Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Odkryj mistyczne miejsce, gdzie ożywają legendy
Syn polskiej malarki i baskijskiego żeglarza rozpoczyna wymarzone wakacje na Krecie. Poznana przypadkiem piękna dziewczyna, pochodząca z małej wioski Charaki i podobnie jak on studiująca archeologię, wprowadza go w swój wyspiarski świat, pełen niepokojących zdarzeń oraz znaków. Udział w zaskakującym misterium ognia, poznanie tajemniczej zielarki i doświadczenie wiecznie żywej tajemnicy hezychastów to zaledwie początek zmysłowej, niebezpiecznej przygody, jaka tu na niego czeka.
Dźwięki kreteńskiej liry rozpalają we wrażliwym sercu młodego mężczyzny nieznany dotąd płomień. Skomplikowane relacje z kobietami, które spotyka na swojej drodze, nieoczekiwanie doprowadzają go do fascynujących tajemnic z czasów minojskich. Nieujarzmiona, pełna metafizycznych symboli historia wyspy oczarowuje go z każdym dniem coraz bardziej, naznaczając nieusuwalnym piętnem Mistycznego Pępka Świata – Omfalos…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 1045
Rok wydania: 2024
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Jerry Cordian
Omfalos
Tobie…
…wszystko, czego żądacie – i może także ów przebłysk prawdy…
(z przedmowy Josepha Conrada do The Niger of „The Narcissus”)
Prawdy nie ma, gdzie jej zwykle szukają. Nie da się jej zmierzyć
ani dotknąć. Ona żyje wyłącznie w nas.
(Nikos Efendakis)
Kreta jest wyspą świętą:
kto nie kocha Krety –
ten nie jest człowiekiem;
kto nie czuje tchnienia jej tajemnicy –
ten nic nie czuje…
(Eleni Vasilakis)
By miłość z mądrością szła w parze,
wpierw życie mądrości złóż w darze
(bo umysł otwarty mieć trzeba,
a myślą swą sięgać do Nieba),
lecz uczyń co serce ci wskaże
i światło to wnieś na ołtarze.
Miej ufność w nim po sam kres życia,
byś Prawdę wydobył z ukrycia.
Smuga miękkiego słonecznego światła, efekt mariażu życiodajnego promienia z życionośnymi kropelkami wody… Czuję zapach i dotyk gorącej, aromatycznej pary, budzący zrazu te najbardziej subtelne cząstki energii uśpione w moim ciele, zmysłach i myślach. Język chłonie ciepło, zaprawiony goryczą aromat i lepkość ciekłego ekstraktu – cukier – za dużo, jak na mój gust, przesłodzone, choć krzepiące… maczam, zanurzam, łykam… Ciepło rozchodzi się głębiej… Odstawiam kafedaki[1]… Teraz szklanka, zimna woda, woda źródlana, czysta, orzeźwiająca, biorę do ust na jeden łyk – kontrast zmywający słodycz. Ulga. A może tak: trochę kafes glikos[2], trochę nero[3], łączę to w ustach i przełykam? Teraz lepiej. Coraz więcej światła… błyszczy biel małej filiżanki na podstawce, obie ze skromnie zdobionego roślinną ornamentyką fajansu, razem ze szklanką stoją na prostym, drewnianym stoliku. Słodka kawa paruje, unosząc wspaniały aromat… Uwaga: oto sygnał głodu… znów bouquet[4]… i ten sam dotyk rannego głodu przebudzonego wędrowca. Wzrok z zachwytem przedziera się wskroś aromatycznych oparów, spływa po okręconym włóknem trzciny psathi[5], drewnianym szkielecie krzesła, dotyka bielonej ściany chaty i przeszywając wielobarwne zarośla frygana[6], tonie w dalekiej, sinej szarości gór.
Wolno uderza komboloi[7]… Trzy palce, uchwyt – stuk, zwis… uchwyt – stuk… Miarowy, głuchy dźwięk, jak nieznana stara modlitwa, przenika zaświaty.
Samolot srebrzyście witał wschodzącą pomarańczową tarczę słońca. Srebrzyście witał tarczę Słońca. Wi-tał-tar-czę. TARCZĘ…
Wolno uderza komboloi. Wiatr niesie wilgoć morza, lepko słony pot fal spienionych i ziejących zapachem wodorostów. Chłodny oddech Nereusza okleja ciało, skóra staje się śliska, jakby nasyciła się oliwą z płodnych gajów Mesary, kropelki łez zwisają z gałązek nadbrzeżnych drzew i krzewów tamaryszkowych.
Stawiam stopy na szorstkim piasku, smaganym libijskimi falami i południowym wiatrem znad Sahary. Czuję, jak ostre ziarenka kwarcu zmieszane z chityną potłuczonych pancerzy skorupiaków i pyłem zerodowanej skały wapiennej ustępują pod moim ciężarem; zapadam się lekko, krok za krokiem… Znów stopa pogrążona w szarym, gorącym tworzywie o zadziwiającej konsystencji, ni to płynu, ni to ciała sztywnego… Znów druga rozgarnia sypkokłujące continuum[8] drobinek skalnych. Miarowo uderza komboloi z czarnego steatytu…
Ponad kiczobiałoróżowymi chmurami wisiały skłębione warstwy purpury i amarantu, niczym morze boskiej krwi. Najdrobniejsza nawet kropla tego bezmiaru nie ciążyła ku Gai, jakby wszystkie jego drobiny uwierzyły, że są w swej istocie krwią Uranosa, nie zaś wodą, i bały się nieobliczalnych skutków wznowienia mitycznej prokreacji. Matka Ziemia była jednak spokojna, znając prawdziwego sprawcę tej krwistej poświaty. Oto Helios na swym słonecznym rydwanie zaprzężonym w cztery ogniste rumaki gnał ze wschodnich krańców nieba, rzucając drogocenne światło poprzez ziemskie warstwy atmosfery, filtrowane tajemniczo, zgodnie z odwiecznymi prawami natury, które istniały już wtedy, gdy bezkształtny Chaos nosił w sobie zarodek nadchodzącego świata bogów i ludzi.
W promieniach wschodzącego słońca lśniły wszystkimi odcieniami czerwieni srebrzyste skrzydła maszyny, będącej niespełnionym marzeniem Dedala i nieziszczonym ratunkiem dla Ikara.
Nadchodziła chwila powitania Tarczy Słońca… a raczej… Świetlistej Kuli …która powstała z kurczącego się obłoku materii międzygwiazdowej, koncentrującej się w procesie biegnącym w dynamicznej skali czasowej, aż do momentu równowagi hydrostatycznej, a potem po kontrakcji, gdy temperatura w centrum wzrosła dostatecznie, spalanie wodoru w ramach termojądrowej, pracowitej produkcji helu… dało kiedyś Gai szansę na narodziny życia. By Ziemia zazieleniła się lasami i łąkami, napełniła zapachem kolorowych kwiatów i zabrzmiała radosnym śpiewem ptaków.
Jaśniejące niebo kryło gdzieś w otchłani nieskończoności drzemiącą historię wszechświata, prapoczątek, pierwsze tchnienie, LOGOS…
W dole, za rzedniejącą zasłoną chmur, zbliżała się majestatyczna Macierz, Karta Dziejów, niosąca Tajemnicę, prawdę przeszłości i przyszłości…
Zbliżało się również Miasto, które zawsze darzyłem głębokim uczuciem. Polis[9]….górujące swym duchem nad przeszłością kontynentu, niczym Akropol nad jego własnym kamiennym sercem. A cóż tym sercem? Ruchliwe centrum nowego miasta czy Plaka ze swym patynohandlowym oddechem?
Ja, Michał Kondrat, oświadczam ad publicandam[10], że nigdy nie wyrzeknę się mego uczucia do Plaki. Zawsze kochałem jej wąskie uliczki, nagrzane ostrymi promieniami nieustraszonego greckiego słońca, potrafiące jednak począć w swoim łonie kojący cień okrytych dachówką domów czy przelewających się przez białe mury krzewów winnej latorośli. Kochałem ten kontrast, bo zdawał się być dla mnie kwintesencją życia tętniącego między drewnianymi stolikami kafenion[11], gdzie rano paruje kawa, wieczorami zaś unosi się aromat wina i uzo. Kochałem wreszcie handlową atmosferę Plaki: fantazję kupiecką handlarzy, budzącą raz zachwyt, raz irytację turystów.
Teraz znów z żaru rozpalał się płomień (agnosco veteris vestigia flammae[12]?).
Przez ściany kabiny samolotu zdawał się dolatywać zapach, jawiła się wielobarwność i wyrazistość, podniecała doskonała harmonia ludzi i rzeczy, działań i skutków, przeszłości i teraźniejszości. Spoglądały na mnie ruchliwe oczy roześmianych dziewcząt, rozpalała zmysły ich opalona smagła skóra. Kochałem te istoty, często korpulentne, choć niekiedy smukłe i zgrabne jak Helena… Eleni nosiła proste imię, a jednak naznaczone piętnem tajemnicy ludzkich uczuć… tajemnicy, której zdawała się być uosobieniem. Kiedy spojrzałem po raz pierwszy w głęboką czerń jej tęczówek, ozdobionych ujmującymi oprawami greckich oczu, gdy zachwyciły mnie jej lokowane czarne włosy, opadające lekko na szczupłą gładką szyję nieznającą zmarszczek, w widoczny sposób miękką i ciepłą, wówczas odczułem to coś… jakby przypływ tajemniczej energii, która jeśli tylko zechce, pokona każdy opór, by wzniecić niegasnący płomień.
…Srebrzysty Ptak zakołysał lekko skrzydłami…
Ogarnęła mnie pewnego rodzaju nostalgia, nie ta skierowana ku ziemi antenatów, lecz równie silna tęsknota, obracająca w nieznośną gorycz cierpienia każdą chwilę życia, oddzielającą mnie od kraju, gdzie zabrzmiały najpiękniejsze akordy mojej młodości, gdzie czułem się wolny… bo podróż – odwieczna tułaczka – była dla mnie zawsze paradygmatem wolności, jej najwyższą, najbardziej wyrazistą emanacją, wprowadzającą moje Dasein (a może moją Jivę, jak by to określił Śríla Brahmananda) w nierealną przestrzeń… historia tego egejskiego świata po dwakroć potęgowała to uczucie, a moje podróże po ziemi Homera przeistaczały się zawsze w nieprzerwaną wędrówkę w czasie…
Rozumiałem dobrze Adama. Przynajmniej w ów sposób, w jaki brat (chociaż cioteczny) może zrozumieć brata… Urzekła go i zawładnęła nim wyrazistość czarnych oczu Eleni, tak innych od oczu dziewcząt, które dotąd poznał, zafascynował go promieniujący z niej blask życia i niecierpliwej inteligencji, rozpalił wyobraźnię erotyzm opalonej cery i długich szczupłych nóg o idealnych, acz nie antycznych proporcjach, wprawiła w toniczną ekstazę nienaganna oksfordzka angielszczyzna i wreszcie – podekscytowała pasja, którą zaakceptował i której dał się porwać. Historia tego górzystego lądu, pośrodku morza ciemnego jak wino, zespalała ich interferujące jaźnie. Coś jednak przeszkadzało i krążyło wokół, silniejsze i bardziej nęcące, wbijające się w serce dziewczyny tajemnym żarem, przed którym ujść nie była w stanie, a może uczynić tego nie chciała…
***
Na Othonos, przy placu Syntagma stała, jak tylko sięgam pamięcią, dyżurka dozoru linii autobusowych. Kiedyś, wracając z mojej pierwszej wędrówki po Atenach, podszedłem do siedzącego w niej Greka o surowych ciemnych oczach:
– Where is a bus station for the International Airport?[13] – zaproponowałem początek rozmowy.
Oczy Greka stały się jeszcze bardziej czarne.
– D’ you speak English?[14]
– Ochi[15].
– Sprechen Sie Deutsch?[16] – Byłem lekko zniecierpliwiony i pozwoliłem sobie na wyraz zmęczonego zdziwienia.
Zniecierpliwienie okazało się zaraźliwe i po propozycji niemieckiej konwersacji wyraźnie rozpaliło pięćdziesięcioletnie oczy interlokutora.
– You in Greece![17] – odszukał w pamięci właściciel surowych oczu.
– You speak ellinika![18]
Bezczelność niepozbawiona racji, pełna narodowej godności, która w ostatecznym rozrachunku odniosła pozytywny skutek…
Poznałem elliniki glossa[19], zacząłem rozumieć i kochać Ellines, wchłaniać całym sobą ich radość życia, wszystkie jego przejawy, kolory, aromaty i ukryte wibracje…
Helenę Marię Annę… Eleni…
Tak, Eleni Vasilakis poznałem w Iraklionie.
…Skrzydła pełne gorejącego srebra zadrgały…
***
Przy 25 Avgustu, zajmując trzy stoliki z widokiem na Limani Venetsianiko, zasiadła parea[20], towarzystwo przypadkiem wielojęzyczne.
Adam przedstawił mi swą grecką dziewczynę, której kreteńskie pochodzenie, tak z nazwiska, jak i urody, było niewątpliwe. Posiadała zaiste szczególną świadomość przynależności do wyspiarskiego społeczeństwa, zespoloną nierozerwalnie z poczuciem trwania w nie do końca zidentyfikowanej sukcesji potomków Minosa. Pewna była, że tu właśnie, od tysięcy lat, bije serce jej Ellady: Keftu, Kereta, Kaphtor, Kaptara, Candia, Girid, Kriti. Każdy kamień Wyspy nucił Helenie antyczną melodię minionej świetności.
O drewniany blat stołu stuknęła butelka raki[21]…
Handlarze rybami zaczęli zwijać swój interes, znosząc puste skrzynki do pokrytych wodorostami łodzi rybackich. Ich okrzyki odbijały się od niskich murów starej morskiej twierdzy, pamiętającej czasy weneckiej Candii. Nagrzane nabrzeża portu katalizowały naturalny rozkład porostów, martwych małży i odpadów ryb, porywając ku zmęczonemu całodziennym zgiełkiem miastu bukiet morskich zapachów. Z przyjemnością wsłuchiwałem się w melodyjny głos dziewczyny, w to jej brytyjskie: I can’t[22]. Obserwowałem z zaciekawieniem Adama, którego oczy owładnięte żarem białej kreteńskiej ziemi płonęły w dwójnasób, podsycane ulotnym impulsem serca. Poznali się przez przypadek właśnie tu, w centrum antycznego świata, właściwie nieopodal Milos, na Morzu Mirtejskim, w połowie wodnej drogi z Pireusu.
Było to na początku września, tuż przed moimi studiami MBA w Rotterdamie, kiedy gorące lato z ulgą zaczęło witać pierwsze zwiastuny dekadencji klimatycznej – coś w rodzaju chłodnych pieszczot wilgoci znad ruchliwego pelagialu.
…obiecałem ci, stary draniu, że dam znać o sobie, jak tylko nadepnę na keję w Iraklionie…
Spoglądałem raz na zgrabne nogi Heleny, raz na Adama, a pamięć podsuwała dobrze mi znany tekst jednego z licznych listów Słomki (jak go nazywali żeglarze i członkowie dalszej rodziny), które zwykł pisywać do mnie w chwilach życiowego uniesienia…
…ta dziewczyna… zwróciłem na nią uwagę już na
początku podróży…
Nie dziwię się i wiem, że ona też go dostrzegła, gdy tylko pojawił się na pokładzie promu – oboje na to zasługiwali…
Eleni zaczęła opowiadać o jakichś symbolach minojskich, które dla mnie przedstawiały bardziej wartość jubilerską niż archeologiczną czy może uczuciową. Kelner przyniósł wodę i uzo. Przypomniałem sobie wówczas, jak dwa lata wcześniej z niedowierzaniem czytałem treść tego listu Adama…
…zwróciłem na nią uwagę już na początku podróży – wiesz Michel (tak mnie pieszczotliwie nazywał ten poszukiwacz przygód), nie było w tym nic nienaturalnego, gdyż usiedliśmy przez przypadek naprzeciw siebie (akurat, przez przypadek!) na plastikowych ławkach Festos[23], znasz je dobrze, kładąc obok siebie nasze plecaki (tak, znałem ten prom, znałem ten rytuał zaokrętowania, rozpoczynający każdy wieczorny kreteński rejs: pasażerowie z górnego pokładu układali się do snu na ławkach i skrzyniach, co wymagało na samym wstępie przynajmniej symbolicznej rezerwacji „koi”)…
Wschodzące słońce oświetliło ostrymi refleksami wnętrze kabiny samolotu.
Zaraz… przecież zabrałem całą jego korespondencję. Ten list muszę mieć przy sobie w podręcznej torbie… chwila tasowania epistolarnego pliku… wrzesień 1985… drżącą ręką wysunąłem z bladoniebieskiej koperty czterokrotnie złożone kartki:
Drogi Michel!
(sprawdzałem w skupieniu treść, a ukryte w mroku pamięci szczegóły wynurzały się z jakimś tajemniczym blaskiem, niczym zjawy promieniujące szczęściem i zapachem młodości…)
Dziewczyna wyciągnęła z pokrowca turystyczny śpiwór, rozwinęła go na ławce i usiadła, podciągając pod siebie swoje długie nogi, skąpo okryte luźnymi, kraciastymi szortami. Niedbale upakowany kolorowy plecaczek z anglojęzycznymi sentencjami odkrył swe wnętrze. Wyjrzała z niego plastikowa torba i dojrzałe owoce winnej latorośli. Dalej mógłbym to opisać tak:
Jej wysmukłe dłonie uniosły
dumne ze swej soczystości, południowe grono
…gasząc pragnienie…
śledziłem ruchy drobnych,
…owoc po owocu…
zgrabnych palców,
…chłonęła orzeźwiającą, aromatyczną słodycz…
palców delikatnie obrywających dojrzałe, winne baryłki
…spływającą, jak drogocenny nektar…
palców, co wprowadzały owoce do miękkich ust
…aromatyczną, upojną słodycz…
palców, które po krótkim muśnięciu
ciepłem warg,
uporczywie wracały…
Ten wiersz możesz, Michel, wpiąć do foliału pod tytułem: Ich powrót…
(Adam w każdym liście pastwił się nade mną swymi wariacjami poetyckimi i obciążał mnie kolekcjonowaniem swoich wierszy, co czyniłem zarówno z czystej przyjaźni, jak i w nadziei skomercjalizowania tych wysiłków w bliżej nieokreślonej przyszłości…)
Dokładnie o osiemnastej trzydzieści, według letniego czasu Hellady, cumy i szpringi uwolniły wyślizgane polery basenu portowego w Pireusie – właściwie najpierw prom ustawił się na pojedynczej cumie rufowej: Jack określiłby to: single her up a’stern[24]. (Ay, ay, Sir![25] Jack… nasz heros żeglarstwa z czasów wspólnych rejsów po Morzu Północnym…)
Zabiło warkotem mechaniczne serce promu. Wolno, dostojnie przemieszczać się poczęły nabrzeża, nieco wolniej – banki, hotele i urzędy przy Akti Miauli – abeam[26] – i Akti Kondyli.
Rozpakowałem mój brzuchaty plecak i wzorem reszty pasażerów rozłożyłem na ławce śpiwór. Siedzieliśmy w przedniej części górnego pokładu, z trzech stron osłoniętej od wiatru szybami oprawionymi w stal.
Było tam stosunkowo zacisznie (wiem, niejeden raz tak nocowałem…), co przynosiło ulgę na pełnym morzu, w objęciach podekscytowanej nocy. Kiedy prom ruszył, zgromadziliśmy się wszyscy wzdłuż relingów i barierek, podziwiając krwawiący zachód słońca… Stałem, wpatrując się z przejęciem w wodę poruszaną kaprysami wiatru (zawsze wpatrywał się z przejęciem w morze…). Czułem tę charakterystyczną śliskość… wiesz, o czym myślę… śliskość na dłoniach, ramionach i twarzy (pamiętam, że też kiedyś nie mogłem się pohamować, by nie sprawdzić jej natury: ciekawy silnych bodźców język przesuwał się po śliskim przedramieniu, wyczuwając jedyny w swym rodzaju, słono-gorzki smak…). Długo obserwowałem gasnące słońce, majaczącą Salamis i fale – coraz bardziej sine i rozochocone efektowną szarżą na burty… stawały mi w pamięci bryzgi spod relingu „Wagabundy”, zaliczającego kolejny raz mieliznę niedaleko Trzebieży, przypominały się zimne i krótkie fale Bałtyku, okrutnie rozcinane stalową stewą; pojawiały się na krótko wspomnienia wrześniowego sztormowania na Morzu Północnym… a tu wrota Morza Mirtejskiego… wdychasz całą duszą, wszystkimi zmysłami tę żywą wilgoć i marzysz, by dać się porwać przez błękitną otchłań, czuć, jak woda moczy twarz i włosy, przelewa się przez szybkę maski, chłodnym strumieniem penetruje kombinezon, poddaje się, pieszczona miarowym, sprężystym ruchem płetw… Nagle porzuciłem wspomnienia z powodu wyraźnej fizjologicznej potrzeby, dającej o sobie znać tak zwanym ssaniem w żołądku. Czułem, że „brzuch-złodziej mnie gna”, i nawet nie zdziwiło mnie to homerowe skojarzenie. Gdy wraz z głodem podążyłem w stronę plecaka porzuconego na górnym pokładzie, moje oczy z dziwnym upodobaniem przylgnęły do obiektu niedawnej dyskretnej obserwacji.
Pierwsze dotarły tam jednak myśli, jakby same zdolne były do niezależnego bytu. Zaczęły krążyć wokół nieznajomej, by za chwilę, wraz z oczami, podziwiać smukłość jej kształtnych łydek i bosych stóp. Dziewczyna nadal tkwiła na rozłożonym śpiworze. Kiedy znalazłem się obok niej, przystanąłem i rzuciłem okiem na kartki książki, którą trzymała w dłoniach… Wzrok mój zatrzymał się na: (!) …Kriti tis gai esti, meso eni oinopi ponto[27]… (no tak, Adam poznał demotyk w szkole średniej, biorąc lekcje u rodowitego Greka, antyczną Hellenike glotta[28] zgłębił zaś sam). Zarezonowało coś w duszy… heksametr Wielkiego… wówczas dziewczyna uniosła głowę i uśmiechnęła się.
– You’d better take care of your eyes![29]
(to był chyba ten dziwny moment, który u pewnych ludzi owocuje banalną reakcją duchową – nagłą i nieujarzmioną namiętnością) …poczułem trudną do określenia, choć wyraźnie odczuwalną energię, subtelnie rozgrzewającą moje ciało od środka, i zaryzykowałem:
– Don’t worry. I do know every word of this oime.[30]
Wiedziałem, że jej się to spodoba, bo oime to nić, przędza i wątek. Homerowe słowo. Jej gorące południowe oczy zapłonęły sprytem i ciekawością:
– To wyrecytuj inwokację Odysei! – rzuciła prowokacyjnie dźwięcznym „british”, układając się na boku, w wyczekującej, lekko kokieteryjnej pozie, odsłaniając przy tym swą delikatną szyję.
I cóż byś zrobił, Michel, na moim miejscu?… Podjąłem wyzwanie, a że głód dawał mi się solidnie we znaki, ustaliłem surowe warunki recytacji:
– If I manage it, let me have your grapes[31]. – Pierwsze, co mi przyszło do głowy, to właśnie nagroda z winogron. Właściwie użyłem tu słowa stafilia zamiast grapes, aby sprawić jej przyjemność.
Czułem pierwszy raz w życiu dziwne uniesienie, coś na kształt mikstu ekscytacji i tremy aktorskiej, z domieszką euforii malarza, który dostrzegł od dawna poszukiwaną dominantę, co wypływa spod jego pędzla i tak olśniewa swym blaskiem inne barwy zrodzone dla płótna, że oczy nie są w stanie od niej uciec, a dusza rwie ku materializującej się prawdzie niepokonanej czystej sztuki.
Nie wierzyła, że umiem. Nie miała pojęcia, że znam tak dobrze… że jest to moja miłość i moje dzieciństwo. Nie mogła ani na moment domyślić się, że wyrecytuję to w dialekcie homerowym…
…kiwnęła z uśmiechem głową, biorąc do ręki kiść winogron, dużych, zielonożółtych, słodkich… o aromacie gajów hesperyjskich… ręka zatrzymała się w bezruchu… delikatne soczyste baryłki przelały się pomiędzy jej smukłymi palcami… i zawahały, czy podążyć dalej, czy też dać się zatrzymać przez łodyżkowatą pępowinę, która nie musi już spełniać życiodajnej roli, a stanowi raczej o ich tajemnym zniewoleniu, niczym sieć rybaka, w którą wpadły złote rybki niosące dary szczęśliwcom… ozdoba wysmukłych palców Greczynki… więc zawahały się aromatyczne kulki, spowiły swą soczystością rękę wzniesioną ku śmiałkowi, i widać było po twarzy dziewczyny… daktyl, daktyl, daktyl, daktyl… już, kiedy w starojońskiej grece doszły do jej uszu pierwsze słowa: „Męża głoś muzo wielce obrotnego”[32]… hos mala polla… daktyl, spondej… plagchthe… wypowiedziane zdecydowanym męskim głosem… widać było zdziwienie… epi Trois hieron ptolithron hepersen…, transformujące się w żywiołowy zachwyt, w miarę jak dobiegały do jej uszu śpiewnie artykułowane słowa największego z aojdów…
…gestem zwycięzcy dotknąłem wysmukłej, pachnącej latoroślą ręki, ująłem w mej dłoni i zagarnąłem wraz z kiściem winogron ku znieruchomiałym ustom…
Oderwałem oczy od listu, by w burzy wielobarwnych iluminacji obejrzeć promienie słońca, wpadające do wnętrza kabiny wskroś szklanej zapory okna samolotu. Patrzyłem w zamyśleniu na złote szczyty chmur…
…kiedy dotarliśmy do Iraklionu, zaprosiła mnie do mieszkania swego wuja Nikosa Efendakisa…
Mój cioteczny brat zawsze mnie zadziwiał. Jego wspaniała słowiańska wrażliwość, wzbogacona niezwykłymi uzdolnieniami, ujawniała się w żywiołowych emanacjach pasji, dostrzeganych ze znacznym opóźnieniem przez naszą bądź co bądź artystycznie uzależnioną rodzinę, jakby ta zwłoka w percepcji była uwarunkowana specyficzną strukturą familijnej czasoprzestrzeni.
Sięgnąłem z pewną dozą nostalgii po stary list adresowany do mnie z Bilbao, w czerwcu 1977 roku, kiedy to z zamglonych wspomnień dzieciństwa wyłaniała się coraz wyraźniej postać mojego dalekiego, tajemniczego kuzyna.
…Muzyka była dla mnie zawsze czymś szczególnym, bo od kiedy tylko sięgam pamięcią, napełniała umysł emocjami, nad którymi nie potrafiłem zapanować.
Mieszkaliśmy w Quartier Latin, w starej dziewiętnastowiecznej kamienicy. Pod nami, na drugim piętrze secesyjnego budynku wynajmował spory apartament stary pianista, profesor Conservatoire de Paris. Często grywał (dowiedziałem się tego później) Liszta i Rachmaninowa. Kiedyś matka znalazła mnie zalanego łzami na półpiętrze klatki schodowej. Miałem niecałe pięć lat. Wystraszyła się, bo pomyślała, że ktoś zrobił mi krzywdę. Wyjaśniłem jej wtedy, jak piękne to były utwory i jak trudno było ich słuchać, nie płacząc. Odtąd byłem jedynym lokatorem tej kamienicy, który nie mógł się doczekać czarodziejskich dźwięków tajemniczego fortepianu. Kiedy pewnej zimy muzyk zachorował i umarł, instrument zamilkł na zawsze. Sąsiedzi i właścicielka posesji odetchnęli z ulgą, obiecując sobie nigdy nie przepuścić przez próg podobnego dziwoląga, ja zaś wpadłem w rozpacz. Matka, bym nie doznał obłędu, sprowadziła mi niezwykłą zabawkę: japoński przyrząd elektroniczny, dziś zwany w swym nowym wcieleniu keyboardem. Była to zabawka wyrafinowana, acz niedoskonała. Klawiaturę miała krótszą od pianina o dwie oktawy i nie pozwalała na zróżnicowanie dynamiki gry. Miała jednak tę zaletę, że była tańsza i nie przeszkadzała sąsiadom, gdyż zwykle grałem ze słuchawkami na uszach. Zacząłem uczyć się sam. Kiedyś, słuchając koncertu (namówiłem na niego matkę swoim mozolnym natręctwem), podpatrzyłem, stojąc na skraju sceny, w jaki sposób muzyk poruszał palcami, grając poszczególne wielodźwięki.
Odtąd zacząłem prowadzić les recherches indépendantes[33] nad optymalnym układem dłoni na klawiaturze. Miałem siedem lat, kiedy zagrałem ze słuchu pierwszy utwór. Znalazłem gdzieś płytowe nagranie menueta Bacha i wymyślając położenia palców, tak by układały się najsprawniej, odtworzyłem melodię dla prawej i lewej ręki. Wśród prezentów na Boże Narodzenie znalazł się również podręcznik do gry na fortepianie. Dzięki niemu, przechodząc strona po stronie wszystkie ćwiczenia (sprawiało mi to zawsze wielką radość), opanowałem główne zasady muzyki. Wkrótce już umiałem posługiwać się nutami. Odczytałem samodzielnie trzy nokturny Chopina: b-moll i Es-dur z opusu 9 oraz f-moll z opusu 55. Właściwie na nokturnie b-moll zaczęły się prawdziwe trudności. Nie wynikały one ze szczególnej komplikacji utworu, lecz z faktu, iż moja klawiatura nie miała kontry i cztery razy kreślnej. Co to oznacza przy graniu Chopina, wie każdy pianista. Po dotarciu do dwunastego taktu zabrakło mi klawiszy… Nie poddałem się jednak. Aby kontynuować odtwarzanie utworu, opracowałem własną metodę „cofnięcia o oktawę”. Najgorzej było z dynamiką. Tworzyłem ją w swojej wyobraźni, nie zważając, że mimo finezji moich łagodnych dotknięć, czy też gwałtowności dramatycznych uderzeń, instrument odpowiadał zawsze tym samym zaprogramowanym elektronicznym dźwiękiem.
Kiedyś poszliśmy z wizytą do znajomej mojej mamy. Już z korytarza dostrzegłem stojące w salonie stare pianino. Kiedy panie zabawiały się rozmową, podszedłem do instrumentu i delikatnie uniosłem wieko. Odczułem niezwykłe ciepło bijące od zimnej bieli klawiszy. Siadłem. Delikatnie zagrałem nieszczęsny dwunasty takt. Potem dołączyłem lewą rękę. Zabrzmiało to pięknie. Tak pięknie, że łzy napłynęły mi do oczu. Ogarnęło mnie niezwykłe podniecenie. Klawisze grały, jak chciałem! Musiałem tylko nieco uważać, gdyż były większe i bardziej oporne od tych w keyboardzie. Zagrałem larghetto, interpretując je po swojemu, z rozpędem dobrnąłem do dwunastego taktu i… wreszcie usłyszałem go w całej okazałości. Byłem tak przejęty, że nie zauważyłem, kto stanął za moimi plecami. Kiedy wybrzmiał ostatni akord – piano pianissimo – nastała cisza. Odwróciłem się wolno… do dziś wspominam ze śmiechem twarze mamy i jej znajomej, która jak się później okazało, uczyła w podstawowej szkole muzycznej. Podobno nigdy takiego szoku jeszcze nie przeżyła. „To dziecko musiało się uczyć gry przez wiele lat. „‘Il semble bien… dès la naissance!” Chyba od urodzenia! – nie zapomnę jej słów. Obraziła się później na mamę i na mnie, że robimy z niej wariatkę: „rok gry na keyboardzie? Impossible!”. Mama zrozumiała wówczas, że sprawa ze mną jest dość poważna.
Byłem jednak na jej wyłącznym utrzymaniu i o pianinie marzyć nie mogłem. Aby mi to jakoś wynagrodzić, pozwalała na prawie nieograniczony kontakt z elektronicznym kompanem. A ja tworzyłem swój świat. Nie dbałem o ośli upór instrumentu, który nie dawał mi rozwinąć upragnionej dynamiki. W mojej wyobraźni, i tylko w niej, powstawały najbardziej szalone interpretacje. Wreszcie zacząłem naprawdę słyszeć pianissimo i odczuwać całym ciałem forte…
Lata mijały. Często grałem do późna w nocy, zasypiając na klawiaturze. Dla mamy było to normalne, bo sama potrafiła witać świt nad swymi rysunkami. Potem, wczesnym rankiem, półprzytomna odrywała mnie od klawiszy, by choć na dwie godziny utulić w puchowej poduszce. Nie cierpiałem tych przenosin. Zawsze przerywało to moje najpiękniejsze sny. Co noc marzyły mi się wytworne sale koncertowe, w których grywałem swoje własne utwory. Zrodzone we śnie, uparcie dźwięczały w głowie przez cały dzień. Zwykle po lekcjach w mojej starej publicznej szkole wymykałem się do ècole de musique i podsłuchiwałem uczniów katujących nieszczęsne instrumenty, biedne dźwięczne pianina, mające duszę, jak i ja. Kiedy wracałem do domu, z wielką czułością pieściłem białe i czarne plastikowe płytki keyboardu, chcąc jakoś wynagrodzić udrękę jego szlachetnych kuzynów. Miałem niewielu kolegów. Nienawidziłem typowo szczeniackiej błazenady i chamstwa. Szukałem zawsze kogoś, kto mógłby mnie zrozumieć, kto potrafiłby choć trochę odczuć to, co sam czułem – przecierpieć choćby przez jedną chwilę to, co ja przecierpiałem. Poznałem wówczas Rona, syna Polki i Holendra, mieszkających od wielu lat nad Sekwaną.
Był to chłopiec o pięknej, sopranowej barwie głosu, śpiewający w chórze katedralnym. Całymi godzinami rozmawialiśmy o muzyce, szkole i marzeniach. Opowiadaliśmy sobie sny i komponowaliśmy małe formy muzyczne. Któregoś dnia przeczytałem na tablicy ogłoszeń informację o międzyszkolnym konkursie pianistycznym. Podano repertuar składający się z trzech utworów obowiązkowych i jednego wybranego dowolnie. Wróciłem wtedy w kiepskim humorze. Miałem dwanaście lat i czułem, że jeśli teraz nie podejmę męskiej decyzji, jakaś głębia, która się we mnie czaiła, zatopi moją dziecięcą duszę i zadusi płomień rodzących się uniesień. Moją rozterką podzieliłem się rzecz jasna z Ronem, a ten, wysłuchawszy mnie z powagą, położył swą szczupłą rękę na moim ramieniu i rzekł: „Wiesz, ja i tak nie zostanę pianistą. Nie gram nawet w połowie tak dobrze, jak śpiewam. Startuj za mnie w tym konkursie!”. Było to niczym święte pomazanie, jałmużna miłosierdzia, dotknięcie błogosławionego caritas. Uzgodniliśmy, że podam wobec jury nazwisko mego przyjaciela i zagram „na jego rachunek”. Rozpocząłem przygotowania do konkursu. W tajemnicy przed mamą chodziłem raz w tygodniu do domu Rona (kiedy jego rodzice w sobotę wyruszali do Tati na zakupy) i przy starym pianinie „rozwijałem” takty, „zwijane” przez cały tydzień na plastikowej klawiaturze.
Był to karkołomny proceder, nagradzany jednak zawsze słodkim poczuciem muzycznego spełnienia. Pełne brzmienie strun pianina, pobudzające swą wibracją całe ciało, wprowadzało mnie w ekstatyczny stan rozkołysania, niczym samotnego żeglarza na wzburzonym oceanie. Myślałem wtedy często o swym ojcu, który nas zostawił dla szumu i wilgoci fal… Nadszedł czas prób generalnych. Dzieci miały prawo do dwudniowej sesji na pięknym czarnym fortepianie Steinway, ustawionym pośrodku sceny w auli szkoły. Ron, choć jego nazwisko widniało na liście startujących, zrobił „unik” z wiadomych względów. Nie mogłem jednak przyjść za niego na próbę, gdyż byłbym natychmiast rozpoznany jako obcy. Ułożyliśmy więc sprytny plan.
Ron załatwił sobie zaświadczenie o chorobie oczu, co wobec jego krótkowzroczności nie odbiegało daleko od prawdy, i poprosił dyrektora szkoły o umożliwienie odbycia próby pod wieczór, w przyćmionym świetle. Kiedy w szkole pozostały same sprzątaczki, woźna wpuściła nas obu do auli, zapaliła jedno boczne światło i zamknęła drzwi. Ron usiadł na widowni, a ja podniosłem skrzydło fortepianu. Czułem, że nie jestem godny dotykać tego świętego artefaktu. Gdy unosiłem wieko, obnażając czerń i biel najlepszych w świecie klawiszy, serce waliło mi prawie do bólu. Usiadłem. Przez pierwsze pięć minut (tak mi się przynajmniej wydawało) trwałem w bezruchu, szukając metody na uspokojenie rozszalałej wyobraźni. Ron obserwował mnie z niepokojem, nie śmiąc się poruszyć. Wreszcie andante, co raczej zabrzmiało jak largo, zagrałem pierwsze takty nokturnu nr 2 z opusu 9. Wykonałem espressivo dolce[34] obiegnik na „c” i z radością przebrnąłem przez dwa następne takty, ciesząc się uwolnioną mocą czarnego klawisza „b” z odkrywanej na nowo „kontry”. Zaspokajałem muzyczny głód następującymi po sobie crescendami i wspaniałym, niepowtarzalnym brzmieniem niebiańskiego instrumentu, który jak dziki koń, co zniewolony wprawą i determinacją wytrawnego jeźdźca posłusznie rusza, raz to stępa, raz galopem, poddawał się ulegle mojej tylko woli, ekspresji rozzuchwalonych palców i sile dziecięcej fantazji. Potem zagrałem jeszcze nokturn Fis-dur, wywołując stan uwielbienia na twarzy Rona (by to stwierdzić, wystarczył mi tylko jeden celny rzut oka). Kiedy wykonałem trzeci utwór, Ron wpadł w zachwyt, klaszcząc na stojąco po wybrzmieniu ostatniego akordu. Zaniemówił chwilę później, gdy dowiedział się, że temat tego dziełka powstał pewnej nocy we śnie… Był to MÓJ nokturn Fis-mol…
Wreszcie nadszedł czas konkursu. Pamiętam, że wierzyłem w wartość swojej gry i trafność własnej interpretacji. Martwiło mnie tylko nadmierne męczenie się palców, które z braku mozolnych treningów na prawdziwym fortepianie niezaprawione były w długotrwałym bieganiu po ciężkiej klawiaturze. Nade wszystko zaś lękałem się o powodzenie naszego zwariowanego planu. Szanse nie były zbyt wielkie. Jeśli nawet zostanę wpuszczony na salę i dojdę do instrumentu, mogę zostać zdemaskowany i usunięty ze sceny, zanim dotknę klawiszy. Postanowiłem więc działać elastycznie i sprawnie. W dniu konkursu, ubrany odświętnie z okazji rzekomej rocznicy szkoły (mamie nie mogłem zdradzić naszej tajemnicy), zamiast na akademię, skierowałem się w stronę ècole de musique. W wejściu minąłem posterunki belfrów, kryjąc się za podarowanym przez Rona zaproszeniem. Z łatwością dotarłem wąskim korytarzem na zaplecze sceny sali koncertowej. Stała tam grupa około dwudziestu odświętnie ubranych chłopców i dziewcząt, przybyłych z różnych szkół. Ten fakt wydawał się korzystny, bo w końcu nikt nie znał dokładnie wszystkich swoich konkurentów. Musiałem jednak zmniejszyć ryzyko rozpoznania. W tym celu, zaraz po wpisaniu nazwiska Rona na listę obecności, wyszedłem na widownię i siadłem wśród zaproszonego gremium. Długo trwało zamieszanie, aż wreszcie dyrektor chrząknął w mikrofon i zaczął rozwlekle tłumaczyć się z idei konkursu i jego znakomitej organizacji. Na koniec przeczytał listę uczestników, po czym sapiąc, usiadł w pierwszym rzędzie. Ktoś z obsługi wymyślił, by dla stworzenia właściwego nastroju wygasić reflektor skierowany na postać pianisty, oświetlając tylko klawiaturę instrumentu. Była to dla mnie bardzo dobra okoliczność. Poczułem, że wszystko pójdzie dobrze. Na scenie pojawił się konferansjer, który omówił obowiązkowe utwory Chopina, Bacha i Pachelbela, po czym zaanonsował pierwszą wylosowaną osobę. Weszła jakaś piegowata dziewczyna, o brzydkich, krępych dłoniach z krótkimi i niekształtnymi palcami. Po minucie teatralnego skupienia zaczęła walcować klawiaturę jak wyrafinowana maszyna drogowa. Kiedy wreszcie muzyczny walec zrównał wszystkie czarne klawisze z białymi, rozległy się uniżone oklaski rodzinnych snobów, głuchych babć i domorosłych klakierów. Byłem wściekły, że tak łatwo można było sprzedać muzykę, bezczeszczącą najcenniejszy z instrumentów.
Konferansjer zapowiedział teraz kolejnego wirtuoza. Mały grubasek z zadartym nosem wprowadził nową technikę interpretacyjną, grając wszystkie utwory w dynamice nie mniejszej niż mezzo forte, z częstymi zaś ambicjami do fortissimo possibile. Obudziło to niektóre stare ciotki z pierwszego rzędu, które najbardziej żarliwie oklaskiwały długo wyczekiwany exodus muzycznego terrorysty. Potem wystąpiło jeszcze z dziesięć osób, nie potrafiąc jednak wywołać we mnie większego zainteresowania.
Powoli ogarniało mnie rozczarowanie i złość. Oczekiwałem zaciętej rywalizacji z niemalże zawodowymi pianistami, podczas gdy stopniowo nabierałem pewności, że mój czas w szkole muzycznej byłby niechybnie stracony, gdyby nie matczyna przezorność. Już chciałem wyjść z sali, kiedy wyczytano nazwisko Rona. Z bijącym sercem jednymi drzwiami wypadłem na korytarz, chwilę po tym drugimi wkroczyłem zaś na scenę. Nie chcąc wystawiać twarzy pod snop scenicznego światła, usiadłem szybko przy fortepianie. Rozległo się kilkanaście klaśnięć i sala umilkła. Większość lamp wygaszono, a dyskretny reflektor oświetlił idealną harmonię bieli i czerni pod dumnym napisem „Steinway & Sons”. Byłem wreszcie na scenie, sam na sam z fortepianem. To, o czym marzyłem w snach, powstawało na moich oczach. Poza nami była czerń sali, w której czaiły się jakieś jaźnie, podatne jak mokra glina na każdą moją myśl, każdy poryw serca. Czułem, że nadchodził ten moment, kiedy zrobię z nimi, co zechcę. Niczym wytrawny łucznik, który spostrzegłszy, że wszyscy wokół chybili, naciąga spokojnym, niedbałym ruchem cięciwę i wie, jak bez trudu osadzić strzałę w samym środku tarczy, wolno podniosłem dłonie…
Ogarnął mnie dziwny spokój i jednocześnie coś nieuchwytnego objęło we władanie ciało i rozpaliło umysł. Z otchłani duszy rozlała się na salę tajemna cisza, zaś czas i przestrzeń zaginęły w otaczającej mnie ciemności, jakby w oczekiwaniu tej jednej najcenniejszej chwili narodzin i zachwytu. Wtedy łucznik wypuścił strzałę… Trudne pasaże okazały się pełną fantazji, swobodną igraszką dźwięków, a wyrafinowane zmiany dynamiki i tempa nadały granemu utworowi szczególnie romantyczny i typowo polski charakter. Podobno nikt z jurorów nie pamiętał takiego wykonania nokturnu b-moll. Czułem, że zaistniała między mną a fortepianem niezwykła, czarodziejska więź, jakoby jego zestaw strun i młoteczków stał się dziwnym przedłużeniem mojej świadomości, płynącej niczym samodzielny byt gdzieś w nieokreśloną przestrzeń, by torować metafizyczny szlak ku sercom słuchaczy. Chyba po raz pierwszy zdałem sobie sprawę, że tak naprawdę to nie on, lecz ja jestem instrumentem w rękach tajemniczego, niedostrzegalnego bytu, który w ten sposób myśli, czuje i żyje… Zaraz po zagraniu mojego własnego nokturnu, jako utworu dowolnego, sala zakrztusiła się świeżym niedowierzaniem. Gdy zaś w końcu runęły oklaski, wstałem, ukłoniwszy się, puściłem po plecach blask fleszy i niemalże nie prostując grzbietu, wypadłem na korytarz, by dalej gnać w szalonym pędzie przed siebie, gdzieś w zatroskane objęcia paryskich ulic.
No a potem… Ron miał dużo nieprzyjemności, organizatorzy zaś… unieważnili wyniki współzawodnictwa, gdyż, jak się dowiedziałem z prasy: „pierwsze miejsce zajął nieznany absolwent obcej szkoły muzycznej, niezarejestrowany zgodnie z procedurą konkursu”.
Miałem wtedy szczególnego pecha, bo na domiar złego mama dowiedziała się o mojej wielodniowej absencji w szkole i wpadła w furię, gdy zawieszono mnie w prawach ucznia. Stwierdziła, że to wszystko wina jej przepracowania i braku poświęcenia się mojemu wychowaniu. Wkrótce doszła do brzemiennego w skutkach wniosku, że dla naszego wspólnego dobra powinienem opuścić Paryż i na czas nauki w szkole podstawowej wylądować u siostry mojego ojca, w Bilbao. Los zrządził, że zostałem tu nieco dłużej, aż ukończyłem szkołę średnią…
Wzrok mój bezwiednie powrócił na kartkę wcześniej otwartego listu.
…zaprosiła mnie do mieszkania swego wuja Nikosa Efendakisa…
Wtedy kolejny rozbłysk świetlistej energii sprawił, że przymknąłem oczy i usłyszałem gdzieś na granicy nieba i poszycia samolotu strzępy zapomnianych rozmów, które dawno rozwiał wiatr. Poprzez opuszczone powieki dostrzegłem niezniszczalne, odwieczne barwy kreteńskiego słońca.
***
Nikos Efendakis – znam go (ton gnorizo![35]) – mieszka niedaleko Parko el Greco, w małej zabytkowej kamienicy, świeżo odmalowanej na jasnożółty kolor.
Balkony i ramy okien rażą ostrą bielą.
Nad oknami wystawowymi sklepów rozwieszono snobistycznie stylizowane markizy, które również porażają bielą.
Gdy świeci ostre słońce, czyli codziennie przez dziesięć godzin, trzeba mrużyć z całej siły oczy, podchodząc do budynku.
Najlepiej byłoby je zamknąć, by nie widzieć tego lukrowanego artefaktu – czyż nie tak (etsi den ine[36])?
W kamienicy mieszkają dziwne persony.
Jakieś stare panny, pomyleni artyści, zwariowani naukowcy, zblazowany samotny polityk, rozwiedziony dyrektor jakiegoś banku.
Okna są zawsze czyste, błyszczące i zamknięte.
Za bramą, przez którą mogą wjeżdżać samochody, czatuje wartownik, idiotycznie podopinany nawet w najgorętsze południe lipca.
Spoza okien nigdy nie dochodzą hałasy.
Jeśli kiedy urządzono przyjęcie, to było ono ciche, dystyngowane i krótkie.
Dzieci nie mają prawa grać w piłkę ani na ulicy, ani na podwórzu.
Właściwie zakazu tego nie ma kto przestrzegać, gdyż nie mieszkają tam żadne dzieci.
Nikos jest zasłużonym archeologiem, odkrył nawet kilka jaskiń, w tym jedną z dużą zawartością złota, ale nie zmieniło to szczególnie jego sytuacji finansowej.
Czyta około stu książek rocznie, pisze natomiast jedną, co dwa lata (co stanowi wyraźną dysproporcję i wprawia go co jakiś czas w zaniepokojenie).
Nie jest żonaty i nie ma dzieci, choć przystojny to chłop i niestroniący od kobiet.
Chyba wymaga od nich za dużo, bo nie wiedzieć czemu, szeregi jego wielbicielek mocno się przerzedziły.
Pozostały stare panny, brzydkie jak londyńska noc, i ewentualnie stare wdowy.
Chcę ci coś powiedzieć (Thelo na su po kati[37]) – kocha tylko swoją siostrzenicę, którą rozpieszcza tak, jak tylko potrafi – znam ją dobrze (aftin tin ksero kala[38])!
Eleni właściwie mieszka razem z nim!
Nie widują się jednak przez długie miesiące, gdyż wuj przebywa stale poza domem. Przez całą zimę mieszka w Atenach, latem jeździ po świecie, a wiosną i jesienią kopie. Nieraz kopie również latem, ale ze względu na temperaturę kosztuje go to zawsze sporo wyrzeczeń.
Wuj jest prawdziwym humanistą (ton gnorizo!).
Gra pięknie na fortepianie!
Ma dwa doktoraty, mówi i pisze w ośmiu językach współczesnych, słucha w dziesięciu.
Zawodowo używa zaś czterech języków antycznych.
Gada na każdy temat, nawet gdy go o nic nie pytają.
Wszystkich tych ciekawostek dowiedział się mój kuzyn od starego stróża, siedząc na kamiennej ławce przed głównym wejściem do nieczynnego jeszcze muzeum w Iraklionie. Stróż najpierw bardzo wnikliwie wypytał Adama o różne osobiste, niemalże intymne szczegóły życia, nie omijając „stosunków” łączących obcego z Eleni, a następnie z dumą w głosie zasypał informacjami.
Kiedy wreszcie dziewczyna wychyliła się spoza drzwi, obracając na palcu kółko z połyskującymi kluczami (Nikos zawsze zostawiał ich drugi komplet w recepcji muzeum), Adam znał już w ogólnych zarysach oficjalną historię tajemniczego wuja.
Mieszkanie Nikosa było rzeczywiście sterylnie czyste, co potwierdzało w jakiejś mierze rzetelność narracji stróża. Jednak gabinet ze starym biurkiem i przeszkloną biblioteką, zapchaną setkami cennych książek, salon z małym białym fortepianem i białymi meblami zdobionymi z wiedeńskim gustem oraz sypialnia ze stylowym małżeńskim łożem, jak również kuchnia przypominająca zabytkową aptekę wykraczały daleko poza atmosferę zasłyszanej opowieści.
Eleni zostawiła Adama w salonie, sama próbując naprędce przyrządzić proste kreteńskie śniadanie z tego, co udało im się razem kupić na budzących się do życia straganach i w pierzejach otwieranych ospale sklepów.
Cichy tryl odgórny na III stopniu tonacji, w rytmie punktowanym. Dalej rozłożony, opadający trójdźwięk w pozycji kwinty, poprzedzony odgórnym opóźnieniem, a następnie oktawa cis1-cis2wypełniona pięknie sfigurowanym akordem tonicznym…
Z początku nie zdawała sobie sprawy, że jej uszy wyławiają delikatne dźwięki fortepianu. Nagle zza ściany, ze strojonego raz w roku, acz używanego nieco częściej instrumentu, doleciały do niej falujące brzmienia szeroko rozłożonych akordów. Przecież tam był tylko…
Odłożyła nóż, którym kroiła chleb, i wolno podeszła do uchylonych drzwi.
W salonie, tyłem do niej, siedział przy fortepianie Adam. I grał. Muzyka kołysała się śpiewnie w górnym i dolnym planie sfigurowanymi i zornamentowanymi akordami. Mieniła się augmentatywnymi powtórzeniami jak pulsujący rytmem fal morskich blask wysypanych na dnie płytkiej zatoki bezcennych tajemniczych pereł. Nie było to jednak kołysanie taneczne ani też uspokajające falowanie kołysanki. Było to raczej narastające rozkołysywanie się dużych dzwonów, jakie niekiedy słyszała w starych prawosławnych świątyniach.
Raz przeważały zwroty kadencyjne, raz odchodziły w niepamięć. Rozłożone w równych ósemkach akordy toniczne dolnego planu podpierały falującą muzykę w jej węzłowych punktach niewidzialnego szkieletu, zbudowanego ze składników wielodźwięków harmonizujących tę nieznaną melodię zgodnie z tajemnym planem genialnego kompozytora.
Kiedy Eleni przystanęła w drzwiach salonu, rozchyliła usta oczarowana ornamentacją tak bogatą, iż zamienioną pod wprawnymi palcami młodego pianisty w eteryczny, wspaniały… tak, Adam wiedział, jakie wrażenie zrobi na niej ten melizmat. Dalej, za trylowo-obiegnikowymi zwrotami i bogatą figuracją akordu tonicznego wykonał dynamiczne, pełne pasji powtórzenie, triolą aż po fis (jak jęknięcie rakiety tenisowej przy returnie), które pchnęło i załkało gdzieś głęboko w piersiach.
Zdumiona niespodziewanym zjawiskiem słuchała… Adam, po septymowym akordzie gis-moll, zwiększał ambitus wypełniony pasażem z wyjściem septymy na prymę. Potem wykonał jeszcze cudowny skok w dół, kolorystycznie wypełniony gamą chromatyczną, niczym wielobarwną paletą dźwięków na impresjonistycznym obrazie gasnącego życia. Zaostrzał powoli rytm kwintolami i sekstolami. Szeroka, romantyczna kantylena nabierała tempa. Kołysanie stawało się szybsze, lecz za sprawą synkop jak gdyby się zacinało…
Górny plan zaczął mijać się z dolnym, niczym odbijane od skał fale. Wzrastało napięcie pełne rytmicznego niepokoju. Adam zwiększył dynamikę i przyspieszył tempo. Wrażenie nieokiełznanej energii nasiliło się tak znacznie, że dopiero kilkakrotne powtórzenie zwrotów opóźnieniowych było w stanie uspokoić roznamiętnione struny fortepianu. Napięcie opadało wolno, jakoby potrzebując dalekiej przestrzeni.
Eleni cichaczem wróciła do kuchni, poruszona do głębi. Odbierała całą sobą to tajemnicze falowanie. Uległa przez moment wrażeniu, że jest małą dziewczynką, a obok niej matka gra na dobranoc swymi pięknymi dłońmi dziwną kołysankę dzwonnika. Ale matka dobrze grać nie umiała, a niedoścignionym mistrzem gry był zawsze… Nikos… przecież tylko on swoją muzyką potrafił wzbudzić w Eleni najdelikatniejsze uczucia… Zza uchylonych drzwi, znając chyba drogę do samej głębi hardej, a jednak wrażliwej duszy dziewczyny, wleciał kolejny, najszerzej rozbudowany melizmat, niczym wirtuozowska cadenza Adama; dalej zarezonowała znająca swą wartość najbogatsza chyba oktawa z techniczną, pedałową, sześćdziesięcioczwórkową pauzą, i zafalował dumnie rozszerzony pasaż „z prymą”. W końcu spłynęły wyraźnie impresjonistyczne, chromatycznie zlatujące łamane tercje i finalizujące utwór niesforne przetworzenia w kolejno opadających pozycjach kody, aż do cichego, omdlewającego ostatniego akordu.
– Świetny instrument. – W drzwiach stał Adam, patrząc z zadowoleniem na zamyśloną i zaskoczoną Eleni. – Dawno już nie grałem – dodał na swoje usprawiedliwienie. – Kiedyś nie zrobiłbym tylu błędów interpretacyjnych.
– Grałeś po prostu świetnie! Nie domyślałam się, że potrafisz.
– Chodziłem do średniej muzycznej… w Hiszpanii. Tego nokturnu uczyłem się kiedyś na konkurs…
– Dlaczego nie grasz zawodowo?
– Wszystko albo nic. Czułem, że daleko mi do laurów światowych. Do diabła! Chyba szukam usprawiedliwienia. Pewnie byłbym i niezły, gdybym poświęcił się bez reszty. Cierpienie i radość nad czarnymi i białymi klawiszami? Szkoda mi było greki, żeglarstwa, nurkowania…
– Ty nurkujesz? – zaciekawiła się dziewczyna.
– Zacząłem w klubie na początku szkoły średniej. Ostatnio nurkuję tylko swobodnie. Wiesz, te dwadzieścia metrów, bez specjalnego trudu… w zupełności mi to wystarcza – wyjaśnił z odcieniem przechwałki.
– Może kiedyś ponurkujemy razem? – niemal z bezwiedną naturalnością zaoferowała Eleni, łapiąc się zaraz na tym, że po zaledwie dwunastu godzinach znajomości zaczyna budować jakieś plany z facetem, którego prawie nie zna.
– To intrygujący pomysł.
Młoda gospodyni zaniosła do salonu koszyk z puszystym pszennym chlebem, talerz ze świeżym serem feta – białą, pachnącą pokusą – i fioletowymi perłami oliwek ułożonymi obok pokrojonych niedbale pomidorów. Na białym stole czekała wcześniej ustawiona karafka z kreteńską oliwą i dwa eleganckie porcelanowe talerze.
Adam podążył z widelcami i szklankami zimnego mleka za poruszającą się z gracją dziewczyną.
Usiedli naprzeciwko siebie, zachłannie rozkoszując się smakiem ciepłego jeszcze pieczywa i aromatycznej oliwy.
– Wiesz, ten heksametr na promie… Nie słyszałam dotąd podobnej interpretacji, zdecydowany spondej na końcu pierwszego wersu i dalej… niesamowite… począwszy od: he-pe-i tro-i-jes…
– Moim zdaniem taki właśnie powinien być układ stóp. Stwarza to ciekawą relację akcentu wyrazowego do iktu metrycznego.
– Słychać było, jakbyś go wyśpiewywał.
– Bo to jest muzyka serca. Wydaje mi się czasem, że wiem, jak to robił Homer, i nawet słyszę tę melodię… Powiedziałaś mi na promie, że studiujesz w Merton College w Oxfordzie. Dlaczego tak daleko? Archeologii uczą również w Atenach.
– To był pomysł Nikosa. Tylko tam i bez dyskusji! Przy okazji poprawisz angielski! – wyjaśniła Eleni niskim głosem, naśladując sposób mówienia wuja.
– To twoje pierwsze wakacje?
– That is so! I must be at the university for twenty four weeks in the year. There are three terms of eight weeks and the summer vacation… – objaśniła swój system urlopowy. – … now I want to excavate here with my uncle[39] – uzupełniła po chwili, chwaląc się wujem i wykopaliskami.
– Who can be an undergraduate at Oxford University?[40] – zagadnąłem, bo ciekawy byłem, jak dostała się na te studia.
– First you must sit some examinations at school. The name of these examinations is „A” levels. Then you sit an examination for the university[41].
A więc poziom A, potem uniwersytet – pomyślałem.
– A gdzie kończyłaś szkołę średnią?
– Też w Anglii. W Eton. Załatwił mi to…
– …oczywiście Nikos! – dokończył Adam.
Eleni zablokowała jego dalsze złośliwości celnym uderzeniem oliwką w głowę.
– Jesteś okropny! Like a „bulldog” in Oxford![42]
Nie znałem tego żargonowego określenia, więc naiwnie zapytałem:
– Jestem jak pies?
– Eee! To rodzaj uniwersyteckiego policjanta, dupku!
Tego było już za wiele. Adam powstał z krzesła w tym samym momencie, w którym Eleni zerwała się ze śmiechem w kierunku sypialni, próbując użyć jako barykady starych drewnianych drzwi.
Mocowali się przez chwilę po obu stronach złoconej klamki.
– Wiesz co? Zaraz otworzę te drzwi i oberwiesz!
Klamka powoli puściła i stare skrzydło odsunęło się nieznacznie od ościeżnicy.
– Wreszcie przystępujesz do dzieła – próbowała sprowokować Helena.
Adam zmieszał się lekko i odwrócił, wracając do stołu i próbując tym ruchem ukryć lekkie zaczerwienienie na policzkach.
Eleni też się trochę zmieszała.
– Nie zrozum mnie źle… Lubię po prostu stanowczych facetów.
– Siadaj, bezczelna studentko, i dokończ śniadanie – podsumował Adam, udając wściekłego.
Przez dłuższą chwilę milczeli, a Adam bezskutecznie usiłował wyobrazić sobie dziewczynę pokroju Heleny w salach Merton College.
– Muszę ci coś wyznać… – Eleni przerwała wreszcie ciszę, z niepokojącymi ognikami w oczach. – Jestem bardzo trudną kobietą, nawet nie wiesz, jak bardzo…
Adam pomyślał, że wypadałoby coś powiedzieć, lecz w tejże sekundzie ogarnął go dziwny chłód, prawie niemożliwy do odczucia przez osoby o mniejszej niż on wrażliwości. Zdobył się więc jedynie na delikatny uśmiech…
Jedli dalej w milczeniu, gdy nagle Eleni odłożyła widelec, kilkoma łykami opróżniła szklankę z resztek mleka, po czym wyprostowała się na oparciu białego, secesyjnego krzesła.
– A teraz… jeżeli się na mnie nie obraziłeś, zapraszam cię na przejażdżkę jeepem w głąb wyspy.
***
Przy 25 Avgustu, w odkrytej knajpie (o tej porze roku nie ma prawa padać deszcz) siedzieliśmy przy raki. Podano suvlaki[43] i pita[44] parowała na talerzu, a w niej tłoczyły się kawałki pieczonego baraniego mięsa, chrupiące i parzące usta frytki oraz polane ketchupem plastry pomidora – całość przyprawiona pieprzem i oregano. Przed Eleni stanęła musaka[45] i choriatiki salata[46].
Od Limani Venetsianiko nagrzane skwarem dnia powietrze tuliło w gęstniejącym mroku majestat staroweneckich murów, adorowany odwiecznym aromatem oinopi ponto[47].
Eleni z przejęciem opowiadała. W potoku jej słów błyszczały ozdoby i symboliczne rzeźby ze złota, srebra, żelaza i kryształu górskiego, dzwoniły antycznymi alikwotami naczynia ze szkła i fajansu.
Góry Idi ponownie otwierały swe skarbce. Wspomnienia niosły fascynację z czasów jej pierwszej praktyki archeologicznej w zespole kierowanym przez wuja Nikosa. Było to podczas wakacji na rodzinnej Krecie, po pierwszym roku studiów w Oxford University. Mając za sobą trzy pracowite semestry spędzone w ponadtysiącdwustuletniej uczelni, z nosem jeszcze pełnym zapachów starodruków biblioteki w Merton College, której prawie nie opuszczała do połowy sierpnia z powodu niekończących się prac, zaliczeń i egzaminów, wyruszyła z Iraklionu starym amerykańskim jeepem Efendakisa w kierunku gór Dikti. Towarzyszył jej młody mężczyzna niedawno poznany na promie…
Nadciągał wrzesień. Rozsiane na wzgórzach łąki, wiosną zielone i pokryte kwiatami tymianku, zawilców, orchidei, posłonków i oregano, wczesnym zaś latem janowcami i chryzantemami, a czasem, wśród soczystych traw siedzącymi zielami rozmarynu, pałały białym żarem wysuszonej ziemi. To, co zostało z pięknych i wonnych kwiatów oraz traw, napawało smutkiem przemijania: spalona gleba, a na niej suche kępki zniszczonych przez słońce roślin, które dobrnęły do końca swego krótkiego życia. Prawdziwej otuchy dodawał widok soczystej zieleni winnic, układanej pieczołowicie na drucianych stelażach i nawadnianej siecią rur doprowadzających wodę do każdego pnia winnej latorośli, by wspinające się na wysokość rosłego mężczyzny dywany liści mogły wydać ze swego misternego ściegu owoc ziemi i pracy rąk wieśniaczych – jędrne, soczyste duże grona, zwisające u spodu kobierca i jakby zapraszające do odcięcia jednym zgrabnym ruchem kobiecej dłoni. Potem męskie ręce ujmą skrzynki z delikatnie ułożonymi kiściami, położą po cztery-sześć sztuk na drewnianą lub stalową taczkę i przewiozą ścieżką pomiędzy pniami drzewek na kraniec pola, gdzie oczekuje ich wrażliwego ciężaru traktor z przyczepą bądź stara, wysłużona ciężarówka.
Spragnioną biel ziemi chłodziła też zieleń krzewiastych winnych latorośli, rodzących słodkie małe kulki, suszone przez wieśniaków na stalowej siatce, zalegającej zakurzone klepisko. Uczynne słońce pomagało im w pracy, dumnie oświetlając prażące się w jego promieniach rodzynki. Resztę połaci żarem strawionej gleby troskliwie zacieniały rozłożyste drzewa oliwne, porastające górzyste zbocza wzdłuż krętej, asfaltowej drogi.
Wprawną ręką prowadziła Eleni terenowy samochód, przyzwyczajony do najgorszych przepraw i chyba nawet znudzony jakością szosy niezawodnie wiodącej ku kolebce kultury minojskiej.
Dziewczyna miała włosy spięte w zgrabny kok odsłaniający wysmukłą, kształtną szyję.
– Powiedziałeś, że interesuje cię archeologia, nie możemy więc ominąć naszego sztandarowego zabytku. Duch Sir Arthura by nam tego nie darował!
– Zróbmy więc Evansowi przyjemność. To w końcu historia jego życia.
– Kiedy przyjechał po raz pierwszy na Kretę, był pięćdziesięcioletnim dyrektorem Ashmolean Museum w Oxfordzie. Szacowny Anglik, nierozstający się ze swoją grubą sękatą laską.
– Więc może lepiej powiedzieć: najważniejsza z jego historii.
– I ostatnia. Zmarł w wieku dziewięćdziesięciu lat, do końca pochłonięty przez swoją pasję…
– A ty?
– Pytasz, czy umrę pochłonięta przez pasję?
Eleni przez chwilę zdawała się wsłuchiwać w warkot pracującego na niskich obrotach silnika.
– Wiesz, Adam, to jest oime[48], ścieżka, z której nie ma powrotu, i oime, najpiękniejsza z moich pieśni… Może… jedna z dwóch najpiękniejszych.
Ich oczy zagłębiły się w sobie na krótką chwilę, znajdując wyraźną przyjemność w tym wzajemnym przenikaniu, po czym wzrok Heleny powrócił ku wstędze szosy, kończąc jakoby scenę jakiejś nieznanej nikomu sztuki.
Zbliżało się późne gorące popołudnie. Ostatnie grupki turystów opuszczały kamienne pozostałości skomplikowanej, tajemniczej budowli. Trzymane w rękach otwarte mapy, plany i przewodniki dawały świadectwo zaangażowania i nieugiętej chęci zrozumienia. Rozpalone, spocone głowy odurzone były oparami pobudzonej wyobraźni jak aromatem makowego opium, inicjującego transcendentalne uniesienie.
Samochód wczepił się szerokimi oponami w nawierzchnię rozgrzanego parkingu.
Eleni w jedną rękę chwyciła kluczyki zawieszone na czymś, co przypominało kamienny sygnet, drugą zaś powierzyła dłoni Adama. Ten sygnet, z rzemykiem na klucze… już podczas jazdy samochodem rozpoznać w nim można było znajome kształty kamiennej pieczęci. To niemożliwe, myślał Adam, pamiętał przecież je wszystkie, analizował poszczególne znaki podczas studiów i takiego egzemplarza nigdy nie widział. Dziewczyna nie mogła chyba używać jako breloczka starej, mającej ponad trzy tysiące lat pieczęci minojskiej? To musiała być komercyjna kopia, tylko dlaczego nie znał jej kształtu? Pobiegli razem ku nowoczesnemu wejściu, selektywnie broniącemu zabytki przed naporem rozkrzyczanej cywilizacji.
– Ja su, Eleni![49]
Głos starego Greka, siedzącego na ławce przed sklepem z informatorami turystycznymi, zabrzmiał głębokim basem, odbijając się od opustoszałego dziedzińca i niskich budynków kas biletowych.
Dziewczyna już z daleka dostrzegła znajomą, ubraną na czarno postać, zastygłą w dostojnej, niemalże królewskiej pozie: obszerne spodnie gilotta[50] wsunięte w wysokie skórzane buty stivania[51] oraz bawełniana koszula, przewiązana szerokim wełnianym pasem, uwydatniały powagę wieku i niezniszczalność tradycji.
– Prędzej bym się spodziewał ujrzeć tego maniaka Nikosa niż ciebie, agrimaki mu[52] – kontynuowała siwa głowa, przewiązana czarną, koronkową chustą sariki[53], zwaną też w dialekcie miejscowym dzewredaki[54].
Dalszy wywód został przerwany przez „kózkę”, która uwiesiła się na szyi starca, przez chwilę jakoby zastanawiając się, czy nie siąść mu jak dawniej na kolana; przypomniawszy sobie jednak, ile to lat minęło od czasu beztroskich zabaw w Charaki, stanęła przy siedzącej postaci, trzymając starego Kreteńczyka za ręce.
– Lipume poli, bardzo mi przykro! Jestem tak rzadko w domu. Dzisiaj rano przypłynęłam wreszcie do Iraklionu.
– Zaniedbujesz rodzinę. Pamiętaj, kim jesteś i jaka krew płynie w twoich żyłach!
– Nie mów tak, papus, wiem, że ty jeden wcale tak nie myślisz.
– No już dobrze, kózko, wiem, że zasługujesz na „światowe” życie. Kogo tam ukrywasz za sobą?
Przysłuchując się tej krótkiej rozmowie, Adam po raz pierwszy usłyszał dwa pełne zdania wypowiedziane przez Eleni w jej ojczystym języku.
Mimo iż znał dosyć dobrze demotyk, kilka słów dziewczyny pozostało dla niego zupełnie nieczytelnych. Co na przykład znaczy kateo, sidacha? A gri? Po jakiemu oni mówią…? Zdał sobie sprawę z zabawnego faktu, iż od przyjazdu na Kretę nie wypowiedział dotąd żadnego słowa po grecku. Co dziwne, również Eleni wcale nie kwapiła się do dyskursu w swym rodzinnym dimotiki, z zadowoleniem i swobodą wykorzystując dobrze jej znany british. Adam poczuł, że wreszcie odpowiednia chwila nadeszła…
– Kalispera sas! Mu ine efcharisto, pu sas sinando[55] – zaryzykował, robiąc z prawdziwą przyjemnością użytek ze swojej greki.
Stary Kreteńczyk wolno wstał z ławki, z ulgą prostując plecy, po czym wyciągnął prawą dłoń w kierunku Adama, lewą ręką opierając się na wygiętej drewnianej lasce.
– Na Greka mi nie wyglądasz, ale dobrze ci z oczu patrzy… Antonio. Zwą mnie Antonio Vasilakis. Jestem dziadkiem tego dziecka. To największy skarb Charaki. – Starzec wymawiał nazwę wioski w specyficzny sposób, co brzmiało w przybliżeniu jak „Characzi”, użył też słowa malama, i tylko przez to, że poprawił się na czysto greckie określenie złota jako chrisafi, Adam pojął sens metafory. – A jeżeli tego nie zrozumiesz, będziesz miał ze mną do czynienia!
– Papus! Przestań! Adam jest Polakiem, poznaliśmy się dopiero wczoraj na promie…
– Myślę, że potrafię zrozumieć, jaką wartość stanowi Eleni dla rodzinnego Charaki – Adam również wypowiedział tę nazwę w podobny sposób.
– Niczego nie rozumiesz, ale podobasz mi się. Szkoda, że nie pochodzisz z Krety.
Stary uścisnął raz jeszcze wnuczkę.
– Czekam tu na Christine, żeby pomogła nam przy winogronach. Pracuje w kasie muzeum. Dziś trochę krócej. Na pewno wpuści was bez biletów… A jak skończycie deptać te kamienie… masz tylko jedną możliwość uniknięcia klątwy rodziny: nie waż się spóźnić do nas na obiad.
Stary Antonio spojrzał uważnie w kierunku Adama.
– Pana też zapraszam. Będzie nam miło pana ugościć.
***
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji
[1]kafedaki – καφεδάκι (ngr.) – filiżanka kawy (dosł. „kawka”).
[2]kafes glikos – καφές γλυκός (ngr.) – słodka kawa.
[3]nero – νερό (ngr.) – woda.
[4]bouquet – bukiet (franc.) – stosowane zwykle jako określenie aromatów win.
[5]psathi – ψαθί (ngr.) – Typha latifolia, inaczej: Pałka szerokolistna.
[6]frygana (frigana) – φρύγανα (ngr.) – krzaczaste zarośla na Krecie.
[7]komboloi – κομπολόι (ngr.) – bardzo często wymawiane: „koboloi” – rodzaj tradycyjnego kreteńskiego (też ogólnogreckiego) różańca, niepełniącego już funkcji religijnej; pozostałość po czasach okupacji tureckiej.
[8]continuum (łac.) – tu: materia sprawiająca wrażenie zwartości, spójności i ciągłości.
[9]polis – πόλις (ngr.) – miasto-państwo w starożytnej Grecji.
[10]ad publicandam (łac.) – do opublikowania.
[11]kafenion – καφενείων (ngr.) – kawiarnia (καφενεία – kawiarnie).
[12]agnosco veteris vestigia flammae (łac.) – poznaję ślady dawnego płomienia (Vergilius).
[13]Where is a bus station for the International Airport? (ang.) – Uproszczona wersja pytania: „Gdzie jest dworzec autobusowy dla autobusów jadących na Lotnisko Międzynarodowe?”.
[14]D’ you speak English? (ang.) – Mówisz po angielsku?
[15]Ochi – Όχι (ngr.) – Nie.
[16]Sprechen Sie Deutsch? (niem.) – Mówi pan po niemiecku?
[17]You in Greece! (ang.) – Ty w Grecji! (uproszczony zwrot).
[18]You speak ellinika! (ang.) (zniekształcony zwrot) – Ty mówić ellinika (po grecku)!
[19]elliniki glossa – ελληνική γλώσσα (ngr.) – język grecki.
[20]parea – παρέα (ngr.) – kompania, grono przyjaciół.
[21]raki – ρακή (τσικουδιά) (dial. kret.) – tradycyjna wódka kreteńska produkowana z wykorzystaniem fermentacji wytłoków z winogron.
[22]I can’t (ang.) – Nie mogę (brytyjska wymowa zawiera szerokie „a”).
[23] Festos – nazwa jednego z promów kursujących na trasie Pireus, Iraklion.
[24]single her up a’stern (ang.) – komenda żeglarska – polecenie oddania wszystkich cum i szpringów i pozostawienia jachtu na pojedynczej cumie rufowej.
[25]Ay, ay, Sir! (ang.) – Tak jest! (w Polsce komendy potwierdza się słowem „Jest!”).
[26]abeam (ang.) – na trawersie (prostopadle do burty).
[27]Kriti tis gai esti, meso eni oinopi ponto – Κρήτη τις γαῖ᾽ ἔστι, μέσῳ ἐνὶ οἴνοπι πόντῳ (dial. joń.) – Kreta, ziemia niejaka pośrodku ciemnego jak wino morza (tłum. Jan Parandowski).
[28]Hellenike glotta – Ἑλληνικὴ γλῶττα (dial. att.) – język grecki.
[29]You’d better take care of your eyes! (ang.) – Lepiej byś uważał na swoje oczy!
[30]Don’t worry. I do know every word of this oime. (ang.) – Nie martw się. Naprawdę znam każde słowo tej pieśni.
[31]If I manage it, let me have your grapes. (ang.) – Jeśli mi się uda, pozwól mi zjeść twoje winogrona.
[32]ἄνδρα μοι ἔννεπε, μοῦσα, πολύτροπον, ὃς μάλα πολλὰ πλάγχθη, ἐπεὶ Τροίης ἱερὸν πτολίεθρον ἔπερσεν· (stgr.) – Męża głoś, muzo, wielce obrotnego, który zburzył święt gród Troi, a potem wiele wędrował… – pierwsze wersy „Odysei” Homera, w tłumaczeniu Jana Parandowskiego.
[33]les recherches indépendantes (franc.) – niezależne badania.
[34]espressivo dolce – sposób wykonania utworu: jednocześnie uczuciowo (wyraziście) i łagodnie.
[35]ton gnorizo – τον γνωριζω (ngr.) – znam go.
[36]etsi den ine – έτσι δεν είναι (ngr.) – czyż nie tak.
[37]Thelo na su po kati – Θέλω να σου πω κατι (ngr.) – Chcę ci coś powiedzieć.
[38]aftin tin ksero kala – αυτήν την ξέρω καλά (ngr.) – Znam ją dobrze.
[39]That is so! I must be at the university for 24 weeks in the year. There are three terms of eight weeks and the summer vacation… now I want to excavate here with my uncle (ang.) – Tak jest! Muszę spędzić na uniwersytecie 24 tygodnie w roku. Są trzy semestry po osiem tygodni i wakacje letnie… teraz chcę tu prowadzić wykopaliska z moim wujem.
[40]Who can be an undergraduate at Oxford University? (ang.) – Kto może być studentem (studiów licencjackich) na Uniwersytecie Oksfordzkim?
[41]First you must sit some examinations at school. The name of these examinations is „A” levels. Then you sit an examination for the university. (ang.) – Najpierw musisz zdać egzaminy w szkole. Nazywają się one poziomem „A”. Następnie przystępujesz do egzaminu na uniwersytecie.
[42]Like a „bulldog” in Oxford! (ang.) – Jak „buldog” w Oksfordzie! (potoczna nazwa policjanta działającego na terenie uniwersytetu).
[43]suvlaki – σουβλάκι (ngr.) – rodzaj szaszłyka na patyku, z kawałkami mięsa (na Krecie jest to często jagnięcina, niekiedy mięso wieprzowe lub kurczak).
[44]pita – πίτα (ngr.) – rodzaj podpłomyka greckiego, upieczonego z mąki, soli, wody, mleka (lub jogurtu), przaśnego lub na zakwasie.
[45]musaka – μουσακάς (ngr.) – rodzaj greckiej zapiekanki z bakłażanów, mięsa mielonego, również z ziemniakami, polanej beszamelem.
[46]choriatiki salata– χωριάτικη σαλάτα (ngr.) – sałatka wiejska (grecka) wykonana zwykle z pomidorów, zielonych ogórków, cebuli, oliwek i sera feta, wymieszanych z oliwą z oliwek.
[47]oinopi ponto – οἴνοπι πόντῳ (dial. joń.) – morze podobne do wina (określenie z „Odysei” Homera).
[48]oime – οἴμη (dial. joń.) – wyraz ten, jak twierdził Jan Parandowski, należy do najdziwniejszych w języku Homera i znaczy dosłownie: droga, ścieżka, a służy do określenia pieśni.
[49]Ja su, Eleni! – Γεια σου, Ελένη! (ngr.) – Cześć (witaj), Eleni!
[50]gilotta – γκιλόττα (κιλότα) (dial. kret.)– kreteńskie tradycyjne spodnie z rejonu Anoji i Sfakii (koloru czarnego lub brązowego), wpuszczane w wysokie buty.
[52]agrimaki mu – αγριμάκι μου (dial. kret.) – moja kózko (mowa o dzikiej kozie).
[53]sariki – σαρίκι (dial. kret.) – tradycyjne nakrycie głowy, dawniej, w kształcie dużej chusty μαντήλι, jedwabnej, wielokolorowej, nazwa pochodzi z języka tureckiego.
[54]dzewredaki – τζεβρεδάκι (dial. kret.) – rodzaj czarnego sariki z drobnej siatki, często ozdobionej frędzlami.
[55]Kalispera sas! Mu ine efcharisto, pu sas sinando – Καλησπέρα σας! Μου είναι ευχάριστο, που σας συναντώ (ngr.)– Dobry wieczór, panu! Bardzo mi miło, że pana poznałem (spotykam).
Omfalos
ISBN: 978-83-8373-340-1
© Jerry Cordian i Wydawnictwo Novae Res 2024
Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu wymaga pisemnej zgody Wydawnictwa Novae Res.
REDAKCJA: Magdalena Białek
KOREKTA: Emilia Kapłan
OKŁADKA: Wiola Pierzgalska
ILUSTRACJE: Anna Rusin-Żukowska
Wydawnictwo Novae Res należy do grupy wydawniczej Zaczytani.
Grupa Zaczytani sp. z o.o.
ul. Świętojańska 9/4, 81-368 Gdynia
tel.: 58 716 78 59, e-mail: [email protected]
http://novaeres.pl
Publikacja dostępna jest na stronie zaczytani.pl.
Opracowanie ebooka Katarzyna Rek