochłonięcie deseru nie zajęło mi wiele czasu, a kiedy jeszcze smakowałam jego wspomnienie, przyniesiono kawę i talerzyk petits fours.
– Co robisz, Ano?
– Zabieram kilka dla Teo. Wiesz przecież, że uwielbia tutejsze petit fours.
– Ależ, meine Süße, nie musisz ich chować do torebki, jakbyś je kradła! Poproszę Alberta, żeby ci ich kilka przygotował. Zostaw je. Przestań już jeść i dobrze wytrzyj ręce.
Zrobiłam to, co kazał mi Konrad, choć nie podobało mi się, że od czasu do czasu traktuje mnie jak dziewczynkę. To prawda, że był ode mnie starszy o prawie dwadzieścia lat, ale to nie usprawiedliwiało jego paternalizmu – skoro byłam dość dorosła, żeby być jego dziewczyną, to na wszystko inne też. Albo przynajmniej tak mi się wydawało.
– Rzuć na to okiem – poprosił mnie, szukając czegoś w wewnętrznej kieszeni marynarki.
Podał mi plik papierów. Natychmiast zdałam sobie sprawę, że są stare: były pożółkłe i wystrzępione, a rozkładano je i składano tyle razy, że istniało niebezpieczeństwo przedarcia ich na zgięciach, jak długo używanej mapy. Rzuciłam na nie okiem i stwierdziłam, że jest to napisany na maszynie list.
– Konrad, kochanie, to jest po niemiecku.
– Przecież czytasz trochę po niemiecku.
– Nie po koktajlu i połowie butelki wina. Och, na Boga, skróćmy to, po prostu powiedz mi, co tam jest napisane.
– Nie bądź leniwa, przeczytam go z tobą.
Przystałam na to, zaciskając zęby, między innymi dlatego, że dyskutowanie z nim było bezskuteczne i wyczerpujące. Ostrożnie rozłożyłam list na stole, dokładnie pośrodku. Na białym obrusie wydawał się jeszcze starszy i jeszcze bardziej pożółkły.
Wewelsburg
2 grudnia 1941
Kochana Elsie,
Mam nadzieję, że gdy dostaniesz ten list, zarówno Ty, jak i mała Astrid będziecie miały się dobrze.
Niestety nie mogę wrócić do domu po mojej podróży do Włoch, jak Ci obiecałem. Sprawy bardzo się skomplikowały w ostatnich dniach i obowiązki związane z nową misją nie pozwolą mi na to. Mam jednak nadzieję na kilka dni przepustki podczas Bożego Narodzenia, żeby być przy Tobie, kiedy urodzi się nasze dziecko.
Po moich poszukiwaniach Astrologa Giorgionego Reichsführer Himmler upierał się, żebym jak najszybciej udał się do mojego nowego miejsca przeznaczenia w biurach Einsatzstab Reichsleiter Rosenberg w Paryżu. Najpierw będę się musiał udać do Berlina na spotkanie z Hitlerem, który pragnie, abym osobiście poinformował go o przebiegu misji. Podkreślam raz jeszcze, nie chcę zawieść zaufania, które pokłada we mnie Führer.
Jutro rano otrzymam oficjalnie decyzję Himmlera o awansie na Sturmbannführera. Byłbym szczęśliwy, gdybyś tu ze mną była w chwili wręczania i podczas przyjęcia, które później zostanie wyprawione, ale rozumiem, że w Twoim stanie nie powinnaś podróżować. Zapewniam Cię, że w każdej chwili będziesz w moich myślach, kochana Elsie, jak zwykle, szczególnie w najważniejszych momentach mojego życia.
Kiedy urządzę się w Paryżu, postaram się do Ciebie zadzwonić, żeby usłyszeć Twój słodki głos. Tymczasem pamiętaj, że Cię kocham i tęsknię za Tobą. Także za małą Astrid. Przekaż jej wiele buziaków i uścisków ode mnie i powiedz, że jest moją śliczną dziewczynką. Uważajcie na siebie obie i uważaj na dziecko, pragnąłbym położyć rękę na Twoim brzuchu i poczuć, jak kopie.
Z całą moją miłością
GEORG
PS Przygotuj mi, proszę, walizeczkę z odrobiną ubrań i mundurem, którą zostawiłem w domu. Ktoś po nią przyjdzie, żeby zabrać ją do mojego nowego miejsca przeznaczenia.
Chociaż skończyłam czytać, przez chwilę przyglądałam się listowi. Czułam się niezręcznie, jakbym wtargnęła z butami w czyjeś osobiste sprawy, jakbym weszła do sypialni jakiegoś małżeństwa i ukradkiem podsłuchiwała.
– Nieźle, co? – Konrad przywrócił mnie do rzeczywistości.
– Skąd to wytrzasnąłeś?
Konrad uśmiechnął się szelmowsko.
– Cóż, mam dobre źródła. Kilka osób grzebie na pchlich targach, poddaszach i w antykwariatach albo w moim imieniu licytuje rzadkie rzeczy. Wiesz przecież, że jestem zapalonym kolekcjonerem.
W istocie wiedziałam o tym. Konrad był prawdziwym maniakiem sztuki i starożytności, który w dodatku mógł sobie pozwolić na niebywale kosztowny nałóg kupowania ich. Tak naprawdę posiadał jedną z największych kolekcji sztuki w Europie, szczególnie malarstwa. Nie mówiąc już o tym, że to sztuka chyba nas ze sobą połączyła.
Spojrzałam znów na list, list nazisty; papier, którego dawno temu dotykały jego ręce, i słowa napisane pod dyktat jego nazistowskiego umysłu. Włos się jeżył na głowie.
– To list jakiegoś nazisty – taka była moja pierwsza ocena, chociaż wiedziałam, że nie tego oczekiwał Konrad.
– Wiem o tym.
– Co oznacza Sturmbannführer?
– Major. Comandante według szarży hiszpańskiej. Major SS.
– No proszę. Nie dość, że nazista, to jeszcze z SS. Bardzo ładnie!
– Wiem, o co ci chodzi, i rzeczywiście jest możliwe, że był fanatykiem, kryminalistą i mordercą Żydów. Większość z nich była, a współczesne imaginarium przynosi nam ideę, że tacy byli wszyscy: kino, telewizja, literatura… demonizują ich. Ale SS była organizacją znacznie bardziej złożoną.
– Chcesz ich usprawiedliwiać?
– Zabrakłoby mi argumentów. Chcę ci tylko wskazać, że fakt przynależności do SS nie czyni od razu z człowieka kryminalisty. Na przykład Waffen-SS było organizacją wojskową: wojsko, żołnierze, z wszystkimi tego zaletami i wadami. Byli żołnierze brutalni i kryminaliści, byli też tacy, którzy po prostu bronili swojego kraju z honorem, jak w każdym innym wojsku. Podczas procesu w Norymberdze większość żołnierzy z regularnych oddziałów Waffen-SS została uwolniona od wszelkich zarzutów kryminalnych, dzięki zeznaniom ich wrogów z pola bitwy.
Te słowa obrony kazały mi przypomnieć sobie, że mimo wszystko Konrad jest Niemcem i że obaj jego dziadkowie walczyli w drugiej wojnie światowej. Jego podejście mogło być dyskusyjne, ale na pewno było zrozumiałe.
– A kim był nasz przyjaciel Georg? Nazistą dobrym czy nazistą złym? Biorąc pod uwagę ten list, zdaje się mieć ludzkie uczucia…
Konrad pochylił się i głęboko westchnął.
– Och, Ano! Czy przyznasz wreszcie, że najbardziej twoją uwagę zwrócił obraz Giorgionego?
– Być może. – Z przyjemnością jeszcze trochę bym się z nim podroczyła.
– W porządku, skoro tobie fondant czekoladowy uderzył do głowy, ja zachowam powagę.
A jeśli Konrad potrafił coś robić naprawdę dobrze, to z pewnością zachowywać powagę. Zaczęłam więc myśleć, że to zaproszenie na kolację nie było takie samo jak co piątek, lecz rzeczywiście chodziło o obiad biznesowy.
– Ty jesteś ekspertem od Giorgionego i wiesz lepiej niż ja, że w żadnym katalogu na świecie nie istnieje jego obraz zatytułowany Astrolog.
Miał rację, że jestem ekspertem od Giorgionego. Mój doktorat z historii sztuki nosił tytuł: „Giorgio z Castelfranco, niejasny malarz epoki renesansu”.
– Tak, ale wiem też, że ze wszystkich katalogów malarzy katalogi Giorgionego są chyba najbardziej zmienne. To, co wczoraj nie było dziełem Giorgionego, bo brano to za dzieło Tycjana albo w ogóle nie wiedziano, komu je przypisać, dziś jest Giorgionem. Wszystko przez jego manię niepodpisywania praktycznie żadnego obrazu. Na pewno nie wyobrażał sobie, ile pracy przysporzy przyszłym pokoleniom ekspertów.
– A zatem jest możliwe, że mamy szansę odkryć dla świata sztuki nowego Giorgionego, czy ty zdajesz sobie sprawę, co to oznacza?
Podchodziłam nieco sceptycznie do entuzjazmu Konrada. Praktyka zawodowa nauczyła mnie nie dowierzać żadnemu dokumentowi, który obiecuje wielkie znalezisko.
– Może chodzi o obraz Giorgionego już skatalogowany, któremu nasz przyjaciel Georg nadaje inny tytuł. Często się tak zdarza: Trzej filozofowie albo Trzej królowie, Śpiąca Wenus albo Wenus drezdeńska… Rzadko który obraz ma tylko jeden tytuł. Co więcej – naszło mnie nagłe wspomnienie – o ile mi wiadomo, istnieje obraz zatytułowany Piaskowy zegar, znany także jako Astrolog, który przez jakiś czas przypisywano Giorgionemu, ale obecnie większość ekspertów uważa, że nie ma z nim nic wspólnego.
Konrad przyglądał mi się przez dłuższą chwilę, jakby się zastanawiał, dlaczego ten list, o którym myślał z takim entuzjazmem, jest mi obojętny.
– Powiedz mi, że robisz za adwokata diabła – podsumował w końcu.
Ku mojemu zaskoczeniu Konrad, całkowite zaprzeczenie człowieka, który mógłby wzbudzać choć odrobinę żalu, na krótką chwilę wywołał we mnie współczucie. Wyglądał na naprawdę zawiedzionego.
– Przykro mi, kochanie – usprawiedliwiłam się, gładząc go po policzku. – Prawda jest taka, że świat sztuki to świat pełen blefów, wielkich odkryć, po których nic nie zostaje. Przyglądam się temu codziennie.
W tym momencie zatrzymał moją dłoń przy policzku.
– Czy mimo wszystko… nie uważasz, że warto by to sprawdzić?
Ponownie rzuciłam okiem na list.
– Ale ta informacja to za mało, Konradzie. Wiemy tylko tyle, że ten mężczyzna miał na imię Georg. Było pewnie tysiące nazistów o tym imieniu!
Jakby był z góry przygotowany na moje zastrzeżenia, przypuścił kontratak, pokazując mi kopertę z adresem nadawcy.
– Nazywał się Georg von Bergheim, Sturmbannführer SS Georg von Bergheim. Masz już człowieka z imieniem i nazwiskiem.
Westchnęłam, uznawszy się za pokonaną.
– Dobrze się nad tym zastanów, meine Süße, po co Hitler tak bardzo by się interesował konkretnym obrazem, kiedy miał wielką organizację rabującą dzieła sztuki w całej Europie?
W zaledwie cztery lata moje życie obróciło się o sto osiemdziesiąt stopni. Można by powiedzieć, że z Kopciuszka stałam się księżniczką, a mniej poetycko, że z budynku przemysłowego stałam się modnym lokalem. Sprawcą mojej przemiany był właśnie Konrad.
Konrad Köller należał prawdopodobnie do grona najbogatszych ludzi Europy. Prasa określała go jako niemieckiego przedsiębiorcę, w sposób bardzo niejasny klasyfikując kogoś, kto w zasadzie nie wiadomo czym się zajmuje, bo tak naprawdę zajmuje się wszystkim: telekomunikacją, transportem, budownictwem, turystyką, bankowością, farmacją… Mniej poważna prasa zwykle określała go raczej po tym, co posiada, niż po tym, kim jest: samochody, którymi jeździ, z tych, co to człowiek odwraca głowę, kiedy przejeżdżają; cudowne domy we wspaniałych miejscach; prywatny samolot, jacht, kolekcje sztuki oraz, jakżeby inaczej, kobiety. Podczas swych ponad pięćdziesięciu lat życia Konrad utrzymywał stosunki z długą listą kobiet, którą chwilowo zamykałam ja. Łamał przy tym większość schematów odpowiadających jego wiekowi: kawaler, wysportowany, atrakcyjny i niezmordowany jak dwudziestolatek, nawet bardziej niż większość znanych mi dwudziestolatków. A za to wszystko mógł być wdzięczny łaskawym genom, ale także osobistemu trenerowi oraz styliście, którzy dbali, żeby jego dieta była zdrowa, ćwiczenia odpowiednie, a odzież bez zarzutu.
Mając na względzie okoliczności, fakt, że zostałam dziewczyną Konrada, był dla mnie zaskoczeniem, a dla większości zdarzeniem niemal paranormalnym. Bo tak naprawdę byłam zwyczajną dziewczyną.
Zaczynając od samego imienia: Ana. Dobrze, że chociaż moja matka, roztrzepana Francuzka, postanowiła, że jej córki będą miały nazwiska połączone w jedno – García-Brest, co wygląda chic i charmant.
Mój wygląd też był zwyczajny: ani nie wysoka, ani nie niska, ani bardzo gruba, ani bardzo chuda, ani bardzo ładna, ani bardzo brzydka. Dopóki Konrad nie pojawił się w moim życiu, byłam jedną z tych kobiet, które nie mają żadnego problemu, żeby wyjść na ulicę bez makijażu; które nie przejmują się włosami – związywałam je gumką i sprawa załatwiona; które nieszczególnie interesują się modą – wkładałam cokolwiek, nie ryzykując zbyt wiele, żeby nie wyglądać na to, że się przebieram; kilogram w górę czy w dół też nie spędzał mi snu z powiek, bo chciałam czerpać przyjemność z jedzenia. Aż w moim życiu pojawił się Konrad… Od tamtego momentu nie wychodziłam na ulicę z nieumalowaną twarzą, bo to wydawało mu się zaniedbaniem; miałam cieniowane włosy, bardzo stylową fryzurę z refleksami w trzech kolorach, które co dwa miesiące poprawiał wybrany przez niego fryzjer, ubierałam się w markowe ciuchy w jednym z butików na Milla de Oro w Madrycie, zawsze wspomagana jego wyszukanym gustem, i uważałam na wagę, żeby nie słuchać: „Meine Süße, wyglądasz znakomicie. Nie niszcz tego zjadaniem jeszcze jednego cukierka”.
Moja inteligencja, wykształcenie i zawód również były zwyczajne. Studiowałam historię sztuki, bo rodzina ze strony ojca zawsze w jakiś sposób związana była z tym światkiem: mój dziadek był malarzem, mój ojciec marszandem i właścicielem galerii. Później, ponieważ nie miałam jasności, czemu się poświęcić, zrobiłam doktorat. Kiedy go skończyłam, byłam pewna tylko jednego: że najlepiej w życiu potrafię się uczyć, więc zaczęłam się przygotowywać do egzaminów dla rzeczoznawców muzeów państwowych. Udało mi się je zdać po czterech latach i podjęłam pracę w Narodowym Muzeum Ceramiki i Przedmiotów Zbytku Gonzalo Martí w Walencji, w oczekiwaniu na miejsce w Madrycie. Tak było, dopóki w moim życiu nie pojawił się Konrad… Bo wtedy zaczęłam pracować w Dziale Komunikacji Muzeum Narodowego Prado. Nie byłam już przez cały dzień otoczona ceramiką i przedmiotami zbytku, ale Amerykanami, Japończykami, Chińczykami i przedstawicielami innych narodów, do których musiałam się uśmiechać i wciskać im kit. Nie chodziłam już w podartych dżinsach, szerokich koszulach i adidasach, ale w nienagannych garsonkach i butach na niebywale wysokich obcasach.
Mój samochód był zwyczajny. Granatowy renault clio, który wcześniej należał do mojej matki i który ojciec mi podarował, kiedy skończyłam studia. Aż w moim życiu pojawił się Konrad … i na urodziny podarował mi mercedesa cabrio SLK.
Konrad wiele zmienił w moim życiu. Wydobył ze mnie blask, jak ze starej srebrnej łyżeczki leżącej w zapomnieniu na dnie szuflady. Umieścił moje imię w brukowcach i na wielu zawistnych językach. Przekonał mnie, że mam w sobie coś szczególnego, czego nie powinnam marnotrawić na strychach starego muzeum ani pod warstwami szerokich i wygniecionych ubrań. Lekko mnie popchnął w kierunku jasnej strony życia i prowadził mnie tam za rękę, pieszcząc przy tym moje uszy setkami przyjemnych słówek. I ja go kochałam, kochałam go jak nigdy wcześniej nikogo innego, jak podziwiane dzieło pewnie uwielbia swojego twórcę, tego, który nadał mu kształt delikatnymi pieszczotami, a czasem nawet uderzeniami dłuta.
Jedyną rzeczą, której Konrad nie zmienił w moim życiu, było moje mieszkanie. Też nie było o czym gadać, ale broniłam się przed opuszczeniem go z numantyjskim uporem, zresztą z dobrym skutkiem, mimo że przez pierwsze dwa lata naszego związku upierał się, żebym przeprowadziła się do jego ekskluzywnego dwustumetrowego apartamentu na poddaszu z prywatnym basenem na ulicy Velazqueza. Konrad nie mógł zrozumieć, że wolę moją mikroskopijną mansardę z tarasem wielkości dużej doniczki, do której wchodzi się z wielkim wysiłkiem po drewnianych, zużytych i skrzypiących schodach starego budynku bez windy z tradycyjnego placu w dystrykcie Chamberí. Jednak moja mansarda znaczyła dla mnie o wiele więcej. Była symbolem mnie samej, tej niewielkiej reszty, która pozostała z esencji mojego „ja”; była pomięta i miała cygańską duszę jak ja; po zamknięciu drzwi tutaj mogłam znowu być sobą. A poza tym miałam do niej ogromny sentyment, bo kiedyś była studiem mojego dziadka i to on mi ją zostawił, umierając. Dlatego kiedy wieczorami czytałam przy oknie, pojawiały się wspomnienia: jak siedząc na tych samych miodowych deskach podłogi, zabazgrałam jako dziewczynka setki kartek i w końcu plamiłam sobie palce farbą pod czułym okiem dziadka; jak przy stole w kuchni razem zajadaliśmy ciastka z czekoladą, a na tarasie w letnie noce rysowaliśmy konstelacje gwiazd i księżyc w nowiu.
Tamtego wieczoru też było lato – końcówka lata – i księżyc w nowiu. I tak jak w wiele innych nocy jadłam kolację w mieszkaniu Teo i Antonia, moich sąsiadów. Rzadko się zdarzało, żebym na koniec dnia do nich nie wpadła, przede wszystkim z dwóch powodów: ich taras był większy, a ich kolacja znacznie lepsza niż moja, bo Antonio, który był z Getxo, gotował jak anioł – jak baskijski anioł, bo jestem przekonana, że co do kuchni, należą do oddzielnej grupy. Sałatka z kiełków z kaczką, kalmary gotowane w atramencie i suflet jabłkowy były daniami, które Teo i Antonio podawali na co dzień, bez szczególnej okazji.
Poza tym Teo był jednym z moich najlepszych przyjaciół, może najlepszym. Byliśmy przyjaciółmi od czasów uniwersyteckich i dzięki mnie poznał Antonia, kiedy ten kupił mieszkanie drzwi w drzwi z moim. To była gwałtowna miłość. „Kochanie, gwałtowna miłość to bardzo pedalska rzecz – poinstruował mnie Teo. – Wprawdzie bardzo hałasujemy, ale jest nas niewielu i nie możemy tracić czasu na umizgi: widzisz go, więc go bierzesz, i już”. Przy Teo nie mogło być umizgiwania się; był typowym przykładem homoseksualisty, nad którymi my, kobiety, użalamy się, że są ogromną stratą dla naszej płci. Krótko mówiąc, chodziło o kobiecą wrażliwość ukrytą w ciele Hugh Jackmana. „Moje życie byłoby znacznie prostsze, gdybyś nie był gejem i ożenił się ze mną”, popłakiwałam od czasu do czasu na ramieniu przyjaciela.
Przypadek Antonia był inny: „Jestem starą ciotą, ale Toni należy do tych gejów, którzy po prostu się nie zdarzają”, jak go podsumował Teo. Poza tym, że był z Getxo, Antonio miał zawód bardzo hetero inżyniera budowlanego i patrząc na jego brzuch, żółty kask i brodę, nikt by nie powiedział, że faceci są mu potrzebni do czegoś innego niż do wspólnego oglądania meczów, popijania piwa i do rzucania dziewczynom świńskich teksów z rusztowania. W sumie Antonio i Teo stanowili bardzo malowniczą parę: ucieleśniali powiedzenie, że „każda potwora znajdzie swego amatora” w wariancie gejowskim.
Prawda jest taka, że uczyniliśmy z szóstego piętra swego rodzaju komunę: miejsce otwartych drzwi, dzielonych pomieszczeń i jednej kuchni, kuchni Antonia.
– Idę się położyć, umieram ze zmęczenia – ogłosił Antonio, ziewając, chwilę po kolacji.
– Nudny jesteś, Toni. Jest sobota! Zostań z nami chwilę. Jeszcze jedno limoncello postawi cię na nogi – zachęcał go Teo.
Nie zwracając na to uwagi, Toni wstał z krzesła, cmoknął Teo w usta, a mnie w policzek.
– Dobranoc, kochana.
– Kolacja była przesmaczna, Toni, jak zwykle.
– Dziękuję. Jutro będzie coś nowego. Nie zapomnijcie wstawić kieliszków do zmywarki i włączyć jej, bo jak nie, to nie zmieszczą się naczynia ze śniadania – wydał nam dokładne instrukcje, wychodząc z tarasu.
– Zachowujesz się jak burżuj – rzucił za nim Teo. – I powiem ci, że trochę się roztyłeś! – Potem szepnął mi: – To go bardzo denerwuje.
– Jestem burżujem i już jestem gruby – odkrzyknął mu Toni ze środka. – Dobranoc, kochanie.
– No, nie wydaje się jakoś szczególnie urażony.
– Udaje twardziela. Właśnie stoi na wadze, a na śniadanie zje moje Special-K, mówię ci.
Uśmiechnęłam się do niego i rozparłam w fotelu. Tej nocy też można było rysować konstelacje – była piękna, chłodna i spokojna. Ledwie docierał do nas szmer nocnego ruchu i cały taras był spowity wonią mokrej ziemi świeżo podlanych kwiatów i aromatem ziół, które Antonio posadził w rogu: bazylii, rozmarynu, mięty…
Teo rzucił mi cieniutki koc.
– Trzymaj, kochanie, bo przy tej nocnej wilgotności strasznie ciągnie po nogach…
Otuliłam się i ponownie zanurzyłam usta w kieliszeczku limoncello.
– Kiedy wraca Konrad? – zapytał.
– W przyszły piątek nic z tego. Zawsze gdy jedzie do Hongkongu, zostaje przez kilka dni, żeby w pełni wykorzystać podróż.
– A pomyślałaś już, co zrobisz?
– Nie jestem pewna. Z jednej strony nęci mnie ciekawość, a z drugiej wydaje mi się to stratą czasu. Próby odnalezienia obrazu, o którym zresztą historia mówi, że nie istnieje, na podstawie listu sprzed siedemdziesięciu lat to jak szukanie igły w stogu siana.
– Mnie to się wydaje zabawne. Jak poszukiwanie skarbu albo coś takiego, nie?
– Rzeczywistość nigdy nie jest tak romantyczna, Teo. Wielkie odkrycia zdarzają się po wielu latach przebywania w zamknięciu zakurzonych i nieuporządkowanych archiwów, okupionego utratą przyjaciół i uczuleniem na światło słoneczne jak u wampirów ze Zmierzchu. Tak albo przez przypadek.
– No to może przypadek stuka do twoich drzwi: w twoje ręce wpadł tajemniczy list… – zauważył Teo z aktorską przesadą.
– Żeby uspokoić Konrada, zaczęłam od przeglądania Internetu. W liście jest tak niewiele informacji, że prawie nie wiem, co wpisać w Google: Himmler, ponad milion wyników, Astrolog Giorgionego – ani jednego, bo nie istnieje, major SS Georg von Bergheim, wszystko razem, nic… Mogę tylko zacząć od Einsatzstab Reichs-leiter Rosenberg.
– Co to takiego?
– Sztab Operacyjny Rosenberga, eufemistyczna nazwa organizacji, która zajmowała się rabunkiem dzieł sztuki z terytoriów okupowanych przez Niemcy. Rosenberg rozkręcił sztab i formalnie był jego zwierzchnikiem, choć w praktyce, przynajmniej na Zachodzie, wszystko zależało od Göringa.
– To ten grubas, co nie? Pamiętam dobrze, bo skojarzenie Göring–gruby świetnie do siebie pasuje!
Zaśmiałam się z mnemotechnicznych pomysłów Teo.
– Tak, był gruby. I był jednym z nazistów z największym fiołem na punkcie sztuki. W swojej rezydencji Carinhall chciał zrobić wielkie muzeum i udało mu się tam zgromadzić ponad tysiąc trzysta obrazów, do tego rzeźby, gobeliny, meble, dywany… Wszystko skonfiskowane z prywatnych kolekcji z terytoriów okupowanych.
– No to pewnie Göring zabrał ten obraz. To proste, stara! – zauważył Teo, upraszczając sprawę.
– Nie. Zakładając, że obraz istniał, co można wywnioskować z listu, sam Hitler poprzez Himmlera mógł nakazać jego odnalezienie.
Teo uniósł dłoń do czoła w bardzo stylizowany sposób, niczym balijska tancerka, i spojrzał na mnie cielęcymi oczami.
– Teraz to już naprawdę się zgubiłem, kochanie. Co ma z tym wspólnego Himmler? Czy to nie ten kretyn w okularkach z SS, który załatwił wszystkich Żydów i gejów?
– W zasadzie tak. To był dowódca SS.
– A co to ma wspólnego z twoją sprawą?
– Nie mam zielonego pojęcia. Oto istota problemu: mój kochany Konrad przekazał mi jedynie list nazistowskiego dowódcy do żony z trzema kiepskimi tropami i chce, żebym z tego skleciła odkrycie stulecia. Wnioski: zaczęłam przeglądać Internet i o nazistach wiem tyle, że mogłabym wziąć udział w teleturnieju, ale nic poza tym. W jakiś sposób musiałabym zdobyć inne dane na temat majora Bergheima.
– No to, kochanie, już cię widzę w ohydnym i zafajdanym archiwum.
– Ja powiedziałam tylko zakurzonym i nieuporządkowanym, ale niech będzie.
Chwilę po skończeniu rozmowy telefonicznej z Konradem w liście kontaktów BlackBerry odszukałam numer Teo i nacisnęłam zielony przycisk. Odebrał, ledwie umilkły pierwsze takty piosenki Kylie Minogue, którą miał zainstalowaną w komórce.
– Gdzie jesteś? – zapytałam, zanim pozwoliłam mu przemówić.
– Uwierz mi, że nie chcesz wiedzieć, którą część ciała właśnie sobie depiluję…
– Nie, nie chcę tego wiedzieć. Ale chcę, żebyś pojechał ze mną do Paryża. W odpowiedzi nie dopuszczam nie.
– Do Paryża?! Chyba zwar… – Usłyszałam krzyk po drugiej stronie telefonu. – Kurwa! Uważaj, palancie, bo jesteś blisko kufra ze skarbami… Ana? Ana, kochanie… Słuchaj, potem do ciebie oddzwonię. – I odłożył słuchawkę, zanim zdążyłam zaprotestować.
Tego popołudnia uciekłam z muzeum chwilę przed czasem, bo byłam zmęczona i w kiepskim humorze. Zastałam puste mieszkanie; ani Teo, ani Toni nie wrócili do domu, i to jeszcze bardziej zepsuło mi humor. Nie znosiłam być sama, co więcej, bałam się samotności, samotność napawała mnie strachem, sprawiała, że czułam się słaba. Tolerowałam tę prostą ideę jedynie jako stan przejściowy, przystanek, na którym zmienia się pociąg.
Zrzuciłam buty i postanowiłam złupić lodówkę moich sąsiadów; butelka białego wina, która została z kolacji poprzedniego dnia, wielkie pudełko lodów Häagen-Dazs o smaku waniliowym i ciasteczkowym. Byłam gotowa przytyć kilka kilogramów z dość dziecinnym zamiarem podenerwowania Konrada.
Puściłam płytę z jazzem i wyszłam na taras. Wyraźnie było widać, że lato dobiega końca, już nie z powodu temperatury, która w dalszym ciągu była wysoka jak na tę porę roku, ale z powodu światła; dni stawały się coraz krótsze. O wpół do ósmej taras spowijał półmrok. Niemniej jeszcze było słychać wrzawę bawiących się w parku na dole dzieciaków, które wykorzystywały ostatnie dni wakacji.
Zgrzyt klucza w zamku uprzedził mnie, że Teo wraca do domu po sesji depilacji. Poczułam nagłą ulgę. Słyszałam, że wchodzi na taras, ale nie odwróciłam się, żeby go pozdrowić.
– Późno przychodzisz – rzuciłam lakonicznie.
– Wykorzystałem sytuację, żeby zrobić sobie peeling, a potem poplotkowałem z recepcjonistką, więc dała mi trzy niesamowite kremy. No dobra, cześć. – Pocałował mnie, na co niechętnie przystałam. – Na co się dąsasz, królewno?
– Nie dąsam się, jestem zmęczona…
Teo spojrzał na mnie ze zmarszczonym czołem.
– No, co ty, kochana, wyluzuj się! A to co znowu? – Wskazał na butelkę wina i lody.
– Wino.
– Wiem, ale jak zamierzasz je wypić?
– Z gwinta.
– Nie bądź wulgarna, kochanie, nie jest ci z tym do twarzy. I te lody… Nie mów, że popijasz je winem. Co za świństwo!
Zaniósł lody z powrotem do środka i po chwili pojawił się z dwoma kieliszkami. Szczodrze nalał wina do każdego z nich, zapalił kilka aromatycznych świec i kazał mi się położyć. Następnie usiadł obok mnie i ułożył moje stopy na swoich kolanach.
– Cały twój problem polega na tym, że nie potrafisz się wyluzować. Na szczęście masz mnie i zaraz ten problem rozwiążę – oświadczył, masując mi stopy okrutnie zmaltretowane butami na obcasie.
Wzięłam łyk chłodnego białego wina o owocowym smaku i po chwili zaczęłam jęczeć z rozkoszy. Dziecięca wrzawa z parku zaczęła ustępować miejsca muzyce Diany Krall, podczas gdy świeca spowijała nas aromatem zielonej herbaty.
– Opowiesz mi, co cię gryzie?… A potem porozmawiamy o Paryżu – wymamrotał Teo, silnie uciskając mi stopy.
W odpowiedzi znowu tylko jęknęłam, rozleniwiona i przymilna niczym kotka w rui.
– Mmm… Nie chcę…
– Mam to w nosie. Chyba nie myślałaś, kochana, że ten masaż dostaniesz gratis?
Niechętnie, ale przekonana, że nie ma innego wyjścia, ustąpiłam.
– Pokłóciłam się z Konradem… – wyznałam.
Cisza i uciskanie podeszwy.
– Nie znoszę, kiedy zachowuje się wobec mnie jak niemiecki trep!… Ale przede wszystkim nie znoszę, kiedy staje się pobłażliwy i przyznaje mi rację jak wariatce.
Dalej cisza i uciskanie.
– Już wczoraj podczas kolacji w domu moich rodziców zobaczyłam, że jest spięty. Sam wiesz, ile nerwów kosztują nas te spotkania…
Teo kiwnął głową. Aż za dobrze znał historię napięć, jakie wywołują takie spotkania, i wiedział, że Konrad nie był temu winien – był tylko przyczyną.
Mój ojciec nie tolerował tego, że jesteśmy razem. Konrad był jego najlepszym klientem – w sumie to ojciec nas ze sobą połączył. Dzięki niemu Konrad odkrył pewnego młodego malarza z wielkim talentem, któremu pomagał jako mecenas, i dlatego bardzo się liczył ze zdaniem ojca w sprawach kupowania obrazów. Jednak być czyimś klientem a być kandydatem na jego zięcia albo de facto już nim być – to całkowicie odmienne sprawy. Różnica wieku i statusu materialnego, rozpustne życie Konrada… to były jedynie niektóre argumenty ojca przeciwko niemu.
Moja matka na wszystko, co wiązało się z Konradem, patrzyła zupełnie inaczej. Ona go uwielbiała. Dla niej był zwieńczeniem wszelkich działań matki, która pragnie zapewnić córkom to, co najlepsze: lata kultywowania najlepszych przyjaźni, wybierania najlepszego środowiska i wydobywania wszystkiego, co najlepsze z naszych kobiecych i społecznych zdolności, zostały zrekompensowane; a jeśli chodzi o mnie – była to rekompensata szczególnie niespodziewana i miła, bo matka już się bała, że na zawsze zostanę ropuchą zamiast księżniczką. Problem w tym, że matka miała świadomość, że Konrad należy nie tylko do innej klasy społecznej, ale wręcz do innego wymiaru, i wychodziła ze skóry, żeby dorównać mu poziomem, co wywoływało w niej silny stres i nieustające frustracje.
Osobnym rozdziałem byli moja siostra, szwagier i siostrzeńcy. Siostra wyglądała jak Susanita z Mafaldy; wyszła za mąż i miała dzieci, troje, dla ścisłości, których opiece poświęcała większość czasu. Ponadto miała zajęcie zaspokajające jej pretensje kobiety nowoczesnej i profesjonalnej, tak jak wymagają tego zasady nowego pokolenia. W odróżnieniu ode mnie odziedziczyła po rodzinie talent plastyczny, więc poświęcała się malowaniu pamiątek ze ślubów, komunii, chrzcin, obrazków dla dzieci, zaproszeń… To znaczy każdego przedmiotu dającego się namalować, a potem sprzedać przez Internet. W sumie moja siostra prowadziła życie poświęcającej się matki i bystrego zawodowca, które normalnie odrzucamy, mając dwadzieścia lat, ale tęsknimy za nimi po czterdziestce, kiedy zaczynamy się śpieszyć w poszukiwaniu męża, dzieci i interesów przez Internet.
Mój szwagier był typem dość bezbarwnym: doradca finansowy, ornitolog z zamiłowania, zbieracz znaczków i doskonały gracz w tryktraka. Nudziarz z niebywałym talentem do wzbudzania apatii i znużenia w swoim otoczeniu.
Nie sądzę, żeby Konrad miał coś przeciwko nim, gdyby ich rozpatrywał indywidualnie, ale jako grupa rodzinna doprowadzali go do rozpaczy. Moja siostra zwykle zadręczała go opowieściami o licznych wizytach u pediatry, zadaniach szkolnych i zamówieniach na swoje prace. Szwagier nudził go tak jak wszystkich. A siostrzeńcy brudzili mu markowe ubrania, podgryzali chleb i zadręczali go setkami dziecinnych piosenek w swoim okropnym angielskim.
Tak więc niedzielne obiady w domu moich rodziców były dla Konrada torturą i sprawiały, że skręcał mu się żołądek. Doprowadzenie go do normalnego stanu zajmowało mi kilka dni. Jeśli mój facet i ja się kłóciliśmy, to właśnie w te dni.
Nawet nastrój rozluźnienia, niemal błogostan, w który wprowadził mnie Teo, nie był wystarczający, żeby mnie nie odrzucało na samą myśl o Konradzie.
– Doskonale, kochanie, walnij jeszcze winka i opowiedz wszystko od początku – zaproponował.
Posłuchałam go i mówiłam dalej:
– Wszystko zaczęło się od tego listu, przeklęta niech będzie godzina… Zapytał mnie, czy coś zrobiłam, więc powiedziałam prawdę: że nie ma się czego uchwycić, że nawet nie wiem, czego, u diabła, mam szukać, że Internet, że Einsatzstab i że w ogóle, gdyby matka Tarzana, i tak dalej. No i wtedy pojawia się ta jego żyłka wielkiego przedsiębiorcy z rozwiązaniem dla każdego problemu, i pyta mnie, dlaczego nie sprawdzę, kto zajmuje się archiwami Einsatzstab w Paryżu, bo na pewno takie są, żebym napisała e-mail do człowieka odpowiedzialnego za te sprawy i go o to wypytała. „Zgoda, Konrad – odpowiedziałam – ja mu wyślę e-mail i zapytam, ale o co, do cholery, go zapytam, skoro nie chcesz, żeby ktokolwiek się dowiedział, że szukamy tego obrazu…”
– A dlaczego nie chce, żeby ktokolwiek się dowiedział, co?
– Nie pytaj mnie, to paranoja Konrada. Ma niemal pewność, że jest o krok od odkrycia stulecia, i nie chce, żeby ktokolwiek go ubiegł. Reasumując, kazał mi wymyślić jakiś pretekst, żeby się dostać do archiwum. Ja mu odpowiedziałam, że skoro to takie proste, to dlaczego sam tego nie zrobi albo któraś z jego licznych sekretarek. I wtedy właśnie zaczął być pobłażliwy i powiedział, że w porządku, że mam rację, że to pewnie coś niebywale skomplikowanego. I kłótnia gotowa i foch na trzy tygodnie, jak znam siebie.
– Taa…
– „Zupełnie nie rozumiem, dlaczego tak ci zależy, żebym się tym zajęła” – rzuciłam mu. „Zafiksowałeś się na tym liście…” A on mi odpowiedział, że to on właśnie nie rozumie, skąd u mnie takie przywiązanie do rutyny i dlaczego boję się zaryzykować, zrobić coś szalonego i sama już nie wiem, jakie jeszcze inne bzdety. Szlag by to trafił! Przecież odkąd go poznałam, moje życie to pierdolony chaos! Chuj tam, nie rutyna!
– Spoko, kochanie, bo będę ci musiał zaaplikować valium, które w połączeniu z winem załatwi cię na cacy. Walnij jeszcze jednego i spłucz te niewyparzone usta!
– Aj, Teo, bo się wkurzę…
W tej chwili trzasnęły drzwi wejściowe i zaraz na tarasie pojawił się Antonio.
– Cześć, narzeczeni.
– Część, kochanie, późno wracasz…
– Byłem na rynku po morszczuka na kolację…
– No to mnie pocałuj, morszczuku. I dziewczynkę też, bo jest smętna.
Znów przyjęłam postawę pieszczotliwej kotki i pozwoliłam, żeby Toni pocałował mnie w czółko.
– Pokłóciła się z Kartoffel – wyjaśnił mój przedstawiciel.
– Ach, kłótnia zakochanych? Jak słodko!
– Nie ma w tym nic śmiesznego, Toni – zbeształam go.
– Chodź, słoneczko, weź sobie kieliszeczek i pomóż mi ją pocieszyć i wypić to wino, zanim się ogrzeje.
– Nie, najpierw przygotuję kolację. Zaraz zobaczysz, jak znakomitymi daniami przepędzę wszystkie twoje żale, kochana. Później wszystko mi opowiecie.
Tak się stało. Po chwili pałaszowaliśmy morszczuka à la Bilbao, naprawdę znakomitego, który nieco uśmierzył moją złość.
– Więc wściekła rzuciłaś mu słuchawką, a co zrobiłaś potem? – zapytał mnie Teo, śledząc naszą rozmowę, ale nie unosząc wzroku znad starannej obwódki, którą zakreślał kawałkiem chleba w plamie oliwy, czosnku i zielonej pietruszki na półmisku z morszczukiem.
– Zadzwoniłam do ciebie, gotowa wyruszyć do Paryża choćby jutro…
– No proszę, zwyczajni śmiertelnicy wysyłają się wzajemnie w cholerę, ale ponieważ twój narzeczony jest multimilionerem, wysyła cię do Paryża. To dopiero poziom, kochana!
Toni uśmiechnął się na to skojarzenie swojego chłopaka.
– Cicho bądź – przerwałam Teo. – Byłam tak wkurzona, że chciałam zwiać dokądkolwiek, żeby mu pokazać. Ale skoro ty odłożyłeś słuchawkę, nie zostało mi nic innego, niż pomyśleć. Wróciłam do Internetu i znalazłam człowieka od kontaktów w archiwum Einsatzstab we Francji. To niejaki doktor Arnoux, który jednocześnie jest dyrektorem Departamentu Badań przedstawicielstwa EFLA we Francji…
– Słabo brzmi to EFLA, mała.
– European Foundation of Looted Art, Europejska Fundacja na rzecz Zrabowanych Dzieł Sztuki. Brzmi lepiej? Napisałam do niego, że chciałabym pogrzebać w archiwach i czy jest to możliwe. Nie spodziewałam się, że odpowie mi tak szybko. Dokładnie po dziesięciu minutach przysłał e-mail, w którym wyraził żal, że do tej pory nie jest możliwe badanie archiwum na odległość, i nadzieję, że jeśli przyjadę do Paryża, to osobiście będzie w stanie pomóc mi w każdej sprawie związanej z moimi poszukiwaniami. Et voilà!
– Czyli że facet jest super. No to w końcu jedziesz do tego Paryża czy nie?
Westchnęłam, sięgnęłam po ostatni kawałek morszczuka i przez krótką chwilę zastanawiałam się nad odpowiedzią, żeby wprowadzić nastrój oczekiwania.
– No nie wiem. Tymczasem nie mam pojęcia, co najbardziej wkurzyłoby Konrada…
– Poczekaj, poczekaj, bo nie rozumiem… – wtrącił się Toni, aż do tej pory milczący i skupiony na jedzeniu. – Ty robisz to wszystko, żeby wkurzyć Konrada czy żeby sprawić mu przyjemność? Bo w pewnym momencie chyba się zgubiłem…
W tamtej chwili rozległo się brip-brip mojego telefonu. Zadzwonił kilka razy, a ja udawałam, że nie słyszę, podczas gdy Teo i Toni wlepiali we mnie wzrok.
– To Konrad. Jeśli się nad tym zastanawiacie, to nie zamierzam odebrać.
– Laluniu, zwariowałaś? To bogacz! Nie można nie odbierać telefonów od bogaczy. Daj mi go tu!
Teo pochylił się nad telefonem i wyrwał mi go, zanim udało mi się temu zapobiec.
– Teo! Nie…!
I odebrał.
– Halo?… Konrad?… Tak, jest tu…
– Teo! – wycedziłam przez zęby, bezskutecznie usiłując wyrwać mu telefon. Bariera jego szerokich pleców okazała się jednak nie do sforsowania.
– Dam ci ją. Tak… Ale słuchaj jest bardzo, bardzo rozżalona… Tak się nie robi…
– Teo, wystarczy!
W końcu odebrałam mu telefon. Odepchnęłam Teo i spaliłam go wzrokiem, a następnie znikłam w mieszkaniu.
Po drugiej stronie Konrad klął, starając się nawiązać rozmowę. Zanim mu odpowiedziałam, usiadłam na podłodze w salonie, w ciemnym kącie, z kolanami podciągniętymi do piersi i telefonem mocno przyciśniętym do policzka.
– Teo?… Ana?… Jest tam kto?…
– Konrad…
– Süße… Meine Süße, bardzo mi przykro… Nie powinienem był tak z tobą rozmawiać. Czasem zapominam, że nie robię z tobą interesów… Kocham cię, wiesz?