Szmaragdowa Tablica - Carla Montero - ebook + audiobook + książka

Szmaragdowa Tablica ebook

Carla Montero

4,5

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

"Mimo wszystko, ciągle uważam, że ludzie mają dobre serce"

Anne Frank

Bestseller w Hiszpanii – 100 000 sprzedanych egzemplarzy!

Historia i współczesność, miłość i wojna, zakazany romans i dzika zazdrość, tajemniczy obraz i opętanie chciwością – ta wspaniała powieść zachwyca, przeraża i wciąga bez reszty.

Madryt, początek XXI wieku. Ana pracuje w Muzeum Prado, prowadzi spokojne życie u boku Konrada, bogatego niemieckiego kolekcjonera dzieł sztuki, aż do chwili, gdy pewien list napisany podczas drugiej wojny światowej naprowadza go na ślad tajemniczego obrazu Astrolog przypisywanego Giorgionemu, malarzowi epoki renesansu. Skuszony wielką wartością tego dzieła, Konrad przekonuje Anę, żeby zajęła się jego poszukiwaniem. Mimo piętrzących się trudności Ana odkrywa nie tylko zawiłe losy rodziny, która od pokoleń strzeże Astrologa, ale i niezwykła prawdę, która całkowicie zmienia jej życie.

Paryż podczas niemieckiej okupacji. Major SS Georg von Bergheim, żołnierz elity i bohater wojenny, dostaje rozkaz: ma odnaleźć obraz Giorgionego znany jako Astrolog. Hitler jest przekonany, że dzieło kryje wielki sekret – kto go odkryje, będzie rządził światem. Poszukiwania prowadzą majora do Sarah Bauer, francuskiej Żydówki. Rozpoczyna się niebezpieczna gra, której konsekwencje będą zaskakujące dla nich obojga.

Szmaragdowa Tablica to nie tylko napisana z rozmachem historia o poszukiwaniu zagadkowego dzieła sztuki, ale i niezwykła opowieść o zakazanej miłości, która zdarzyła się wbrew wszelkim przeciwnościom.

Carla Montero, hiszpańska pisarka, jest absolwentką prawa i zarządzania w biznesie. Jednak od zawsze uwielbiała pisać. Za swoją pierwszą bestsellerową powieść, Una dama en juego, otrzymała nagrodę Círcule de Lectores. Szmaragdowa Tablica jest jej druga powieścią – prawa do jej wydania kupiło już kilka europejskich oficyn.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 829

Oceny
4,5 (605 ocen)
391
147
52
9
6
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
anetat78

Dobrze spędzony czas

Dokończyłam... nie jest to mój ulubiony typ książek. Zaciekawiły mnie tajemnica i poszukiwania skarbu,ale zmęczyła mnie długość tej książki. Przewidywalne zakończenie. Dla mnie mega przeciągnięta.
10
MartaHenrykowskaStrak1977

Nie oderwiesz się od lektury

Wspaniała, porywająca historia, to była czytelnicza uczta☺️
10
kasiabarton

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna fabuła, intryga trzyma w napięciu. Dwa plany czasowe- współczesność i wojenna Francja.
10
Matoszek123

Nie oderwiesz się od lektury

zachwycająca
10
margaritkauk

Nie oderwiesz się od lektury

Jestem z najbardziej wciągających, rzeczowych i kultowych książek. Przyjemnością było móc ją przeczytać. Ogromnie polecam.
10

Popularność




Moim dzie­ciom: Gali, Mar­ti­nie, Luisowi i Nico­la­sowi.

Wbrew Wam, mali zło­dzie­jasz­ko­wie czasu, udało mi się dokoń­czyć tę histo­rię. Kocham Was.

Mimo wszystko cią­gle uwa­żam, że ludzie mają dobre serce. wojny, tylko histo­rię uczuć.

ANNE FRANK

PROLOG

Flo­ren­cja

9 kwiet­nia 1492

Wawrzy­niec Medy­ce­usz wyzio­nął ducha.

Nie była to jedyna myśl koła­cząca się w gło­wie Gior­gia. Tłu­kło się ich bowiem bez liku. Nie­które prze­bie­gały żwawo i płyn­nie niczym obłoki na nie­bie, inne kotło­wały się jak żebracy u wrót kościoła. Wszyst­kie wszakże brały począ­tek w jed­nym miej­scu, a zara­zem do tego miej­sca dążyły: Waw­rzy­niec z Medy­ce­uszów wyzio­nął ducha. Jego ciało jesz­cze cał­kiem nie osty­gło. Owdo­wiała żona, dzieci i przy­ja­ciele jesz­cze wyle­wali po nim łzy. Cała Flo­ren­cja w dal­szym ciągu była poru­szona.

Nie­mniej to nie Waw­rzy­niec Medy­ce­usz przy­gnę­biał Gior­gia ani też jego rodzina i Flo­ren­cja, drę­czyły go myśli o sobie samym i o wła­snym prze­zna­cze­niu. Całą noc i nastę­pu­jący po niej dzień spę­dził w warsz­ta­cie; począt­kowo spa­ra­li­żo­wany wra­że­niem, jakie wywo­łała w nim wia­do­mość, a potem sta­ra­jąc się zna­leźć wyj­ście z sytu­acji.

Dopiero gdy słońce jęło skry­wać się za toskań­skimi wzgó­rzami, zde­cy­do­wał, że naj­le­piej będzie wró­cić do Wene­cji, gdzie cała sprawa się zaczęła. I prze­ko­nał sie­bie, że powi­nien to zro­bić, nie miesz­ka­jąc, korzy­sta­jąc z mroku nad­cią­ga­ją­cej nocy. Pod­jąw­szy decy­zję, rzu­cił się do zbie­ra­nia swo­ich rze­czy, przede wszyst­kim przy­bo­rów malar­skich, narzę­dzi pracy, oprócz nich bowiem nie­wiele wię­cej posia­dał: pędzle, palety, płótno, blejt­ramy oraz dzie­siątki skład­ni­ków wyko­rzy­sty­wa­nych przy pro­duk­cji farb sta­no­wiły naj­cen­niej­szą część jego majątku.

Po zapad­nię­ciu zmroku warsz­tat prak­tycz­nie był opróż­niony. Jedy­nie w rogu pod oknem, w naj­le­piej oświe­tlo­nym natu­ral­nym świa­tłem miej­scu stał na szta­lu­gach zasło­nięty szmatą obraz.

Gior­gio zbli­żył się doń, cią­gle się zasta­na­wia­jąc, jak go ze sobą zabrać. Powoli odsło­nił obraz i przyj­rzał mu się, choć aż za dobrze wie­dział, co ujrzy; wię­cej nawet – potra­fił doj­rzeć rze­czy, któ­rych inni ludzie nie widzieli; osta­teczny wynik pracy dokład­nie taki, jaki sobie był wyobra­ził. To płótno – zale­d­wie szkic, nie­wiele kolo­ro­wych pocią­gnięć pędz­lem – sta­no­wiło powód jego nie­po­koju.

Zasko­czyło go, że tak długo wpa­truje się w obraz… na któ­rym jakby poja­wiały się nastę­pu­jące po sobie sceny z prze­szło­ści. Być może to nie­po­kój spra­wiał, że widział dzi­waczne rze­czy. Były to jedy­nie wspo­mnie­nia, wspo­mnie­nia mło­dego i nic nie­zna­czą­cego wenec­kiego mala­rza, który nie­chcący wplą­tał się w jakieś mroczne sprawy.

„Masz przed sobą przy­szłość pełną moż­li­wo­ści i szczę­ścia, Gior­gio. Wie­rzę, że zdo­łasz wycią­gnąć korzy­ści ze swego talentu i sprzy­ja­ją­cej ci for­tuny, w każ­dej chwili zacho­wu­jąc wier­ność hono­rowi i cno­cie. Niech Bóg zawsze będzie z tobą, mój synu”, powie­dział ojciec przez podróżą, wkła­da­jąc mu do rąk sakiewkę z kil­koma mone­tami oraz list pole­ca­jący do gospo­dyni, która miała go przy­jąć pod swój dach w Wene­cji. Od tam­tej chwili minęło już pięć lat, wspo­mi­nał Gior­gio zde­ner­wo­wany; dopiero co skoń­czył dzie­sięć lat i był zale­d­wie dziec­kiem, chłop­cem z Castel­franco, wio­sczyny na obrze­żach Wene­cji, gdzie Bóg uznał za sto­sowne przy­słać go na ten świat, pobło­go­sła­wiw­szy nad­zwy­czaj­nym talen­tem. Gior­gio od maleń­ko­ści ryso­wał niczym anioł. Ojciec zauwa­żył to tego dnia, w któ­rym chło­pak, roz­ko­ja­rzony, wycią­gnął z ognia zwę­gloną drza­zgę i zaczął gry­zmo­lić po płyt­kach pod­łogi; lek­kość kre­ski, ruchy… ten łobu­ziak miał talent. Z tego też powodu ojciec pocią­gnął za wszyst­kie sznurki znaj­du­jące się w jego zasięgu, aby wci­snąć go na ucznia do warsz­tatu mistrza Bel­li­niego w Wene­cji. Tam Gior­gio musiał nie­ustan­nie myć pędzle i zamia­tać pod­łogę, musiał puco­wać moź­dzie­rze i przy­bi­jać płótno do blejt­ra­mów, do tego raczej nauczył się mie­szać przy­prawy do roso­lio, które mistrz wypi­jał co wie­czór, niż mie­szać pig­menty z ole­jem. Jed­nak pośród tylu nie­wdzięcz­nych obo­wiąz­ków Gior­gio sze­roko otwar­tymi oczyma obser­wo­wał wszystko, co się wokół działo – w jaki spo­sób mistrz przy­go­to­wy­wał grun­to­wa­nie płótna kle­jem z koziego per­ga­minu i ges­sem, jak odzy­ski­wał popiół ze spa­lo­nych kości, jak zdra­py­wał rdzę z kawałka mie­dzi, jak roz­drab­niał mala­chit albo lapis-la-zuli… Przy­glą­dał się, jaką ilość oleju lnia­nego wyko­rzy­sty­wał w mie­szan­kach i jak ją zmniej­szał ter­pen­tyną. W pod­nie­ce­niu patrzył za każ­dym razem, kiedy mistrz maczał czu­bek pędzla z kuniego wło­sia albo świń­skiej szcze­ciny w olej­nej paście i z deli­katną piesz­czotą prze­su­wał nim po płót­nie. Ocza­ro­wany słu­chał, jak opo­wiada o świe­tle i kształ­tach, pro­por­cjach i bar­wach… W ten spo­sób uczył się od nie­chce­nia, chło­nąc nauki mistrza wraz z wonią farb.

Jed­nak Gior­gio zna­lazł rów­nież szkołę poza warsz­ta­tem Bel­li­niego. W Wene­cji, mie­ście gwar­nym ludźmi i kul­turą, mie­ście ary­sto­kra­tów i han­dla­rzy, zazna­jo­mił się ze świa­tem, który jesz­cze musiał odkryć i pochwy­cić pocią­gnię­ciami wła­snego pędzla. W poszu­ki­wa­niu inspi­ra­cji dla swo­ich obra­zów uwiel­biał włó­czyć się po Wene­cji, odwie­dzać pałace i klasz­tory, prze­mie­rzać jej wąskie uliczki pach­nące sto­jącą wodą i rybami i gubić spoj­rze­nie w lagu­nie, w któ­rej wodach mie­nił się zachód słońca, a morze koły­sało łodzie, pod­czas gdy ich kon­tury zama­zy­wały się, aż sta­wały się cie­niami.

Wie­lo­krot­nie Gior­gio ucie­kał na wyspę Murano, do kruż­gan­ków San Michele, gdyż tam świa­tło przy­bie­rało szcze­gólne spek­trum – w zależ­no­ści od pory roku oży­wiało kolory albo je przy­ga­szało, nie­mal zupeł­nie je uni­ce­stwia­jąc; cza­sem sta­piało się z mgłą zatoki i niby węglem zama­zy­wało wszyst­kie kształty albo też w dni jasne i bez­chmurne zda­wało się wyci­nać postaci z pre­cy­zją dosko­na­łego ostrza. Gior­gio byłby zachwy­cony, gdyby swo­imi pędz­lami potra­fił zro­bić wła­śnie coś takiego: uchwy­cić świa­tło przy­le­pia­jące się do pod­cieni kruż­gan­ków i two­rzące inny nastrój w tej samej sce­ne­rii albo nakła­dać mgłę w kolo­rach, żeby je cie­nio­wać; być zdol­nym malo­wać ręką natury. Mło­dzie­niec myślał, że kon­cen­tru­jąc się na wszyst­kich szcze­gó­łach, wcze­śniej czy póź­niej osią­gnie ten cel. Dla­tego tra­wił godziny na pró­bach uchwy­ce­nia esen­cji ota­cza­ją­cego go świata, aby odtwo­rzyć go na swych płót­nach.

Pew­nego let­niego popo­łu­dnia, kiedy mia­sto nie­mal wrzało w wodach kana­łów, Gior­gio usiadł w cie­niu kruż­gan­ków San Michele i chro­niony świe­żo­ścią jego poma­rań­czo­wego gaju kon­tem­plo­wał, jak to miał w zwy­czaju, grę świa­teł. Był tak tym pochło­nięty, że led­wie usły­szał zmie­rza­jące w jego stronę powolne i zmę­czone kroki sta­rego czło­wieka.

– Cóż inte­re­su­ją­cego skrywa ten klasz­tor, że mło­dzie­niec taki jak ty tyle godzin spę­dza w jego murach?

Chwilę wcze­śniej zdał sobie sprawę z obec­no­ści bra­ciszka, wyczuw­szy jego cha­rak­te­ry­styczną woń. Wie­dział, że usiadł u jego boku, gdyż poczuł w noz­drzach ten nie­okre­ślony smród, mie­szankę mia­zma­tów zupy cebu­lo­wej – która była chyba jedy­nym poży­wie­niem tych bez­zęb­nych mni­chów – prze­po­co­nego habitu i siarki.

Mimo tego odpy­cha­ją­cego pierw­szego spo­tka­nia Fra Ambro­sius stop­niowo sta­wał się jed­nym z naj­więk­szych przy­ja­ciół mło­dego Gior­gia, a w jakiś czas póź­niej został jego prze­wod­ni­kiem, doradcą i mistrzem. Prze­wod­ni­kiem w spra­wach ducho­wych, doradcą – w mate­rial­nych oraz bez­dy­sku­syj­nym mistrzem, jako że Fra Ambro­sius był jed­nym z naj­więk­szych mędr­ców, jakich kie­dy­kol­wiek poznał. To on wpro­wa­dził Gior­gia w taj­niki wie­dzy kla­sycz­nej, w dzie­dzic­two ojców grec­kich i łaciń­skich. Popro­wa­dził go przez filo­zo­fię Sokra­tesa, Pla­tona i Ary­sto­te­lesa; Seneki i Epik­teta; świę­tego Augu­styna i świę­tego Justyna; Maj­mo­ni­desa i Awer­ro­esa. Roze­brał dla niego kosmos, czło­wieka i naturę. I wpro­wa­dził go w wie­dzę tajemną – tę, którą od setek lat prze­cho­wy­wali mago­wie i alche­micy. Fra Ambro­sius bowiem w tajem­nicy stu­dio­wał i prak­ty­ko­wał alche­mię, naukę sku­pia­jącą w sobie całą wie­dzę, którą czło­wiek posiadł sam z sie­bie albo za sprawą boskich obja­wień. Swego czasu odbył piel­grzymkę po nie­zli­czo­nych klasz­to­rach całej Europy, gdzie zapo­znał się ze spu­ści­zną wiel­kich alche­mi­ków: Nico­lasa Fla­mela i Rogera Bacona. Co wię­cej, był także uczniem słyn­nego alche­mika Basi­liusa Valen­ti­nusa, bene­dyk­tyna z klasz­toru w Erfur­cie. Bo cho­ciaż alche­mia była zaka­zana ludziom Kościoła, w klasz­to­rach wciąż ją upra­wiano.

Ponadto bra­ci­szek posia­dał tak wielką wie­dzę na temat zło­żo­no­ści i mate­rii natury, że Gior­gio zna­lazł w nim nie­wy­czer­paną kry­nicę wie­dzy, kiedy zaczął two­rzyć swoje farby, dla któ­rych wyko­rzy­sty­wał nowe for­muły, lep­sze i trwal­sze niż te powszech­nie uży­wane w owym cza­sie.

I tak oto Gior­gio nabrał zwy­czaju wymy­ka­nia się na wyspę Murano, gdzie spę­dzał dłu­gie godziny w towa­rzy­stwie sta­rego mni­cha, razem z nim roz­wi­kłu­jąc tajem­nice ludz­ko­ści w klasz­tor­nej biblio­tece lub też w jego celi. I pod­czas gdy Fra Ambro­sius pla­mił sobie jasny habit mie­szan­kami i napa­rami, Gior­gio po pro­stu przy­glą­dał mu się z uwagą pil­nego ucznia albo gry­wał mu na lutni, instru­men­cie, który dość dobrze opa­no­wał.

Jed­nego z tych dni, kiedy mistrz Bel­lini pozwo­lił mu wyjść wcze­śniej z warsz­tatu, Gior­gio prze­pły­nął lagunę. Gdy tylko zna­lazł się w San Michele, pod­szedł do niego Fra Ambro­sius.

– Zorzi! – zawo­łał go tak, jak zwra­cali się do niego jedy­nie naj­bliżsi. Obli­cze mni­cha odbi­jało rów­nie wielki nie­po­kój jak słowa, które po chwili do niego skie­ro­wał. – Nie­cier­pli­wie wyglą­da­łem two­jego przy­by­cia, młody Zorzi. Mam ci coś nie­zwy­kle inte­re­su­ją­cego do poka­za­nia. Pośpiesz się, chło­paku, chodźmy do mojej celi.

Mała, ciemna i zimna cela Fra Ambro­siusa śmier­działa tak jak i mnich. Pozba­wiona wszyst­kiego poza pry­czą i kru­cy­fik­sem, wyglą­da­łaby nie­mal jak wszyst­kie inne cele, gdyby nie stół zawa­lony fla­ko­nami, moź­dzie­rzami i alem­bi­kami, które bra­ci­szek zdo­łał zebrać w jed­nym kącie. Miał nawet róg, rurę wodo­cią­gową zgodną z kano­nami alche­mii, choć pry­mi­tywną, i spe­cjalny szklany pojem­nik do przy­go­to­wy­wa­nia mie­sza­nek, nazy­wany przez sta­ruszka jajem filo­zo­ficz­nym.

Mnich wło­żył klucz w zamek w pośpie­chu i poru­sze­niu, które zdra­dzały nie­zdar­ność rąk i nie­spójne słowa nie­ustan­nie mam­ro­tane w bez­zęb­nych ustach. Praw­do­po­dob­nie prze­żu­wał jakąś modli­twę, jak gdyby zwra­ca­nie się do Pana naszego miało ukoić jego nerwy.

– Podejdź! Podejdź! – pona­glał chło­paka, z tru­dem uno­sząc sien­nik swo­jej pry­czy.

Świa­tło wpa­da­jące przez okienko, zale­d­wie szcze­linę w gru­bym klasz­tor­nym murze, było nie­wy­star­cza­jące, więc Gior­gio posta­no­wił zapa­lić świecę, zanim posłu­chał nie­cier­pli­wego nale­ga­nia sta­ruszka.

– Na Święty Krzyż Pana naszego Jezusa Chry­stusa, chło­paku! Zostaw świa­tło na potem i pomóż mi z sien­ni­kiem, te wiot­kie palce led­wie mogą go utrzy­mać.

Gior­gio bez kło­potu uniósł sien­nik i sta­ru­szek wsu­nął rękę, żeby pogrze­bać w dziu­rze.

– Tu jest! Nie myśla­łem, że wepchną­łem go tak daleko, Boże. Trzy­maj ten per­ga­min, Zorzi.

Fra Ambro­sius odsu­nął się, robiąc miej­sce swemu uczniowi, i obser­wo­wał go, nie prze­sta­jąc zacie­rać rąk w sze­ro­kich ręka­wach habitu.

– Oto on! Połóż go tutaj, na stole – naka­zał mu, jed­nym gestem hała­śli­wie zrzu­ca­jąc z blatu wszyst­kie swoje instru­menty. – Popa­trzmy… Był tutaj. Led­wie widać, że jest w środku, jakby z upły­wem czasu per­ga­min go połknął i zacho­wał w tym kształ­cie przed cie­kaw­skimi spoj­rze­niami.

– Co to za per­ga­min, bra­cie?

– Ach, per­ga­min to nic… To jakaś kro­nika wojen dia­do­chów. Zresztą dość mierna. Ale kopia jest nie naj­gor­sza: dobra kali­gra­fia i piękne ilu­stra­cje. Pew­nie na tym zasa­dza się jej war­tość…

Gior­gio zacho­wał mil­cze­nie, mimo że nie poj­mo­wał zbyt dobrze zamia­rów Fra Ambro­siusa ani powo­dów jego pod­eks­cy­to­wa­nia. Jed­nak mło­dzie­niec wie­dział, że przy odro­bi­nie cier­pli­wo­ści wcze­śniej czy póź­niej doczeka się wyja­śnie­nia; mnich był typem czło­wieka, który mówi wiele, gdy inni mil­czą, oraz mil­czy, gdy inni mówią.

– Musi być w biblio­tece zale­d­wie od kilku mie­sięcy, bo ni­gdy wcze­śniej go nie widzia­łem. A ja dosko­nale wiem, co jest w biblio­tece, nie tak jak inni. Brat biblio­te­karz mówi, że przy­szedł wraz ze skrzy­nią manu­skryp­tów prze­ka­za­nych przez jakie­goś pożycz­ko­dawcę. Lichwia­rze cza­sem tak robią: kiedy czują, że zbliża się pora ure­gu­lo­wa­nia rachun­ków, chcą zyskać odku­pie­nie i pojed­nać się ze Spra­wie­dli­wym pośród spra­wie­dli­wych. Nie­mal mógł­bym przy­siąc, że przy­je­chał z Kon­stan­ty­no­pola. Może jako łup po splą­dro­wa­niu mia­sta przez woj­sko boże pod­czas wyprawy krzy­żo­wej prze­ciw nie­wier­nym w 1204 roku, a może jest młod­szy: z cza­sów, kiedy to brat Auri­spa wyła­do­wał tu w Wene­cji z ogromną kolek­cję grec­kich manu­skryp­tów ze Wschodu i musiał wiele z nich oddać jako zapłatę za trans­port…

Mówiąc, Fra Ambro­sius z naj­więk­szą pie­czo­ło­wi­to­ścią roz­wi­jał per­ga­min. Gar­bo­wana skóra trzesz­czała nie­bez­piecz­nie, jakby miała się roze­rwać, nie­zdolna do udźwi­gnię­cia brze­mie­nia lat.

– Oto jest! Mój młody przy­ja­cielu! – wykrzyk­nął, uno­sząc try­um­fal­nie nie­wielki przed­miot, któ­rego Gior­gio nie zdo­łał roz­po­znać, dopóki nie tra­fił w jego ręce.

Cho­dziło o walec o wyso­ko­ści kilku i o śred­nicy dwóch cen­ty­me­trów, wyko­nany z prze­zro­czy­stego kamie­nia w kolo­rze czer­wo­no­po­ma­rań­czo­wym; domy­ślił się, że to kar­neol. Naj­bar­dziej jed­nak rzu­cało się w oczy to, co było wyrzeź­bione na walcu od góry do dołu.

– Kar­ne­olowy walec – potwier­dził Fra Ambro­sius. – Tekst wydaje się antyczną greką, koine. Bóg jeden wie, jak długo był zawi­nięty w ten per­ga­min.

Spraw­dziw­szy, że mil­czący uczeń ogląda walec ze wszyst­kich stron i nie ma nic do powie­dze­nia na jego temat, Fra Ambro­sius wyrwał mu go znie­cier­pli­wiony i posta­wił na stole w świe­tle świecy.

– Kar­neol jest magicz­nym kamie­niem, odpę­dza sła­bość i daje odwagę. Ma wiel­kie wła­ści­wo­ści lecz­ni­cze, jest dobry na krą­że­nie, dzią­sła i inne tkanki mięk­kie orga­ni­zmu. Dla Egip­cjan miał wielką war­tość sym­bo­liczną. To kamień Panny. Kamień Her­mesa… – Mnich prze­stał modu­lo­wać głos, aby nadać swoim sło­wom posmak tajem­nicy; „s” w Her­me­sie prze­szło w prze­cią­gły syk, zapo­wia­da­jąc coś istot­nego.

– Her­mes?

– Chło­paku, na moją wiarę, Bóg chyba poską­pił ci krwi w żyłach. Tak, Her­mes! Her­mes Tri­sme­gi­stos! Trzy­kroć Wielki! Naj­mą­drzej­szy w całych dzie­jach! Ojciec alche­mii i her­me­ty­zmu!

– Wiem o tym, fra­ter. Nauczy­łeś mnie wszyst­kiego o Her­me­sie Tri­sme­gi­sto­sie. Ale nie wiem, jaki zwią­zek może mieć ów mędrzec z tym wal­cem.

Sta­ru­szek jesz­cze bar­dziej zmarsz­czył swe pomarsz­czone obli­cze, aż jego nie­wiel­kie oczy zni­kły w wałecz­kach skóry.

– Ja też tego nie wiem, mój synu. Ale jestem prze­ko­nany, że jakiś zwią­zek ist­nieje… – wyszep­tał ku wiel­kiemu zdu­mie­niu Gior­gia.

– Co mówi tekst?

– Przy­znaję, że nie byłem w sta­nie go zin­ter­pre­to­wać. Jest bar­dzo znisz­czony upły­wem lat, a moje stare oczy nie­zbyt dobrze go widzą. Tych kilka frag­men­tów, które byłem w sta­nie prze­tłu­ma­czyć, nie ma sensu. Jakby każdy z nich był ode­rwany od pozo­sta­łych. Nie­mniej pomię­dzy sło­wami poja­wia się jedno imię… Imię bar­dzo ważne! Megas Make­do­nios. Wielki Mace­doń­czyk. Sam Alek­san­der! Cho­dzi o wska­zówki, tropy, które skła­niają mnie do podej­rzeń, że sto­imy w obli­czu wiel­kiego odkry­cia! – wykrzyk­nął mnich w ogrom­nym pod­nie­ce­niu. Pod­nie­ce­niu, które w jed­nej chwili się roz­pły­nęło. – A może nie… Może to tylko jakiś tam zwy­czajny walec. W daw­nych cza­sach wypro­du­ko­wano tysiące podob­nych. Już w Mezo­po­ta­mii były dość pospo­li­tymi przed­mio­tami, uży­wa­nymi jako pie­czę­cie i amu­lety, potem w Per­sji, Asy­rii, Egip­cie… Świat jest pełen wal­ców, dla­czego ten miałby nale­żeć do Alek­san­dra?

Fra Ambro­sius mam­ro­tał i dywa­go­wał w powol­nym ryt­mie swo­ich kro­ków, aż w końcu opadł na pry­czę, wyrzu­ca­jąc w powie­trze potężną chmurę pyłu oraz skrzyp­nię­cie słomy i desek. Wital­ność bra­ciszka poja­wiała się falami, krót­kimi chwi­lami zwy­cię­stwa nad sta­ro­ścią. I tak samo jak się poja­wiała, odcho­dziła, a on zosta­wał wyczer­pany.

W pomiesz­cze­niu zale­gła cisza, cisza przej­mu­jąca, którą Gior­gio odnaj­do­wał jedy­nie w świę­tych miej­scach. Gdy stał z wal­cem na dłoni, do głowy przy­cho­dziły mu setki pytań, któ­rych nie potra­fił ubrać w słowa.

– Jestem już żało­snym bez­u­ży­tecz­nym star­cem, żywym umy­słem uwię­zio­nym w worku obumie­ra­ją­cych kości. Już nie raz potrze­bo­wa­łem two­ich oczu i uszu, two­ich sil­nych rąk i krzep­kich ramion, młody Zorzi. A teraz bar­dziej niż kie­dy­kol­wiek potrze­buję, żebyś zastą­pił moje ułomne ciało.

Gior­gio słu­chał Fra Ambro­siusa, nie do końca rozu­mie­jąc, dokąd zmie­rzają jego słowa.

– Musisz zawieźć walec do Flo­ren­cji, do Aka­de­mii. Tam spo­tkasz się z ojcem Fici­nem, Mar­si­liem Fici­nem, moim sta­rym przy­ja­cie­lem. Tylko on może pomóc nam roz­wi­kłać sekrety zawarte w tym przed­mio­cie, jeśli są tu jakieś sekrety.

– Ale o jakie sekrety ci cho­dzi, fra­ter?

Bra­ci­szek pogar­dli­wie mach­nął ręką. Gior­giowi wyda­wało się, że w nie­któ­rych sytu­acjach ten czło­wiek naprawdę zacho­wy­wał się, jakby postra­dał zmy­sły, biedny stary wariat.

– Ech! Przy­pusz­cze­nia, przy­pusz­cze­nia… To tylko przy­pusz­cze­nia! – Fra Ambro­sius zwró­cił w jego stronę pomarsz­czoną jak figa twarz o bez­zęb­nych ustach i Gior­gia owio­nął śmier­dzący cebulą oddech. – Nie powiem ci, Zorzi!… To mroczne sekrety, może zła wróżba… Świat jest prze­żarty grze­chem. – Bra­ci­szek prze­że­gnał się. – Tak… wyja­wia­nie podob­nych sekre­tów może przy­nieść tylko zły omen. Rób, co ci każę, i nie pró­buj dowie­dzieć się wię­cej. Nie bierz na ramiona cię­żaru, któ­rego ni­gdy nie będziesz w sta­nie udźwi­gnąć…

Tak jak naka­zał stary mnich alche­mik, Gior­gio z Castel­franco wyru­szył pew­nego wio­sen­nego poranka do Flo­ren­cji, zabie­ra­jąc ze sobą kar­ne­olowy walec oraz list do ojca Mar­si­lia Ficina. Fra Ambro­sius opo­wie­dział mu, że Ficino jest jed­nym z naj­więk­szych współ­cze­snych filo­zo­fów. Pod opieką Medy­ce­uszów jesz­cze od cza­sów Kosmy Star­szego, stał się jed­nym z twór­ców Aka­de­mii wzo­ro­wa­nej na Pla­toń­skiej, w któ­rej to eru­dyci zbli­żeni do dworu zna­mie­ni­tej flo­renc­kiej rodziny zbie­rali się, aby pro­wa­dzić dys­puty nad filo­zo­fią i lite­ra­turą, w szcze­gól­no­ści nad Pla­to­nem. Nie na darmo Ficino prze­tłu­ma­czył z greki jego dia­logi i miał sie­bie za zażar­tego obrońcę pla­toń­skich prą­dów. Jed­nak Fra Ambro­sius w swej rela­cji kładł nacisk na związki Ficina z her­me­ty­zmem. „Kosma Star­szy był wiel­kim miło­śni­kiem rze­czy rzad­kich – powie­dział. – Wysy­łał agen­tów na wszyst­kie strony świata w poszu­ki­wa­niu manu­skryp­tów i skar­bów sta­ro­żyt­no­ści. Kiedy ojciec Ficino był bar­dzo młody, jakiś mnich przy­niósł Kosmie grec­kie manu­skrypty, pocho­dzące z Mace­do­nii, tak zwany Cor­pus her­me­ti­cum, kom­pi­la­cję naj­waż­niej­szych tek­stów poświę­co­nych wie­dzy kla­sycz­nej oraz pod­sta­wom nowo­cze­snej alche­mii. Patriar­cha Medy­ce­uszów naka­zał Mar­si­liowi odło­żyć pracę nad prze­kła­dami tek­stów Pla­tona i sku­pić się na Kor­pu­sie, gorąco pra­gnąc, aby prace zostały ukoń­czone przed jego śmier­cią. Tak wielką wagę przy­pi­sy­wał Kosma wie­dzy Her­mesa na chwilę przed swoją śmier­cią”.

Led­wie dotarł­szy do Flo­ren­cji, Gior­gio udał się do willi Careggi, sie­dziby Aka­de­mii, gdzie miał się spo­tkać z ojcem Fici­nem.

Duchowny ocze­ki­wał go w pokoju przy­jęć, odczy­tał list Fra Ambro­siusa i jęła go tra­wić cie­ka­wość, co też takiego wpa­dło w ręce tego starca, tak mądrego, jak stuk­nię­tego.

– Przejdźmy się pod­czas roz­mowy – zasu­ge­ro­wał pater Ficino. – W ten spo­sób będziemy mogli się cie­szyć tym wspa­nia­łym darem bożym, któ­rym jest słońce willi Careggi.

Gior­gio odniósł wra­że­nie, że prze­kro­czył progi raju, gdy spa­ce­ro­wał po impo­nu­ją­cej budowli i ogro­dzie otu­la­ją­cym willę, która wyglą­dała jak for­teca i straż­nica toskań­skich rów­nin. Wydało mu się, że ni­gdy wcze­śniej nie widział świa­tła, nawet w klasz­to­rze San Michele. Prze­ko­nał się, że świa­tło rodzi się wła­śnie w willi Careggi i stam­tąd roz­siewa się na resztę świata. Owego wio­sen­nego poranka świa­tło padało na rzeźby w ogro­dzie; wpra­wiało w barwne lśnie­nie wszystko, czego dotknęło; wzbu­dzało złote refleksy na skrzy­deł­kach owa­dów; roz­pra­szało się w kro­plach wody przy fon­tan­nach; bawiło się w ciemno–jasno niczym dzieci w cho­wa­nego; wytry­skało ze wszyst­kich moż­li­wych kry­jó­wek; wpły­wało i wypły­wało stru­mie­niami spod arkad log­gii; twardo osia­dało na ziemi i słodko na tra­wie. Było żywe! Gior­gio czuł się oszo­ło­miony w obli­czu piękna tego spek­ta­klu; nie­zdolny do uchwy­ce­nia wszyst­kich odcieni w jed­nej chwili. Chciałby mieć oczy ważki, aby ogar­nąć całe to piękno.

Ponadto w willi Careggi miesz­kała sztuka. Gdzie­kol­wiek mło­dzie­niec zwró­cił wzrok, znaj­do­wał sztukę w całym jej splen­do­rze. Prze­szedł tam­tędy Dona­tello, Leonardo da Vinci, Bot­ti­celli, bo zawsze jakiś młody arty­sta znaj­do­wał się pod opieką Waw­rzyńca Medy­ce­usza. W każ­dym zakątku, do któ­rego dotarł z Fici­nem, naty­kał się na jakie­goś szczę­śliwca prze­su­wa­ją­cego pędz­lem po płót­nie w towa­rzy­stwie owego świa­tła, więc samego Gior­gia zaczęły świerz­bić ręce, jakby bła­gały go, żeby wycią­gnął paletę i zaczął mie­szać farby, chwy­cił pędzle i utrwa­lił wszystko, co go ota­cza. Jed­nak naj­sil­niej przy­cią­gnęła jego uwagę scena roz­gry­wa­jąca się u wej­ścia do jed­nej z szop: zma­ga­nie się męż­czy­zny z kamie­niem, ope­ru­ją­cego dłu­tem z taką maestrią, że skała bez­wa­run­kowo kapi­tu­lo­wała wobec jego rąk, i bar­dziej niż rzeź­bić, zda­wał się ją oswa­jać, mode­lo­wać, jakby była gliną. Ficino zwró­cił się do tego mło­dzieńca, nazy­wa­jąc go Miche­lan­gelo.

Wszyst­kie te cudow­no­ści, wszyst­kie te pod­niety, które dla chłopca rów­nały się spa­ce­rowi po nie­bio­sach, nie pozwo­liły mu zwra­cać nale­ży­tej uwagi na roz­mowę z Mar­si­liem Fici­nem. Nie pozwo­liły mu dostrzec pod­nie­ce­nia w oczach duchow­nego, gdy trzy­mał w rękach kar­ne­olowy walec, ani entu­zja­zmu zdra­dza­nego przez drże­nie głosu w chwili, gdy uma­wiał go na spo­tka­nie z samym księ­ciem Flo­ren­cji, Waw­rzyń­cem Medy­ce­uszem. Te dro­bia­zgi pozo­stały nie­zau­wa­żone, gdyż Gior­gio był ośle­piony świa­tłem willi Careggi.

Powró­cił naza­jutrz, rów­nie pobu­dzony jak prze­stra­szony myślą o sta­nię­ciu przed wiel­kim Waw­rzyń­cem Medy­ce­uszem.

Książę był nie tylko mece­na­sem sztuki i nauki, sam także był eru­dytą, estetą, czło­wie­kiem roz­mi­ło­wa­nym w filo­zo­fii, poezji, muzyce i w każ­dej for­mie wyrazu arty­stycz­nego i inte­lek­tu­al­nego. Prak­tycz­nie wycho­wał się i wykształ­cił w willi Careggi, w oto­cze­niu naj­mę­dr­szych ludzi epoki, i wraz z nimi dys­ku­to­wał jak równy z rów­nym na pozio­mie inte­lek­tu­al­nym, nie tylko jako patron.

W jed­nym z salo­nów willi, przy popier­siu Pla­tona, który prze­wod­ni­czył wszyst­kim posie­dze­niom swo­ich pro­ze­li­tów, w świe­tle świec, wszak była noc, Gior­gio poznał Waw­rzyńca Medy­ce­usza, sie­dzą­cego w fotelu jak na tro­nie, z nogami uło­żo­nymi na pod­nóżku dla ulgi w poda­grycz­nych bólach. Kor­pu­lentny, ubrany w kaftan i bro­ka­tową kurtę, odzież jesz­cze bar­dziej przy­da­jącą mu ciała, na gło­wie nosił maz­zo­chio, tka­ninę zawią­zaną jak tur­ban, z jed­nym koń­cem opa­da­ją­cym z boku. Jego wygląd był impo­nu­jący, albo przy­naj­mniej tak się wyda­wało Gior­giowi z per­spek­tywy jego led­wie szes­na­stu lat i nie­wiel­kiego doświad­cze­nia. Nie­ustę­pliwa twarz o posęp­nej minie wyra­żała wielką oso­bo­wość i wiel­kie zde­cy­do­wa­nie. Tak więc Waw­rzy­niec z Medy­ce­uszów spra­wił, że Gior­gio czuł się mały i nic nie­zna­czący, a nawet wzbu­dził w chło­paku nabożną cześć.

Władca sie­dział w oto­cze­niu dwóch spo­śród swo­ich naj­więk­szych przy­ja­ciół i współ­pra­cow­ni­ków: Mar­si­lia Ficina i hra­biego Gio­van­niego Pico della Miran­doli. Pierw­szy miał na sobie czer­wone szaty duchow­nego, zmarszczki na jego twa­rzy zdra­dzały, że jest star­szym czło­wie­kiem. Poza tym na obli­czu tego wiel­kiego mędrca nie spo­sób było dostrzec żad­nej emo­cji. Dla odmiany jego uczeń, Gio­vanni Pico, od razu zwró­cił na sie­bie uwagę chło­paka. Hra­bia della Miran­dola był młody i atrak­cyjny – piękno było cechą, obok któ­rej spoj­rze­nie arty­sty Gior­gia ni­gdy nie prze­cho­dziło obo­jęt­nie – może odro­binę zbyt kobiecy, co pozo­sta­wało w nie­zgo­dzie z jego sławą czło­wieka zuchwa­łego i popę­dli­wego. Led­wie od dwóch dni prze­by­wał we Flo­ren­cji, a już kil­ka­krot­nie dotarły do niego wie­ści o hra­bim. Mimo mło­dego wieku Gio­vanni Pico już dwu­krot­nie zna­lazł się w wię­zie­niu. Za pierw­szym razem w związku z porwa­niem żony jed­nego z kuzy­nów Medy­ce­uszów, czyli udzia­łem w skan­dalu ze spód­nicz­kami, który nie­omal przy­pła­cił życiem i z któ­rego mógł go wywi­kłać tylko Waw­rzy­niec. Za dru­gim razem za here­zję, po spro­wo­ko­wa­niu Kościoła pew­nymi nazbyt ryzy­kow­nymi tezami filo­zo­ficz­nymi. Ponow­nie książę musiał pospie­szyć z pomocą. Mimo to hra­bia della Miran­dola był jed­nym z naj­bar­dziej sza­no­wa­nych uczo­nych w kla­sycz­nej filo­zo­fii, eks­per­tem od Ary­sto­te­lesa i Pla­tona, znawcą kabały i her­me­ty­zmu, astro­lo­giem…

– Pokaż mi, Gior­gio z Castel­franco, co przy­wio­złeś z Wene­cji.

Pole­ce­nie Waw­rzyńca Medy­ce­usza, sfor­mu­ło­wane potęż­nym gło­sem i auto­ry­ta­tyw­nym tonem wiel­kich wład­ców, znie­nacka wyrwało go z roz­my­ślań i wpra­wiło we wsty­dliwe drże­nie łydek. Usi­łu­jąc nad nim zapa­no­wać, pod­szedł do księ­cia Flo­ren­cji i podał mu walec zamknięty w spo­co­nej dłoni. Przez chwilę, z powodu nie­zręcz­no­ści, w jaką wpra­wiało go to spo­tka­nie, Zorzi prze­kli­nał godzinę, w któ­rej Fra Ambro­sius oma­mił go podobną podróżą.

Waw­rzy­niec przyj­rzał się wal­cowi, jesz­cze bar­dziej niż zwy­kle marsz­cząc brwi; nie była to oznaka nie­za­do­wo­le­nia, lecz praw­dzi­wego zain­te­re­so­wa­nia. Następ­nie bez słowa wsu­nął rękę pod koszulę i wycią­gnął przed­miot, który nosił zawie­szony na szyi – Gior­giowi wydało się, że jest niezwy­kle podobny do jego walca. Sil­nym szarp­nię­ciem książę zerwał cienki rze­mień i poło­żył oba walce na dłoni. Mar­si­lio Ficino i Pico della Miran­dola spoj­rzeli ponad ramio­nami swego patrona, aby zoba­czyć, czemu się tak przy­gląda.

– Madonna mia… – pod­su­mo­wał Ficino.

– Gdzie mówisz, chło­paku, że to zna­la­złeś? – chciał się upew­nić książę.

– Naprawdę zna­lazł to mój men­tor, mnich Ambro­sius, w biblio­tece klasz­toru San Michele na Murano. Odkrył to w sta­rym per­ga­mi­no­wym zwoju, który był pośród manu­skryp­tów ofia­ro­wa­nych klasz­to­rowi przez jakie­goś pożycz­ko­dawcę.

– Stary per­ga­mi­nowy zwój? Co to był za per­ga­min?

– Napi­sana po grecku kro­nika wojen dia­do­chów, panie. Fra Ambro­sius uważa, że może pocho­dzić z Kon­stan­ty­no­pola.

– Waw­rzyńcu, wia­ry­godne usta­le­nie jego pocho­dze­nia jest pra­wie nie­moż­liwe. Naj­bar­dziej nie­po­ko­jące jest podo­bień­stwo pomię­dzy nimi – zauwa­żył Ficino.

– Podejdź, Gior­gio, i popatrz na to – roz­ka­zał Waw­rzy­niec, poka­zu­jąc mu przed­mioty na dłoni.

Chło­piec popadł w zachwyt. Walce wyglą­dały tak, jakby jeden był kopią dru­giego. Tej samej wiel­ko­ści, wyko­nane z tego samego mate­riału – kar­ne­olu. I cho­ciaż greka była mu obca, stwier­dził, że wyryte na nich sym­bole należą do tego samego języka. Gior­gio nie wie­dział, co powie­dzieć, żeby nie wyjść na głupca, więc wolał zacho­wać mil­cze­nie.

– Ten walec, który jest moim amu­le­tem, nale­żał do mojego dziadka, Kosmy. Mniej wię­cej czter­dzie­ści lat temu sprze­dał mu go jakiś najem­nik z pół­noc­nej Afryki. Najem­nik opo­wia­dał, że ode­brał go Bedu­inowi, wcze­śniej pode­rżnąw­szy mu gar­dło. Przed śmier­cią Beduin chwa­lił się, że ukradł go kop­tyj­skiemu mni­chowi pod­czas plą­dro­wa­nia klasz­toru Świę­tego Pawła nad Morzem Czer­wo­nym, i zapew­niał, że to bar­dzo cenna egip­ska reli­kwia, bo mnich bro­nił jej aż do śmierci. Jed­nakże nie zdo­łano odczy­tać zapi­sa­nej na niej wia­do­mo­ści, słowa wydają się bez sensu. Sam z sie­bie ten walec to tylko ładna reli­kwia, piękny amu­let… Ale już nie jest sam, teraz są dwa, i legenda nabiera kształtu.

– Przyj­rza­łeś się napi­sowi, o któ­rym ci mówi­łem?

– Rze­czy­wi­ście, Mar­si­lio – odpo­wie­dział Waw­rzy­niec. – Megas Make­do­nios. Być może tajem­nica Alek­san­dra Mace­doń­skiego nie zeszła wraz z nim do grobu…

Ostat­nie słowa Waw­rzyńca Medy­ce­usza zawi­sły nad gło­wami zebra­nych, nim roz­pły­nęły się w powie­trzu, szep­cząc wnio­ski dla nich oczy­wi­ste, ale dla Gior­gia pozo­sta­jące sekre­tem.

– Wzią­łeś pod uwagę to, że możemy mieć do czy­nie­nia z fal­sy­fi­ka­tem? – po raz pierw­szy wtrą­cił się hra­bia della Miran­dola.

Waw­rzy­niec poru­szył się na fotelu i popra­wił uło­że­nie spuch­nię­tych stóp. Nie można było stwier­dzić, co bar­dziej go męczyło: poda­gra czy słowa hra­biego.

– Oba mogą nimi być. Ale czy z tego powodu mam lek­ce­wa­żyć oba? Czy mam prze­pu­ścić oka­zję do oso­bi­stego potwier­dze­nia praw­dzi­wo­ści tych wal­ców i ich legendy? Był­bym głup­cem. Wiele razy sły­sza­łeś, jak mawia­łem, kochany Pico, że praw­dziwa wie­dza polega na cze­ka­niu i wyko­rzy­sty­wa­niu oka­zji. Ten walec czeka pod koszulą Medy­ce­usza od czter­dzie­stu lat; oka­zja nada­rza się teraz. Choćby ist­niała tylko zni­koma moż­li­wość, że oba te przed­mioty skry­wają wielką tajem­nicę, choćby była nie­mal nie­praw­do­po­dobna, czuję się zobo­wią­zany wziąć ją pod uwagę, bo gdy się spraw­dzi, sta­niemy w obli­czu naj­więk­szej tajem­nicy wszech cza­sów. A jeśli boska Opatrz­ność zechciała, żeby te walce zna­la­zły się razem w dłoni Medy­ce­usza, zatem także Medy­ce­usz roz­wiąże ich zagadkę. A w tym celu, moi przy­ja­ciele, chciał­bym liczyć na waszą pomoc.

– Dosko­nale wiesz, Waw­rzyńcu, że ją masz – oznaj­mił Mar­si­lio Ficino, na co Pico della Miran­dola przy­tak­nął z abso­lut­nym zde­cy­do­wa­niem.

W kąci­kach ust Waw­rzyńca Medy­ce­usza poja­wił się cień uśmie­chu zado­wo­le­nia. Z pew­no­ścią był pewien lojal­no­ści swo­ich przy­ja­ciół.

– Powin­ni­ście sku­pić się na pracy nad odczy­ta­niem wia­do­mo­ści zawar­tej w wal­cach. Kiedy ją odczy­tamy i jeśli potwier­dzimy, że mogły nale­żeć do Alek­san­dra Wiel­kiego, znisz­czymy je.

– Znisz­czymy? – hra­bia della Miran­dola chciał się upew­nić, że dobrze usły­szał.

– Znisz­czymy. Gdy są razem, sekret już nie jest bez­pieczny.

– Ale jeśli je znisz­czymy, wia­do­mość prze­pad­nie na zawsze. Jakie mamy prawo nisz­czyć coś, co jest spu­ści­zną całej ludz­ko­ści? – sprze­ci­wił się młody hra­bia.

– Nie bądź uparty, Gio­vanni. Znowu pozwa­lasz się ponieść bez­myśl­nemu impul­sowi. Ja nie mówi­łem o znisz­cze­niu wia­do­mo­ści, mówi­łem o znisz­cze­niu wal­ców. Co do wia­do­mo­ści, będziemy musieli się zasta­no­wić, w jaki spo­sób zaszy­fro­wać ją ponow­nie rów­nie dobrze albo lepiej jesz­cze, niż to obmy­ślił Alek­san­der.

Po sło­wach Waw­rzyńca zale­gła nie­zręczna cisza, jak zwy­kle w sytu­acji, gdy przed­sta­wiony zostaje pro­blem, dla któ­rego nie ist­nieje zakła­dane z góry roz­wią­za­nie.

Do tej chwili Gior­gio bez­myśl­nie przy­słu­chi­wał się dys­ku­sji, jak widz mało zaan­ga­żo­wany w odgry­waną sztukę – mówili tajem­nym języ­kiem o sekre­tach i legen­dach, które znali chyba dosko­nale, ale które jemu były obce. Skoro jed­nak walce zmie­niły humor samego Waw­rzyńca Medy­ce­usza, było jasne, że nie cho­dzi o żadne sza­leń­stwo ani o fan­ta­zje sta­rego Ambro­siusa, więc teraz już Gior­gio umie­rał z cie­ka­wo­ści, żeby poznać wielką tajem­nicę. Posta­no­wił zdo­być się na odwagę, aby prze­ła­mać barierę dys­kre­cji, za którą się scho­wał, i przy­stą­pić do walki.

– Prze­pra­szam, panie… – zaczął.

Wszy­scy trzej męż­czyźni wbili w niego wzrok, jak gdyby zapo­mnieli, że towa­rzy­szy im jesz­cze jedna osoba. Gior­gio zorien­to­wał się, że znów trzęsą mu się łydki.

– Nie martw się, Gior­gio z Castel­franco, nie zapo­mnia­łem o tobie. Brat Ambro­sius i ty otrzy­ma­cie spra­wie­dliwą zapłatę za walec i za wasze zaufa­nie…

– Nie, panie, pro­szę mnie źle nie zro­zu­mieć. Nie chcia­łem mówić aku­rat o tym…

Waw­rzy­niec uniósł brew.

– Jeśli pozwo­li­cie, panie, cho­ciaż nie znam natury i tre­ści tajem­nicy, o któ­rej mówi­cie, sądzę, że znam spo­sób, jak ukryć tę wia­do­mość.

– Mów, chłop­cze – zachę­cił go książę. – Co to za spo­sób?

I Gior­gio jął wyja­śniać, wie­rząc, tak jak wie­rzył Waw­rzy­niec, że słowa wypo­wie­dziane w tym salo­nie nie wyjdą poza jego ściany. Żad­nemu nie przy­szło wtedy do głowy, że cza­sem głosy mogą się wymknąć przez naj­mniej widoczne szpary. I ule­cieć.

Od tego spo­tka­nia upły­nął nie­mal rok. Rok, który Gior­gio spę­dził w willi Careggi, gdzie pra­co­wał razem z Mar­si­liem Fici­nem i Pico della Miran­dolą nad prze­kła­dem wia­do­mo­ści z wal­ców i ich ponow­nym zaszy­fro­wa­niem.

Wspo­mnie­nia mło­dzieńca prze­stały pły­nąć i przed jego oczyma na nowo poja­wił się nie­do­koń­czony obraz. Ścią­gnął go ze szta­lug, ode­rwał płótno z blejt­ramu, ostroż­nie je zwi­nął i scho­wał w skó­rza­nej tubie, aby je ochro­nić pod­czas podróży. Wtedy pierw­szy raz odczuł smu­tek na myśl, że opusz­cza to miej­sce. Szybko jed­nak prze­ko­nał sam sie­bie, że naj­roz­sąd­niej będzie wró­cić do Wene­cji. Jedy­nie ojcu Mar­si­liowi i hra­biemu Pico zostawi wia­do­mość, dokąd się udaje, a kiedy jego praca zosta­nie ukoń­czona, powróci do nich.

Być może sekret wal­ców kosz­to­wał życie Waw­rzyńca Medy­ce­usza… Być może wszy­scy zna­jący sekret, tak jak on, są w nie­bez­pie­czeń­stwie… „Nie bierz na swe barki cię­żaru, któ­rego ni­gdy nie będziesz w sta­nie udźwi­gnąć”. Powi­nien był usłu­chać mądrych słów Fra Ambro­siusa. Teraz było już za późno. Teraz nie miał innego wyj­ścia, tylko zarzu­cić płótno na swe wątłe plecy i powlec ten cię­żar po dro­gach mroku, wlec go po kres swo­ich dni.

Las gier­ło­ski, Prusy Wschod­nie

23 sierp­nia 1941

Adolf Hitler zamknął drzwi za ostat­nią osobą, z którą tego popo­łu­dnia miał odprawę, prze­su­nął ręką po grzywce, raczej w maniac­kim geście, niż żeby ją popra­wić, i zga­sił górne świa­tło. Mały i funk­cjo­nalny spar­tań­sko urzą­dzony pokój, który cza­sami słu­żył mu za gabi­net, pogrą­żył się w deli­kat­nym świe­tle i Führerowi wydał się nawet nieco przy­tulny. Pod­szedł do krze­sła sto­ją­cego za sto­łem i wtedy usły­szał nie­przy­jemne brzę­cze­nie; jed­nym ude­rze­niem ręki zdu­sił komara lata­ją­cego przy jego policzku. Gdyby nie te ohydne owady, Wol­fs­schanze, Wil­czy Sza­niec, byłby fan­ta­stycz­nym miej­scem. Skoro jed­nak schro­nie­nie znaj­do­wało się w głę­bo­kim, ciem­nym lesie, w gorące wie­czory komary poja­wiały się chma­rami i ata­ko­wały Führera, za nic mając wszyst­kie zna­ko­mite i nie­za­wodne spo­soby ochrony przed nimi, i usi­ło­wały pożreć go żyw­cem. Hitler nie przej­mo­wał się tak bar­dzo samo­lo­tami RAF-u, jak tymi nie­zmor­do­wa­nymi krwio­pij­cami.

Führer prze­niósł się do Wil­czego Szańca zale­d­wie przed kil­koma tygo­dniami, w okre­sie ataku na Zwią­zek Radziecki, który nazwał Ope­ra­cją Bar­ba­rossa. Wil­czy Sza­niec był miej­scem nie­by­wale bez­piecz­nym, za sprawą samego ukształ­to­wa­nia terenu i dzięki for­ty­fi­ka­cjom; ponadto znaj­do­wał się bar­dzo bli­sko gra­nicy radziec­kiej, co czy­niło go ide­alną sie­dzibą dowódz­twa do kie­ro­wa­nia tą ope­ra­cją, która osta­tecz­nie miała wziąć komu­ni­stów pod but Trze­ciej Rze­szy. Po eks­ter­mi­na­cji Żydów, maso­nów i bol­sze­wi­ków, po uci­sze­niu i pod­po­rząd­ko­wa­niu sobie kapi­ta­li­stycz­nych rzą­dów Zachodu Adolf Hitler będzie rzą­dził świa­tem na swój spo­sób… A jeśli ten raport, który dziś rano dotarł do niego z Ber­lina, zawie­rał to, czego się spo­dzie­wał, być może jego szczę­ście ziści się wcze­śniej, niż zakła­dał.

Kiedy już uwol­nił się od natręt­nego brzę­cze­nia, Hitler zatrzy­mał wzrok na jedy­nej teczce, z którą jesz­cze dzi­siaj musiał się zapo­znać i którą zosta­wił sobie na koniec, niczym kie­li­szek dobrego koniaku na zakoń­cze­nie wiel­kiego obiadu. Usiadł na krze­śle, uło­żył nogi na stole, poluź­nił kra­wat i otwo­rzył teczkę przy­słaną z cen­tral­nego biura Ein­satz­stab Reich­sle­iter Rosen­berg, Sztabu Ope­ra­cyj­nego Rosen­berga w Ber­li­nie. Teczka nie zawie­rała zbyt wielu doku­men­tów, były tam zale­d­wie trzy kartki: raport eks­perta, który prze­pro­wa­dził bada­nia, i list.

Zde­cy­do­wał się roz­po­cząć od pisma. Bada­cze z Ein­satz­stab Reich­sle­iter Rosen­berg zna­leźli go w pry­wat­nej biblio­tece jakiejś żydow­skiej rodziny z Krety, ukryty pośród stron sta­rego pamięt­nika. Ory­gi­nał napi­sany po łaci­nie opa­trzony był tłu­ma­cze­niem na nie­miecki. Cho­dziło o cenny doku­ment histo­ryczny z XV wieku, któ­rego autor­stwo przy­pi­sano Gio­van­niemu Pico della Miran­doli – ów zwra­cał się do swo­jego mistrza i przy­ja­ciela, żydow­skiego filo­zofa Elia­sza Del­me­digo, w odpo­wie­dzi na inne pismo, które tam­ten przy­słał mu był uprzed­nio. Hitler roz­po­czął lek­turę: „Willa Careggi, Flo­ren­cja, 15 listo­pada 1492”.

W miarę czy­ta­nia na twa­rzy Führera wykwi­tał uśmiech, nie­mal nie­uświa­do­miony gry­mas, prze­jaw trud­nego do poha­mo­wa­nia zado­wo­le­nia. Kiedy skoń­czył czy­tać doku­ment, bez waha­nia chwy­cił słu­chawkę tele­fonu i zażą­dał połą­cze­nia z Ber­li­nem; nale­żało wezwać do Wil­czego Szańca Hein­ri­cha Him­m­lera i jak naj­szyb­ciej odbyć z nim ści­śle tajne spo­tka­nie.

LIST PEWNEGO NAZISTY

Podczas gdy Kon­rad kon­cen­tro­wał się na ekra­nie iPhone’a, odpo­wia­da­jąc na e-mail, opar­łam ręce na stole, żeby z praw­dziwą roz­ko­szą podzi­wiać dzieło sztuki, które wła­śnie posta­wiono mi przed oczyma: opa­no­wa­nie barwy i fak­turę, kształty, pro­por­cje, formę i świa­tło odbi­ja­jące się na każ­dej powierzchni w pozor­nie przy­pad­ko­wej grze lśnie­nia i matu.

Ale nade wszystko zapach… Mmm, ten cudowny aro­mat cze­ko­lady naj­wyż­szej jako­ści. Zapach poru­sza­jący naj­bar­dziej zmy­słową część mojego mózgu. Jestem huma­nistką i nie mam naj­mniej­szego poję­cia, jak nazywa się ten ośro­dek mózgu, wiem tylko, że zapach cze­ko­lady pod­nieca mnie naprawdę potęż­nie. Fon­dant z Jawy z sie­dem­dzie­się­cio­pię­cio­pro­cen­tową zawar­to­ścią kakao i lody kar­da­mo­nowe… Nic, doprawdy nic na świe­cie nie byłoby w sta­nie dorów­nać temu dese­rowi. Nie miało zna­cze­nia, że Rafa, kucharz, co roku wysi­lał się, żeby zmie­nić menu w Aro­mie, naj­mod­niej­szej restau­ra­cji w Madry­cie – ja zawsze pro­si­łam o ten sam deser.

– Nie spró­bu­jesz?

Nie uno­sząc głowy znad tale­rzyka, odpo­wie­dzia­łam:

– Już pró­buję. Nie zakłó­caj mojego rytu­ału. Roz­ko­szo­wa­nie się tym dese­rem zaczyna się od pod­niety wzro­ko­wej i węcho­wej. Ni­gdy tego nie zro­zu­miesz – zakoń­czy­łam aro­gancko.

Rze­czy­wi­ście Kon­rad był ofiarą prze­kleń­stwa, pole­ga­ją­cego na moż­li­wo­ści obej­ścia się bez deseru. W sumie zwy­kle koń­czył jedze­nie, popi­ja­jąc czer­wone wino. Powoli sączył kie­li­szek sta­rego wina, pod­czas gdy ja zna­czy­łam kąciki swo­ich ust czym­kol­wiek, co było słod­kie.

– No to dzi­siaj byłoby lepiej, żebyś skró­ciła swój rytuał. Chcę ci coś poka­zać i nie chcę, żebyś popla­miła to cze­ko­ladą, meine Süße.

Süße, uko­chana, ale i sło­dycz, tak nazy­wał mnie Kon­rad i nie­trudno było się domy­ślić dla­czego.

To prawda, że już na samym początku prze­strzegł mnie, że będzie to obiad biz­ne­sowy. Roz­ma­wia­li­śmy przez tele­fon bar­dzo wcze­śnie, kiedy on cze­kał w Mona­chium na samo­lot do Madrytu. I jak co pią­tek umó­wi­li­śmy się na kola­cję; Kon­rad zadzwo­nił do Alberta, szefa sali w Aro­mie, żeby zare­zer­wo­wał mu jego sto­lik, ten w samym rogu, w naj­bar­dziej intym­nym miej­scu w restau­ra­cji. Wszystko działo się jak zwy­kle, tyle że tym razem był to obiad biz­ne­sowy. Rzecz jasna pomy­śla­łam, że sobie żar­tuje; był Niem­cem i miał spe­cy­ficzne poczu­cie humoru.

Pochło­nię­cie deseru nie zajęło mi wiele czasu, a kiedy jesz­cze sma­ko­wa­łam jego wspo­mnie­nie, przy­nie­siono kawę i tale­rzyk petits fours.

– Co robisz, Ano?

– Zabie­ram kilka dla Teo. Wiesz prze­cież, że uwiel­bia tutej­sze petit fours.

– Ależ, meine Süße, nie musisz ich cho­wać do torebki, jak­byś je kra­dła! Popro­szę Alberta, żeby ci ich kilka przy­go­to­wał. Zostaw je. Prze­stań już jeść i dobrze wytrzyj ręce.

Zro­bi­łam to, co kazał mi Kon­rad, choć nie podo­bało mi się, że od czasu do czasu trak­tuje mnie jak dziew­czynkę. To prawda, że był ode mnie star­szy o pra­wie dwa­dzie­ścia lat, ale to nie uspra­wiedliwiało jego pater­na­li­zmu – skoro byłam dość doro­sła, żeby być jego dziew­czyną, to na wszystko inne też. Albo przy­naj­mniej tak mi się wyda­wało.

– Rzuć na to okiem – popro­sił mnie, szu­ka­jąc cze­goś w wewnętrz­nej kie­szeni mary­narki.

Podał mi plik papie­rów. Natych­miast zda­łam sobie sprawę, że są stare: były pożół­kłe i wystrzę­pione, a roz­kła­dano je i skła­dano tyle razy, że ist­niało nie­bez­pie­czeń­stwo przedar­cia ich na zgię­ciach, jak długo uży­wa­nej mapy. Rzu­ci­łam na nie okiem i stwier­dzi­łam, że jest to napi­sany na maszy­nie list.

– Kon­rad, kocha­nie, to jest po nie­miecku.

– Prze­cież czy­tasz tro­chę po nie­miecku.

– Nie po kok­tajlu i poło­wie butelki wina. Och, na Boga, skróćmy to, po pro­stu powiedz mi, co tam jest napi­sane.

– Nie bądź leniwa, prze­czy­tam go z tobą.

Przy­sta­łam na to, zaci­ska­jąc zęby, mię­dzy innymi dla­tego, że dys­ku­to­wa­nie z nim było bez­sku­teczne i wyczer­pu­jące. Ostroż­nie roz­ło­ży­łam list na stole, dokład­nie pośrodku. Na bia­łym obru­sie wyda­wał się jesz­cze star­szy i jesz­cze bar­dziej pożół­kły.

Wewels­burg

2 grud­nia 1941

Kochana Elsie,

Mam nadzieję, że gdy dosta­niesz ten list, zarówno Ty, jak i mała Astrid będzie­cie miały się dobrze.

Nie­stety nie mogę wró­cić do domu po mojej podróży do Włoch, jak Ci obie­ca­łem. Sprawy bar­dzo się skom­pli­ko­wały w ostat­nich dniach i obo­wiązki zwią­zane z nową misją nie pozwolą mi na to. Mam jed­nak nadzieję na kilka dni prze­pustki pod­czas Bożego Naro­dze­nia, żeby być przy Tobie, kiedy uro­dzi się nasze dziecko.

Po moich poszu­ki­wa­niach Astro­loga Gior­gio­nego Reichsführer Him­m­ler upie­rał się, żebym jak naj­szyb­ciej udał się do mojego nowego miej­sca prze­zna­cze­nia w biu­rach Ein­satz­stab Reich­sle­iter Rosen­berg w Paryżu. Naj­pierw będę się musiał udać do Ber­lina na spo­tka­nie z Hitle­rem, który pra­gnie, abym oso­bi­ście poin­for­mo­wał go o prze­biegu misji. Pod­kre­ślam raz jesz­cze, nie chcę zawieść zaufa­nia, które pokłada we mnie Führer.

Jutro rano otrzy­mam ofi­cjal­nie decy­zję Him­m­lera o awan­sie na Sturmbannführera. Był­bym szczę­śliwy, gdy­byś tu ze mną była w chwili wrę­cza­nia i pod­czas przy­ję­cia, które póź­niej zosta­nie wypra­wione, ale rozu­miem, że w Twoim sta­nie nie powin­naś podró­żo­wać. Zapew­niam Cię, że w każ­dej chwili będziesz w moich myślach, kochana Elsie, jak zwy­kle, szcze­gól­nie w naj­waż­niej­szych momen­tach mojego życia.

Kiedy urzą­dzę się w Paryżu, posta­ram się do Cie­bie zadzwo­nić, żeby usły­szeć Twój słodki głos. Tym­cza­sem pamię­taj, że Cię kocham i tęsk­nię za Tobą. Także za małą Astrid. Prze­każ jej wiele buzia­ków i uści­sków ode mnie i powiedz, że jest moją śliczną dziew­czynką. Uwa­żaj­cie na sie­bie obie i uwa­żaj na dziecko, pra­gnął­bym poło­żyć rękę na Twoim brzu­chu i poczuć, jak kopie.

Z całą moją miło­ścią

GEORG

PS Przy­go­tuj mi, pro­szę, wali­zeczkę z odro­biną ubrań i mun­du­rem, którą zosta­wi­łem w domu. Ktoś po nią przyj­dzie, żeby zabrać ją do mojego nowego miej­sca prze­zna­cze­nia.

Cho­ciaż skoń­czy­łam czy­tać, przez chwilę przy­glą­da­łam się listowi. Czu­łam się nie­zręcz­nie, jak­bym wtar­gnęła z butami w czy­jeś oso­bi­ste sprawy, jak­bym weszła do sypialni jakie­goś mał­żeń­stwa i ukrad­kiem pod­słu­chi­wała.

– Nie­źle, co? – Kon­rad przy­wró­cił mnie do rze­czy­wi­sto­ści.

– Skąd to wytrza­sną­łeś?

Kon­rad uśmiech­nął się szel­mow­sko.

– Cóż, mam dobre źró­dła. Kilka osób grze­bie na pchlich tar­gach, pod­da­szach i w anty­kwa­ria­tach albo w moim imie­niu licy­tuje rzad­kie rze­czy. Wiesz prze­cież, że jestem zapa­lo­nym kolek­cjo­ne­rem.

W isto­cie wie­dzia­łam o tym. Kon­rad był praw­dzi­wym mania­kiem sztuki i sta­ro­żyt­no­ści, który w dodatku mógł sobie pozwo­lić na nie­by­wale kosz­towny nałóg kupo­wa­nia ich. Tak naprawdę posia­dał jedną z naj­więk­szych kolek­cji sztuki w Euro­pie, szcze­gól­nie malar­stwa. Nie mówiąc już o tym, że to sztuka chyba nas ze sobą połą­czyła.

Spoj­rza­łam znów na list, list nazi­sty; papier, któ­rego dawno temu doty­kały jego ręce, i słowa napi­sane pod dyk­tat jego nazi­stow­skiego umy­słu. Włos się jeżył na gło­wie.

– To list jakie­goś nazi­sty – taka była moja pierw­sza ocena, cho­ciaż wie­dzia­łam, że nie tego ocze­ki­wał Kon­rad.

– Wiem o tym.

– Co ozna­cza Sturmbannführer?

– Major. Coman­dante według szarży hisz­pań­skiej. Major SS.

– No pro­szę. Nie dość, że nazi­sta, to jesz­cze z SS. Bar­dzo ład­nie!

– Wiem, o co ci cho­dzi, i rze­czy­wi­ście jest moż­liwe, że był fana­ty­kiem, kry­mi­na­li­stą i mor­dercą Żydów. Więk­szość z nich była, a współ­cze­sne ima­gi­na­rium przy­nosi nam ideę, że tacy byli wszy­scy: kino, tele­wi­zja, lite­ra­tura… demo­ni­zują ich. Ale SS była orga­ni­za­cją znacz­nie bar­dziej zło­żoną.

– Chcesz ich uspra­wie­dli­wiać?

– Zabra­kłoby mi argu­men­tów. Chcę ci tylko wska­zać, że fakt przy­na­leż­no­ści do SS nie czyni od razu z czło­wieka kry­mi­na­li­sty. Na przy­kład Waf­fen-SS było orga­ni­za­cją woj­skową: woj­sko, żoł­nie­rze, z wszyst­kimi tego zale­tami i wadami. Byli żoł­nie­rze bru­talni i kry­mi­na­li­ści, byli też tacy, któ­rzy po pro­stu bro­nili swo­jego kraju z hono­rem, jak w każ­dym innym woj­sku. Pod­czas pro­cesu w Norym­ber­dze więk­szość żoł­nie­rzy z regu­lar­nych oddzia­łów Waf­fen-SS została uwol­niona od wszel­kich zarzu­tów kry­mi­nal­nych, dzięki zezna­niom ich wro­gów z pola bitwy.

Te słowa obrony kazały mi przy­po­mnieć sobie, że mimo wszystko Kon­rad jest Niem­cem i że obaj jego dziad­ko­wie wal­czyli w dru­giej woj­nie świa­to­wej. Jego podej­ście mogło być dys­ku­syjne, ale na pewno było zro­zu­miałe.

– A kim był nasz przy­ja­ciel Georg? Nazi­stą dobrym czy nazi­stą złym? Bio­rąc pod uwagę ten list, zdaje się mieć ludz­kie uczu­cia…

Kon­rad pochy­lił się i głę­boko wes­tchnął.

– Och, Ano! Czy przy­znasz wresz­cie, że naj­bar­dziej twoją uwagę zwró­cił obraz Gior­gio­nego?

– Być może. – Z przy­jem­no­ścią jesz­cze tro­chę bym się z nim podro­czyła.

– W porządku, skoro tobie fon­dant cze­ko­la­dowy ude­rzył do głowy, ja zacho­wam powagę.

A jeśli Kon­rad potra­fił coś robić naprawdę dobrze, to z pew­no­ścią zacho­wy­wać powagę. Zaczę­łam więc myśleć, że to zapro­sze­nie na kola­cję nie było takie samo jak co pią­tek, lecz rze­czy­wi­ście cho­dziło o obiad biz­ne­sowy.

– Ty jesteś eks­per­tem od Gior­gio­nego i wiesz lepiej niż ja, że w żad­nym kata­logu na świe­cie nie ist­nieje jego obraz zaty­tu­ło­wany Astro­log.

Miał rację, że jestem eks­per­tem od Gior­gio­nego. Mój dok­to­rat z histo­rii sztuki nosił tytuł: „Gior­gio z Castel­franco, nie­ja­sny malarz epoki rene­sansu”.

– Tak, ale wiem też, że ze wszyst­kich kata­lo­gów mala­rzy kata­logi Gior­gio­nego są chyba naj­bar­dziej zmienne. To, co wczo­raj nie było dzie­łem Gior­gio­nego, bo brano to za dzieło Tycjana albo w ogóle nie wie­dziano, komu je przy­pi­sać, dziś jest Gior­gio­nem. Wszystko przez jego manię nie­pod­pi­sy­wa­nia prak­tycz­nie żad­nego obrazu. Na pewno nie wyobra­żał sobie, ile pracy przy­spo­rzy przy­szłym poko­le­niom eks­per­tów.

– A zatem jest moż­liwe, że mamy szansę odkryć dla świata sztuki nowego Gior­gio­nego, czy ty zda­jesz sobie sprawę, co to ozna­cza?

Pod­cho­dzi­łam nieco scep­tycz­nie do entu­zja­zmu Kon­rada. Prak­tyka zawo­dowa nauczyła mnie nie dowie­rzać żad­nemu doku­men­towi, który obie­cuje wiel­kie zna­le­zi­sko.

– Może cho­dzi o obraz Gior­gio­nego już ska­ta­lo­go­wany, któ­remu nasz przy­ja­ciel Georg nadaje inny tytuł. Czę­sto się tak zda­rza: Trzej filo­zo­fo­wie albo Trzej kró­lo­wie, Śpiąca Wenus albo Wenus drez­deń­ska… Rzadko który obraz ma tylko jeden tytuł. Co wię­cej – naszło mnie nagłe wspo­mnie­nie – o ile mi wia­domo, ist­nieje obraz zaty­tu­ło­wany Pia­skowy zegar, znany także jako Astro­log, który przez jakiś czas przy­pi­sy­wano Gior­gio­nemu, ale obec­nie więk­szość eks­per­tów uważa, że nie ma z nim nic wspól­nego.

Kon­rad przy­glą­dał mi się przez dłuż­szą chwilę, jakby się zasta­na­wiał, dla­czego ten list, o któ­rym myślał z takim entu­zja­zmem, jest mi obo­jętny.

– Powiedz mi, że robisz za adwo­kata dia­bła – pod­su­mo­wał w końcu.

Ku mojemu zasko­cze­niu Kon­rad, cał­ko­wite zaprze­cze­nie czło­wieka, który mógłby wzbu­dzać choć odro­binę żalu, na krótką chwilę wywo­łał we mnie współ­czu­cie. Wyglą­dał na naprawdę zawie­dzio­nego.

– Przy­kro mi, kocha­nie – uspra­wie­dli­wi­łam się, gła­dząc go po policzku. – Prawda jest taka, że świat sztuki to świat pełen ble­fów, wiel­kich odkryć, po któ­rych nic nie zostaje. Przy­glą­dam się temu codzien­nie.

W tym momen­cie zatrzy­mał moją dłoń przy policzku.

– Czy mimo wszystko… nie uwa­żasz, że warto by to spraw­dzić?

Ponow­nie rzu­ci­łam okiem na list.

– Ale ta infor­ma­cja to za mało, Kon­ra­dzie. Wiemy tylko tyle, że ten męż­czy­zna miał na imię Georg. Było pew­nie tysiące nazi­stów o tym imie­niu!

Jakby był z góry przy­go­to­wany na moje zastrze­że­nia, przy­pu­ścił kontr­atak, poka­zu­jąc mi kopertę z adre­sem nadawcy.

– Nazy­wał się Georg von Ber­gheim, Sturmbannführer SS Georg von Ber­gheim. Masz już czło­wieka z imie­niem i nazwi­skiem.

Wes­tchnę­łam, uznaw­szy się za poko­naną.

– Dobrze się nad tym zasta­nów, meine Süße, po co Hitler tak bar­dzo by się inte­re­so­wał kon­kret­nym obra­zem, kiedy miał wielką orga­ni­za­cję rabu­jącą dzieła sztuki w całej Euro­pie?

ZWYCZAJNA DZIEWCZYNA

W zale­d­wie cztery lata moje życie obró­ciło się o sto osiem­dzie­siąt stopni. Można by powie­dzieć, że z Kop­ciuszka sta­łam się księż­niczką, a mniej poetycko, że z budynku prze­my­sło­wego sta­łam się mod­nym loka­lem. Sprawcą mojej prze­miany był wła­śnie Kon­rad.

Kon­rad Köller nale­żał praw­do­po­dob­nie do grona naj­bo­gat­szych ludzi Europy. Prasa okre­ślała go jako nie­miec­kiego przed­się­biorcę, w spo­sób bar­dzo nie­ja­sny kla­sy­fi­ku­jąc kogoś, kto w zasa­dzie nie wia­domo czym się zaj­muje, bo tak naprawdę zaj­muje się wszyst­kim: tele­ko­mu­ni­ka­cją, trans­por­tem, budow­nic­twem, tury­styką, ban­ko­wo­ścią, far­ma­cją… Mniej poważna prasa zwy­kle okre­ślała go raczej po tym, co posiada, niż po tym, kim jest: samo­chody, któ­rymi jeź­dzi, z tych, co to czło­wiek odwraca głowę, kiedy prze­jeż­dżają; cudowne domy we wspa­nia­łych miej­scach; pry­watny samo­lot, jacht, kolek­cje sztuki oraz, jak­żeby ina­czej, kobiety. Pod­czas swych ponad pięć­dzie­się­ciu lat życia Kon­rad utrzy­my­wał sto­sunki z długą listą kobiet, którą chwi­lowo zamy­ka­łam ja. Łamał przy tym więk­szość sche­ma­tów odpo­wia­da­ją­cych jego wie­kowi: kawa­ler, wyspor­to­wany, atrak­cyjny i nie­zmor­do­wany jak dwu­dzie­sto­la­tek, nawet bar­dziej niż więk­szość zna­nych mi dwu­dzie­sto­lat­ków. A za to wszystko mógł być wdzięczny łaska­wym genom, ale także oso­bi­stemu tre­ne­rowi oraz sty­li­ście, któ­rzy dbali, żeby jego dieta była zdrowa, ćwi­cze­nia odpo­wied­nie, a odzież bez zarzutu.

Mając na wzglę­dzie oko­licz­no­ści, fakt, że zosta­łam dziew­czyną Kon­rada, był dla mnie zasko­cze­niem, a dla więk­szo­ści zda­rze­niem nie­mal para­nor­mal­nym. Bo tak naprawdę byłam zwy­czajną dziew­czyną.

Zaczy­na­jąc od samego imie­nia: Ana. Dobrze, że cho­ciaż moja matka, roz­trze­pana Fran­cuzka, posta­no­wiła, że jej córki będą miały nazwi­ska połą­czone w jedno – García-Brest, co wygląda chic i char­mant.

Mój wygląd też był zwy­czajny: ani nie wysoka, ani nie niska, ani bar­dzo gruba, ani bar­dzo chuda, ani bar­dzo ładna, ani bar­dzo brzydka. Dopóki Kon­rad nie poja­wił się w moim życiu, byłam jedną z tych kobiet, które nie mają żad­nego pro­blemu, żeby wyjść na ulicę bez maki­jażu; które nie przej­mują się wło­sami – zwią­zy­wa­łam je gumką i sprawa zała­twiona; które nie­szcze­gól­nie inte­re­sują się modą – wkła­da­łam cokol­wiek, nie ryzy­ku­jąc zbyt wiele, żeby nie wyglą­dać na to, że się prze­bie­ram; kilo­gram w górę czy w dół też nie spę­dzał mi snu z powiek, bo chcia­łam czer­pać przy­jem­ność z jedze­nia. Aż w moim życiu poja­wił się Kon­rad… Od tam­tego momentu nie wycho­dzi­łam na ulicę z nie­uma­lo­waną twa­rzą, bo to wyda­wało mu się zanie­dba­niem; mia­łam cie­nio­wane włosy, bar­dzo sty­lową fry­zurę z reflek­sami w trzech kolo­rach, które co dwa mie­siące popra­wiał wybrany przez niego fry­zjer, ubie­ra­łam się w mar­kowe ciu­chy w jed­nym z buti­ków na Milla de Oro w Madry­cie, zawsze wspo­ma­gana jego wyszu­ka­nym gustem, i uwa­ża­łam na wagę, żeby nie słu­chać: „Meine Süße, wyglą­dasz zna­ko­mi­cie. Nie niszcz tego zja­da­niem jesz­cze jed­nego cukierka”.

Moja inte­li­gen­cja, wykształ­ce­nie i zawód rów­nież były zwy­czajne. Stu­dio­wa­łam histo­rię sztuki, bo rodzina ze strony ojca zawsze w jakiś spo­sób zwią­zana była z tym świat­kiem: mój dzia­dek był mala­rzem, mój ojciec mar­szan­dem i wła­ści­cie­lem gale­rii. Póź­niej, ponie­waż nie mia­łam jasno­ści, czemu się poświę­cić, zro­bi­łam dok­to­rat. Kiedy go skoń­czy­łam, byłam pewna tylko jed­nego: że naj­le­piej w życiu potra­fię się uczyć, więc zaczę­łam się przy­go­to­wy­wać do egza­mi­nów dla rze­czo­znaw­ców muzeów pań­stwo­wych. Udało mi się je zdać po czte­rech latach i pod­ję­łam pracę w Naro­do­wym Muzeum Cera­miki i Przed­mio­tów Zbytku Gon­zalo Martí w Walen­cji, w ocze­ki­wa­niu na miej­sce w Madry­cie. Tak było, dopóki w moim życiu nie poja­wił się Kon­rad… Bo wtedy zaczę­łam pra­co­wać w Dziale Komu­ni­ka­cji Muzeum Naro­do­wego Prado. Nie byłam już przez cały dzień oto­czona cera­miką i przed­mio­tami zbytku, ale Ame­ry­ka­nami, Japoń­czy­kami, Chiń­czy­kami i przed­sta­wi­cie­lami innych naro­dów, do któ­rych musia­łam się uśmie­chać i wci­skać im kit. Nie cho­dzi­łam już w podar­tych dżin­sach, sze­ro­kich koszu­lach i adi­da­sach, ale w nie­na­gan­nych gar­son­kach i butach na nie­by­wale wyso­kich obca­sach.

Mój samo­chód był zwy­czajny. Gra­na­towy renault clio, który wcze­śniej nale­żał do mojej matki i który ojciec mi poda­ro­wał, kiedy skoń­czy­łam stu­dia. Aż w moim życiu poja­wił się Kon­rad … i na uro­dziny poda­ro­wał mi mer­ce­desa cabrio SLK.

Kon­rad wiele zmie­nił w moim życiu. Wydo­był ze mnie blask, jak ze sta­rej srebr­nej łyżeczki leżą­cej w zapo­mnie­niu na dnie szu­flady. Umie­ścił moje imię w bru­kow­cach i na wielu zawist­nych języ­kach. Prze­ko­nał mnie, że mam w sobie coś szcze­gól­nego, czego nie powin­nam mar­no­tra­wić na stry­chach sta­rego muzeum ani pod war­stwami sze­ro­kich i wygnie­cio­nych ubrań. Lekko mnie popchnął w kie­runku jasnej strony życia i pro­wa­dził mnie tam za rękę, piesz­cząc przy tym moje uszy set­kami przy­jem­nych słó­wek. I ja go kocha­łam, kocha­łam go jak ni­gdy wcze­śniej nikogo innego, jak podzi­wiane dzieło pew­nie uwiel­bia swo­jego twórcę, tego, który nadał mu kształt deli­kat­nymi piesz­czo­tami, a cza­sem nawet ude­rze­niami dłuta.

Jedyną rze­czą, któ­rej Kon­rad nie zmie­nił w moim życiu, było moje miesz­ka­nie. Też nie było o czym gadać, ale bro­ni­łam się przed opusz­cze­niem go z numan­tyj­skim upo­rem, zresztą z dobrym skut­kiem, mimo że przez pierw­sze dwa lata naszego związku upie­rał się, żebym prze­pro­wa­dziła się do jego eks­klu­zyw­nego dwu­stu­me­tro­wego apar­ta­mentu na pod­da­szu z pry­wat­nym base­nem na ulicy Vela­zqu­eza. Kon­rad nie mógł zro­zu­mieć, że wolę moją mikro­sko­pijną man­sardę z tara­sem wiel­ko­ści dużej doniczki, do któ­rej wcho­dzi się z wiel­kim wysił­kiem po drew­nia­nych, zuży­tych i skrzy­pią­cych scho­dach sta­rego budynku bez windy z tra­dy­cyj­nego placu w dys­tryk­cie Chamberí. Jed­nak moja man­sarda zna­czyła dla mnie o wiele wię­cej. Była sym­bo­lem mnie samej, tej nie­wiel­kiej reszty, która pozo­stała z esen­cji mojego „ja”; była pomięta i miała cygań­ską duszę jak ja; po zamknię­ciu drzwi tutaj mogłam znowu być sobą. A poza tym mia­łam do niej ogromny sen­ty­ment, bo kie­dyś była stu­diem mojego dziadka i to on mi ją zosta­wił, umie­ra­jąc. Dla­tego kiedy wie­czo­rami czy­ta­łam przy oknie, poja­wiały się wspo­mnie­nia: jak sie­dząc na tych samych mio­do­wych deskach pod­łogi, zaba­zgra­łam jako dziew­czynka setki kar­tek i w końcu pla­mi­łam sobie palce farbą pod czu­łym okiem dziadka; jak przy stole w kuchni razem zaja­da­li­śmy ciastka z cze­ko­ladą, a na tara­sie w let­nie noce ryso­wa­li­śmy kon­ste­la­cje gwiazd i księ­życ w nowiu.

Tam­tego wie­czoru też było lato – koń­cówka lata – i księ­życ w nowiu. I tak jak w wiele innych nocy jadłam kola­cję w miesz­ka­niu Teo i Anto­nia, moich sąsia­dów. Rzadko się zda­rzało, żebym na koniec dnia do nich nie wpa­dła, przede wszyst­kim z dwóch powo­dów: ich taras był więk­szy, a ich kola­cja znacz­nie lep­sza niż moja, bo Anto­nio, który był z Getxo, goto­wał jak anioł – jak baskij­ski anioł, bo jestem prze­ko­nana, że co do kuchni, należą do oddziel­nej grupy. Sałatka z kieł­ków z kaczką, kal­mary goto­wane w atra­men­cie i suflet jabł­kowy były daniami, które Teo i Anto­nio poda­wali na co dzień, bez szcze­gól­nej oka­zji.

Poza tym Teo był jed­nym z moich naj­lep­szych przy­ja­ciół, może naj­lep­szym. Byli­śmy przy­ja­ciółmi od cza­sów uni­wer­sy­tec­kich i dzięki mnie poznał Anto­nia, kiedy ten kupił miesz­ka­nie drzwi w drzwi z moim. To była gwał­towna miłość. „Kocha­nie, gwał­towna miłość to bar­dzo pedal­ska rzecz – poin­stru­ował mnie Teo. – Wpraw­dzie bar­dzo hała­su­jemy, ale jest nas nie­wielu i nie możemy tra­cić czasu na umi­zgi: widzisz go, więc go bie­rzesz, i już”. Przy Teo nie mogło być umi­zgiwania się; był typo­wym przy­kła­dem homo­sek­su­ali­sty, nad któ­rymi my, kobiety, uża­lamy się, że są ogromną stratą dla naszej płci. Krótko mówiąc, cho­dziło o kobiecą wraż­li­wość ukrytą w ciele Hugh Jack­mana. „Moje życie byłoby znacz­nie prost­sze, gdy­byś nie był gejem i oże­nił się ze mną”, popła­ki­wa­łam od czasu do czasu na ramie­niu przy­ja­ciela.

Przy­pa­dek Anto­nia był inny: „Jestem starą ciotą, ale Toni należy do tych gejów, któ­rzy po pro­stu się nie zda­rzają”, jak go pod­su­mo­wał Teo. Poza tym, że był z Getxo, Anto­nio miał zawód bar­dzo hetero inży­niera budow­la­nego i patrząc na jego brzuch, żółty kask i brodę, nikt by nie powie­dział, że faceci są mu potrzebni do cze­goś innego niż do wspól­nego oglą­da­nia meczów, popi­ja­nia piwa i do rzu­ca­nia dziew­czy­nom świń­skich tek­sów z rusz­to­wa­nia. W sumie Anto­nio i Teo sta­no­wili bar­dzo malow­ni­czą parę: ucie­le­śniali powie­dze­nie, że „każda potwora znaj­dzie swego ama­tora” w warian­cie gejow­skim.

Prawda jest taka, że uczy­ni­li­śmy z szó­stego pię­tra swego rodzaju komunę: miej­sce otwar­tych drzwi, dzie­lo­nych pomiesz­czeń i jed­nej kuchni, kuchni Anto­nia.

– Idę się poło­żyć, umie­ram ze zmę­cze­nia – ogło­sił Anto­nio, zie­wa­jąc, chwilę po kola­cji.

– Nudny jesteś, Toni. Jest sobota! Zostań z nami chwilę. Jesz­cze jedno limon­cello postawi cię na nogi – zachę­cał go Teo.

Nie zwra­ca­jąc na to uwagi, Toni wstał z krze­sła, cmok­nął Teo w usta, a mnie w poli­czek.

– Dobra­noc, kochana.

– Kola­cja była prze­smaczna, Toni, jak zwy­kle.

– Dzię­kuję. Jutro będzie coś nowego. Nie zapo­mnij­cie wsta­wić kie­lisz­ków do zmy­warki i włą­czyć jej, bo jak nie, to nie zmiesz­czą się naczy­nia ze śnia­da­nia – wydał nam dokładne instruk­cje, wycho­dząc z tarasu.

– Zacho­wu­jesz się jak bur­żuj – rzu­cił za nim Teo. – I powiem ci, że tro­chę się roz­ty­łeś! – Potem szep­nął mi: – To go bar­dzo dener­wuje.

– Jestem bur­żu­jem i już jestem gruby – odkrzyk­nął mu Toni ze środka. – Dobra­noc, kocha­nie.

– No, nie wydaje się jakoś szcze­gól­nie ura­żony.

– Udaje twar­dziela. Wła­śnie stoi na wadze, a na śnia­da­nie zje moje Spe­cial-K, mówię ci.

Uśmiech­nę­łam się do niego i roz­par­łam w fotelu. Tej nocy też można było ryso­wać kon­ste­la­cje – była piękna, chłodna i spo­kojna. Led­wie docie­rał do nas szmer noc­nego ruchu i cały taras był spo­wity wonią mokrej ziemi świeżo pod­la­nych kwia­tów i aro­ma­tem ziół, które Anto­nio posa­dził w rogu: bazy­lii, roz­ma­rynu, mięty…

Teo rzu­cił mi cie­niutki koc.

– Trzy­maj, kocha­nie, bo przy tej noc­nej wil­got­no­ści strasz­nie cią­gnie po nogach…

Otu­li­łam się i ponow­nie zanu­rzy­łam usta w kie­li­szeczku limon­cello.

– Kiedy wraca Kon­rad? – zapy­tał.

– W przy­szły pią­tek nic z tego. Zawsze gdy jedzie do Hong­kongu, zostaje przez kilka dni, żeby w pełni wyko­rzy­stać podróż.

– A pomy­śla­łaś już, co zro­bisz?

– Nie jestem pewna. Z jed­nej strony nęci mnie cie­ka­wość, a z dru­giej wydaje mi się to stratą czasu. Próby odna­le­zie­nia obrazu, o któ­rym zresztą histo­ria mówi, że nie ist­nieje, na pod­sta­wie listu sprzed sie­dem­dzie­się­ciu lat to jak szu­ka­nie igły w stogu siana.

– Mnie to się wydaje zabawne. Jak poszu­ki­wa­nie skarbu albo coś takiego, nie?

– Rze­czy­wi­stość ni­gdy nie jest tak roman­tyczna, Teo. Wiel­kie odkry­cia zda­rzają się po wielu latach prze­by­wa­nia w zamknię­ciu zaku­rzo­nych i nie­upo­rząd­ko­wa­nych archi­wów, oku­pio­nego utratą przy­ja­ciół i uczu­le­niem na świa­tło sło­neczne jak u wam­pi­rów ze Zmierz­chu. Tak albo przez przy­pa­dek.

– No to może przy­pa­dek stuka do two­ich drzwi: w twoje ręce wpadł tajem­ni­czy list… – zauwa­żył Teo z aktor­ską prze­sadą.

– Żeby uspo­koić Kon­rada, zaczę­łam od prze­glą­da­nia Inter­netu. W liście jest tak nie­wiele infor­ma­cji, że pra­wie nie wiem, co wpi­sać w Google: Him­m­ler, ponad milion wyni­ków, Astro­log Gior­gio­nego – ani jed­nego, bo nie ist­nieje, major SS Georg von Ber­gheim, wszystko razem, nic… Mogę tylko zacząć od Ein­satz­stab Reichs-leiter Rosen­berg.

– Co to takiego?

– Sztab Ope­ra­cyjny Rosen­berga, eufe­mi­styczna nazwa orga­ni­za­cji, która zaj­mo­wała się rabun­kiem dzieł sztuki z tery­to­riów oku­po­wa­nych przez Niemcy. Rosen­berg roz­krę­cił sztab i for­mal­nie był jego zwierzch­ni­kiem, choć w prak­tyce, przy­naj­mniej na Zacho­dzie, wszystko zale­żało od Göringa.

– To ten gru­bas, co nie? Pamię­tam dobrze, bo sko­ja­rze­nie Göring–gruby świet­nie do sie­bie pasuje!

Zaśmia­łam się z mne­mo­tech­nicz­nych pomy­słów Teo.

– Tak, był gruby. I był jed­nym z nazi­stów z naj­więk­szym fio­łem na punk­cie sztuki. W swo­jej rezy­den­cji Carin­hall chciał zro­bić wiel­kie muzeum i udało mu się tam zgro­ma­dzić ponad tysiąc trzy­sta obra­zów, do tego rzeźby, gobe­liny, meble, dywany… Wszystko skon­fi­sko­wane z pry­wat­nych kolek­cji z tery­to­riów oku­po­wa­nych.

– No to pew­nie Göring zabrał ten obraz. To pro­ste, stara! – zauwa­żył Teo, uprasz­cza­jąc sprawę.

– Nie. Zakła­da­jąc, że obraz ist­niał, co można wywnio­sko­wać z listu, sam Hitler poprzez Him­m­lera mógł naka­zać jego odna­le­zie­nie.

Teo uniósł dłoń do czoła w bar­dzo sty­li­zo­wany spo­sób, niczym balij­ska tan­cerka, i spoj­rzał na mnie cie­lę­cymi oczami.

– Teraz to już naprawdę się zgu­bi­łem, kocha­nie. Co ma z tym wspól­nego Him­m­ler? Czy to nie ten kre­tyn w oku­lar­kach z SS, który zała­twił wszyst­kich Żydów i gejów?

– W zasa­dzie tak. To był dowódca SS.

– A co to ma wspól­nego z twoją sprawą?

– Nie mam zie­lo­nego poję­cia. Oto istota pro­blemu: mój kochany Kon­rad prze­ka­zał mi jedy­nie list nazi­stow­skiego dowódcy do żony z trzema kiep­skimi tro­pami i chce, żebym z tego skle­ciła odkry­cie stu­le­cia. Wnio­ski: zaczę­łam prze­glą­dać Inter­net i o nazi­stach wiem tyle, że mogła­bym wziąć udział w tele­tur­nieju, ale nic poza tym. W jakiś spo­sób musia­ła­bym zdo­być inne dane na temat majora Ber­ghe­ima.

– No to, kocha­nie, już cię widzę w ohyd­nym i zafaj­da­nym archi­wum.

– Ja powie­dzia­łam tylko zaku­rzo­nym i nie­upo­rząd­ko­wa­nym, ale niech będzie.

CHCĘ, ŻEBYŚ POJECHAŁ ZE MNĄ DO PARYŻA

Chwilę po skoń­cze­niu roz­mowy tele­fo­nicz­nej z Kon­ra­dem w liście kon­tak­tów Black­Berry odszu­ka­łam numer Teo i naci­snę­łam zie­lony przy­cisk. Ode­brał, led­wie umil­kły pierw­sze takty pio­senki Kylie Mino­gue, którą miał zain­sta­lo­waną w komórce.

– Gdzie jesteś? – zapy­ta­łam, zanim pozwo­li­łam mu prze­mó­wić.

– Uwierz mi, że nie chcesz wie­dzieć, którą część ciała wła­śnie sobie depi­luję…

– Nie, nie chcę tego wie­dzieć. Ale chcę, żebyś poje­chał ze mną do Paryża. W odpo­wie­dzi nie dopusz­czam nie.

– Do Paryża?! Chyba zwar… – Usły­sza­łam krzyk po dru­giej stro­nie tele­fonu. – Kurwa! Uwa­żaj, palan­cie, bo jesteś bli­sko kufra ze skar­bami… Ana? Ana, kocha­nie… Słu­chaj, potem do cie­bie oddzwo­nię. – I odło­żył słu­chawkę, zanim zdą­ży­łam zapro­te­sto­wać.

Tego popo­łu­dnia ucie­kłam z muzeum chwilę przed cza­sem, bo byłam zmę­czona i w kiep­skim humo­rze. Zasta­łam puste miesz­ka­nie; ani Teo, ani Toni nie wró­cili do domu, i to jesz­cze bar­dziej zepsuło mi humor. Nie zno­si­łam być sama, co wię­cej, bałam się samot­no­ści, samot­ność napa­wała mnie stra­chem, spra­wiała, że czu­łam się słaba. Tole­ro­wa­łam tę pro­stą ideę jedy­nie jako stan przej­ściowy, przy­sta­nek, na któ­rym zmie­nia się pociąg.

Zrzu­ci­łam buty i posta­no­wi­łam złu­pić lodówkę moich sąsia­dów; butelka bia­łego wina, która została z kola­cji poprzed­niego dnia, wiel­kie pudełko lodów Häagen-Dazs o smaku wani­lio­wym i cia­stecz­ko­wym. Byłam gotowa przy­tyć kilka kilo­gra­mów z dość dzie­cin­nym zamia­rem pode­ner­wo­wa­nia Kon­rada.

Puści­łam płytę z jaz­zem i wyszłam na taras. Wyraź­nie było widać, że lato dobiega końca, już nie z powodu tem­pe­ra­tury, która w dal­szym ciągu była wysoka jak na tę porę roku, ale z powodu świa­tła; dni sta­wały się coraz krót­sze. O wpół do ósmej taras spo­wi­jał pół­mrok. Nie­mniej jesz­cze było sły­chać wrzawę bawią­cych się w parku na dole dzie­cia­ków, które wyko­rzy­sty­wały ostat­nie dni waka­cji.

Zgrzyt klu­cza w zamku uprze­dził mnie, że Teo wraca do domu po sesji depi­la­cji. Poczu­łam nagłą ulgę. Sły­sza­łam, że wcho­dzi na taras, ale nie odwró­ci­łam się, żeby go pozdro­wić.

– Późno przy­cho­dzisz – rzu­ci­łam lako­nicz­nie.

– Wyko­rzy­sta­łem sytu­ację, żeby zro­bić sobie peeling, a potem poplot­ko­wa­łem z recep­cjo­nistką, więc dała mi trzy nie­sa­mo­wite kremy. No dobra, cześć. – Poca­ło­wał mnie, na co nie­chęt­nie przy­sta­łam. – Na co się dąsasz, kró­lewno?

– Nie dąsam się, jestem zmę­czona…

Teo spoj­rzał na mnie ze zmarsz­czo­nym czo­łem.

– No, co ty, kochana, wylu­zuj się! A to co znowu? – Wska­zał na butelkę wina i lody.

– Wino.

– Wiem, ale jak zamie­rzasz je wypić?

– Z gwinta.

– Nie bądź wul­garna, kocha­nie, nie jest ci z tym do twa­rzy. I te lody… Nie mów, że popi­jasz je winem. Co za świń­stwo!

Zaniósł lody z powro­tem do środka i po chwili poja­wił się z dwoma kie­lisz­kami. Szczo­drze nalał wina do każ­dego z nich, zapa­lił kilka aro­ma­tycz­nych świec i kazał mi się poło­żyć. Następ­nie usiadł obok mnie i uło­żył moje stopy na swo­ich kola­nach.

– Cały twój pro­blem polega na tym, że nie potra­fisz się wylu­zo­wać. Na szczę­ście masz mnie i zaraz ten pro­blem roz­wiążę – oświad­czył, masu­jąc mi stopy okrut­nie zmal­tre­to­wane butami na obca­sie.

Wzię­łam łyk chłod­nego bia­łego wina o owo­co­wym smaku i po chwili zaczę­łam jęczeć z roz­ko­szy. Dzie­cięca wrzawa z parku zaczęła ustę­po­wać miej­sca muzyce Diany Krall, pod­czas gdy świeca spo­wi­jała nas aro­ma­tem zie­lo­nej her­baty.

– Opo­wiesz mi, co cię gry­zie?… A potem poroz­ma­wiamy o Paryżu – wymam­ro­tał Teo, sil­nie uci­ska­jąc mi stopy.

W odpo­wie­dzi znowu tylko jęk­nę­łam, roz­le­ni­wiona i przy­milna niczym kotka w rui.

– Mmm… Nie chcę…

– Mam to w nosie. Chyba nie myśla­łaś, kochana, że ten masaż dosta­niesz gra­tis?

Nie­chęt­nie, ale prze­ko­nana, że nie ma innego wyj­ścia, ustą­pi­łam.

– Pokłó­ci­łam się z Kon­ra­dem… – wyzna­łam.

Cisza i uci­ska­nie pode­szwy.

– Nie zno­szę, kiedy zacho­wuje się wobec mnie jak nie­miecki trep!… Ale przede wszyst­kim nie zno­szę, kiedy staje się pobłaż­liwy i przy­znaje mi rację jak wariatce.

Dalej cisza i uci­ska­nie.

– Już wczo­raj pod­czas kola­cji w domu moich rodzi­ców zoba­czy­łam, że jest spięty. Sam wiesz, ile ner­wów kosz­tują nas te spo­tka­nia…

Teo kiw­nął głową. Aż za dobrze znał histo­rię napięć, jakie wywo­łują takie spo­tka­nia, i wie­dział, że Kon­rad nie był temu winien – był tylko przy­czyną.

Mój ojciec nie tole­ro­wał tego, że jeste­śmy razem. Kon­rad był jego naj­lep­szym klien­tem – w sumie to ojciec nas ze sobą połą­czył. Dzięki niemu Kon­rad odkrył pew­nego mło­dego mala­rza z wiel­kim talen­tem, któ­remu poma­gał jako mece­nas, i dla­tego bar­dzo się liczył ze zda­niem ojca w spra­wach kupo­wa­nia obra­zów. Jed­nak być czy­imś klien­tem a być kan­dy­da­tem na jego zię­cia albo de facto już nim być – to cał­ko­wi­cie odmienne sprawy. Róż­nica wieku i sta­tusu mate­rial­nego, roz­pustne życie Kon­rada… to były jedy­nie nie­które argu­menty ojca prze­ciwko niemu.

Moja matka na wszystko, co wią­zało się z Kon­ra­dem, patrzyła zupeł­nie ina­czej. Ona go uwiel­biała. Dla niej był zwień­cze­niem wszel­kich dzia­łań matki, która pra­gnie zapew­nić cór­kom to, co naj­lep­sze: lata kul­ty­wo­wa­nia naj­lep­szych przy­jaźni, wybie­ra­nia naj­lep­szego śro­do­wi­ska i wydo­by­wa­nia wszyst­kiego, co naj­lep­sze z naszych kobie­cych i spo­łecz­nych zdol­no­ści, zostały zre­kom­pen­so­wane; a jeśli cho­dzi o mnie – była to rekom­pen­sata szcze­gól­nie nie­spo­dzie­wana i miła, bo matka już się bała, że na zawsze zostanę ropu­chą zamiast księż­niczką. Pro­blem w tym, że matka miała świa­do­mość, że Kon­rad należy nie tylko do innej klasy spo­łecz­nej, ale wręcz do innego wymiaru, i wycho­dziła ze skóry, żeby dorów­nać mu pozio­mem, co wywo­ły­wało w niej silny stres i nie­usta­jące fru­stra­cje.

Osob­nym roz­dzia­łem byli moja sio­stra, szwa­gier i sio­strzeńcy. Sio­stra wyglą­dała jak Susa­nita z Mafaldy; wyszła za mąż i miała dzieci, troje, dla ści­sło­ści, któ­rych opiece poświę­cała więk­szość czasu. Ponadto miała zaję­cie zaspo­ka­ja­jące jej pre­ten­sje kobiety nowo­cze­snej i pro­fe­sjo­nal­nej, tak jak wyma­gają tego zasady nowego poko­le­nia. W odróż­nie­niu ode mnie odzie­dzi­czyła po rodzi­nie talent pla­styczny, więc poświę­cała się malo­wa­niu pamią­tek ze ślu­bów, komu­nii, chrzcin, obraz­ków dla dzieci, zapro­szeń… To zna­czy każ­dego przed­miotu dają­cego się nama­lo­wać, a potem sprze­dać przez Inter­net. W sumie moja sio­stra pro­wa­dziła życie poświę­ca­ją­cej się matki i bystrego zawo­dowca, które nor­mal­nie odrzu­camy, mając dwa­dzie­ścia lat, ale tęsk­nimy za nimi po czter­dzie­stce, kiedy zaczy­namy się śpie­szyć w poszu­ki­wa­niu męża, dzieci i inte­re­sów przez Inter­net.

Mój szwa­gier był typem dość bez­barw­nym: doradca finan­sowy, orni­to­log z zami­ło­wa­nia, zbie­racz znacz­ków i dosko­nały gracz w tryk­traka. Nudziarz z nie­by­wa­łym talen­tem do wzbu­dza­nia apa­tii i znu­że­nia w swoim oto­cze­niu.

Nie sądzę, żeby Kon­rad miał coś prze­ciwko nim, gdyby ich roz­pa­try­wał indy­wi­du­al­nie, ale jako grupa rodzinna dopro­wa­dzali go do roz­pa­czy. Moja sio­stra zwy­kle zadrę­czała go opo­wie­ściami o licz­nych wizy­tach u pedia­try, zada­niach szkol­nych i zamó­wie­niach na swoje prace. Szwa­gier nudził go tak jak wszyst­kich. A sio­strzeńcy bru­dzili mu mar­kowe ubra­nia, pod­gry­zali chleb i zadrę­czali go set­kami dzie­cin­nych pio­se­nek w swoim okrop­nym angiel­skim.

Tak więc nie­dzielne obiady w domu moich rodzi­ców były dla Kon­rada tor­turą i spra­wiały, że skrę­cał mu się żołą­dek. Dopro­wa­dze­nie go do nor­mal­nego stanu zaj­mo­wało mi kilka dni. Jeśli mój facet i ja się kłó­ci­li­śmy, to wła­śnie w te dni.

Nawet nastrój roz­luź­nie­nia, nie­mal bło­go­stan, w który wpro­wa­dził mnie Teo, nie był wystar­cza­jący, żeby mnie nie odrzu­cało na samą myśl o Kon­ra­dzie.

– Dosko­nale, kocha­nie, wal­nij jesz­cze winka i opo­wiedz wszystko od początku – zapro­po­no­wał.

Posłu­cha­łam go i mówi­łam dalej:

– Wszystko zaczęło się od tego listu, prze­klęta niech będzie godzina… Zapy­tał mnie, czy coś zro­bi­łam, więc powie­dzia­łam prawdę: że nie ma się czego uchwy­cić, że nawet nie wiem, czego, u dia­bła, mam szu­kać, że Inter­net, że Ein­satz­stab i że w ogóle, gdyby matka Tar­zana, i tak dalej. No i wtedy poja­wia się ta jego żyłka wiel­kiego przed­się­biorcy z roz­wią­za­niem dla każ­dego pro­blemu, i pyta mnie, dla­czego nie spraw­dzę, kto zaj­muje się archi­wami Ein­satz­stab w Paryżu, bo na pewno takie są, żebym napi­sała e-mail do czło­wieka odpo­wie­dzial­nego za te sprawy i go o to wypy­tała. „Zgoda, Kon­rad – odpowie­dzia­łam – ja mu wyślę e-mail i zapy­tam, ale o co, do cho­lery, go zapy­tam, skoro nie chcesz, żeby kto­kol­wiek się dowie­dział, że szu­kamy tego obrazu…”

– A dla­czego nie chce, żeby kto­kol­wiek się dowie­dział, co?

– Nie pytaj mnie, to para­noja Kon­rada. Ma nie­mal pew­ność, że jest o krok od odkry­cia stu­le­cia, i nie chce, żeby kto­kol­wiek go ubiegł. Reasu­mu­jąc, kazał mi wymy­ślić jakiś pre­tekst, żeby się dostać do archi­wum. Ja mu odpo­wie­dzia­łam, że skoro to takie pro­ste, to dla­czego sam tego nie zrobi albo któ­raś z jego licz­nych sekre­ta­rek. I wtedy wła­śnie zaczął być pobłaż­liwy i powie­dział, że w porządku, że mam rację, że to pew­nie coś nie­by­wale skom­pli­ko­wa­nego. I kłót­nia gotowa i foch na trzy tygo­dnie, jak znam sie­bie.

– Taa…

– „Zupeł­nie nie rozu­miem, dla­czego tak ci zależy, żebym się tym zajęła” – rzu­ci­łam mu. „Zafik­so­wa­łeś się na tym liście…” A on mi odpo­wie­dział, że to on wła­śnie nie rozu­mie, skąd u mnie takie przy­wią­za­nie do rutyny i dla­czego boję się zary­zy­ko­wać, zro­bić coś sza­lo­nego i sama już nie wiem, jakie jesz­cze inne bzdety. Szlag by to tra­fił! Prze­cież odkąd go pozna­łam, moje życie to pier­do­lony chaos! Chuj tam, nie rutyna!

– Spoko, kocha­nie, bo będę ci musiał zaapli­ko­wać valium, które w połą­cze­niu z winem zała­twi cię na cacy. Wal­nij jesz­cze jed­nego i spłucz te nie­wy­pa­rzone usta!

– Aj, Teo, bo się wku­rzę…

W tej chwili trza­snęły drzwi wej­ściowe i zaraz na tara­sie poja­wił się Anto­nio.

– Cześć, narze­czeni.

– Część, kocha­nie, późno wra­casz…

– Byłem na rynku po morsz­czuka na kola­cję…

– No to mnie poca­łuj, morsz­czuku. I dziew­czynkę też, bo jest smętna.

Znów przy­ję­łam postawę piesz­czo­tli­wej kotki i pozwo­li­łam, żeby Toni poca­ło­wał mnie w czółko.

– Pokłó­ciła się z Kar­tof­fel – wyja­śnił mój przed­sta­wi­ciel.

– Ach, kłót­nia zako­cha­nych? Jak słodko!

– Nie ma w tym nic śmiesz­nego, Toni – zbesz­ta­łam go.

– Chodź, sło­neczko, weź sobie kie­li­sze­czek i pomóż mi ją pocie­szyć i wypić to wino, zanim się ogrzeje.

– Nie, naj­pierw przy­go­tuję kola­cję. Zaraz zoba­czysz, jak zna­ko­mi­tymi daniami prze­pę­dzę wszyst­kie twoje żale, kochana. Póź­niej wszystko mi opo­wie­cie.

Tak się stało. Po chwili pała­szo­wa­li­śmy morsz­czuka à la Bil­bao, naprawdę zna­ko­mi­tego, który nieco uśmie­rzył moją złość.

– Więc wście­kła rzu­ci­łaś mu słu­chawką, a co zro­bi­łaś potem? – zapy­tał mnie Teo, śle­dząc naszą roz­mowę, ale nie uno­sząc wzroku znad sta­ran­nej obwódki, którą zakre­ślał kawał­kiem chleba w pla­mie oliwy, czosnku i zie­lo­nej pie­truszki na pół­mi­sku z morsz­czu­kiem.

– Zadzwo­ni­łam do cie­bie, gotowa wyru­szyć do Paryża choćby jutro…

– No pro­szę, zwy­czajni śmier­tel­nicy wysy­łają się wza­jem­nie w cho­lerę, ale ponie­waż twój narze­czony jest mul­ti­mi­lio­ne­rem, wysyła cię do Paryża. To dopiero poziom, kochana!

Toni uśmiech­nął się na to sko­ja­rze­nie swo­jego chło­paka.

– Cicho bądź – prze­rwa­łam Teo. – Byłam tak wku­rzona, że chcia­łam zwiać dokąd­kol­wiek, żeby mu poka­zać. Ale skoro ty odło­ży­łeś słu­chawkę, nie zostało mi nic innego, niż pomy­śleć. Wró­ci­łam do Inter­netu i zna­la­złam czło­wieka od kon­tak­tów w archi­wum Ein­satz­stab we Fran­cji. To nie­jaki dok­tor Arnoux, który jed­no­cze­śnie jest dyrek­to­rem Depar­ta­mentu Badań przed­sta­wi­ciel­stwa EFLA we Fran­cji…

– Słabo brzmi to EFLA, mała.

– Euro­pean Foun­da­tion of Looted Art, Euro­pej­ska Fun­da­cja na rzecz Zra­bo­wa­nych Dzieł Sztuki. Brzmi lepiej? Napi­sa­łam do niego, że chcia­ła­bym pogrze­bać w archi­wach i czy jest to moż­liwe. Nie spo­dzie­wa­łam się, że odpo­wie mi tak szybko. Dokład­nie po dzie­się­ciu minu­tach przy­słał e-mail, w któ­rym wyra­ził żal, że do tej pory nie jest moż­liwe bada­nie archi­wum na odle­głość, i nadzieję, że jeśli przy­jadę do Paryża, to oso­bi­ście będzie w sta­nie pomóc mi w każ­dej spra­wie zwią­za­nej z moimi poszu­ki­wa­niami. Et voilà!

– Czyli że facet jest super. No to w końcu jedziesz do tego Paryża czy nie?

Wes­tchnę­łam, się­gnę­łam po ostatni kawa­łek morsz­czuka i przez krótką chwilę zasta­na­wia­łam się nad odpo­wie­dzią, żeby wpro­wa­dzić nastrój ocze­ki­wa­nia.

– No nie wiem. Tym­cza­sem nie mam poję­cia, co naj­bar­dziej wku­rzy­łoby Kon­rada…

– Pocze­kaj, pocze­kaj, bo nie rozu­miem… – wtrą­cił się Toni, aż do tej pory mil­czący i sku­piony na jedze­niu. – Ty robisz to wszystko, żeby wku­rzyć Kon­rada czy żeby spra­wić mu przy­jem­ność? Bo w pew­nym momen­cie chyba się zgu­bi­łem…

W tam­tej chwili roz­le­gło się brip-brip mojego tele­fonu. Zadzwo­nił kilka razy, a ja uda­wa­łam, że nie sły­szę, pod­czas gdy Teo i Toni wle­piali we mnie wzrok.

– To Kon­rad. Jeśli się nad tym zasta­na­wia­cie, to nie zamie­rzam ode­brać.

– Lalu­niu, zwa­rio­wa­łaś? To bogacz! Nie można nie odbie­rać tele­fo­nów od boga­czy. Daj mi go tu!

Teo pochy­lił się nad tele­fo­nem i wyrwał mi go, zanim udało mi się temu zapo­biec.

– Teo! Nie…!

I ode­brał.

– Halo?… Kon­rad?… Tak, jest tu…

– Teo! – wyce­dzi­łam przez zęby, bez­sku­tecz­nie usi­łu­jąc wyrwać mu tele­fon. Bariera jego sze­ro­kich ple­ców oka­zała się jed­nak nie do sfor­so­wa­nia.

– Dam ci ją. Tak… Ale słu­chaj jest bar­dzo, bar­dzo roz­ża­lona… Tak się nie robi…

– Teo, wystar­czy!

W końcu ode­bra­łam mu tele­fon. Ode­pchnę­łam Teo i spa­li­łam go wzro­kiem, a następ­nie zni­kłam w miesz­ka­niu.

Po dru­giej stro­nie Kon­rad klął, sta­ra­jąc się nawią­zać roz­mowę. Zanim mu odpo­wie­dzia­łam, usia­dłam na pod­ło­dze w salo­nie, w ciem­nym kącie, z kola­nami pod­cią­gnię­tymi do piersi i tele­fo­nem mocno przy­ci­śnię­tym do policzka.

– Teo?… Ana?… Jest tam kto?…

– Kon­rad…

– Süße… Meine Süße, bar­dzo mi przy­kro… Nie powi­nie­nem był tak z tobą roz­ma­wiać. Cza­sem zapo­mi­nam, że nie robię z tobą inte­re­sów… Kocham cię, wiesz?