Oni nie są tacy źli - Kamila Kolińska, zocharett - ebook + audiobook

Oni nie są tacy źli ebook i audiobook

Kamila Kolińska, zocharett

4,6
29,98 zł
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 29,98 zł

TYLKO U NAS!
Synchrobook® - 2 formaty w cenie 1

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym. Zamów dostęp do 2 formatów w stałej cenie, by naprzemiennie czytać i słuchać. Tak, jak lubisz.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.

Dowiedz się więcej.
Opis

Czy droga do miłości może prowadzić przez koszmar?

Theo Tate mimo trudów dorastania w biedzie zawsze mógł liczyć na swojego starszego brata. Teraz jednak po raz pierwszy sam musi stawić czoła wszystkim problemom. Po wizycie opieki społecznej w jego domu rodzinnym zostaje umieszczony w placówce opiekuńczo-wychowawczej, gdzie trafia na grupę brutalnych nastolatków, którym przewodzi James Harris. Theo od razu wchodzi z nim w konflikt, nie potrafi zejść mu z drogi. Z każdym dniem sytuacja między chłopakami staje się coraz bardziej napięta.

Tymczasem do Tate’a dociera informacja, że jego młodsza siostra Melanie ma kłopoty w rodzinie zastępczej, do której trafiła. Wie, że nie cofnie się przed niczym, by jej pomóc, nawet jeśli będzie musiał poprosić o pomoc swojego największego wroga.

Theo zdaje sobie sprawę z ryzyka. I jednocześnie nie ma pojęcia, że może zyskać coś wyjątkowego.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 246

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 6 godz. 31 min

Lektor: Tomasz Urbański

Oceny
4,6 (14 ocen)
12
1
0
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Wyza1

Nie oderwiesz się od lektury

Coś pięknego! Oby więcej takich dzieł!
00
moonloverr

Nie oderwiesz się od lektury

jedna z lepszych książek jakie czytałam!! a jej jedynym minusem jest to, że jest o wiele za krótka:((
00
Dodduch

Nie oderwiesz się od lektury

Czyta się mega łatwo i szybko. Jedyny mój zarzut to, że historia jest za krótka. Myślę, że gdyby rozkręcała się na początku trochę dłużej, to byłaby idealna. Trochę za szybko i za dużo się dla mnie dzieje w pierwszych dniach pobytu w placówce. Chyba ostatnio czytam za dużo "slow burn" i nie jestem przyzwyczajona do takiego tempa 😅
00

Popularność




Playlista

Tate McRae – Stu­pid

Mar­sh­mello, Kha­lid – Silence

Hoover­pho­nic – Mad About You

Arc­tic Mon­keys – I Wanna Be Yours

One Direc­tion – They Don’t Know About Us

Paloma Faith – Only Love Can Hurt Like This

Rozdział 1

Łatwiej byłoby mi zaak­cep­to­wać nową rze­czy­wi­stość, gdy­bym nie sły­szał łka­nia sio­stry za ścianą.

Zagry­złem zęby i zer­k­ną­łem w stronę słu­cha­wek, ale odcię­cie się od tego dźwięku wcale nie sprawi, że ucisk w moim gar­dle zelżeje. Poza tym nie było czasu. Baba z opieki spo­łecz­nej kazała nam wyjść przed dom za pięć minut. Musia­łem się więc zacząć szy­ko­wać na to, co nie­unik­nione. Pod­sze­dłem do szafy, sze­lesz­cząc wor­kiem na śmieci i odru­chowo wrzu­ci­łem do niego kilka naj­po­trzeb­niej­szych rze­czy. Nie wie­dzia­łem, na ile wyjeż­dżamy tym razem, więc trudno było oce­nić, czego mogę potrze­bo­wać.

Zgar­ną­łem sta­rego walk­mana z biurka i bez oglą­da­nia się za sie­bie zamkną­łem drzwi do pokoju. Ich huk spra­wił, że płacz sio­stry przy­cichł.

– Gotowa? – Sta­ną­łem w progu i wysi­li­łem się na pozy­tywny ton głosu.

Mela­nie kucała nad otwartą torbą odwró­cona tyłem do drzwi. Pró­bo­wała otrzeć ręka­wem łzy, tak żebym nie widział. Moje palce odna­la­zły na nad­garstku bran­so­letkę, którą kie­dyś zro­biła dla mnie z muliny. Sku­ba­łem ją w każ­dej stre­so­wej sytu­acji, a ta zde­cy­do­wa­nie do takich nale­żała. Żadna ośmio­latka nie powinna musieć uda­wać doro­słej w chwili kry­zysu.

Upu­ści­łem worek na pod­łogę i prze­sze­dłem przez mały pokój. Poło­ży­łem dło­nie na jej drżą­cych ramio­nach.

– Wiem, że się boisz, ale naprawdę nie będzie tak źle, jak to sobie wyobra­żasz.

Zero reak­cji. Wes­tchną­łem i usia­dłem obok niej na pod­ło­dze.

– Słu­chaj, Mel, prze­ra­bia­li­śmy to z Olliem wiele razy. Ty jesteś dziew­czyną, więc pew­nie umiesz­czą cię w jakimś domu tym­cza­so­wym, gdzie będzie mnó­stwo innych dziew­czy­nek. Może nawet ci się spodoba? W końcu nie będziesz oto­czona samymi face­tami.

To miał być żart, ale na jej zaró­żo­wio­nej twa­rzy próżno było szu­kać uśmie­chu. Trzy­mała w rękach szma­cianą lalkę, którą miała od zawsze, i naj­wy­raź­niej wahała się, czy wło­żyć ją do torby.

– Zostaw to, będą tam inne zabawki.

Prze­mil­cza­łem fakt, że gdyby zabrała do domu gru­po­wego swoją pry­watną lalkę, pew­nie by jej już nie odzy­skała.

W końcu pod­nio­sła na mnie załza­wiony wzrok. Jej dolna warga drżała.

– Boję się, że zro­bią mi tam krzywdę…

Wyda­wało mi się, że chciała powie­dzieć coś wię­cej, ale nie dała rady.

– Theo! – dobiegł z dołu głos naszego star­szego brata.

– Zaraz!

Baba z opieki spo­łecz­nej musiała już na nas cze­kać, ale to nie było teraz ważne. Oto­czy­łem Mela­nie ramie­niem i przy­cią­gną­łem do sie­bie.

– Wiesz, Mel, jedną z naj­więk­szych zalet posia­da­nia star­szego brata jest to, że zawsze będzie cię chro­nić. A ty masz aż dwóch. I to takich, któ­rzy odda­liby za cie­bie życie.

Prze­stała się na chwilę trząść, co uzna­łem za dobry znak.

– Ni­gdy byśmy nie pozwo­lili, żeby stała ci się krzywda. Będziesz w stu pro­cen­tach bez­pieczna.

– Obie­cu­jesz? – wychli­pała.

Gdy na mnie spoj­rzała, zmu­si­łem się do uśmie­chu, w nadziei, że nie zdą­żyła zauwa­żyć waha­nia na mojej twa­rzy.

– Obie­cuję.

***

Zbie­głem po skrzy­pią­cych scho­dach z torbą Mel w jed­nej ręce i moim wor­kiem w dru­giej. Na par­te­rze Oli­ver krzą­tał się po kuchni. Baby z opieki spo­łecz­nej ni­gdzie nie było.

– Po co mnie woła­łeś?

Brat uniósł na mnie wzrok. Wytarł ręce w spodnie i wska­zał na jeden z foteli w łączo­nym pokoju, który dum­nie nazy­wa­li­śmy salo­nem.

– Chcia­łem spę­dzić z tobą jesz­cze tro­chę czasu, zanim poje­dzie­cie. Jak tam samo­po­czu­cie?

Wzru­szy­łem ramio­nami.

– Nor­mal­nie, na luzie jak zwy­kle, ale tro­chę dziw­nie będzie jechać tam bez cie­bie.

Przy­gody z opieką spo­łeczną nie były dla nas nowo­ścią. Dora­sta­jąc w takich warun­kach jak my, trzeba było się z tym liczyć. Nasz ojciec na ogół nas po pro­stu igno­ro­wał. Raz na jakiś czas wpa­dał w ciąg alko­ho­lowy, wtedy zni­kał na dłu­gie tygo­dnie, no i to wła­śnie wtedy prze­waż­nie ktoś wzy­wał do nas pomoc. Histo­ria zawsze była taka sama. Zabie­rali nas, a jak tylko stary wytrzeź­wiał, to wypeł­niał odpo­wied­nie papierki, odby­wała się roz­prawa, pod­czas któ­rej udo­wad­niał, że potrafi być opie­kuń­czym ojcem, i wra­ca­li­śmy do domu.

Oli­vera i mnie zawsze umiesz­czano w tej samej pla­cówce, jako że jeste­śmy braćmi. Teraz po raz pierw­szy on zostaje w domu, bo jest już doro­sły. Mel zwy­kle tra­fiała do rodzin zastęp­czych, więc w teo­rii miała lepiej. W prak­tyce, po ostat­nim razie coś się zmie­niło. Ni­gdy nie udało nam się z niej wycią­gnąć, co się wyda­rzyło, ale teraz panicz­nie się bała całej pro­ce­dury.

Oli­ver poru­szył się w miej­scu nie­spo­koj­nie. Unio­słem brwi w ocze­ki­wa­niu. Coś go ewi­dent­nie gry­zło. Gdy zauwa­żył, że się nie­cier­pli­wię, podra­pał się po gło­wie.

– Słu­chaj, stary…

– O, nie. Czuję, że zapo­wiada się jakaś bra­ter­ska poga­danka.

Posła­łem mu uśmiech, ale go nie odwza­jem­nił. Prze­su­nął się na kra­wędź fotela i zni­żył głos.

– Odpo­wiedz mi szcze­rze. Jak się trzy­masz?

– Tak jak trzy­małby się każdy, kto zaraz zosta­nie zabrany do bidula, nie wia­domo na ile.

– Mar­twię się tym, że jedziesz sam. Nie będę mógł cię bro­nić…

– Nie potrze­buję ochro­nia­rza – wsze­dłem mu w słowo. – Wylu­zuj, pora­dzę sobie.

– Okej, pozwól, że powiem to wprost. – Uniósł wzrok do sufitu, jakby wcale nie chciał powie­dzieć tego, o czym wła­śnie pomy­ślał. – Choć­byś nie wiem, jak był tam… samotny, nie trać czuj­no­ści.

Nagle wszystko stało się jasne.

– O rany. Chcesz mi urzą­dzić poga­wędkę w stylu „skąd się biorą dzieci”?

Na twa­rzy mojego brata poja­wiły się szkar­łatne wypieki.

– W twoim przy­padku aku­rat nie o dzieci się mar­twię.

Trą­ci­łem go łok­ciem.

– Spoko, Ollie, jeśli nie chcesz wygła­szać mi rodzi­ciel­skiej prze­mowy, to tego nie rób. Wiem, jak dzia­łają ośrodki. Wiem, że jeśli ktoś zapro­po­nuje mi seks, to jest duża szansa, że jest homo­fo­bem i szuka worka do bicia. To nie moje pierw­sze rodeo.

Oli­ver scho­wał twarz w dło­niach.

– Dobra. Musia­łem się upew­nić.

Chciał dobrze i doce­nia­łem jego marne próby mat­ko­wa­nia mi. Sta­rał się, a to wię­cej niż można powie­dzieć o naszych rodzi­cach. Mimo wszystko z tru­dem powstrzy­my­wa­łem się od śmie­chu w reak­cji na jego zakło­po­ta­nie.

Na scho­dach roz­le­gły się kroki. Mela­nie zeszła na par­ter ze zwie­szo­nymi ramio­nami. Oli­ver pode­rwał się na równe nogi, jakby wdzięczny za szansę, by zapo­mnieć o roz­mo­wie sprzed sekundy.

– No, zuch dziew­czyna – powie­dział z uzna­niem, ale Mel tego nie doce­niła. Dosia­dła się do mnie na fotelu. Nie czu­łem, żeby ocze­ki­wała, że coś powiem, więc sie­dzie­li­śmy w ciszy.

Nasz brat znik­nął na moment w kuchni i wró­cił z kanap­kami zapa­ko­wa­nymi w sre­berko. Prych­ną­łem na ten widok.

– Dzięki, mamo.

Prze­wró­cił oczami i schy­lił się nad Mela­nie.

– Nie bój się, to tylko kilka dni. Zlo­ka­li­zuję i ogarnę ojca, i zanim się obej­rzysz, już będziesz z powro­tem w domu.

Poki­wała głową i nawet wyda­wało mi się, że się roz­luź­niła, ale wtedy pod naszym domem zatrzy­mał się samo­chód.

Wyszli­śmy w trójkę na zewnątrz. Baba z opieki spo­łecz­nej nie poku­siła się o to, żeby wysiąść z bia­łego vana, który wyglą­dał, jakby zamie­rzała spa­ko­wać do niego z tuzin dzieci.

Musia­łem lekko popchnąć sio­strę, by wsia­dła do środka. Gdy łado­wa­łem do niego nasze rze­czy, Oli­ver oparł się o drzwi.

– Mogę się dowie­dzieć, gdzie zostaną umiesz­czeni?

Baba posłała mu prze­pra­sza­jący uśmiech.

– Przy­kro mi. Mogę poroz­ma­wiać o tym tylko z rodzi­cem lub opie­ku­nem praw­nym.

Chciała zamknąć drzwi, ale on się nie ruszył.

– Dosko­nale zna pani naszą sytu­ację. Nie bez powodu użyła pani liczby poje­dyn­czej, prawda? Jestem tu naj­od­po­wie­dzial­niej­szym doro­słym, z jakim można nawią­zać kon­takt.

– Mam zwią­zane ręce – odparła, a ja zaczą­łem się zasta­na­wiać, ile jesz­cze takich banal­nych tek­stów ma scho­wa­nych na czarną godzinę.

Oli­ver chwy­cił się za czu­bek nosa.

– Pro­szę pani, chcę tylko być spo­kojny, że wszystko będzie u nich w porządku.

– Oczy­wi­ście, że będzie. Jeste­śmy tu po to, żeby poma­gać.

– Naj­bar­dziej by mi pani pomo­gła, gdyby odpo­wie­działa na to pro­ste pyta­nie.

– Odpo­wiem, jak przyj­dziesz do mnie z rodzi­cem.

Ta roz­mowa mogłaby się pew­nie cią­gnąć w nie­skoń­czo­ność, ale mój brat odpu­ścił. Poże­gnał się z nami po raz ostatni i nie­chęt­nie zamknął drzwi.

***

Podróż dłu­żyła się w nie­skoń­czo­ność. Gdy Mela­nie zasnęła, opar­łem głowę o szybę i zało­ży­łem słu­chawki. Zato­pi­łem się w ryt­mach Dance Maca­bre zespołu Ghost. Woka­li­sta wła­śnie koń­czył śpie­wać pierw­szy refren, gdy minę­li­śmy pla­cówkę, do któ­rej zawsze tra­fia­li­śmy z Oli­ve­rem.

Zrzu­ci­łem słu­chawki na szyję i wychy­li­łem się ostroż­nie do przodu, żeby nie obu­dzić mło­dej.

– Nie zosta­wia mnie pani w Robin­so­nie?

Baba z opieki spo­łecz­nej nie ode­rwała oczu od drogi.

– Nie mieli miej­sca.

No tak, w końcu wła­śnie zaczęły się waka­cje. To czas naj­więk­szej liczby zgło­szeń. Rodzice nie mają co robić z dziećmi, które w cza­sie roku szkol­nego prze­sia­dują pół dnia poza domem.

– To gdzie tra­fię?

Przez jej twarz prze­biegł nie­zro­zu­miały dla mnie cień. Odchrząk­nęła.

– Zale­żało mi, by było to moż­li­wie jak naj­bli­żej two­jego miej­sca zamiesz­ka­nia. Tu w oko­licy miej­sca zostały tylko w jed­nym ośrodku. Tak więc zabie­ram cię do Barry Hud­son’s Cen­ter.

Krew odpły­nęła z mojej twa­rzy.

– Żar­tuje sobie pani?

– Nie. Tak jak mówi­łam, nie było innej moż­li­wo­ści.

Hud­son był przez oko­licz­nych miesz­kań­ców nazy­wany „domem dla trud­nej mło­dzieży”. W rze­czy­wi­sto­ści tra­fiał tam naj­gor­szy sort czło­wieka. To był ostatni przy­sta­nek przed popraw­cza­kiem. Sły­sza­łem histo­rie o tym, co się tam działo. Na pewno nie pla­no­wa­łem prze­ko­nać się o ich praw­dzi­wo­ści na wła­snej skó­rze.

– Prze­cież nie spra­wiam żad­nych pro­ble­mów – pró­bo­wa­łem się bro­nić. – Nie wychy­lam się, ani nic. Nie zasłu­guję na to, żeby tam tra­fić.

– Domy­ślam się, że nasłu­cha­łeś się nie­stwo­rzo­nych opo­wia­stek o tym miej­scu. Musisz pamię­tać, że to jest pla­cówka, która ma ci pomóc, Theo. Zapew­nić ci lep­sze warunki, niż masz w domu. Dzie­ciaki cią­gle ubar­wiają rze­czy­wi­stość. To nie jest jakaś rzeź­nia, po pro­stu panuje tam nieco więk­szy rygor. Jeśli nie masz pro­blemu z pod­po­rząd­ko­wa­niem się pro­stym zasa­dom, to wszystko będzie dobrze.

Świet­nie. Zaci­sną­łem szczęki, powstrzy­mu­jąc się od odpo­wie­dzi, bo w tam­tym momen­cie na język cisnęły mi się same prze­kleń­stwa. Wycią­gną­łem tele­fon i dałem znać Oli­ve­rowi, gdzie może mnie szu­kać. Jego odpo­wiedź przy­szła nie­mal natych­miast. Wymie­nia­li­śmy się wia­do­mo­ściami o tym, jak bar­dzo nie­na­wi­dzimy tego sys­temu, aż do momentu, gdy samo­chód się zatrzy­mał. Moim oczom uka­zał się obskurny budy­nek, który przy­po­mi­nał bar­dziej opusz­czoną fabrykę niż miej­sce, w któ­rym aktyw­nie żyją ludzie.

Nie chcia­łem budzić Mela­nie, ale gdy zarzu­ci­łem sobie worek na plecy, sze­lest sam ją wybu­dził. Od razu wyba­łu­szyła na mnie wiel­kie oczy.

– Nie­długo się spo­tkamy – zapew­ni­łem ją po raz kolejny, cho­ciaż sam nie byłem tego taki pewien. Wszystko zale­żało od tego, jak szybko Oli­ver znaj­dzie naszego ojca, który w ciągu alko­ho­lo­wym mógł być dosłow­nie wszę­dzie: w barze, na śmiet­niku albo w szpi­talu.

– Będziesz do mnie pisać, Theo?

– No pew­nie. Cały czas. – Poma­cha­łem tele­fo­nem na potwier­dze­nie tych słów.

Wsa­dzi­łem głowę z powro­tem do vana i obją­łem ją ramie­niem. Przy­sta­wi­łem usta do jej ucha, żeby się upew­nić, że baba z opieki nas nie usły­szy.

– Jak tylko ci powie adres, to wyślij mi i Olliemu, dobra?

Gdy wymru­czała „mhm”, odsu­ną­łem się od niej. Wycią­gną­łem rękę do kobiety odpo­wie­dzial­nej za cały ten bała­gan, żeby się poże­gnać, ale oka­zało się, że musi odsta­wić mnie pod drzwi. Nie kłó­ci­łem się o to. Łatwo było się domy­ślić, że chłopcy regu­lar­nie pró­bują stąd zwiać.

W środku było rów­nie paskud­nie jak na zewnątrz. Wszystko w tym budynku dawało mi poczu­cie, jak­bym wła­śnie wcho­dził do wię­zie­nia.

Uprzejma pani na wej­ściu kazała nam przejść do biura, które znaj­do­wało się na końcu dłu­giego kory­ta­rza. Wga­pia­łem się we wszyst­kie drzwi po dro­dze w nadziei na dostrze­że­nie cze­go­kol­wiek, na co powi­nie­nem się psy­chicz­nie przy­go­to­wać. Nie­stety po bokach znaj­do­wały się tylko pokoje dla pra­cow­ni­ków. Po chwili dotarło do mnie, że stąd nasto­lat­ko­wie mie­liby za łatwą drogę ucieczki. Wystar­czyło kilka szyb­kich kro­ków, by zna­leźć się z powro­tem na zewnątrz. Odwró­ci­łem się za sie­bie. Ta myśl była naprawdę kusząca.

Wtedy drzwi do biura otwo­rzyły się i sta­nął przed nami potężny facet, na któ­rego widok cof­ną­łem się o krok. Mógł­bym się zało­żyć, że miał ponad dwa metry wzro­stu. Wyglą­dał, jakby żywił się samymi odżyw­kami biał­ko­wymi. Patrzył na mnie z góry, a ja nie byłem pewny, czy jest bar­dzo nie­za­do­wo­lony na mój widok, czy raczej ta głę­boka zmarszczka mię­dzy brwiami poja­wia się natu­ral­nie. Chyba ocze­ki­wał, że coś powiem, ale byłem zbyt zajęty próbą wytrzy­ma­nia jego spoj­rze­nia. W końcu odwró­cił się do baby z opieki.

– Zapra­szam.

Odsu­nął swoje wiel­kie ciel­sko od drzwi, żeby­śmy mogli wejść do środka. Razem z babą usie­dli po prze­ciw­nych stro­nach biurka na środku pomiesz­cze­nia, a ja się zawa­ha­łem. Mia­łem wra­że­nie, że każdy mój ruch był obser­wo­wany spod krza­cza­stych brwi faceta. On jed­nak od razu zaczął grze­bać w szu­fla­dzie, aż w końcu wycią­gnął plik kar­tek, któ­rego szu­kał.

– Cze­kasz na spe­cjalne zapro­sze­nie? – rzu­cił oschle w moim kie­runku. – Sia­daj.

Zagry­złem zęby i wyko­na­łem pole­ce­nie, bo jeśli wizyty w miej­scach, w któ­rych ktoś miał nade mną kon­trolę, nauczyły mnie cze­go­kol­wiek, to tego, że nie warto się o wszystko wykłó­cać. Baba z opieki ski­nęła głową, jakby chciała dodać mi otu­chy.

– The­odore Tate. – Facet wygło­sił moje imię, które w jego ustach brzmiało jak pole­ce­nie.

– Theo – popra­wi­łem go.

– The­odore – powtó­rzył twardo, a ja nie mogłem się powstrzy­mać przed prze­wró­ce­niem oczami. Ta demon­stra­cja wła­dzy robiła się komiczna.

– Ja nazy­wam się Spen­cer Greid i jestem kie­row­ni­kiem tego ośrodka, a tym samym twoim głów­nym opie­ku­nem. To nie zna­czy, rzecz jasna, że będę cię niań­czył. Po pro­stu bez­względ­nie słu­chasz moich pole­ceń i ze wszyst­kimi spra­wami kie­ru­jesz się do mnie.

Rzu­cił w moją stronę jakąś kartkę. Pochy­li­łem się nad nią.

– To jest twój plan zajęć i roz­pi­ska obo­wiąz­ków na dane tygo­dnie. Wszyst­kie książki i przy­bory dosta­niesz jutro rano na pierw­szej lek­cji.

– Są waka­cje – zauwa­ży­łem sko­ło­wany.

– Więc co, uwa­żasz, że powi­nie­neś mar­no­wać czas? Wszyst­kim wam tutaj bar­dzo dobrze zrobi szkoła waka­cyjna. Sku­pi­cie się na nauce, to nie będzie­cie mieć czasu na myśle­nie o głu­po­tach i, kto wie, może wyj­dzie­cie na ludzi. Jesz­cze jakieś durne pyta­nia?

Mil­cza­łem. Greid był z tego faktu wyraź­nie zado­wo­lony.

– Śpisz w skrzy­dle B – kon­ty­nu­ował. – To jest na dru­gim pię­trze. Nie łazisz po innych pię­trach bez pozwo­le­nia. Na razie wszystko jasne?

Nawet nie wczy­ty­wa­łem się w treść kartki, bo i tak nie było sensu o tym dys­ku­to­wać.

– Tak jest, pro­szę pana – odpar­łem, naśla­du­jąc ton żoł­nie­rzy w woj­sku.

To nie spodo­bało się panu Spen­ce­rowi, ale nic nie powie­dział, cho­ciaż mógł­bym przy­siąc, że wydał z sie­bie nie­za­do­wo­lone wark­nię­cie.

– To już wszystko, Sylvie, mogę go prze­jąć z two­ich rąk.

Dopiero wtedy zorien­to­wa­łem się, że do tej pory nie wie­dzia­łem, jak nazywa się baba z opieki spo­łecz­nej. Wstała kom­plet­nie nie­wzru­szona tym, że zosta­wia mnie z jakąś hybrydą czło­wieka i wilka. Poże­gnała się tylko ski­nie­niem głowy. Gdy drzwi się za nią zamknęły, Greid poło­żył na bla­cie pla­sti­kowe opa­ko­wa­nie.

– Zostaw tu całą swoją elek­tro­nikę.

– Co?

– Nie możesz mieć tu tele­fonu ani żad­nego innego uza­leż­nia­ją­cego ścierwa.

Gdy nie ruszy­łem się z miej­sca pewny, że zaraz powie, że to żart, kon­ty­nu­ował:

– Zaczy­nasz od zera, ale za dobre zacho­wa­nie będziesz powoli odzy­ski­wać przy­wi­leje.

Ude­rzyła mnie fala gorąca, i to wcale nie przez żadne uza­leż­nie­nie od tele­fonu. Pokrę­ci­łem głową.

– Nie, nie ma takiej opcji. Obie­ca­łem…

Męż­czy­zna rąb­nął pię­ścią w blat. Pod­sko­czy­łem zasko­czony tym wybu­chem.

– Co powie­dzia­łem dwie minuty temu? Masz się mnie słu­chać bez dys­ku­sji. Posłu­szeń­stwo jest tutaj nagra­dzane, ale jego brak surowo karany. Dobrze się zasta­nów, co będzie dla cie­bie lep­szym wyj­ściem.

Obser­wo­wa­łem go, gdy wstał z miej­sca i prze­mie­rzył pokój. Pochy­lił się nad moim wor­kiem na śmieci imi­tu­ją­cym torbę.

– Rozu­miem, panie Greid, ale obie­ca­łem mojej sio­strze, że będę z nią w konta… Hej, co robisz, gościu?!

Spen­cer wysy­pał wszyst­kie moje rze­czy na pod­łogę. Zaczął grze­bać w nich czub­kiem swo­jego buta. Zerwa­łem się z miej­sca. Wtedy prze­stał. Wycią­gnął w moją stronę dłoń i nie musiał nic mówić. Jego wzrok pozo­sta­wał nie­ugięty. Z cięż­kim wes­tchnie­niem odda­łem mu tele­fon.

Następ­nie wska­zał ręką na moją koszulkę, spod któ­rej wysta­wały słu­chawki.

– Do czego są pod­łą­czone?

– Słu­cham muzyki na takim sta­rym walk­ma­nie, to nie jest tele­fon, jest na nim tylko kilka…

Nie mogłem dokoń­czyć zda­nia, bo męż­czy­zna bez­ce­re­mo­nial­nie szarp­nął za słu­chawki. Urzą­dze­nie, do któ­rego były przy­łą­czone, wysu­nęło się z mojej kie­szeni. Sko­czy­łem do przodu, świa­domy tego, co się zaraz sta­nie, ale byłem zbyt wolny. Odtwa­rzacz muzyki zde­rzył się z drew­nianą pod­łogą. Wsku­tek upadku, roz­padł się na dwie czę­ści, a ze środka wypa­dła bate­ria.

Rzu­ci­łem się na kolana, żeby szybko zło­żyć go w całość. Gdy unio­słem ekran, moje gar­dło zaci­snęło się z żalu. Szkło potłu­kło się na kawałki, a na pozo­sta­ło­ści wyświe­tla­cza wid­niały czarne pasy.

Świa­tło zasło­nił mi cień Spen­cera.

– Może to cię nauczy słu­cha­nia pole­ceń. Uwa­żaj, chłop­cze, bo zapew­niam cię, że nie chcesz mieć we mnie wroga.

Rozdział 2

Ruszy­łem w poszu­ki­wa­niu sypialni, wal­cząc ze łzami, które już pie­kły mnie pod powie­kami. To głu­pie, żeby ryczeć o walk­mana. Pew­nie połowa ludzi tutaj by mnie wyśmiała, że w ogóle uży­wam cze­goś takiego, a ja na pewno nie miał­bym zamiaru nikomu tłu­ma­czyć, jak ważna była dla mnie muzyka. Tylko w niej potra­fi­łem zna­leźć spo­kój. Uwiel­bia­łem momenty, w któ­rych mogłem zosta­wić tele­fon w domu i iść na spa­cer z moc­nymi brzmie­niami zagłu­sza­ją­cymi uliczne odgłosy. Poza tym to kon­kretne urzą­dze­nie było dla mnie ważną pamiątką. Zna­la­złem je w rze­czach matki tuż po tym, gdy posta­no­wiła się ulot­nić i zapo­mnieć o swo­jej rodzi­nie. Teraz to i tak nie ma zna­cze­nia, bo prze­pa­dło. Stra­ci­łem moje jedyne źró­dło uko­je­nia. Na coś nowego będę zbie­rać mie­sią­cami, bo przy naszym stylu życia trudno jest cokol­wiek odło­żyć.

Sta­ną­łem przed drzwiami do sali B i prze­tar­łem oczy ręka­wem. Tu nie było mowy o oka­zy­wa­niu sła­bo­ści – zaraz zosta­łoby to wyko­rzy­stane prze­ciwko mnie.

Wsze­dłem do środka, tro­chę szyb­szym kro­kiem niż nor­mal­nie i tro­chę moc­niej koły­sząc się na boki. Nie chcia­łem dać tego po sobie poznać, ale zdzi­wił mnie wygląd pomiesz­cze­nia. Sądzi­łem, że będę miał mak­sy­mal­nie trzech współ­lo­ka­to­rów. Nie mogłem się bar­dziej mylić. Wielka hala przy­po­mi­nała jakiś ośro­dek dla bez­dom­nych. Była ogromna, a jedyne, co się w niej znaj­do­wało, to dłu­gie rzędy pię­tro­wych łóżek. Wszę­dzie roiło się od chłop­ców w róż­nym wieku, cho­ciaż w więk­szo­ści oce­nił­bym ich na moich rów­no­lat­ków. Nie roz­glą­da­łem się zbyt dokład­nie. Trzy­ma­łem głowę wysoko, ale nie zamie­rza­łem dać nikomu pre­tek­stu do zacze­pek.

Odna­la­złem łóżko z nume­rem 17d, tak jak mia­łem napi­sane na roz­pi­sce. „D” w tym wyszu­ka­nym szy­frze musiało ozna­czać „dół”. Z góry wychy­lił się rudy chło­pak.

– Czo­łem – ode­zwał się przy­jaź­nie.

Rzu­ci­łem worek na poduszkę i zer­k­ną­łem na niego nie­pew­nie. Na jego ustach roz­cią­gał się nieco nie­śmiały uśmiech.

– Wyglą­dasz, jakby to nie był twój pierw­szy raz w pla­cówce wycho­waw­czej – powie­dział.

– Myślę, że jak więk­szo­ści.

Przy­ku­łem uwagę kilku osób. Grupa chło­pa­ków sto­ją­cych pod ścianą w okręgu jak wyznawcy jakie­goś kultu wyraź­nie roz­ma­wiała o mnie. Odwró­ci­łem się z powro­tem do rudego. Prze­su­nął się na brzeg łóżka i wycią­gnął do mnie rękę.

– Jestem Rollo.

– Jak kebab? – spy­ta­łem, uno­sząc brwi.

Uści­sną­łem jego dłoń, a on się zaśmiał.

– Rodzice dali mi na imię Rudolph, ale wolę się do tego nie przy­zna­wać. A kebaby każdy lubi.

– O, to coś nas łączy. Jestem Theo, a dokład­nie The­odore. No i też lubię kebaby.

Rollo par­sk­nął gło­śno. Zauwa­ży­łem, że wciąż nie puści­li­śmy dłoni.

– Zga­duję, że Spen­cer do cie­bie też mówi peł­nym imie­niem?

– Nie mógł sobie daro­wać.

Roz­ple­tli­śmy ręce, a ja przy­su­ną­łem się bli­żej. Ode­zwa­łem się ści­szo­nym gło­sem.

– Słu­chaj, odno­śnie do Gre­ida… Mam z nim duży pro­blem. To zna­czy myślę, że wiem, jak go roz­wią­zać, ale… – Wes­tchną­łem, zbie­ra­jąc myśli. Oto­czy­łem gestem dłoni halę. – Wiesz może, kto tu rzą­dzi?

Jedna rzecz, którą warto wie­dzieć o tego typu miej­scach: możemy mieć kie­row­nika, dyrek­tora czy opie­kuna, któ­rzy będą mówić, co mamy robić, ale praw­dziwe prze­trwa­nie zależy od tej jed­nej osoby, którą chłopcy wybie­rają mię­dzy sobą na lidera. Zwy­kle tą osobą zostaje naj­bru­tal­niej­szy chło­pak, któ­rego wszy­scy się boją – spę­dza więk­szość życia w bidu­lach, więc wie, jak to działa. On jako jedyny ma układy z kie­row­nic­twem, więc w inte­re­sie każ­dej nowej osoby jest żyć z nim w dobrych sto­sun­kach.

– A co, zasta­na­wiasz się, komu musisz obcią­gnąć, żeby prze­żyć? – usły­sza­łem za sobą dono­śny głos.

Po sali prze­biegł rechot, a ja prze­kli­na­łem w myślach swo­jego pecha. Zamkną­łem oczy, żeby przy­go­to­wać się na to, co zaraz zoba­czę, lecz gdy się odwró­ci­łem, trudno było mi ukryć zasko­cze­nie. Spo­dzie­wa­łem się osiłka wzro­stem i wagą przy­po­mi­na­ją­cego pana Gre­ida. Przede mną stał jed­nak gość niż­szy ode mnie przy­naj­mniej o głowę. Był raczej smu­kłej budowy, cho­ciaż na ramio­nach wysta­ją­cych spod koszulki ryso­wały się mię­śnie. Miał na gło­wie burzę nie­okieł­zna­nych loków. Jedyna cecha jego wyglądu, która suge­ro­wała, że mógł być nie­bez­pieczny, to ogromna bli­zna prze­ci­na­jąca jego czoło. Koń­czyła się na brwi, rysu­jąc na niej nie­od­wra­calną kre­skę.

– Nie mam w pla­nach nikomu obcią­gać – odpar­łem spo­koj­nie.

Chło­pak uniósł brwi w prze­ko­lo­ry­zo­wa­nym zdzi­wie­niu. Zauwa­ży­łem, że lewa, ta prze­cięta bli­zną, poru­szyła się znacz­nie mniej.

– Nie? To dziwne, bo trzy­ma­li­ście się za rączki jak dwa pedzie.

Znowu roz­legł się jado­wity śmiech. Z nie­śmiesz­nych i obraź­li­wych żar­tów swo­jego wodza naj­gło­śniej zaśmie­wali się dwaj nasto­lat­ko­wie, któ­rzy naj­wy­raź­niej robili za jego obstawę. Byli wyżsi i grubi, zde­cy­do­wa­nie wyglą­dali na strasz­niej­szych niż ten kny­pek.

Rollo poło­żył się na wznak, odci­na­jąc się od kon­fron­ta­cji. Wes­tchną­łem ciężko, prze­no­sząc wzrok na chło­paka przede mną. Pomimo niskiego wzro­stu prę­żył się jak struna, chyba licząc, że doda sobie tym kilka cen­ty­me­trów.

Zro­bi­łem krok w jego stronę, a dwaj goryle za nim wystar­to­wali do przodu tak, jakby spo­dzie­wali się, że zaraz go dźgnę. Powstrzy­mał ich gestem dłoni.

– Pocze­kaj­cie, pano­wie. Szkoda waszej ener­gii na tego chu­dego blon­da­ska. Jesz­cze by się pod wami zła­mał wpół.

– Widzę, że już snu­jesz na mój temat fan­ta­zję – powie­dzia­łem, bo nie mogłem się powstrzy­mać. – Słu­chaj, jak tak bar­dzo wpa­dłem ci w oko, to po pro­stu to przy­znaj.

To był błąd. Chło­pak bez waha­nia zamach­nął się na mnie. Był bar­dzo szybki, ale zdą­ży­łem zro­bić unik. Schy­li­łem się, a oni w trójkę ruszyli na mnie. Prze­sko­czy­łem przez łóżko i zza barierki wycią­gną­łem ręce przed sie­bie.

– Żar­to­wa­łem tylko…

Bru­net nie zamie­rzał mnie słu­chać. Podą­żył moimi śla­dami. Sko­czył do przodu i wpadł pro­sto na mnie. Zachwia­li­śmy się i pole­cie­li­śmy razem na ścianę. Gdy moje plecy zde­rzyły się z twardą powierzch­nią, wyda­łem z sie­bie nie­kon­tro­lo­wane sap­nię­cie pro­sto w jego twarz.

Unie­ru­cho­mił mi głowę, przy­ci­ska­jąc przed­ra­mię do mojej szyi.

– Taki z cie­bie żar­tow­niś, tak? – wark­nął. Nasze twa­rze były tak bli­sko, że czu­łem na ustach jego oddech, który był mie­szanką mięty i papie­ro­sów.

Nie doce­ni­łem go. Może był mały, ale zwinny i sku­teczny. Przy­szpi­lił mnie do ściany tak, że nie mogłem się ruszyć, bo jego kolano wci­skało się pomię­dzy moje nogi. Pospiesz­nie unio­słem ręce w geście kapi­tu­la­cji.

– Nie szu­kam pro­ble­mów.

– Odnio­słem inne wra­że­nie. Na twoim miej­scu uwa­żał­bym na słowa. Cwa­niac­two nie koń­czy się tutaj dobrze.

Na potwier­dze­nie, że mówi poważ­nie, doci­snął coś do mojego żebra. Nie trzeba było być idiotą, żeby domy­ślić się, że to jakaś kosa. Jego próba poka­za­nia, jaki jest groźny, wypa­dała tro­chę żenu­jąco. Nie mogłem się powstrzy­mać od głu­piego komen­ta­rza.

– Wiesz, gdy­byś był wyż­szy, pomy­ślał­bym, że bar­dzo się cie­szysz na mój widok.

Nie mia­łem szansy obro­nić się przed pię­ścią, która bole­śnie zde­rzyła się z moim policz­kiem. Głowa odsko­czyła mi na bok, a gdy wró­ciła na swoje miej­sce, zamach­nął się ponow­nie. Tym razem mnie puścił. Nawet nie wie­dzia­łem, jak mocno mnie trzy­mał, dopóki nie upa­dłem na pod­łogę.

– Hej, co tam się dzieje?! Har­ris, zostaw go natych­miast!

Powę­dro­wa­łem wzro­kiem w stronę, z któ­rej usły­sze­li­śmy głos na tyle, na ile pozwa­lała mi moja obecna pozy­cja.

– Zaraz! – odkrzyk­nął mój oprawca, po czym sprze­dał mi kop­niaka w żebro.

– Jakie zaraz, do cho­lery, zostaw go w tej chwili! – Obu­rzony głos kogoś doro­słego się zbli­żał.

On jed­nak nie był gotowy ze mną skoń­czyć. Kuc­nął nad moim sku­lo­nym cia­łem i zni­żył głos.

– Uwierz mi, blondi, nie chcesz mieć we mnie wroga.

Unio­słem się na ramie­niu, doci­ska­jąc dłoń do pie­ką­cego miej­sca na twa­rzy.

– Zabawne. Greid powie­dział mi o sobie dokład­nie to samo.

Twarz Har­risa poczer­wie­niała. Zła­pał mnie za koszulkę, a ja przez chwilę byłem pewien, że znowu mi przy­wali.

– Ni­gdy wię­cej mnie do niego nie porów­nuj.

Chło­pak wciąż nie przej­mo­wał się pra­cow­ni­kiem ośrodka, który do nas pod­szedł. Męż­czy­zna z pla­kietką z napi­sem „Craig” na koszuli zła­pał go za ramię i pocią­gnął w górę.

– Dosyć, James.

Obrzu­ciw­szy mnie po raz ostatni pogar­dli­wym spoj­rze­niem, chło­pak wyco­fał się, a ja dopiero wtedy ode­tchną­łem z ulgą.

***

– Stary, osza­la­łeś! Co to była za akcja – ter­ko­tał Rollo, gdy szli­śmy na śnia­da­nie następ­nego dnia.

Po moim star­ciu z Jame­sem już się do mnie nie ode­zwał. Naj­wy­raź­niej nie chciał być ze mną koja­rzony, póki atmos­fera była gorąca. Teraz już nie miał z tym pro­blemu.

– Gość jest dup­kiem – odpar­łem nie­za­in­te­re­so­wany prze­ży­wa­niem wyda­rzeń poprzed­niego dnia na nowo. Pra­wie nie zmru­ży­łem oka ze stra­chu, że mnie zaata­kują, gdy będę spał.

– No tak, dla­tego tym bar­dziej nie powi­nie­neś do niego pod­ska­ki­wać. Lepiej dla cie­bie, jeśli James Har­ris nie będzie koja­rzył two­jego nazwi­ska. Jak chcesz tu prze­trwać, to naj­le­piej stań się nie­wi­dzialny.

Weszli­śmy na sto­łówkę, gdzie już była długa kolejka po jedze­nie. Wzię­li­śmy tace i usta­wi­li­śmy się za ostat­nią osobą.

– Łatwo powie­dzieć – wes­tchną­łem cicho. – Potrze­buję od niego przy­sługi.

Rollo cmok­nął z dez­apro­batą, cho­ciaż jesz­cze nie wysłu­chał do końca, o co mi cho­dzi.

– Obie­ca­łem mojej sio­strze, że będę do niej pisać, a Spen­cer zabrał mi tele­fon. Nie wiem, ile minie czasu, zanim uzna, że mogę mieć go z powro­tem, ale chcia­łem dać Mel znać od razu, jak wygląda sytu­acja. Ona na bank czeka na wia­do­mość i zamar­twia się, czemu się nie odzy­wam.

Z ust mojego towa­rzy­sza wydarło się ciche par­sk­nię­cie.

– Uro­czy jesteś. Myślisz, że Spen­cer odda ci tele­fon?

– Tak powie­dział.

– Rozej­rzyj się. Czy kto­kol­wiek z chło­pa­ków sie­dzi z nosem w ekra­nie?

Szyb­kie spoj­rze­nie na sto­łówkę utwier­dziło mnie w prze­ko­na­niu, że Rollo ma rację, a ja jestem debi­lem. Zaci­sną­łem zęby ze zło­ści.

– Ale fakt, James ma jakiś sekretny tele­fon – kon­ty­nu­ował. – W zasa­dzie jestem pra­wie pewien, że opie­ku­no­wie o tym wie­dzą. Tylko, Theo, jeśli chcesz, żeby Har­ris wyświad­czył ci przy­sługę, to musisz się przed nim płasz­czyć, a nie zacze­piać.

– Wiem o tym – wark­ną­łem w odpo­wie­dzi. – Zresztą, nie zro­bi­łem nic złego. Zde­ner­wo­wał mnie i tyle.

– Będzie cię dener­wo­wał, taki już jest. Sęk w tym, żebyś nie reago­wał.

Usie­dli­śmy przy sto­liku obok dwóch innych chło­pa­ków. Rollo zaczął ich zaga­dy­wać przy­ja­ciel­sko, ale mnie to nie inte­re­so­wało. Podob­nie zresztą jak jedze­nie, które przy­po­mi­nało breję ser­wo­waną w wię­zie­niu. Wsa­dzi­łem w nią wide­lec, ale nie mogłem się zmu­sić, żeby pod­nieść go do ust.

Rollo szturch­nął mnie w ramię w tym samym momen­cie, w któ­rym usły­sza­łem nad sobą głos.

– Nie baw się jedze­niem. Wpie­przaj albo będziesz cho­dzić głodny.

Unio­słem wzrok na Spen­cera Gre­ida, który wyrósł na środku sto­łówki, nie wia­domo skąd. Odło­ży­łem wide­lec, cie­kawy, co ma mi do powie­dze­nia.

– Rozu­miem, że wybie­rasz tę drugą opcję? – spy­tał, cho­ciaż brzmiało to bar­dziej tak, jakby stwier­dzał fakt.

Bur­czało mi w brzu­chu, ale zgod­nie poki­wa­łem głową.

– W takim razie zapra­szam do mojego gabi­netu.

– Zaraz mam lek­cje.

Jego spoj­rze­nie utwier­dziło mnie w prze­ko­na­niu, że nie inte­re­suje go to, co mam do powie­dze­nia.

Wsta­łem i podą­ży­łem za nim. W środku usie­dli­śmy po prze­ciw­nych stro­nach biurka.

– Widzia­łem w two­ich papie­rach, że potrze­bu­jesz prze­pustki do pracy – oznaj­mił opie­kun.

– Zga­dza się. Popo­łu­dniami dora­biam sobie na maga­zy­nie, ale to nie będzie kłó­cić się ze szkołą.

– No, nie będzie. Dla­tego że nie dosta­niesz żad­nej prze­pustki.

Fakt, że robił mi pod górkę w każ­dym aspek­cie mojego pobytu w tym pie­przo­nym ośrodku, zaczy­nał być męczący, a byłem tam dopiero jeden dzień.

– Mogę wie­dzieć dla­czego? – spy­ta­łem, siląc się na uprzejmy ton. Nie było sensu dać się wypro­wa­dzić z rów­no­wagi.

– Może i tam pra­cu­jesz, tak jak twier­dzisz, ale nie jesteś tam zatrud­niony. Nie mogę pozwo­lić ci wycho­dzić do pracy na czarno. Wszystko musi mi się zga­dzać w papie­rach.

Ukry­łem twarz w dło­niach, zbie­ra­jąc myśli. Zdą­ży­łem już bar­dzo znie­na­wi­dzić tego dupka. Pew­nie nie wie­dział, jak to jest nie mieć środ­ków do życia. Potrze­bo­wa­łem kasy. Miłą per­spek­tywą była rów­nież moż­li­wość opusz­cza­nia tego miej­sca na sześć godzin dzien­nie.

– Pro­szę pana, ja muszę zara­biać…

– Jak każdy, ale nie pozwolę ci jeź­dzić do roboty, w któ­rej nie jesteś zare­je­stro­wany. – Zmie­rzył mnie oce­nia­ją­cym wzro­kiem. – Nie rób takiej miny. Nie powinno cię zasko­czyć, jeśli powiem, że nie jesteś wyjąt­kiem. Więk­szość chło­pa­ków miała ten sam pro­blem. Mamy pod­pi­saną umowę z kil­koma miej­scami pracy, które chęt­nie biorą takich jak ty.

Skrzy­wi­łem się. Takich jak ja. Nikt tutaj nie był taki jak ja. Nie powi­nie­nem był tu w ogóle tra­fić.

Spen­cer wczy­tał się w kartkę przed sobą, a następ­nie stuk­nął w nią pal­cem.

– Nie masz aktu­al­nie moż­li­wo­ści wyboru, bo za dużo was tutaj tra­fia latem. Lloyd Hogan cię weź­mie.

Cze­ka­łem, aż wyja­śni, kim jest ten męż­czy­zna i czym miał­bym się zaj­mo­wać w tej pracy.

– Budow­lanka – oznaj­mił krótko Greid.

Nie mia­łem zie­lo­nego poję­cia na temat budow­nic­twa, ale zdą­ży­łem się już nauczyć, że opie­kuna to nie obcho­dzi. Spen­cer wycią­gnął z szu­flady pla­sti­kowy pojem­nik, na któ­rym mar­ke­rem było napi­sane moje nazwi­sko. W środku znaj­do­wały się moje rze­czy.

– Zadzwoń do pra­co­dawcy i powiedz, jak wygląda sytu­acja – naka­zał, po czym kiw­nię­ciem głowy dał mi do zro­zu­mie­nia, że mam wyjść. – Masz dwie minuty. Ja w tym cza­sie usta­wię cię z Hoga­nem.

Nie musiał dwa razy powta­rzać. Wysze­dłem na kory­tarz i wycią­gną­łem tele­fon drżą­cymi z napię­cia rękami. Zamiast do kie­row­niczki zakładu, wybra­łem numer Mela­nie. Sygnał po dru­giej stro­nie cią­gnął się w nie­skoń­czo­ność. Zer­ka­łem co chwilę na drzwi w stra­chu, że zostanę przy­ła­pany. Mel jed­nak wciąż nie odbie­rała.

Szkoda na to czasu. Szybko odbęb­ni­łem roz­mowę z kie­row­niczką, która była wyjąt­kowo wyro­zu­miała co do mojej obec­nej sytu­acji. Poże­gna­łem się z nią i odszu­ka­łem numer do Oli­vera.

Minął jeden sygnał. Drugi. Trzeci. I roz­legł się głos, ale nie nale­żał on do mojego brata.

– Dwie minuty minęły.

Pod­sko­czy­łem w miej­scu, pospiesz­nie koń­cząc połą­cze­nie. Nim jesz­cze się odwró­ci­łem, Greid już trzy­mał wycią­gniętą rękę przed sobą.

Posłusz­nie odda­łem mu tele­fon.

– Kod – padło krót­kie pole­ce­nie.

Zatkało mnie na moment.

– Podaj mi kod do tele­fonu.

– Prze­pra­szam, ale nie zro­bię tego. To naru­sze­nie pry­wat­no­ści.

Wie­dzia­łem, że wtedy odkryłby, że nie wysłu­cha­łem pole­ce­nia. Spen­cer mil­czał, tocząc ze mną walkę na spoj­rze­nia. Jego postawa mnie onie­śmie­lała, cho­ciaż sta­ra­łem się nie dać tego po sobie poznać.

– The­odore, posłu­chaj mnie uważ­nie. Jesz­cze nie mia­łeś przy­jem­no­ści doświad­cze­nia na wła­snej skó­rze, jaki los spo­tyka tutaj nie­grzecz­nych chłop­ców, ale dobrze ci radzę, nie pro­wo­kuj mnie, bo bar­dzo źle się to dla cie­bie skoń­czy. Nie bez powodu tutaj tra­fi­łeś. Jesteś tu, bo nie obcho­dzisz nawet wła­snych rodzi­ców, więc mogę zro­bić z tobą wszystko i nikt nawet nie będzie wie­dział. Dosłow­nie wszystko. I uwierz, że nie zawa­ham się, jeśli będziesz spra­wiać pro­blemy. Popy­taj kole­gów. A teraz wyko­naj pole­ce­nie, bo nie będę się powta­rzać.

Zaci­sną­łem szczęki, modląc się, by nie wyczy­tał z mojej twa­rzy, jak bar­dzo dotknęły mnie jego słowa. Cokol­wiek miał na myśli, pew­nie dzie­liła mnie cienka gra­nica od prze­ko­na­nia się o tym. To była wojna, któ­rej nie mogłem wygrać. Z braku innej moż­li­wo­ści poda­łem mu cyfry odblo­ko­wu­jące urzą­dze­nie. Gdy tylko ekran się zaświe­cił, Greid wszedł w ostat­nie połą­cze­nia.

– Prze­pra­szam – powie­dzia­łem cicho.

Jedno mocne szarp­nię­cie za koszulkę pode­rwało mnie na czubki pal­ców. Spen­cer zaci­snął swoją wielką łapę na bia­łym mate­riale tuż pod moją szyją. Zła­pa­łem się futryny, żeby na niego nie wpaść.

– Mnie chcesz oszu­ki­wać? Naprawdę? Jesteś taki nie­mą­dry.

– Ja tylko chcia­łem…

– Zamknij się. Próba oszu­ki­wa­nia mnie to naj­więk­szy błąd, jaki możesz popeł­nić. Ale wiesz co? Tym razem ci odpusz­czę. To, że pozwo­li­łem ci zadzwo­nić poza moim gabi­ne­tem, było twoją jedną, jedyną szansą na zyska­nie mojego zaufa­nia. Od teraz mam cię na celow­niku. Dla mnie jesteś na równi z tymi wszyst­kimi roba­kami.

Puścił mnie z takimi impe­tem, że gdy­bym się nie pod­trzy­my­wał, to pew­nie pole­ciał­bym do tyłu. I tak odsu­ną­łem się o krok, w razie gdyby się jed­nak roz­my­ślił i chciał mi przy­wa­lić.

– O czwar­tej po połu­dniu pod­jeż­dża bus i zabiera was do pracy. Nie spóź­nij się.

Rozdział 3

Lek­cje prze­bie­gły dokład­nie tak, jak się spo­dzie­wa­łem: nijako i bez zaan­ga­żo­wa­nia. Nauczy­ciele nie byli zain­te­re­so­wani wpa­ja­niem nam wie­dzy. Spi­sali nas na straty, zanim nas nawet zoba­czyli, cho­ciaż byli­śmy prze­cież jesz­cze mło­dzi.

Oka­zało się, że praca na budo­wie u Lloyda Hogana odby­wała się w sys­te­mie zmia­no­wym. Byli­śmy podzie­leni na dwie grupy. Rollo rów­nież tam pra­co­wał, ale nie­stety przy­szło nam być w osob­nych gru­pach. Chyba powi­nie­nem zna­leźć sobie wię­cej kole­gów.

Posze­dłem na przy­sta­nek od razu po obie­dzie, cho­ciaż w teo­rii mia­łem jesz­cze pół godziny czasu wol­nego. Tylko co z tego, skoro ode­brano mi słu­chawki i znisz­czono walk­mana? Nie mogłem poga­dać z rodzeń­stwem ani posłu­chać muzyki, więc rów­nie dobrze mogłem już pocze­kać na busa.

Przy­je­chał punk­tu­al­nie. Kie­rowca przy­bił mi pie­czątkę na prze­pu­stce. Zają­łem przy­pad­kowe miej­sce po pra­wej stro­nie i zapa­trzy­łem się w okno.

Inni chłopcy powoli zaczy­nali poja­wiać się w środku. Oka­zało się, że zro­biła się cał­kiem spora grupa. Nali­czy­łem dwa­dzie­ścia osób. Wyda­wało mi się, że to już wszy­scy, ale wtedy auto­bus zatrzą­snął się, gdy na jego pokład wlazł potężny przy­du­pas Jamesa. Zaraz ten ruch się powtó­rzył. Zni­ży­łem się w sie­dze­niu i obser­wo­wa­łem ich zza fotela. Tak jak się spo­dzie­wa­łem, na samym końcu, tuż przed tym, jak drzwi się zasu­nęły, wszedł James Har­ris. Odwró­ci­łem się z powro­tem do okna, żeby nie zwró­cił na mnie uwagi. Prze­szli obok, nie roz­glą­da­jąc się. Usie­dli na samym tyle, a ja nie musia­łem zer­kać przez ramię, by wie­dzieć, że pięć miejsc na końcu auto­busu zaj­mują w trójkę.

Roz­legł się war­kot sil­nika, a puste sie­dze­nie obok mnie zostało zajęte. Odwró­ci­łem się, instynk­tow­nie zasła­nia­jąc twarz rękami. Sie­dzący ramię w ramię ze mną blon­dyn nie był jed­nak żad­nym zagro­że­niem. Przy­glą­dał mi się z cie­kaw­skim bły­skiem w oku.

– Cho­wasz się przed wielką trójcą?

Prych­ną­łem z pogardą. Do osią­gnię­cia apo­geum absurdu bra­ko­wało im już tylko idio­tycz­nej ksywy.

– Po pro­stu sta­ram się nie rzu­cać w oczy.

Przy­tak­nął ocho­czo i wycią­gnął do mnie rękę.

– Jestem Noah. James, Matty i Shaun, przed któ­rymi się cho­wasz, za mną też nie prze­pa­dają.

– Więc może nie powi­nie­neś się do mnie przy­sia­dać.

Jego entu­zjazm od razu przy­gasł. Wszyst­kie emo­cje miał wypi­sane na twa­rzy. Ścią­gnął usta w wąską linię.

– Wybacz, chło­pie. Wiesz, jak jest – dorzu­ci­łem na odchodne.

Noah wysu­nął się z miej­sca bez dys­ku­sji, pozo­sta­wia­jąc mnie samego. Od razu poczu­łem falę wyrzu­tów sumie­nia, ale to była wła­ściwa rzecz do zro­bie­nia. Nie potrze­bo­wa­łem dodat­ko­wych pro­ble­mów.

Gdy doje­cha­li­śmy na miej­sce, sta­ra­łem się wto­pić w tłum. Posze­dłem za wszyst­kimi po odbiór odzieży ochron­nej. Pan Hogan cze­kał na nas pod­party pod boki.

– Ruchy, ekipa, nie mamy całego dnia. Dzi­siaj mam mały pro­blem, będę potrze­bo­wać sze­ściu chłopa na wyjaz­dówkę. Jacyś chętni?

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki