Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Opium ukazuje dwa oblicza Csátha: w pierwszej części przedstawiamy najlepsze z jego opowiadań, często inspirowane psychoanalizą; w drugiej zaś fragmenty dzienników – przesycony erotyzmem zapis życia artysty targanego typowymi dla przełomu wieków niepokojami, kronikę szaleństwa narkomana, który bezskutecznie walczy z nałogiem.
Tom dopełniają esej Elżbiety Cygielskiej oraz wygłoszona nad trumną Csátha mowa pogrzebowa jego kuzyna, węgierskiego prozaika i poety Dezső Kosztolányiego.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 407
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Opowiadania prezentowane w zbiorze Opium pochodzą z tomów: Avarázsló kertje (1908), Az albíróék és egyéb elbeszélések (1909), Délutániálom(1911), Schmith mézeskalácsos (1912), Muzsikusok (1913) oraz Avarázsló halála (1964). Za podstawę niniejszego wydania posłużył tom opowiadań zebranych Gézy Csátha Mesék, amelyek rosszul végződnek (Magvető, Budapest 1994).
Fragment dziennika Gézy Csátha pochodzi z tomu Napló1912–1913 (Babits Kiadó, Szekszárd 1989).
Tekst Dezső Kosztolányiego Csáth Géza betegségéről és haláláról pochodzi z pisma „Nyugat” 1919, nr 16–17, s. 1105–1109.
Większość opowiadań oraz Dziennik 1912–1913 miały swój polski pierwodruk na łamach „Literatury na Świecie” (numery 2–3/2001, 7–8–9/2002, 3–4/2015 oraz 7–8/2015). Teksty Elżbiety Cygielskiej (po raz pierwszy) oraz Dezső Kosztolányiego (po raz pierwszy po polsku) ukazały się w numerze 3–4/2015 „Literatury na Świecie”.
Projekt okładki i stron tytułowych
Frycz iWicha
Redaktor prowadzący
Kamil Piwowarski
Opracowanie redakcyjne
Anna Górecka
Korekta
Jadwiga Piller Maria Kaniewska
© for the Polish translation by Elżbieta Cygielska, Anna Górecka, Wojciech Obiała, Maciej Sagata, Miłosz Waligórski, Krzysztof Wołosiuk, Robert Żmùda-Trzebiatowsczi
Niestety, nie udało nam się dotrzeć do pana Roberta Żmùdy-Trzebiatowscziego. Bardzo prosimy o kontakt z sekretariatem PIW: [email protected]
© for the Polish edition by PIW, Warszawa 2016, 2022
ISBN 978-83-8196-556-9
Wydanie II, Warszawa 2022
Państwowy Instytut Wydawniczy
ul. Foksal 17, 00372 Warszawa
email: [email protected]
Zimowa noc dobiegała końca... W oddali, za czarnymi skupiskami zabudowań – tam, gdzie niewyraźnym konturem kończyły się pola – na niebie ukazała się szara smuga. W górze mrugały jeszcze gwiazdy. W dole, pośród domów, w głębokiej bezcienistej ciemności wypełnionej oddechami śpiących ludzi, nic jeszcze o owej szarej smudze nie wiedziano.
Maris przewróciła się na drugi bok, otworzyła oczy i wyjrzała przez okno. Potem bez namysłu wyskoczyła z łóżka i przeszła przez kuchnię po zimnej ceglanej posadzce. Jej stopy nie zdążyły jednak poczuć chłodu. Zapaliła zapałkę i odgarniając włosy z twarzy, czekała, aż płomień urośnie. Rozpaliła lampę i wzięła się do pracy. Nie musiała się przebierać, bo spała w ubraniu, zdjęła więc tylko kaftanik. Uczesała włosy, potem splotła je i upięła. (Były cienkie i jasne, podobne do pakuł i nie wymagały wielkich starań). Obmyła wodą swoją rumianą piętnastoletnią twarz, namydliła ręce – silne i czerwone, pokryte lekkim, jasnym meszkiem.
Wszystko to robiła szybko i bezdusznie, niby jakaś maszyna. Wreszcie włożyła kapcie, posłała łóżko i wyszła z kuchni.
Prószył drobny śnieg, i wyłożone kamieniami podwórze było śliskie. Dziewczyna się przewróciła.
– O, chol... – wyrwało się jej.
W drugim końcu podwórza pochrząkiwała i ryła w ziemi maciora, którą niebawem mieli zabić.
Maris podeszła do niej i pogłaskała ją:
– No tak, ty też już wstałaś, biedactwo, dziś cię ubijemy! Przyjdzie człowiek z wielkim nożem i wbije ci go w kark, ty moja nieszczęsna.
Maciora zaczęła ocierać się o dziewczynę, która po chwili poszła do łazienki rozpalić ogień pod kotłem.
Srogi styczniowy mróz nie był tu wcale lżejszy, zdawało się wręcz, że zimno zagnieździło się w ścianach i podłodze. Mimo to silne, piękne ciało licho odzianej Maris nie drżało. Klęcząc na chłodnych kamieniach, dmuchała w żar i dokładała słomy i drewna, aż w palenisku zapłonął ogień. Wtedy obudziła kucharkę, przygotowała naostrzone noże i pospieszyła z powrotem do paleniska. Słysząc chrząkanie maciory stojącej w drzwiach pralni, powiedziała:
– Nie ma rady, zabiją cię, i już. Przyjdzie rzeźnik z wielkim nożem i wbije ci go w gardło, możesz płakać, tylko płakać!
Kiedy rozniecała ogień, na dworze zrobiło się szaro, a na niebie widniało już tylko kilka gwiazd. Na podwórze wszedł mężczyzna. Był to rzeźnik. Rosły chłop o dziobatej twarzy i pięknych wąsach, po którym trudno było poznać, czy ma lat dwadzieścia pięć, czy czterdzieści.
Wszedł do kuchni.
– Dzień dobry!
– Szczęść Boże!
W milczeniu rozłożył noże, zdjął palto, podkasał rękawy koszuli i przypasał fartuch. Wszystko to robił powoli i ceremonialnie, nie spuszczał przy tym oczu z dziewczyny. Potem sprawdził ogień i zanurzył palec w nagrzewającej się wodzie.
– No, panienko, wystarczy – stwierdził, klepiąc Maris po ramieniu.
Dziewczyna nie odwróciła się, potrząsnęła tylko krnąbrnie głową i dalej dorzucała słomy.
Godzinę później cały dom był już na nogach. Na podwórze wyszły dzieci, synowie i córka gospodarza.
Wkrótce wygoniono maciorę. Rzeźnik chwycił ją za głowę, przytrzymał między nogami i raz-dwa, gładko się z nią uporał. Maris zasłoniła twarz fartuchem. Dzieci zaczęły krzyczeć:
– Patrzcie, Maris się boi!
Świnia nie płakała długo. Po godzinie była już w kuchni, podzielona na różnej wielkości części. Dom wypełnił się zapachem wieprzowiny. Na stołach leżały połcie słoniny, kawały mięsa, stały naczynia pełne drobniejszych kawałków, na ogniu gotowała się woda.
Rzeźnik, kucharka i Maris ciężko pracowali. Do południa zdążyli już zrobić wszystko poza kaszanką i kiełbasą. Rzeźnik wypił do obiadu trochę za dużo wina i podchmielony siekał mięso na farsz. Kobiety płukały kiszki. Gdy skończyły, Maris poszła pokazać je rzeźnikowi.
– Jeszcze nie dość czyste – powiedział – nie szczędź rąk, panienko (tu połaskotał Maris), bo inaczej nic z tego nie będzie.
– No to nie będzie! – wykrzyknęła dziewczyna, uderzyła rzeźnika pięścią w plecy i zarumieniła się.
Pod wieczór wszystko było gotowe. Kiełbasy, szynki i słoninę złożono w spiżarni; tylko rzeźnik pracował jeszcze na dole, zajęty szorowaniem szczeciny.
– Maris, chodź no tu! – zawołał.
W łazience nie było nikogo poza nim. Na górze kucharka gotowała kolację. Minęły już emocje wywołane świniobiciem, pozostało jedynie zmęczenie po ciężkiej pracy i otępienie, które wraz z silną wonią mięsa i krwi wkradało się do głów. Na dworze był mroźny zimowy wieczór, ale kuchnię wypełniało ciepło rozchodzące się od ognia.
Ledwie Maris weszła do kuchni, rzeźnik objął ją w talii i przylgnął do niej całym ciałem.
Już wcześniej próbowali ją obejmować inni, lecz zawsze zadawała ciosy, wyrywała się i uciekała. Teraz jednak przygniotło ją silne ramię, spętały i obezwładniły potężne mięśnie. Niemal straciła oddech, nie mogła wydobyć z piersi krzyku.
Pół godziny później wyszła na podwórze z chustką zsuniętą na oczy.
– Matula by mnie zabiła, gdyby się dowiedziała, i miałaby rację. Mówiła przecież, że tak skończę, jak będę głupia... Mówiła, że jak Julcsa Kovács... jak Julcsa...
Niebawem zawołali ją do domu. Trzeba było posłać łóżka i podać kolację. Miała dużo pracy. Musiała też uśpić malca. Pobawiła się z dzieckiem i pocałowała je na dobranoc.
Dopiero gdy leżała już w łóżku, znów pomyślała o tamtej sprawie, potem o chłopcu, którego przed chwilą położyła spać.
– Ja też będę miała... to nic strasznego... – pocieszała się, mimo to zaczęła cicho płakać. Po chwili jednak, oddychając czysto i głęboko, jak czynią to ludzie strudzeni pracą, zapadła w sen.
przełożył Wojciech Obiała
Wyjaśnię panu, doktorze, o co chodzi. Chodzi o mojego braciszka, rumianego chłopczyka o jasnych włosach i ciemnych oczach, które zawsze wpatrywały się w dal. I jeszcze o tę czarną ciszę.
Dorósł nagle i niespodziewanie.
Poprzedniego wieczoru był jeszcze milutkim, szczebioczącym dzieciakiem, a rano obudził się jako podrostek. Mocno umięśniony, o gęstej czuprynie i strasznym, płonącym spojrzeniu. Och, jakże bolało mnie serce tego ranka. Wiedziałem, czułem, że... nadlatuje czarna cisza. Na ogromnych skrzydłach nietoperza.
Nasze małe, schludne podwórko z krzewami róż zarosło wstrętnym, cuchnącym zielskiem. Z dachu spadały dachówki, a ściany obłaziły z tynku.
Nastały okropne noce. Młodsze siostry z głośnym płaczem zrywały się ze snu. Rodzice zapalali świecę i wpatrywali się w swoje puste, bezsenne twarze. Nikt nie wiedział, co się dzieje i co się jeszcze wydarzy. Wiedziałem tylko ja. I tylko ja czułem, że nadlatuje czarna cisza.
Richard, ten potwór, wyrwał w piątek młode drzewka na podwórku i przypiekał białego kotka Anikó. Zwierzak wił się straszliwie, kiedy jego delikatna, różowa skóra brązowiała, skwiercząc nad ogniem.
Jakże myśmy płakali! A Richard tylko się śmiał.
W nocy włamał się do sklepiku Żyda i ukradł pieniądze z szuflady. A potem biegł, rozsypując je po ulicy.
Kiedy rano spał, zauważyliśmy, że ma zranioną dłoń. To policjant go postrzelił. Mama przyklękła przy łóżku Richarda i delikatnie obmyła mu ranę. Spał spokojnie.
Och, jakiż on był odrażający!
Staliśmy wokół łóżka i opłakiwaliśmy Richarda, rumianego chłopca o jasnych włosach. I z trwogą czekaliśmy na czarną ciszę.
Zrozpaczony ojciec wrzasnął kiedyś:
– Richardzie, ty nikczemny bydlaku, idź precz, żebyśmy nie musieli cię więcej oglądać!
Richard na to bez słowa zjadł całe mięso z półmiska. Młodsze siostry patrzyły pożądliwie, jak sam pożera wszystko ze stołu. Płakały. Widziałem, że ojciec, śmiertelnie blady, drży. Bał się go.
Zerwałem się i uderzyłem Richarda w twarz. Cisnął mnie o ścianę i wybiegł z pokoju.
Leżałem w łóżku z gorączką. Rana na głowie po uderzeniu Richarda jeszcze mi krwawiła. Nocą wrócił. Wybił okno i wszedł do pokoju. Szczerząc zęby w szerokim uśmiechu, powiedział:
– Podpaliłem dom rządcy. Śpi tam w śnieżnobiałej pościeli jego córka. Pierś dziewczyny unosi się i opada miarowo. Za chwilę jej pokój ogarnie ogień. Mój ogień. Obudzi się w płomieniach. Czerwony ogień obsypie jej alabastrowe nogi ciemnobrunatnymi pocałunkami. I spłoną też jej włosy, i będzie łysa! Słyszysz? Całkiem łysa! Piękna jasnowłosa córka rządcy będzie łysa!
Zaprowadziliśmy Richarda do lekarza, który stwierdził, że Richard jest obłąkany.
Dlaczego miałby być obłąkany? Dlaczego właśnie obłąkany? Nie, och, nie. To wszystko przez tę czarną ciszę. Wiedziałem.
Oddaliśmy go do domu dla obłąkanych. Kiedy zorientował się, że pielęgniarze chcą go pochwycić, rzucił się na nich i wszystkich dotkliwie pobił. Związali go w końcu i wściekle klnąc, zaczęli okładać metalowymi prętami. Richard toczył z ust krwawą pianę i wył. Wył strasznym, przeraźliwym głosem, który słychać było w promieniu kilku mil.
Kiedy wracaliśmy z tatą do domu, odkryłem, że to okropne wycie siedzi przyczajone we wszystkich zakamarkach pociągu. Czegokolwiek dotknąłem, natychmiast rozlegał się tamten ryk.
Jeszcze tej samej nocy Richard wrócił do domu. Wyrwał kraty i zeskoczył z okna na ulicę, rozbijając sobie czoło. Mimo to wrócił. Biegiem.
...A w ślad za nim wróciła również czarna cisza.
Była trzecia nad ranem. Nie spałem, kiedy Richard przybiegł. Słyszałem, jak otwiera bramę.
A nasz dom okryły odrażające wilgotne skrzydła czarnej ciszy. Kwiaty w ogrodzie uschły. Śpiących domowników opadły ciężkie, dręczące sny. Skrzypiały łóżka i co chwilę rozlegały się jęki i bolesne westchnienia.
Tylko ja nie spałem.
Richard przebiegł przez podwórko, po chwili wszedł do pokoju, który do wczoraj zajmowaliśmy wspólnie. Bałem się poruszyć. On jednak w ogóle nie zwracał na mnie uwagi. Zdyszany zwalił się na łóżko i zasnął.
Potem wszystko potoczyło się zgodnie z wolą czarnej ciszy. Przygniotła mi pierś i wsączyła się w moje żyły. To było straszne. Chciałem uciec, lecz przygwoździła mnie do łóżka i złowieszczo szeptała mi do ucha przerażające rzeczy.
Wstałem. Poszukałem sznura. Zawiązałem na nim solidną pętlę i podkradłem się do łóżka Richarda.
Miałem wrażenie, że głowę i ramiona przygniata mi ciężki kamień. Kolana uginały się pode mną.
Przeciągnąłem pod zakrwawioną głową Richarda sznur i przewlokłem jego koniec przez pętlę.
Odczekałem chwilę.
Richard spał, oddychając głęboko i chrapliwie. Dobrze wiedziałem, że kiedy się obudzi, pozabija nas wszystkich, że pięścią uderzy ojca w smutną twarz, za włosy wywlecze siostrzyczki na podwórko. Więc nie wahałem się dłużej. Z całej siły ściągnąłem pętlę. Richard zaczął się dusić, ale się nie obudził. Potem jęknął straszliwie i wierzgnął nogami, przez kilka chwil jego mocne ciało wiło się na łóżku, aż wreszcie znieruchomiało.
I wtedy usłyszałem, jak czarna cisza się śmieje. Bezgłośnie, szaleńczo. Obleciał mnie strach.
Zimne ciało Richarda kurczyło się w moich rękach. Zapaliłem świecę.
Na łóżku leżał mały, delikatny chłopiec. Twarz miał sinoniebieską. To był mój mały szaleniec, mój braciszek Richard o rumianych policzkach i jasnych włosach. Jego ciemne oczy patrzyły w dal.
A czarna cisza – słyszałem wyraźnie – śmiała się i śmiała.
Już nigdy więcej nie chcę słyszeć tego śmiechu, bo głowa mi od niego pęka i ciarki chodzą po plecach. I nie chcę już widzieć ciemnych oczu małego Richarda wpatrzonych w dal. Bo kiedy je widzę, ściska mnie w gardle i nie mogę zasnąć. W ogóle mam kłopoty ze snem, doktorze.
przełożył Robert Żmùda-Trzebiatowsczi
Jednym z moich najbardziej wyrazistych wspomnień z okresu dzieciństwa jest Jolán, córka naszego nauczyciela łaciny. Razem z Palim Telkesem uważaliśmy ją za najładniejszą dziewczynę w mieście i głosiliśmy to wszem wobec.
Jolán Koltai jest najładniejsza! I czerwieniliśmy się za każdym razem.
Zawsze traktowała nas bardzo grzecznie. Na przykład kiedyśmy przynosili zadania domowe z łaciny, nie mówiła wprawdzie nic szczególnie miłego, ale gdy otwierała drzwi i z uśmiechem wpuszczała nas do pokoju, żebyśmy zostawili zeszyty na biurku jej ojca, zawsze mieliśmy wrażenie, że obejmuje nas swoimi ramionami o gładkiej, białej skórze. Była wysoką i smukłą dziewczyną. Najczęściej nosiła czerwone i różowe empirowe sukienki. Nie sposób było oprzeć się myśli, jakie gorące ciało skrywa się pod nimi.
W jej ruchach była jakaś wytworna ospałość – i zawsze czuło się subtelny zapach jej jasnych, jedwabistych włosów. Często rozmawialiśmy o tym z Palim Telkesem, który był wtedy moim najlepszym kolegą. Dlaczego niektóre dziewczyny są ładne, a inne nie? Odkryliśmy na przykład, że duże, ciemnoszare oczy Jolán są tak piękne, bo pod nimi widnieją delikatne półkola barwy lilaróż. To one nadawały jej twarzy ów osobliwie smutny, a jednak miły wyraz.
I rzeczywiście, często rysowaliśmy Jolán, ja i Pali, i jeśli pominęliśmy te dwa pierścienie, to nie była podobna do siebie.
Obaj kochaliśmy Jolán, i jeszcze w siódmej klasie codziennie spacerowaliśmy pod jej oknami, zastanawiając się, co może teraz robić. Czasem widzieliśmy, jak w jednym z okien mignęła jej suknia, i to była cała nasza radość.
Rozmawialiśmy z nią tylko wtedy, gdy jej ojciec wysyłał nas po coś do swojego mieszkania. Poza tym z wielkim zapałem kłanialiśmy się jej na ulicy. Spoglądała na nas i odpowiadała lekkim skinieniem głowy. Zastanawialiśmy się wtedy z Palim, co też Jolán sobie o nas myśli.
Pewnego dnia – był to dziesiąty marca – nie wyszła na deptak, a potem tygodniami na próżno jej wyczekiwaliśmy. I to nie ona otwierała teraz drzwi w mieszkaniu nauczyciela.
Na przerwach i poza nimi rozmawialiśmy z Palim tylko o jednym – co mogło się stać. Ale udało nam się dowiedzieć jedynie, że Jolán wyjechała.
W odwiedziny do krewnych.
I nie wróciła. Pamiętam, że po Bożym Narodzeniu przez miesiąc wychodziliśmy na dworzec. Z czasem zapomnieliśmy o Jolán. Tylko z rzadka, gdy wałęsaliśmy się po dworze i o zmierzchu wracaliśmy do domu, zaczynaliśmy nagle mówić o niej i wtedy przez cały wieczór nie mogliśmy uwolnić się od wspomnień. Przychodziła do nas w snach i patrzyła tymi swoimi oczami o osobliwym, słodkim blasku. A mnie pozwoliła nawet raz ucałować swoją rękę.
Dopiero niedawno dowiedziałem się – przede wszystkim od babci – o losach Jolán.
Do ich domu rzadko przychodzili młodzi mężczyźni. Pamiętam, śmiano się nawet ze starego Koltaiego, że ze skąpstwa albo z jakichś innych względów nikogo nie zaprasza i nie zabiera nigdzie swojej córki. W ogóle zresztą przypominał wściekłego psa. W żadne święto nie mógł sobie odpuścić wizyty w kościele, gdzie wciąż przywoływał nas do porządku. Kiedy zobaczył, że ktoś nie klęczy w trakcie podniesienia, podchodził i go do tego przymuszał. Słowem był podłym człowiekiem, a przy tym nieustannie narzekał na powszechne zepsucie. Zapewne to te zasady moralne kazały mu odstraszać jednego po drugim wielbicieli córki.
Podobno już przy drugiej, trzeciej wizycie pytał ich, czy przychodzą z poważnymi zamiarami, bo jeśli nie, to niech nie psują reputacji jego córki, niech go na nic nie naciągają. Wtórowała mu w tym jego żona. Niewiele znalazłoby się par, które byłyby tak jednomyślne. Ta biedna dziewczyna musiała wiele przez nich wycierpieć.
Ponieważ matka wyszła za mąż już w wieku staropanieńskim, nie pozwalała córce na bale i zabawy. A przecież powinna była. Babcia wykpiwała za to rodziców Jolán. Co za nieznośne, głupie gbury. Jakby cały czas ssali cytrynę. Nie da się z nimi rozmawiać!
Tak czy owak, pod koniec przychodził do nich już tylko dalszy kuzyn Jolán, Zoltán Richter. Często widywaliśmy tego eleganckiego, postawnego młodzieńca, jak skręcał w ulicę Csokonaiego, gdzie mieszkał nauczyciel.
Zmarznięci snuliśmy marzenia na zaśnieżonej ulicy i zastanawialiśmy się, co dzieje się tam, w ciepłych pokojach, po których Jolán chodziła w empirowej sukni z miękkiej tkaniny i paliła w piecu pachnące listy... Nie wiedzieliśmy, że w pokoju, z którego przez zasłonę przeświecało blade światło lampy z różowym abażurem i wydobywały się melancholijne dźwięki mazurka Chopina, Jolán gra na pianinie – tak, gra, ale siedząc w czyichś objęciach. Przymyka oczy o długich, jedwabistych rzęsach i składa głowę na ramieniu tego kogoś, a jej delikatne wargi rozchylają się jak czerwone płatki dużego pachnącego kwiatu i przywierają do czyichś warg.
O tym wszystkim nikt jeszcze wtedy nie wiedział.
Jakiś czas potem Jolán napisała do swojego brata, który pracował w Peszcie jako lekarz. Według babci treść listu brzmiała tak:
„Przyjeżdżaj, jeśli nie przyjedziesz, będę zgubiona. Tylko ty możesz mi pomóc”.
I brat Jolán, wysoki, poważny mężczyzna z czarną brodą, o bladej cerze i takich samych oczach, jakie miała Jolán, przyjechał najbliższym pociągiem. Bardzo kochał siostrę, porzucił dla niej pacjentów i wszystkie swoje sprawy.
A dziewczyna, mówiła wzburzonym głosem babcia, wyjawiła mu to, co przemilczała przed rodzicami.
Wtedy lekarz udał się do Zoltána Richtera. I powiedział mu tak:
– Słuchaj, Zoltán, nie jesteś bardziej winny niż Jolán. Żadne z was nie jest winne. Zapytam cię jednak, zanim postanowię, co zrobić, czy nie chcesz się z nią ożenić. Nie odpowiadaj od razu. Najpierw chciałbym powiedzieć, że nie będę cię zmuszać do małżeństwa. Żadnymi środkami. Jeśli chcesz, to ją poślubisz, jeśli nie chcesz, to nie. Nie proszę cię też o nic, chcę tylko szybkiej i pewnej odpowiedzi.
A Zoltán Richter odpowiedział, że nie chce.
Brat Jolán chwycił kapelusz i wyszedł bez słowa.
Tak opowiadała babcia. (Chyba wiele nad tym rozmyślała, ale mogło tak być naprawdę).
O tym, co wydarzyło się później, też słyszałem od babci.
W domu lekarz zawołał rodziców do pokoju i powiedział im, jak sprawy stoją. Że za sześć, siedem miesięcy Jolán urodzi dziecko Zoltána Richtera.
Stary Koltai zaczął wrzeszczeć, że zaraz wyrzuci córkę z domu. A wtedy brat Jolán oświadczył, że zabiera siostrę do Budapesztu, i żeby ojciec nie ważył się źle o niej mówić. Dziewczyna zamieszka z nim – i kropka.
Na to ojciec:
– Spoliczkuj tego łotra i zastrzel jak psa.
Brat Jolán odrzekł:
– Właśnie z nim rozmawiałem. Nie chce poślubić Jolán.
– Więc go do tego zmusimy – powiedział stary Koltai.
– Nie będziemy go zmuszać – odrzekł brat Jolán.
– Boisz się, nikczemniku, chcesz zhańbić siostrę, boisz się, że to on zastrzeli ciebie!
– Nie chcę unieszczęśliwić siostry – ze stoickim spokojem odparł brat Jolán.
Stary na próżno mówił i krzyczał, syn się nie ugiął. A nazajutrz pojechał z Jolán do Pesztu. Odtąd mieszkała z nim. Tam urodziło się jej dziecko, które wychowywała razem z bratem, jakby było ich wspólne.
– Taka to historia! – zakończyła opowieść babcia.
Wczoraj po południu widziałem Jolán i jej brata na ulicy Üllői. Nic się nie zmieniła. Prowadzili za ręce małego chłopca. Byli roześmiani, spieszyli się gdzieś, nieśli pakunki. Szła lekko, wdzięcznym, dziewczęcym krokiem, ludzie się za nią oglądali. Jej ruchy były płynne i miękkie, jak dawniej. Dwa śliczne niebieskawe pierścienie otaczały jej szare oczy, wypełnione ciepłem i ogniem.
Kiedy ją pozdrowiłem, zarumieniła się i uśmiechnęła. Przyjaźnie i smutno.
Długo za nią patrzyłem.
przełożył Wojciech Obiała
Student rozpalił w piecu. Najpierw zajął się papier, potem drewno. Po kilku minutach słychać już było łoskot żelaza.
Płomyki znalazły przytulne schronienie wśród gładkich ścian. Student dokładał do ognia, przemawiając do niego pieszczotliwie. Wrzucał węgiel do środka i patrzył, jak głodne języki trawią wilgotne czarne kamienie.
Pokój z wolna wypełnił się intymnym, leniwym ciepłem, i właśnie dla tego przyjemnego ciepła student pozostał w domu. Przez cały dzień. Siedział przy piecu w szerokim fotelu z zielonej skóry i obserwował taniec żółto-błękitnych płomyków i żar, na przemian blednący i czerwieniejący; wrzucał kawałki papieru i z zachwytem przyglądał się, jak w objęciach ognia bezsilnie obracają się w popiół.
Wpatrywał się w płomienie przez długie godziny. Pogrążony w rozmyślaniach, niekiedy szeptał coś pod nosem. Zapominał o uniwersytecie i o ulicach. A nawet o skąpanych w jasnym świetle kawiarniach, o błękitnym dymie z papierosów kołyszącym się nad stolikami, o białych i czerwonych kulach bilardowych, które, postukując jedna o drugą, tak gładko suną po zielonym suknie. Często nawet jadał przy piecu.
Nie umiał się z nim rozstać, jak z jakimś dobrym przyjacielem, którego przypadkowo spotkał.
Rzeczywiście przypadkiem wybrał ten pokój. Wydawał się ciasny i ciemny, a żądano za niego piętnaście forintów. Chciał już odejść, gdy gospodyni wskazała na piec:
– A jaki porządny mamy piec, proszę spojrzeć. W zeszłym roku był tu jeden pan i mówił, że takiego dobrego pieca jeszcze nie widział. Jak wieczorem napalimy, to do rana trzyma ciepło. Chociaż jest z żelaza.
Student obejrzał piec. Bardzo chciał mieć ciepły pokój, postanowił go wynająć. Pierwszy raz był w Peszcie.
Często w ciągu dnia, kiedy czuł ciepło rozgrzanego pieca, mawiał do siebie:
– Nie ma co, naprawdę porządny piec.
A piec czerwienił się od pochwał.
Także później student był wierny swojemu ciepłemu przyjacielowi. Prosto z zajęć spieszył do domu i czytał przy piecu. Co jakiś czas odkładał książkę i zmrużywszy oczy, z czułością spoglądał na żelazne żebra i wpatrywał się, wpatrywał w płomyki. Gdy jadł jabłko, też dzielił się z przyjacielem. Kładł owoc na piecu, a ten chciwie wysysał z niego sok, w podzięce wypełniając pokój przyjemnym zapachem.
Ale po jakimś czasie student przestał wracać o zwykłej porze. Przestał się troszczyć o piec. Ten zaś, strapiony tym zaniedbaniem, nie grzał już tak, jak przedtem. Niekiedy tylko na jego spodzie błyszczał z ospałą niechęcią popielejący żar. Student z roztargnieniem rozpalał ogień, a potem długo pisał przy świetle lampy. Co jakiś czas wstawał, ciężko wzdychał i niespokojnie przechadzał się po pokoju. Teraz piec współczuł już studentowi, przestał się gniewać.
Pewnego dnia chłopiec usiadł przy nim. Delikatnie pogłaskał letnie łopatki i szeroko otworzył drzwiczki, żeby piec mógł wyraźnie usłyszeć, co miał mu do powiedzenia.
I zaczął mówić.
– Zakochałem się... – wyszeptał ochrypłym głosem.
Płomienie strzeliły żywo w górę, stary piec załoskotał z aprobatą, a ogień jął potrzaskiwać w nim jeszcze weselej.
– Dziewczyna, którą kocham – ciągnął powoli student – jest bardzo piękna. Ma białą, miękką jak aksamit twarz i czarne włosy, a w jej oczach płonie taki ogień jak w tobie. Tylko że mocniej grzeje, znacznie mocniej...
Piec słuchał tego bez zazdrości, wydało mu się naturalne, że ogień w oczach dziewczyny jest jaśniejszy i gorętszy niż ten w nim.
Student westchnął głęboko, oparł głowę na dłoniach i zazdrośnie spoglądał na radosny taniec barwnych ogników. A potem szeptał dalej:
– Czy kocha mnie ta dziewczyna o płonących oczach? Czy kocha?
Piec nie odpowiedział. Języki ognia wyciągały się teraz w górę, przybierając kształt ponurych znaków zapytania.
Ale dusza chłopca wypełniła się słodko-gorzką nadzieją. Jego oczy skrzyły się w płomiennym blasku, włosy lśniły, twarz poczerwieniała. Zapalił papierosa i do rana przesiedział przy swoim wiernym przyjacielu. Kiedy szron na szybach począł migotać w jasnym świetle słońca, zmorzył go sen.
A piec nadal czuwał, płomienie tańcowały jednak coraz leniwiej, by w końcu zasnąć w stygnącym żarze.
Przebudziwszy się około południa, student ujrzał czarne gardło pieca, rozdziawione nań gniewnie. Przeciągnął się, wstał, zatrzasnął drzwiczki i wyszedł. Wrócił dopiero następnego ranka. Jego twarz była blada. Obojętnie przywitał starego przyjaciela, sprawiając mu tym wielką przykrość. Ale piec przebaczył chłopcu, gdy tylko ujrzał, jak zmęczona i zatroskana jest jego piękna, młoda twarz. I znów starał się spełniać swoją powinność, niemal pękając z wysiłku.
Student usiadł przy piecu, ściskając dłońmi skronie. Zdławionym, drżącym głosem powiedział:
– Nie, nie kocha mnie dziewczyna o płonących oczach, nie mnie, biednego studenta. Kocha innego, bogatego pana... – Piec zatrząsł się ze złości, najwyraźniej zagniewany na dziewczynę.
Student zaś załamał ręce w rozpaczy. W istocie, był bardzo, bardzo smutny! Nagle podbiegł do okna i wyjrzał w noc, po chwili wrócił i znowu usiadł.
– Skoro dziewczyna o płonących oczach mnie nie kocha, to na co mi dalej żyć? – powiedział i zaczął gorzko łkać. Wstrząsał nim szloch, z oczu płynęły mu łzy. Ogień zabarwiał je na czerwono i zdawało się, że nieszczęsny student płacze krwią.
Skulił się smętnie na krześle i znów patrzył na płomienie – tańczących mieszkańców gorącego pieca, tajemniczo lśniące, wesołe dzieci ognia.
W końcu zasnął...
A języki ognia wśliznęły się pod żar i buchnęły stamtąd ciężkimi kłębami brudnej zieleni. Dym wypełnił ciemny pokoik, otulił strapionego studenta, obcałował jego buty i ubranie, wpełznął mu na piersi, zakradł się przez usta do płuc i zatrzymał bicie jego serca.
Gdy szary blask pierwszych promieni światła wpadł przez okno, cały pokój, w którym kiedyś panowało przytulne, leniwe ciepło, wypełniony był śmiercionośnym dymem.
Na krześle spoczywa wyziębione ciało studenta. Piec także już ostygł. A zza okna zimowy poranek, mglisty i mroźny, wpatruje się w dwójkę przyjaciół.
przełożył Wojciech Obiała
Mariska, o której tu mowa, jest moją babką.
Minęło już pełnych trzydzieści lat, odkąd Mariska ostatni raz widziała się z matką. Mimo że jej rodzinne miasto, w którym mieszka prababka Májkó, jest oddalone zaledwie o kilka stacji. Sęk w tym, że aby tam dotrzeć, trzeba jechać dwoma pociągami, a potem jeszcze trzy kwadranse wozem. Właśnie z tego powodu, jak często powtarzała Mariska w tonie usprawiedliwienia, przez tyle lat nie odwiedziła matki. Chociaż tak naprawdę była dobrą córką. W dzień imienin matki nigdy nie omieszkała westchnąć:
– Pomyśleć tylko, jutro są imieniny mamusi. Przy najbliższej okazji złożę jej życzenia. Co też może porabiać biedaczka?!...
Ale poza tym w ciągu roku imię Májkó padało rzadko. Czasem docierały do nas jakieś wieści, na przykład, że nie stroni od wina i innych trunków, ba, niekiedy nawet łyknie sobie rumu, jeśli nadarzy się ku temu okazja! Mariska wówczas zdecydowanie oponowała:
– Niemożliwe, mamusia nigdy nie lubiła wina, nigdy, jak sięgnę pamięcią. Nawet kiedy wychodziłam za mojego świętej pamięci męża, Pintéra, wypiła za nasze zdrowie ledwie pół kieliszka, a i to z oporami. Niech sobie gadają, co chcą, nie wierzę w ani jedno słowo. Zresztą, pojadę do niej i sama sprawdzę.
Na próżno jej tłumaczyłem, że jak ktoś ma dziewięćdziesiąt pięć lat, może odczuwać pociąg do wina, nic nie szkodzi, serce w tym wieku jest już zmęczone i nie tak żwawe jak kiedyś – Mariska przerywała mi poirytowana:
– Jest stara, ale zdrowa. Spójrz tylko na mnie, mam siedemdziesiąt lat. Czy coś mi dolega? Czy trzeba mi wina? Rano wypijam kawę, po południu drugą i przez resztę dnia już niczego nie piję.
Jeśli zaś chodzi o podróż, kończyło się zawsze na planach. Wnukom zaczęły się rodzić dzieci i któregoś lata babcia Mariska awansowała na prababcię. W tej właśnie roli doglądała przy połogu kolejnych wnuczek.
Tamtego lata również ja zacząłem się interesować losem babci Májkó i to dzięki moim staraniom poszedł do niej list następującej treści:
Droga Mamusiu, jeśli czas pozwoli, przyjadę w przyszłym tygodniu. W domu wszyscy zdrowi. Margit urodziła syna. Przekazuje wyrazy szacunku i całuje Cię Twoja kochająca córka, wdowa po Gyuli Pintérze, Mariska z domu Donner. Jeśli w przyszłym tygodniu nie przyjadę, w następnym już na pewno.
I tak pewnego bladego i nieco już chłodnego sierpniowego dnia przyjechaliśmy do babci Májkó. Kiedy weszliśmy do jej pokoju, od razu poczułem ów delikatny, osobliwy zapach, jaki unosi się tylko w pokojach bardzo starych kobiet i w którym mieszają się różne słodkie wonie: mięty, piasku do suszenia atramentu ze starych listów, starannie wyprasowanej i z biegiem lat nieuchronnie żółknącej bielizny, szkatułek na kosztowności, kadzidła i pelargonii. Babcia siedziała przy oknie w ogromnym skórzanym fotelu i patrzyła przed siebie smutnym wzrokiem charakterystycznym dla ślepców. Wpadający przez okno strumień światła rysował na jej delikatnej, bladożółtej twarzy białą, jaskrawą smugę. Miała na sobie czarną sukienkę, srebrne włosy przykrywał czepek tego samego koloru. Wystraszyła się, kiedy Mariska z wielkim rabanem wpadła do pokoju i pocałowała ją w obie dłonie i policzki:
– Oj, Marisko, Marisko, chyba zapomniałaś, że twoja biedna stara matka jest bardzo chora. Kto to widział, żeby tak straszyć ludzi. – Uśmiechnęła się. – To nie wypada, Marisko. Tylko mi tu nie rozrzucaj swoich rzeczy. Katalin ci pokaże, gdzie je zanieść.
Katalin miała dwadzieścia lat. Babcia nigdy nie przyjmowała na służbę starszych kobiet. Nie mogła ich znieść.
– Są chciwe i nie mają za grosz szacunku dla wieku!
Zatrudniała więc młode dziewczyny, upewniając się zawczasu, czy potrafią dobrze czytać. Często bowiem dostawała listy od wnuków (od dzieci prawie wcale) i dzięki temu zawsze była dobrze poinformowana o sprawach rodzinnych. Ostatnio jednak pamięć zawodziła ją coraz bardziej. Dochodziło więc do takich rozmów:
– Słuchaj no, Katalin, całkiem straciłam rachubę, ile dzieci ma Lujza?
– Piątkę, proszę pani.
– Niemożliwe, niespełna miesiąc temu miała ledwie trójkę.
– Kiedy tu przyszłam, miała już czwórkę, a to będzie z rok czasu.
– Masz rację, Katalin, podejdź no do mnie, niech cię ucałuję.
I składała na wesołej, rumianej twarzy wiejskiej dziewczyny pocałunek. W tym domu nie zagrzał długo miejsca nikt, kto by jej nie lubił. Często budziła się w środku nocy i prosiła, by zabrać ją na spacer. Wówczas Katalin bez słowa ubierała starą kobietę i wychodziły podreptać sobie pod gwiaździstym letnim niebem.
Katalin zajęła się naszymi bagażami. My zaś przysiedliśmy na dwóch stołeczkach obok fotela babci Májkó. Wzięła nas oboje za ręce. Ze mną rozmówiła się szybko:
– Czyli uczysz się na doktora i piszesz do gazet? No, bylebyś tylko był dobrym lekarzem. Nie ma piękniejszego zawodu.
Następnie obie babcie przeszły do spraw rodzinnych i wieści z miasta. To, o czym inni rozpisują się drobiazgowo w trzydziestoletniej korespondencji, one omówiły w ciągu paru godzin – do wieczora.
Że dawna przyjaciółka Mariski, Irma, która trzy razy wyszła za mąż, w zeszłym roku zmarła na raka... Że najmłodsza córka Mariski, Margit, umarła – akurat w ubiegłym tygodniu minęło pięć lat – po porodzie małego Pisty... i że zawinili lekarze.
Babcia w tej sprawie nie wierzyła córce, bo była święcie przekonana, że cierpi na przewlekłą chorobę organów, i o lekarzach nie pozwalała powiedzieć złego słowa.
– Nie, moja droga, wszystkiemu winien mąż Margit i – tylko się nie obraź – ty sama, Marisko! Rozumiesz?
Mariska nie odezwała się, bo istotnie przyczyniła się do tego, że doktora wezwano zbyt późno. Ale skąd mogła wiedzieć. Do niej też nigdy nie wzywano lekarza.
– Żaden doktor ani razu mnie nie oglądał i patrzcie, jestem zdrowa jak ryba.
Ostatnie słowo należało jednak do prababci:
– I ciebie może dopaść choroba!
Niebawem Katalin oznajmiła, że na stole czeka zupa. Podała nam rosół na zasmażce. Mariska, nie można tego nazwać inaczej, przy jedzeniu siorbała, być może ze zmęczenia podróżą. Łagodne oblicze babci zmarszczyło się gniewnie:
– Na litość boską, Marisko, jak ty jesz? Od dziecka nie pozbyłaś się złych nawyków, nie można tak szybko przebierać łyżką. Łapczywość to brzydka cecha!
Mariska oblała się rumieńcem i potem jadła już wolniej. Kiedy kolejne danie długo nie pojawiało się na stole, babcia wysłała ją do kuchni:
– Idź no, córko, i zobacz, co się tam dzieje. Gdybym nie była ślepa, sama bym poszła sprawdzić, czemu Katalin tak się guzdrze z tym nieszczęsnym kurczakiem.
Mariska zadbała o wszystko, ale babcia nie była zadowolona z tego, jak córka porcjuje kurczaka.
– Zawsze tak robię, mamo – usprawiedliwiała się Mariska.
– Zawsze tak robisz, ale ja cię uczyłam inaczej, nauki matki nic dla ciebie nie znaczą. Nie spodziewałam się tego po tobie, Marisko.
Po obiedzie wróciły do rozmowy. Babcia pogłaskała Mariskę po twarzy i powiedziała:
– Czy ja dobrze czuję, Marisko? Tobie rosną wąsy. Nie uchodzi, aby kobieta miała wąsy. Masz dopiero siedemdziesiąt lat. Nie mówiłabym o tym, gdybyś była w moim wieku. Coś podobnego! Zawsze byłaś chłopczycą, wolałaś bawić się z kolegami niż szyć ubranka dla lalek. Za mąż też cudem udało mi się ciebie wydać, bo byłaś dzika jak źrebię. A teraz jeszcze hodujesz zarost pod nosem i na brodzie. I włosy ci rzedną. Niedobrze, Marisko. Spójrz na moją twarz, czy znajdziesz na niej choćby jeden włosek? I na głowę. Jest siwa. Ale włosy mam bujne. Nawet jeśli trochę wypadło, cóż z tego, mam przecież dziewięćdziesiąt pięć lat.
Prababcia w końcu zamilkła, a ponieważ Mariska też milczała, zawstydzona, nie wracały już do przykrego tematu. Zajęły się życiem wnucząt. Większość wnuków źle się pożeniła, a wnuczki wyszły za mąż za biedaków. Potem przyszła kolej na prawnuki. Jeden z nich dwa lata wcześniej zdał maturę i ma w Peszcie dziecko. Babcia wyznała nam w sekrecie, że grywa na loterii i raz udało jej się wygrać równowartość kupionego losu. Mariska, która nie miała nawet tyle szczęścia, oznajmiła:
– To jeden wielki szwindel!
Powoli zapadał wieczór. Katalin wniosła do pokoju lampę z zielonym abażurem i Mariska, która do tej pory nie dawała po sobie poznać wzruszenia, zaczęła nagle płakać. Szybko jednak opanowała łzy, wstydząc się przed matką swojej słabości.
Dopiero po jakimś czasie wyznała, co ją tak rozrzewniło:
– Przypomniało mi się... że ta zielona lampa była tu jeszcze w czasach mojego dzieciństwa. A na naszym weselu stała tam, na szafie.
– Skądże znowu – roześmiała się babcia – tamtą lampę Erzsi rozbiła dwa lata temu. Stłukła abażur. Nie pamiętasz, Marisko, że miał więcej ozdób?
Po kolacji długo milczeliśmy. Katalin pozmywała naczynia i przyszła posłuchać naszej rozmowy. W głowie Mariski zaświtała myśl. Sięgnęła po gitarę i zaczęła mówić raczej niż śpiewać:
Śmiertelnych twoją zabawą
Zwodzić wielokrotnie.
Ponieważ się myliła, babcia jej przerwała. Mariska spróbowała jeszcze raz, ale z podobnym skutkiem. Potrzebna była pomoc babci.
I tak stara niewidoma kobieta, pobrzękując na gitarze, zaintonowała cienkim jak niteczka głosem:
Śmiertelnych twoją zabawą
Zwodzić wielokrotnie.
Zdajesz się bóstwem, zjawo,
Nadziejo przewrotna!1
Dalej śpiewały już razem i Mariska na nowo nauczyła się tej piosenki, w tym samym co sześćdziesiąt lat wcześniej miejscu.
W końcu, znużone śpiewaniem, postanowiły pójść spać.
Marisce przypadło skromne miejsce na kanapie. Babcia, śmiejąc się – słyszałem przez drzwi – powiedziała:
– Jesteś jeszcze młoda, możesz spać na kanapie!
Potem długo się śmiały. Następnie ucałowały się na dobranoc, Mariska zdmuchnęła płomień lampy i się położyły.
Po dziesięciu minutach z pokoju dobiegały już tylko dwa wtórujące sobie i ledwo słyszalne odgłosy chrapania.
przełożył Krzysztof Wołosiuk
Matka umarła, kiedy ja się urodziłem. Pokój śmierdział lekarstwami, było w nim dużo świeżej krwi. Wszyscy chodzili na palcach i szeptali.
Było jeszcze daleko do świtu. Bardzo daleko. Mateczka próżno go wyglądała, w udręce szepcząc słowa modlitwy. Kiedy ja po raz pierwszy zaczerpnąłem tchu, ona umarła. Wydała jedno ciężkie, głębokie westchnienie, bo kochała mojego ojca, no i miała tylko dwadzieścia lat, po czym umarła.
A ja o niej zapomniałem. Nigdy o nią nie pytałem. Miałem wrażenie, że moja matka mogłaby nie istnieć, i że ona, która przeze mnie tak młodo zeszła do grobu, gdzie rozsypuje się w proch – to ja.
Wiele lat musiało upłynąć.
Tymczasem otaczały mnie młode kobiety, które swoimi wonnymi włosami omiatały moją bladą, rozpaloną twarz. Miękkimi, różanymi ramionami obejmowały leniwie moją szczupłą, kościstą talię. A ja nawet wtedy nie myślałem o matce, która w cuchnącym lekarstwami, zakrwawionym pokoju westchnęła kiedyś głęboko i umarła.
Lecz ubiegłej nocy przyszła mi na myśl. – Jak? Skąd? Dlaczego? Teraz już wiem, że musiałem ją spotkać.
Późną nocą wróciłem do domu od pewnej dziewczyny. Oszołomiony, zmęczony szybko zasnąłem. Lecz po chwili zobaczyłem ją w oddali. Szła z naprzeciwka. Była świeża, młoda, jakby się właśnie podniosła z połogu.
Schowałem się przed nią. Ale mnie zauważyła i zatopiła we mnie swoje ciemnoniebieskie spojrzenie. Pogodna melancholia, jaka emanowała z jej bladej, subtelnej twarzyczki, sprawiła, że do niej pospieszyłem, by ją objąć i obsypać pocałunkami. Była taka piękna i taka młoda. Jednak w rękę (co dziwne) nie pozwoliła się pocałować.
Miała na sobie staromodny słomiany kapelusz i czystą perkalową sukienkę. Suknię tę widziałem w szafie babci; zniszczoną i poplamioną babcinymi łzami, które wypłakiwała w tę lichą sukienkę w wietrzne jesienne wieczory.
Wzięliśmy się za ręce. Czuliśmy więź, która się między nami zerwała owego krwawego, cuchnącego lekarstwami świtu, i powoli ruszyliśmy przed siebie.
Wokół nas był maj. W oddali nad polami rozbrzmiewał dźwięk harfy i fletu. Konwalie śpiewały nam wonną pieśń młodości.
Uszczęśliwieni stanęliśmy pośród zielonej łąki i błękitnego nieba. A kiedy spojrzeliśmy na siebie, z oczu popłynęły nam wielkie łzy. Nasze usta jednak się uśmiechały.
Och, jakaż piękna i młoda była moja matka. Szybko zerwałem wszystkie konwalie i zacząłem ją nimi obsypywać. Przykryły jej młode, dziewczęce piersi, których nigdy nie dała mi do ssania. Ona zaś, śmiejąc się, patrzyła na mnie, dopóki nie skończyły mi się konwalie.
Potem ruszyliśmy dalej, przez łąkę, w kierunku niebieskiego lasu. Szliśmy wolno, trzymając się za ręce. Rozmarzeni błądziliśmy wzrokiem po jasnym przestworze i czuliśmy swoją obecność, co napawało nas szczęściem.
Och, i nagle byliśmy tuż pod niebieskim lasem.
Dźwięk skrzypiec i harfy dobiegał już jedynie z oddali, i powoli zanikał. To nas zasmuciło. Objęci, spoglądaliśmy na niemą, mokrą od rosy łąkę i na wczesnowieczorne mgły, które snuły się pod naszymi stopami.
Na skraju lasu musieliśmy się rozstać. Chciałem się pożegnać, objąć ostatni raz swoją piękną, martwą mateczkę. Spojrzała na mnie, jakbym ją skrzywdził, a potem pogłaskała mnie po twarzy, na znak, że mi wybacza, i lekkim krokiem pospieszyła do lasu. Wieczorny wiatr usiłował zerwać jej z głowy kapelusz, lecz ona z gracją go przytrzymała. Odwróciła się i pomachała mi na pożegnanie. Jeszcze długo, bez ruchu, spoglądała za siebie, aż w końcu niczym biały cień zniknęła w lesie.
Stałem i stałem na skraju niebieskiego lasu, patrzyłem za nią z uwielbieniem i smutkiem.
Od tamtej pory co dzień o niej myślę. Porzuciłem dla niej czarnowłose kobiety i dziewczyny o słodkim głosie, żeby śnić tylko o niej – o mojej mateczce, o mojej dwudziestoletniej matce, która umarła kiedyś szarym świtem. Umarła z głębokim, ciężkim westchnieniem.
przełożyła Elżbieta Cygielska
Moje młodsze siostry i kuzynki, jak również inne znane mi bywalczynie balów – wszystkie te kobiety łączył wstręt do szyprowych perfum, których zapach, kiedy wyczuły go na połach mojego płaszcza, przyprawiał je o napad tajemniczego śmiechu – często mówiły o baronie, poruczniku huzarów i zarazem wyśmienitym tancerzu.
Kiedy po przetańczonych nocach zbierały się w małym salonie na plotki, moich uszu często dochodziły słowa:
– Baron.
– O tak, baron!
Można było odnieść wrażenie, jakby w sennym półmroku dogasającego dnia, wśród znużonych, bladych dziewcząt z przywiędłymi fryzurami unosiła się aura rozkosznego marzenia. Ożywiały się i zaczynały chwalić umiejętności taneczne barona, jego sylwetkę oraz granatowe płótno huzarskiego munduru, na którym moja najmłodsza kuzynka Judit – wprawdzie raz tylko i jedynie po to, aby poczuć gładkość materiału – złożyła kiedyś swoją jasnowłosą głowę. Wiem o tym od jej ciotki Irén, która opowiedziała mi o całym zdarzeniu dopiero wczoraj, bo – jak sama stwierdziła: „teraz już można o tym mówić”.
Istotnie, kiedy pierwszy raz pokazano mi barona, od razu wiedziałem, że nie jest on jednym z tych oficerów birbantów, jakich zwykle spotyka się na balach. W swoich doskonale uszytych lakierkach z cholewkami stąpał w taki sposób, że każdy znający się na rzeczy obserwator musiał się temu przyglądać w niemym osłupieniu, nie dając wiary, że ludzkie ciało może być zdolne do tak niezwykłych, niewyobrażalnie lekkich i wytwornych ruchów. W drobnej i bladej twarzy barona jedynie nos wyróżniał się rzeczywiście idealnym kształtem, oczy miał pospolicie szare, nie nosił brody ani wąsów, jego wąskie wargi opadały do dołu (tylko trochę, nadając ustom wyraz przekornej pożądliwości), a ciemnoblond włosy rozdzielone były z boku głowy przedziałkiem.
Pewnego razu przyjrzałem się baronowi z bliska. Kiedy przechodził obok mnie, poczułem osobliwy zapach, jaki wokół siebie roztaczał. W pierwszej chwili woń jego wody toaletowej wydała mi się niezwykle subtelna, miałem nawet wrażenie, że poruszyła jakiś uśpiony dotąd rejestr mojego węchu – potem jej działanie zaczęło słabnąć, by ostatecznie zamienić się w samo wyobrażenie zapachu, podobne do cichnącego i oddalającego się dźwięku smyczków.
Baron bardzo mi się podobał, choć muszę przyznać, że na początku nie budził mojej sympatii. Słyszałem na jego temat wiele pochwał (co samo w sobie było już irytujące), jak również to i owo; na przykład że nie interesują go kobiety, lecz wyłącznie dziewczęta. Ubrane w białe sukienki, z trudem łapiące oddech dziewczęta, którym, kiedy patrzyły w szare oczy barona, po plecach przebiegał zimny dreszcz, a ramiona aż po łokcie pokrywały się gęsią skórką.
Później zrozumiałem, dlaczego baron używa tak wielkiej ilości perfum.
Stało się to jednak dopiero wówczas, gdy przeanalizowałem rozmaite fakty i osoba barona objawiła mi się w swojej czystej i prawdziwej postaci. Pragnął on mianowicie pięknie przeżyć ostatnie chwile swego życia – a pozostało mu zaledwie kilka miesięcy – i wymyślił sobie na to sposób, polegający na kontrastach. Ponieważ jego życie naznaczone było straszliwym piętnem przemijania, szukał towarzystwa roześmianych, witalnych dziewcząt. Nie pożądał ich młodych ciał, co trzecia kropla jego krwi była już bowiem martwa – wystarczyło mu, że usidlił duszę którejś z nich.
Jego dręczony gorączką organizm był już bardzo słaby. Baron musiał się perfumować, aby przytłumić woń choroby, znalazł więc najsubtelniejszą wodę toaletową na świecie i zraszał nią odzież. Pod koniec, z dnia na dzień, zaczął gwałtownie chudnąć – nosił luźne bryczesy i wypychał ramiona bluzy solidną porcją waty. Na ostatni tego lata bal, organizowany w uzdrowisku w pierwszą sobotę września, ja też postanowiłem się wybrać, doszły mnie bowiem słuchy, że czas pozostały baronowi można już liczyć w dniach, a poza tym wiedziałem od Judit, że z pewnością pojawi się na balu. Obiecał jej to. A baron zawsze dotrzymuje danego słowa!
Na wielkiej werandzie, gdzie kuracjusze oraz goście przybyli na bal jedli kolację, paliły się niebieskim światłem łukowe lampy, a powietrze przesycone wczesnojesienną mgłą wydawało się jeszcze bardziej niebieskie. Dziewczęta o białych ramionach połyskujących w zimnym świetle co rusz zaglądały do sali balowej, której wnętrze wypełniało czerwone światło elektrycznych żarówek. Kolacja odbywała się w ciszy. Chłopcy i dziewczęta wymieniali między sobą ukradkowe spojrzenia. Judit czekała na barona, podobnie jak jej dwie starsze siostry, Irén i Gitta, które, choć umówione z innymi, też najwyraźniej myślały tylko o nim. Wokół panowała cisza. Nawet Cyganie grali najcichsze melodie.
Wreszcie zagrano do tańca. Na sali było nie więcej niż dwanaście par, kiedy na końcu alei ukazała się jego sylwetka. Omal nie krzyknąłem, dostrzegłszy tam jego granatową bluzę. Wśród pogrążonych w ciemnościach drzew dało się słyszeć coś jakby westchnienie podziwu. Twarz barona, jego piękna młodzieńcza twarz, emanowała nadzwyczajną radosną energią, lecz mięśnie nóg wyraźnie odmawiały mu posłuszeństwa, a czoło pokrywał zimny pot gorączki. Po całym tarasie rozniósł się zapach perfum, a stukot ostróg wyrwał wszystkich z jesiennej zadumy. Twarz barona była gładko ogolona, źrenice jego oczu błyszczały. Domyśliłem się, że zakrapiał je atropiną. I że szminkował swoje wąskie wargi.
Wiele razy zaglądałem przez okno do sali balowej, gdzie jeszcze było spokojnie, i obserwowałem barona, który z niezrównanym wdziękiem unosił się nad połyskującym parkietem, przytulał do dziewcząt (nie potrafiłem mieć o to do niego pretensji) i twarzą w twarz coś im szeptał. Tańczył z każdą z nich. Widziałem, jak odurzone zapachem jego perfum przymykały oczy i odchylały głowy. Baron co jakiś czas wychodził na werandę i wypijał łyk szampana, a wreszcie wyszedł przed budynek uzdrowiska i stojąc nieruchomo, patrzył na jezioro i smukły sierp księżyca w nowiu, który akurat wyłonił się zza ciemnogranatowej plamy sitowia. (Z jak niezwykłym artyzmem ów człowiek potrafił przeżywać ostatnie godziny swojego życia. Rozkoszować się wschodem wrześniowego księżyca, jakby był zupełnie zdrowym, co najwyżej dotkniętym lekką neurastenią studentem nauk humanistycznych, pisującym liryczne wiersze).
Kiedy wrócił z zapalonym papierosem, słyszałem, jak mamrocze pod nosem jakiś francuski wiersz. Zgasił papierosa i wszedł do sali balowej. I znów mówił dziewczętom piękne, czułe słówka, znów szczupłą, białą ręką obejmował je w geście jakiegoś niezaspokojonego pożądania i błyszczącymi oczyma zaglądał im do serc. A one drżały i tuliły się do niego.
Po północy, gdy miał już za sobą wszystkie tańce, wyszedł się napić. Był bardzo blady i ze zmęczenia uginały się pod nim kolana.
W tamtej chwili wydał mi się wspaniałym, bohaterskim człowiekiem. Na jego wychudzonej twarzy drgały mięśnie, oczy płonęły czarującym ogniem, a usta, kiedy szeptał coś tym swoim ochrypłym głosem, poruszały się z wyjątkowym wdziękiem.
Wszystko to zaplanował! Tego dnia, gdy z mądrością właściwą ludziom wykształconym i cynicznym uświadomił sobie, on, baron i porucznik huzarów, że już nic go nie czeka w życiu. Jego przeznaczeniem był los niezłomnego bohatera, jakich znamy z dramatów! Tak, wszystko przemyślał zawczasu. Jak sprawić, aby w główkach rozanielonych dziewcząt pozostawić piękne wspomnienie swojej gnijącej za życia osoby?
Obmyślił sobie kolejne części planu... Będzie chodził na bale i skupiał na sobie spojrzenia wszystkich ludzi, urzeczonych jego eleganckimi ruchami. Wśród chichotów i pustych, poufałych rozmów o niczym będzie czarował ogładą, dowcipem i uśmiechem. Wokół niego zaroi się od dziewcząt w zasznurowanych pod szyję gorsetach (z dyskretnie wyciętym dekoltem), w świeżo wyprasowanych sukniach balowych i bieliźnie, dziewcząt, którym serca będą bić szybciej na myśl o chwili, gdy ich młode, zdrowe ciała znajdą się w ramionach wytwornego, jasnowłosego barona, szepczącego im do ucha czułe słowa.
Tak, będzie je obejmował ramionami o wiotczejących mięśniach, w których coraz wolniej krąży zepsuta krew. Będzie dotykał ich świeżej młodości resztką kłamliwego pożądania, jakie pozostało jeszcze w jego umierającym ciele!... Ale tak, by nie mogły się domyślić, że trzyma je w ramionach nieszczęśnik, który tańczy z nimi swój taniec śmierci. Aż któregoś ranka, gdy się dowiedzą, że wydał z siebie ostatnie tchnienie, że ich piękny, ukochany baron, zawsze czuły i roztaczający wokół siebie cudowną woń, ten, który nigdy nie dopuścił się żadnego niestosownego gestu (człowiek szlachetnie urodzony nie byłby do tego zdolny!), jeśli nie liczyć tych kilku chwil, gdy jego dłoń zacisnęła się lekko na drżącym nadgarstku albo pogładziła aksamitne ramię... Tak, kiedy się dowiedzą, że ich piękny, ukochany baron odszedł na zawsze, wszystkie zaleją się łzami i będą go wspominać – niezrównanego tancerza – nawet wtedy, gdy będą już matkami pięciorga dzieci.
Baron zawczasu wszystko sobie zaplanował. Nie wymyśliłem sobie tego, tak musiało być naprawdę.
Najdłużej tańczył z Judit, najmłodszą z wszystkich dziewcząt na balu. Miała zaledwie piętnaście lat, lecz wzrostem prawie dorównywała baronowi. Ich taniec był uroczy. Judit niemal leżała w objęciach mężczyzny, a jej włosy dotykały jego ramion. Baron cały czas do niej mówił, chociaż widać było po nim, z jak potwornym wysiłkiem porusza każdym mięśniem.
Około trzeciej, w tę ciepłą parną noc, kiedy pojawiła się rosa, ci, którzy planowali wrócić do domu koleją, opuścili bal. Na sali pozostały tylko cztery, najwyżej pięć rodzin. Cyganie mimo to grali dalej. Baron nie szczędził im pieniędzy, kazał tylko założyć tłumiki na struny.
Jakże mądry, piękny i pełen artyzmu pochód wprost w objęcia śmierci!
Podobno aktorzy, którzy z wielką gracją potrafili konać na scenie, kiedy przychodzi ich pora, odchodzą z tego świata w sposób znacznie mniej elegancki, wzbraniając się i czepiając kurczowo życia z właściwym artystom brzydkim i bezcelowym uporem. Tak jakby świat nie mógł istnieć bez ich sztuki! Baron był mądrzejszy od nich. Bez zbędnego filozofowania, wiedziony instynktem, uświadomił sobie, że śmierci nie da się uniknąć i że trzeba umrzeć pięknie. O tym, jak pięknie umierać, nie dowiedział się od nauczycieli w szkole kadetów, choć jeden z nich, gruby i łysy kapitan, zrobił im kiedyś wykład na ten temat: „Jak chwalebnie umrzeć za ojczyznę”. Myśl ta zrodziła się w jego głowie pod wpływem doznań stricte muzycznych. Jako młody podoficer często bywał w operze: w Wiedniu i Budapeszcie, i nieraz zdarzało mu się marzyć o tym, że urządzają mu pogrzeb godny Zygfryda. Stuosobowa orkiestra rozrywającym fortissimo żegna odzianego w zbroję wielkiego bohatera, a w ślad za nim prowadzą okrytego czarnym płótnem konia. W złotych kandelabrach palą się kadzidła, kobiety płaczą, on zaś z wysokiego katafalku spogląda w błękitne, bezchmurne niebo.
W czasie balu baron stanowczo domagał się mazurków Chopina, ponieważ jednak Cyganie nie znali żadnego z nich, w końcu przystał na pewien stary, ale ładny walczyk, który ostatni raz słyszałem w czasach mojego dzieciństwa. Dwukrotnie przerywał muzykom, żądając, by grali „ciszej i wolniej”. Tańczył z Judit bostona. Dziewczyna poruszała się jak zaczarowana. Z pasją i lekkością, z zarumienioną twarzą, przechyloną na bok głową i spuszczonym wzrokiem. Cyganie grali tak cicho i rzewnie, że nieodparcie przyszedł mi na myśl wiersz Baudelaire’a: „Skrzypiec drżenie jak serca bolesne wzdychanie”2. Widziałem, jak baron kłania się Judit, po czym odchodzi w pośpiechu, siada przy stole i wychyla kieliszek szampana. Jego twarz jest blada jak ściana. Podpiera czoło dłonią. Zmusza się do uśmiechu. Szuka w kieszeni papierosa. Nagle jedna jego ręka opada bezwładnie. Po chwili także drugi łokieć ześlizguje się ze stołu i baron pada na ziemię.
Podbiegłem do niego i rozpiąłem mu marynarkę. Serce przestało już bić. W wyniku potwornego napięcia mięśni ciało barona po kilku ledwie chwilach prawie całkiem zesztywniało. Rozprostowaliśmy je. Wziąłem ze stołu dwie serwety i jedną z nich podwiązałem mu szczękę, drugą zawiązałem oczy. Uczyniłem tak wyłącznie przez wzgląd na romantyczną naturę barona, wspólną dla tak wielu z nas: my przecie także pragniemy, aby po śmierci ktoś zawiązał nam oczy i podwiązał szczękę.
W środku wciąż rozbrzmiewała muzyka. Poleciłem Cyganom, aby nadal grali; takie było ostatnie życzenie barona. Dziewczęta stłoczyły się w kącie sali i z wypiekami na twarzach popatrywały na siebie, po czym, nie kryjąc wzruszenia, zaczęły jedna po drugiej płakać. Nad aleją unosiła się chłodna szara mgła, a taflę jeziora pokryła sina jesienna para. Kiedyśmy nieśli jego ciało do stróżówki, korony drzew zaczęły drżeć. Przy końcu alei obejrzałem się za siebie.
W sali balowej migotały czerwone jak oczy po długim płaczu lampy, grała cicha muzyka, a zza okna odprowadzały nas wzrokiem dziewczęta w białych sukniach.
przełożył Krzysztof Wołosiuk