Opowiadać dalej - Barth John - ebook + książka

Opowiadać dalej ebook

Barth John

3,5

Opis

Oto małżonkowie w tropikalnym kurorcie. Jedno z nich jest śmiertelnie chore. Mąż opowiada żonie, niczym Szeherezada, która chciała ocalić życie, historie, by odwlec moment nieuchronnego rozstania. Żona odbiera telefon i dostaje przerażającą wiadomość. Zanim przekaże ją mężowi, musi pokonać dzielącą ich odległość. Wtedy wszystko się skończy. A jeśli rację miał Zenon z Elei i drogę ich dzielącą można w nieskończoność szatkować na coraz mniejsze odcinki? Może dałoby się odsunąć kres w nieskończoność. Kres miłości, życia i opowieści. Dramaturgiem każdego opowiadania jest czas. Opowiadanie zaś czymś nieskończenie podzielnym, jak przestrzeń w paradoksie Zenona. Można więc snuć opowieść, która się nigdy nie skończy, opowieść, która się kończy…
O tym opowiada nam Barth. Bawi się formą, wciąga czytelnika zmysłowym językiem w zmyślone historie, których fikcyjność co rusz uwypukla. Historie powstają na naszych oczach. A dominującym wątkiem, równie efektownym, co losy bohaterów, jest refleksja nad istotą czynności opowiadania, nad wagą fikcji, bez której nie moglibyśmy poznać prawdy.

Amerykański pisarz, John Barth, znany jest w Polsce przede wszystkim z "Bakunowego faktora". My wznawiamy dla Państwa, wydany w 1996 roku, zbiór "Opowiadać dalej” w znakomitym przekładzie Macieja Świerkockiego.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 389

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,5 (2 oceny)
1
0
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Tytuł oryginału

On with the Story: Stories

Projekt obwoluty, okładki i stron tytułowych

Łukasz Piskorek

Redaktor prowadzący

Kamil Piwowarski

Korekta

Małgorzata Denys, Renata Kuk,

Piotr Królak, Maciej Korbasiński

ON WITH THE STORY

Copyright © 1996, John Barth

All rights reserved

© Copyright for the Polish translation by Maciej Świerkocki

© Copyright by Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 2022

Polub PIW na Facebooku!

Księgarnia internetowa www.piw.pl

Wydane drugie, Warszawa 2022

ul. Foksal 17,   00-372 Warszawa

tel. 22 826 02 01 e-mail: [email protected]

ISBN 978-83-8196-512-5

Recepcja

A więc – po długiej i wyczerpującej, choć ekscytującej podróży (zbyt krótkiej jednak dla tych z nas, którzy nie spieszą się do miejsca przeznaczenia) meldują się w recepcji, jak mieli zaszczyt czynić minionymi laty w wielu miłych, a niekiedy nawet wspaniałych miejscach. Pokój jest czysty, ładny i wygodny, choć nie luksusowy – dokładnie taki, o jaki im chodziło. Podwójne łóżko, mała, dobrze zaopatrzona lodówka, a ciśnienie wody w prysznicu duże nawet wtedy, kiedy wszyscy mieszkańcy kąpią się przed obiadem jednocześnie. Z balkonu na najwyższym, drugim piętrze roztacza się piękny widok na przyległy teren, plażę i ocean – balkon znajduje się na tyle wysoko, że zapewnia gościom wspaniałe widoki i poczucie odosobnienia, ale jeszcze nie zawroty głowy – poza tym owiewają go balsamiczne pasaty. Wszystko jest bardziej niż odpowiednie – myśleli, że takie właśnie miejsce będzie idealne, by mogli robić to, o czym teraz myślą.

Chociaż, co zrozumiałe, czują się rozdarci, zgodnie z wcześniejszymi ustaleniami nie zabierają się od razu do rzeczy. Zostało jeszcze dosyć popołudnia, żeby przejść się po kiczowatej okolicy – jak uważają, opatrzonej, należącej jednak do ich ulubionych widoków: do kiczu Rajów Tropikalnych. Niełatwo przyszło im zadecydować, choć w przeszłości bywało o wiele trudniej, czy przyjechać tutaj, czy raczej wybrać jakąś „bardziej realną” scenerię z tych, które sobie ukochali – na przykład Iberię, Umbrię, surową Alaskę albo spokojną zatokę Chesapeake – czy też może po prostu zostać w domu, gdzie pracowali, bawili się i kochali przez tak (nie)wiele lat.

– Czy żałują, że tu przyjechali?

Nie, a w każdym razie jeszcze nie – żałują tylko tego, na co im przyszło.

– Powiadam ci, ona na razie nie będzie zanurzać się w matczynych wodach oceanu.

A zatem on też nie, jak sądzi.

– Cóż zatem będą robić?

Dobre pytanie. Istnieje niebezpieczeństwo, że nastrój pryśnie, ale wracają do pokoju, który wydaje im się już gościnnie znajomy. Kończą się rozpakowywać i rozkładać swoje rzeczy, a potem postanawiają, choć żadne z nich nie jest zbyt głodne, że tego wieczoru zjedzą obiad w głównej restauracji, nie zaś w jednym z kilku innych pawilonów, serwujących rozmaite „potrawy regionalne” – głównie dlatego, żeby poczuć atmosferę miejsca i przyjrzeć się reszcie gości, niewinnym urlopowiczom, jak można przypuszczać, którymi i oni byli kiedyś, dawno, dawno temu.

– Za domniemaną niewinność.

I za te dawne, dawne czasy. Kiedy nasza para rozbiera się, żeby wziąć prysznic i przebrać się przed obiadem, od strony zielonych wzgórz, leżących za „kurortem ich ostatniej szansy”, nadciąga wczesnowieczorny szkwał, który przetacza się teraz dalej, nad morze. Jak czasem bywa w podobnie przytulnych okolicznościach (przypomnijcie sobie, co pisał doktor Freud na temat działającego niby afrodyzjak plusku spadającej wody, pomyślcie o Dydonie i Eneaszu, tulących się do siebie w kartagińskiej jaskini podczas burzy, o kochankach pod fontannami Rzymu albo w kabinach motelowych pryszniców i o nowożeńcach nad Niagarą), okazuje się po chwili, że po raz nie wiadomo który uprawiają wielką miłość – hm, w każdym razie miłość, na wielkim, ale już nie równiutko zasłanym łóżku – chichocząc, zaciśniętymi dłońmi tamując łzy, a po chwili pomrukując i wzdychając, już rozkosznie zmęczeni i mokrzy od potu, przylgnęli do siebie, skóra do skóry.

Po chwili: – Kolejność wydarzeń jest niewłaściwa. Muszą znów iść pod prysznic.

Zdaniem narratora teraz mają się znów wykąpać – i rzeczywiście, niebawem biorą prysznic. Kolejność wydarzeń nie jest bez znaczenia, choć nie taka ważna, a w każdym razie nie kluczowa wobec ostatniego punktu programu.

– Zgoda.

Weźmy na przykład jego ostatnie zdanie – „Kolejność wydarzeń” i tak dalej – i dokonajmy możliwych permutacji jego członów, zaczynając na przykład od „Wobec ostatniego punktu programu” albo od „Choć nie taka ważna”; będzie wiedziała, o co mu chodzi.

Ciepło, a nawet nostalgicznie: – Lubi sobie czasem „wziąć na przykład jakieś zdanie”, prawda?

Tak, owszem. Jak tam jej apetyt?

– Już lepiej.

A więc na obiad, raczej zamyśleni niż rozbawieni, choć atakują potężny bufet z większym zapałem, niż można by się spodziewać, i niczym naprawdę niewinni urlopowicze gawędzą przyjaźnie z przypadkowymi sąsiadami przy stole (wedle miejscowego zwyczaju tak sadza się tutaj gości). Wypijają nawet karafkę firmowego wina, co w tym miejscu ich narrator uznaje za dopuszczalne.

– To dobry omen.

Natychmiast zdają sobie sprawę, że to fałszywy krok – nie, nie konsumpcja wina, lecz ta ironiczna uwaga, rzucona przez nią swobodnie w chwili, kiedy wychodzą z wielkiej, przewiewnej, bezpretensjonalnej jadalni. Inni goście, w tym prawdopodobnie także ich niewinni sąsiedzi od stołu, rozeszli się już wcześniej – pospacerować po plaży, spalić obiad na dyskotekowym parkiecie pod gołym niebem albo zająć jak najlepsze miejsca przed mającą się wkrótce rozpocząć nocną rewią kabaretową. Naszej parze jednak nigdzie się nie spieszy, ani trochę, pozwoliliśmy im więc posiedzieć dłużej nad ostatnim kieliszkiem całkiem przyzwoitego beaujolais. Jednak na słowo „omen” zrobiło im się ciężko na duszy. Wyciągnijmy ich stamtąd.

– Jest już gotowa.

I to na wszystko. Ale on nie chce wracać do pokoju: „Tam mieszkają smoki”, jak głoszą stare mapy. Rozpoczynają spacer nadmorskim bulwarem pośród kazuaryn i klekoczących palm kokosowych, ale jedno z nich, powiedzmy, nie ma siły. Do końca bulwaru jest jeszcze dość daleko, gdy ona przystaje przy zwróconej ku morzu ławce, siada, pociąga go za sobą, całuje w rękę i uśmiecha się.

– To jednak był dobry znak, wino i przyjemność, jaką im sprawiło. Ich zakończenie dobrze się zaczyna.

Słowa więzną w gardle. W odpowiedzi wtula twarz w jej dłoń.

Po chwili: – A może opowie jej jakąś historię?

Ach, jasne. Racja.

– Obietnica to obietnica.

To obietnica. A jeśli opowie jej jakąś historię, to potem...?

– Żadnych obietnic.

Przypuszcza, że to najlepszy układ, jaki jest w tej chwili skłonny zawrzeć. Jednak do końca gra na zwłokę, toteż namawia ją, żeby wrócili pomiędzy aromatycznymi oleandrami i pozbawionymi zapachu, ale niezastąpionymi pnączami tropikalnymi i krzakami hibiskusów – czy hibiskusowymi?

– Hibiskusa.

– do swojej wilegiatury, swojej willi, na swoje piętro, do swojego pokoju, na balkon lub łóżko (wybór należy do niej), jeśli chce, żeby coś jej opowiedział. Po drodze przypomina, że nie jest ani Homerem, ani nawet wujaszkiem Remusem...1; jeżeli chce wysłuchać jakiejś opowieści, to coś jej przeczyta... Przecież zawsze czytali sobie opowiadania... choć tu urywa się więź pomiędzy jego obowiązkami zawodowymi i tradycją literatury oralnej.

– Jest zbyt zmachana, żeby się z nim spierać.

Amen.

Po chwili: – Są na miejscu.

Więc zaczynamy. Zgadzamy się, że opowiadający...

– Oni się zgadzają.

Zgadzają się, że opowiadający może się zdrzemnąć w dowolnym momencie opowiadania. Ledwie rusza tyłkiem ze zmęczenia.

– W jej oczach jego tyłek jest jak księżyc w pełni. A skoro już mu się przyglądamy, to popatrz tylko na ten księżyc.

I następny, następny i następny.

– Przestań.

Przepraszam.

– Zgadzamy się też, że słuchaczka...

Oni. Nie ma o czym mówić.

– Więc mów, mój najdroższy, najlepszy przyjacielu: „Dawno, dawno temu”, i tak dalej.

Pierwsza opowieść zbioru?

– Nie licz na to. Na nic nie licz. Opowiadaj dalej, dobra?

1. Zakończenie: Wstęp

...Więc tak jak mówiłem przed tym niemiłym incydentem, panie i panowie, otrzymałem właśnie potwierdzenie od dobrze poinformowanych osób, że sławny „tajemniczy gość”, mający uświetnić nasz dzisiejszy wieczór, zjawił się już i dołączy do nas lada chwila.

Czy powiedziałem „zjawił się”? W sensie literackim nasz znakomity gość „zjawił się” na literackiej scenie wraz ze swym pierwszym tomikiem wierszy, a już najpóźniej z drugim, nagrodzonym. Jak całemu światu wiadomo, na międzynarodowej scenie politycznej nasza autorka – jest to bowiem kobieta – pojawiła się ze zdwojoną siłą (wybaczcie państwo ten kiepski żart, był niezamierzony) w momencie opublikowania późniejszej nieco, prawdziwie epickiej satyry poetyckiej, której sam tytuł niebezpiecznie jest wspominać w pewnych środowiskach, choć, dzięki Bogu, nie tutaj. A w każdym razie mam nadzieję, że nie, ponieważ słysząc tę nieprzystojną wrzawę, wcale nie jestem tego taki pewny. Wracając jednak do tego, o czym mówiłem dosłownie przed momentem, miło mi oznajmić, że autorka jest już w naszym mieście. W tej chwili, podczas gdy ja, można by rzec, przedłużam tu nieco te uwagi wstępne, podczas gdy prezentuję wprowadzenie do wstępu, oczekując wraz z wami na główne wydarzenie dnia, najbardziej kontrowersyjna poetka naszego kończącego się stulecia (kontrowersyjna politycznie, należy pamiętać, nie zaś artystycznie, czy to się komuś podoba, czy nie) pędzi właśnie z lotniska na nasz uniwersytet, żeby uczynić nam zaszczyt i zainaugurować nowy cykl wykładów. Więc w ostatecznym rozrachunku powinna pojawić się tutaj we własnej, cielesnej osobie – żałośnie śmiertelnej i kruchej – najdalej w ciągu kwadransa.

W międzyczasie ponownie dziękuję za okazaną niemal jednomyślnie cierpliwość w obliczu nieuniknionej zwłoki. Powstaje ona, powtarzam, nie ze względu na opieszałość ze strony naszego gościa ani z powodu problemów na międzykontynentalnych trasach lotniczych, lecz wyłącznie wskutek nadzwyczajnych środków bezpieczeństwa, których bezwzględnie wymaga każdy krok tej kobiety, a które nierzadko jej kroki krępują. Kto by pomyślał, że w dzisiejszych czasach zwyczajna książka, zwyczajny poemat, może wywołać równie okropne zamieszanie?

Tak. Jak być może wiedzą niektórzy z was, ja też jestem pisarzem, choć nie uprawiam poezji, lecz prozę. Prozę, której „kontrowersyjność”, o ile w ogóle można o niej mówić, jest na szczęście raczej estetycznego, a nie politycznego rodzaju. Ponadto muszę przyznać, że choć umiejętność wcielania się w innych ludzi należy do mego zawodu, nie mogę za żadne skarby wyobrazić sobie, jak taka wolna, dumna, elokwentna, wrażliwa, wesoła, ognista i mężna duchem dusza, którą jest nasza spóźnialska, wytrzymuje to wszystko i nadal uprawia sztukę w tych krępujących ją okolicznościach – nie wspominając już, że od czasu do czasu naraża się odważnie na niebezpieczeństwo, przyjmując na przykład zaproszenia na takie spotkania jak nasz dzisiejszy wieczór (jestem pewien, że rozumiecie państwo, dlaczego nie nadawaliśmy rozgłosu temu wydarzeniu, choć wysoka dziś frekwencja pozwala mi sądzić, że informacja na ten temat dostała się do wiadomości publicznej pomimo podjętych przez nas środków ostrożności). Potrząsam z niedowierzaniem głową... jestem doprawdy poruszony i onieśmielony. Po raz pierwszy miałem przyjemność spotkać i cieszyć się towarzystwem naszego (wybitnego) gościa kilka lat temu, zanim jeszcze wokół osoby autorki wybuchła trwająca do dziś burza politycznych kontrowersji, w czasach kiedy oboje byliśmy zaledwie dwojgiem radosnych gryzipiórków, reprezentujących dwa różne kraje i dzielących pulpit wykładowcy w trzecim – dlatego proszę mi wierzyć, że nie zazdroszczę jej teraz statusu gwiazdy! Jednocześnie, jeśli nie ze względu na nią, to na siebie, bardzo bym chciał, żeby jakiś baśniowy dżinn zdołał umieścić mnie (oraz wszystkich, którzy cenią sobie artystyczną wolność, ubolewają zaś nad zabójczym fanatyzmem) w ciele naszego gościa, które każdy zamieszkiwałby przez jeden dzień, ona zaś w tym czasie zajmowałaby kolejno nasze miejsca. My w ten sposób zaznalibyśmy oczyszczającego, sensacyjnego smaku terroryzmu, ona natomiast wytchnienia od niego, czego z pewnością łaknie – w ten sposób nasza autorka otrzymałaby przysługujący na ogół artystom dar błogiej obojętności, z jaką ich traktuje świat.

Ale mówiłem przecież o międzyczasach – a właściwie zarówno o międzyczasach, jak i o nędzyczasach, a także o wprowadzeniach do wstępów. Tak się przypadkiem składa, że od kilkudziesięciu lat należę do pewnej specyficznie amerykańskiej rasy ludzkiej, a mianowicie rasy pisarzy akademickich. Miałem zatem przyjemność i zaszczyt uczyć w niniejszej instytucji na pełnym etacie, będąc zarazem zawodowym literatem. Jak, być może, kilkoro z was już wie, pod koniec bieżącego semestru opuszczam tę przemiłą placówkę i przechodzę na emeryturę. Nie wybrano jeszcze mojego następcy, ale nie widzę przeszkód, żeby wam powiedzieć, iż chcemy wykorzystać właśnie ten nowy cykl wykładów, by przyjrzeć się ewentualnym kandydatom, do których nasz dzisiejszy gość, niestety, nie należy, ale z których każdemu z ufnością gotów jestem przekazać buławę mojej profesury. Toteż dostrzegam celną ironię w fakcie, że w moim zapewne ostatnim publicznym wystąpieniu w roli członka tego wydziału wypadło mi nie tylko przedstawić naszego dzisiejszego, niezwykłego gościa, lecz także ufundowany ostatnio cykl „Wykładów Ostatnich”, który szczęśliwie zainauguruje prelekcja autorki.

Pożegnanie, czci oddanie... moim zdaniem to nie żadne pomieszanie – a dopóki znajduję się w nastroju sprzyjającym nerwowemu układaniu marnych rymów, pozwólcie mi wyrazić nadzieję, że mojego pożegnalnego wprowadzenia nie będą już więcej przerywać żadne zakłócenia...

Otóż więc tak. Właśnie. Zatem zanim nasz gość ostatecznie się zmaterializuje, uprzejmie proszę, abyście państwo zechcieli wysłuchać teraz krótkiej, zaimprowizowanej dygresji na temat... wprowadzeń i wstępów.

Jak kiedyś gdzieś przeczytałem, trojakie są cele wprowadzeń: po pierwsze, mają one dać czas spóźnionym słuchaczom, aby zajęli miejsca, co, jak widzę, nawet i w tej chwili czyni kilka osób; po drugie, dzięki wprowadzeniu można sprawdzić, a w razie potrzeby odpowiednio wyregulować, system nagłośnienia sali przed wystąpieniem głównego mówcy; po trzecie wreszcie, wstęp zapewnia głównemu mówcy kilka chwil na zapoznanie się z publicznością i umożliwia mu zarazem wprowadzenie ewentualnych zmian w programie. Dlatego długość wstępów powinna przekraczać jedno zdanie, choć niezbyt znacznie. I niechaj Apollo oszczędzi nam takich wprowadzających, którzy przeciągają wprowadzenia, wykorzystując czas przeznaczony dla mówcy, albo usiłują swoim wprowadzeniem przyćmić wprowadzanego!

Jednakże dzień dzisiejszy to, bez wątpienia, zupełnie inna historia. Nie musimy zadawać w jej kontekście tradycyjnego pytania paschalnego: „Czym różni się ta noc od wszystkich innych?”, choć jest to pytanie, które podczas prowadzonych przez siebie „warsztatów” proponuję moim terminatorom literackim przykładać zawsze do głównego wątku ich opowieści. Dlaczego Irma postanowiła wykończyć Freda akurat dzisiaj, a nie dwa tygodnie temu albo w następnym semestrze? Co zadecydowało, że właśnie ów satyryczny poemat epicki pióra naszego gościa, nie zaś jej wcześniejsze, niewiele mniej prowokacyjne dzieła, sprowokował tak zdumiewające i pożałowania godne reakcje? Rozumiecie państwo chyba, o co mi chodzi. Ufam wszakże, że docenicie fakt, iż dzisiaj po raz pierwszy od wielu lat, odkąd wprowadzam pisarzy, występujących gościnnie przed naszą publicznością, czuję się nie tyle osobą wprowadzającą, co raczej artystą poprzedzającym główny występ „tego, który przyjdzie po mnie”, jak to ujął Jan Chrzciciel (w tym wypadku „tej, która...”, i tak dalej). To przygotowane przeze mnie w dobrej wierze wprowadzenie – krótkie, krótkie, zapewniam was i, w moim przekonaniu, wcale niezłe – zmuszony jestem jednak rozciągać ad libitum, niczym jedna z tych gadających głów, zachęcająca w telewizji publicznej do zbierania funduszy na jakiś szlachetny cel, dopóki w szeregach słuchaczy nie wybuchnie bunt (a gdyby rzeczywiście miało do niego dojść, zachowajmy ściślejszą dyscyplinę niż podczas tych wcześniejszych a brutalnych zamieszek), albo dopóki nasz niecierpliwie oczekiwany gość...

Przepraszam. Jedną chwileczkę.

Naprawdę? Chwała Allachowi! (I mówię to bez cienia pogardy wobec tego bóstwa).

Przyjaciele: jest mi niezmiernie miło powiadomić, że limuzyna wioząca naszą cierpliwie oczekiwaną, pierwszą wykładowczynię du soir wraz z towarzyszącą jej eskortą dotarła już na teren naszego kampusu, a co za tym idzie, pozostaje zaledwie kwestią minut – mniemam i mam głęboką nadzieję, że najwyżej dziesięciu albo piętnastu – zanim z radością ustąpię miejsca na mównicy Godotowi, na którego tu wszyscy czekaliśmy. W mniemaniu, że ta wiadomość z ostatniej chwili państwa uspokoi, powracam bez zwłoki do kwestii wspomnianego już cyklu naszych wykładów:

Anonimowym dobroczyńcą, który ufundował cykl „Wykładów Ostatnich”, jest, podobnie jak nasz gość, osoba płci żeńskiej, tyle mogę wam zdradzić – kto wie, czy nie jest to muza? W każdym razie, wedle jej własnych słów, osoba ta w okresie swego długiego i pomyślnego życia była odwieczną badaczką i „niespożytą uczestniczką” rozmaitych wydarzeń kulturalnych, zawsze obecną na takich jak dzisiejsze spotkaniach. Kiedy przybyło jej lat, uświadomiła sobie z pewną dozą krytycznej pikanterii, że w zasadzie każdy wykład czy impreza kulturalna, na którą się wybiera, może być w istocie jej imprezą ostatnią. Stąd wpadła na kapryśny, choć całkiem poważny pomysł, aby nie szczędząc grosza, ufundować w naszej placówce cykl publicznych wykładów, pod warunkiem że poprosimy wykładowców, aby wyobrazili sobie, iż wykład każdego z nich będzie zarazem wystąpieniem pożegnalnym, czyli „wykładem ostatnim” – albowiem, jak wszystkim wiadomo, w zasadzie każda dowolna wypowiedź ludzka może okazać się ostatnią. W ten sposób będziemy mieli okazję usłyszeć „ostateczne” wynurzenia naszych gości, jakby ich podsumowania życiowe, stawiające zaproszonych wykładowców niejako w położeniu naszej gospodyni, która, o czym z przykrością zawiadamiam, wkrótce po obdarzeniu nas aktem swej filantropii wezwana została po odbiór nagrody niebieskiej, nie będzie zatem obecna, przynajmniej ciałem, na tym pierwszym z „Wykładów Ostatnich” ani na żadnym z następnych (a ponieważ dochody z fundacji ustanowionej przez naszą muzę są znaczne, spodziewamy się, że niniejszy cykl będzie się ciągnął w nieskończoność).

Czy ośmielę się wspomnieć – owszem, ośmielam się, albowiem na tyle dobrze znałem niegdyś tę damę i jej zjadliwą błyskotliwość, by sądzić, iż gdyby bawiła wśród nas, spodobałaby się jej ta ironia losu – że dzisiejszego wieczoru okoliczności upodobniły darczyńcę i obdarowanego jeszcze bardziej, niż początkowo planowano, jako że oboje są w tej chwili... proszę mi wybaczyć... nieobecni?

Tak.

Co?

Aha. Panie i panowie, panowie i panie: ona jest już w gmachu!

Słucham? Dobrze... przepraszam. Otóż podobno dostojny gość wraz ze świtą eskorty zbliża się dopiero do budynku, choć z kilku powodów wolałbym powiedzieć, że znajduje się już w środku – albowiem, skoro o tym mowa, czy przez całe życie, w każdej chwili, nie stanowimy ośrodka procesu budowania rozmaitych konstrukcji i czy sami z kolei nie jesteśmy stale budowani? Budujemy tak i budujemy aż do końca, w nadziei, że budynek przetrwa budowniczego.

Hmm.

Zakończenie, powiedziałem, i teraz powtarzam: zakończenie. Co powiedziawszy, tymi słowami kończę, wprawdzie nie wprowadzenie – ponieważ, swoją drogą, opiekę nad naszym gościem muszą teraz przejąć z rąk eskorty stanowej i miejskiej nasi ludzie, jak mi powiedziano, choć niewykluczone, że chodzi o straż, złożoną z przedstawicieli tych dwóch czy trzech sił... Tak czy inaczej, proces przekazania naszego gościa nowej eskorcie ma miejsce gdzieś w budynku w tej właśnie chwili, dokładnie kiedy kończę, co prawda nie wprowadzenie naszego gościa, które ma się dopiero rozpocząć, lecz moje wprowadzenie do tego wprowadzenia. Chyba zgodzicie się ze mną, iż trudno w tej sytuacji nie powiedzieć kilku słów na temat... zakończeń.

Zakończenia, zakończenia: od czego by tu zacząć? Nie należę do tych licznych Wykładowców Ostatnich, których wybitne nazwiska widnieją na naszych plakatach i innych drukach reklamowych (wszystkie, wyjąwszy z oczywistych a ważkich powodów nazwisko naszej zaskakującej inauguratorki). Pozwolę sobie jednak zauważyć, że osobiście mógłbym z łatwością wygłosić wykład ostatni na temat zakończeń. I dodam jeszcze, że gdybym został do wygłoszenia takiego wykładu zaproszony, nie mógłbym uczynić nic trafniejszego, jak tylko rozpocząć od wezwania otwierającego obrazoburczy poemat epicki naszego Tajemniczego Gościa, które to wezwanie niechaj będzie mi wolno zangielszczyć tak oto: „Koniec z zakończeniami! Zaczynamy od nowa!”.

Ponieważ stulecie i tysiąclecie dobiegają końca – to znowu słowa Waszego Uniżonego Sługi, nie zaś nadciągającego gościa, ale daję słowo honoru, że w chwili, kiedy wejdzie na salę, w razie potrzeby przerwę orację w pół zdania, tak jak to często czyni Szeherezada w trakcie swoich nocnych opowieści, po czym przejdę niezwłocznie do krótkiego wprowadzenia, żeby przedstawić autorkę – jak więc mówiłem, ponieważ kończą się już stulecie oraz tysiąclecie, trudno się dziwić, że dotyka nas tak zwana choroba „schyłku” bądź „końca”. O Końcu Sztuki słyszymy od początku dwudziestego wieku, kiedy na scenie Kult. Zach. pojawił się modernizm. Picasso, Pound, Strawiński – wszyscy oni czuli się w tym samym stopniu burzycielami sztuki, co jej pionierami, a jeśli oni tak o sobie nie myśleli, określali ich w ten sposób ich krytycy: bo z jednej strony Picasso, Pound i Strawiński kładli nowe fundamenty, a z drugiej kopali grób poprzedzającej ich tradycji artystycznej, z której wyrośli. W połowie stulecia słyszeliśmy już nie tylko o Śmierci Powieści – tego wspaniałego, prastarego gatunku literackiego, który umiera od urodzenia, podobnie jak my wszyscy, a który kona dotąd energicznie i wygląda na to, że będzie jeszcze konał dosyć długo – lecz także o Śmierci Kultury Druku i o Końcu Modernizmu, które mają zostać zastąpione przez elektroniczne media wizualne i tak zwany Postmodernizm. Niedawno jednak, możecie mi wierzyć lub nie, odbyło się międzynarodowe sympozjum pod hasłem Koniec postmodernizmu – i to w chwili, kiedy zaczynaliśmy rozumieć, co ten termin w ogóle oznacza! Na obszarze innych kompetencji mamy na przykład profesora Iksa, piszącego o Końcu Historii, profesora Igreka, piszącego o Końcu Fizyki (czyli o Końcu Natury), czy wreszcie profesor Każdą-I-Jej-Brata, piszących o Końcu Starego Porządku, który runął wraz z upadkiem Związku Radzieckiego i międzynarodowego komunizmu.

Mówiąc krótko i podsumowując: zakończenia, wszędzie zakończenia – małe i duże apokalipsy. Żegnajcie, lasy tropikalne, żegnajcie, wieloryby, żegnajcie, goryle górskie, pandy i nosorożce; żegnajcie, skromne żaby, albowiem słyszy się ostatnio, że zanikająca warstwa ozonowa wystawia żabi skrzek na zgubne promieniowanie. Żegnaj, najstarsza istniejąca kulturo na Ziemi, kulturo Arabów z bagien południowego Iraku, której eksterminacja z ręki Saddama Husajna postępuje i teraz, gdy mówię te słowa. Żegnaj, kosmopolityczny niegdyś Bejrucie, żegnaj, gościnne niegdyś Sarajewo, bo nam, którzy nigdy nie mieliśmy ich okazji poznać, tak właśnie kojarzą się te wspaniałe miasta. Tu koniec tego, tam koniec owego – trudno się dziwić, że wszyscy jesteśmy już nieco zmęczeni tym „terminizmem”, jak to niektórzy nazywają.

Ale, moi przyjaciele z cierpliwych najcierpliwsi, rzeczywiście, wszystko się kiedyś kończy. Wierzcie mi, skończy się nawet to wstępne wprowadzenie – i żałuję, ale nie mogę dodać, że „im lepiej, tym szybciej”, jak można by westchnąć pod koniec wspaniałego posiłku, wspaniałej sesji miłosnej, wspaniałego życia, a nawet długiej, wspaniałej powieści, tego pochłaniającego, wzbogacającego, a nawet zastępującego życie alternatywnego świata, którego końca my, miłośnicy literatury, nigdy sobie nie życzymy, lecz którym delektujemy się tym bardziej, ponieważ wiemy, że skończyć się kiedyś musi. Tak, zaprawdę, powiadam wam, wszystko się kończy: godne pozazdroszczenia życie naszej świętej pamięci muzy i dobroczyńcy, nasze własne życie twórcze, a wkrótce potem nasze życie biologiczne – wszystko szczęśliwie czy nieszczęśliwie dobiega końca. Jak lubię powtarzać swoim studentom...

Słucham?

Wspaniale, alleluja: Właśnie w tej chwili nasz gość wraz z ochroną mija posterunki kontrolne, mieszczące się pomiędzy zaimprowizowaną i dobrze zabezpieczoną salą recepcyjną pod schodami a ostatnim, zakulisowym etapem jej podróży, znajdującym się... za kulisami, wybaczcie mi tę marną grę słów... a wy, panowie z ostatnich rzędów, łaskawie wróćcie pronto na swoje miejsca i oszczędźcie nam wszystkim upokorzenia, jakim byłoby ponowne, by tak powiedzieć, zaprowadzenie porządku przez naszych porządkowych, którzy, jak zademonstrowała wcześniejsza demonstracja, czekają w pogotowiu. Z góry dziękuję. Dziękuję. A teraz, bardzo proszę...

Więc tak, jak już mówiłem: radzę moim studentom, czeladnikom literackim, czytać biografie pisarzy, których podziwiają, by mogli znaleźć otuchę i pociechę w niedolach i rozczarowaniach, towarzyszących okresowi terminowania wielkich autorów – zalecam jednak, by opuszczali końcowe rozdziały wspomnianych biografii. Ostatecznie dla pisarza wszystkie możliwe wersje „ostatnich rozdziałów” są niemal równie przygnębiające, niezależnie od krytycznej recepcji dzieł autora za jego życia, jako że koniec przychodzi, zanim autor zdoła powiedzieć wszystko, co ma do powiedzenia (wszyscy pamiętamy obawy Johna Keatsa, że może przestać istnieć, nim jego pióro zbierze żniwo pełnego konceptów umysłu2) – cóż za niewymowna szkoda, można by powiedzieć! – choć, z drugiej strony, autor może egzystować jeszcze długo, choć jego pióro zebrało już swoje żniwo, i tak dalej, to zaś jest nawet nie godne pożałowania, lecz po prostu żałosne. Dlatego powiadam moim podopiecznym: opuszczajcie zakończenia.

Oczywiście chodzi mi o zakończenia biografii – zakończenia dziejów żywotów wielkich pisarzy. Albowiem jeśli chodzi o zakończenia opowieści znakomitych autorów, to przeciwnie, zachęcam i namawiam moich literackich terminatorów, żeby nieodmiennie zwracali na nie pilną uwagę, przynajmniej z dwóch powodów – choć nie zaskoczy mnie ani nie zmartwi, jeżeli będę miał czas podzielić się z wami tylko pierwszym z nich, nim dobiegnie końca to niekończące się wprowadzenie, którego możliwie najszczęśliwszym zakończeniem byłby w ogóle brak zakończenia, jeżeli rozumiecie, co mam na myśli.

Powód Numer Jeden jest taki, że to właśnie w Zakończeniu opowieści jej autor płaci (lub nie) narracyjno-dramaturgiczne rachunki. Na Początku i w Środku opowiadania autor nie traci jeszcze zdolności kredytowej, o ile jesteśmy na tyle zaciekawieni, żeby przewracać dalej kolejne stronice. Lecz kiedy akcja opowieści, osiągnąwszy już punkt kulminacyjny, zaczyna zsuwać się po stromym i śliskim zboczu rozwiązania, liczy się każda linijka, każde słowo, i to tym bardziej, im bliżej jesteśmy końca. Wedle sławnego spostrzeżenia Czechowa wszystkie strzelby wiszące na ścianie w pierwszym akcie muszą wypalić w akcie trzecim. Obrazy, motywy, postaci drugoplanowe – należy teraz zebrać wszystkie karty wprowadzone do gry i spłacić wszystkich dramaturgicznych kredytodawców, w przeciwnym wypadku bowiem słusznie będziemy mieli wrażenie, że zostaliśmy oszukani i że zyski z naszej inwestycji czasu i życzliwości, z dobrowolnego zawieszenia naszego sceptycyzmu, są zdecydowanie za małe. Istnieją oczywiście sposoby spłacania rachunków, polegające na genialnym wywinięciu się z umowy: mam tu na myśli pozorne niezakończenia, będące w istocie najlepszymi zakończeniami, a w każdym razie najbardziej odpowiednimi. Jako przykłady można wskazać alternatywne, a więc nieostateczne zakończenia Davida Copperfielda Dickensa i Kochanicy Francuza Johna Fowlesa, przypominające rolkę papierowych ręczników zakończenie/początek Finneganów trenu Jamesa Joyce’a czy rekombinacyjne, „powtórne” zakończenie Gry w klasy Cortázara, by wymienić jedynie kilka powieści, choć moglibyśmy następnie wskazać również bardziej nam współczesne zjawisko tak zwanej prozy „hipertekstualnej” – czyli rozmaite labiryntowe powieści komputerowe o otwartych zakończeniach, w które można ingerować, które można pomijać i opuszczać w wielu dowolnych punktach i miejscach przestankowych. Takie niezakończenia, powtarzam, o ile tylko są genialnie skonstruowane (a to istotny warunek), bywają zakończeniami najtrafniejszymi z możliwych, czyli ipso facto sprawiającymi nam największą przyjemność.

A to dlatego, moi przyjaciele (jest to już Powód Numer Dwa z dwóch wspomnianych, o którym ani przez jedną chwilę nie sądziłem, że będę go wam dziś przedstawiał, zwłaszcza że wcale nie miałem na to ochoty), dlatego, że każdy aspekt po mistrzowsku zbudowanej opowieści, począwszy od punktu widzenia narratora po zestaw postaci, wybór scenerii, choreografię, ton głosu narracyjnego, proces narracji, sekwencje obrazów i działań bohaterów, tego, co powiedziane, i tego, co niedopowiedziane, po szczegóły zauważone i niedostrzeżone – a więc, krótko mówiąc, wszystko, począwszy od tytułu po zakończenie, może być (nie, jest na pewno) znakiem jej znaczenia, tak że znak i znaczenie opowieści stają się ostatecznie nierozróżnialne, a w każdym razie nie można ich wyodrębnić.

Zgodzicie się, państwo, jak sądzę, że trudno chyba o celniejszą manifestację tej fundamentalnej prawdy niż dzieło naszego pierwszego Wykładowcy Ostatniego...

Hej, bardzo przepraszam, wy tam, na końcu!... Co?

Co?

O rety. No proszę!

Więc... Rany boskie! I co teraz będzie?...

Więc tak... Więc tak jak

Pogaduszki do poduszki: – I to ma być opowiadanie?

No, jest to jakiś początek. Tak jak ją ostrzegał...

– I to już koniec?

W pewnym sensie. Pomyślałem sobie, żebyśmy od razu przeszli do końcówek.

Po chwili: – Czy nie jesteśmy już prawie w...

W domu? Może i tak, ale...

– Nie o to jej chodziło. Ale teraz, kiedy on o tym wspomina...

Nie o tym wspominał. Zapomnij, że o tym wspominał.

– To Niewspominalne.

Niewypowiadalne. Wiadomo.

Po chwili: O czym jeszcze by tu porozmawiać?

– Jeśli ją kocha, coś wymyśli. Nie chcę, żeby to zabrzmiało jak pogróżka, i dziękuję za opowiadanie, naprawdę.

Właśnie coś wymyślił.

– Posłuchajmy co.

Mañana, dobrze? To był męczący dzień.

– No...

Jeśli ona go kocha.

– Rozumie się, nie trzeba o tym mówić, podobnie jak o paru innych sprawach.

No, to śpij już. Hasta mañana.

– Jesteśmy zdania, że wystarczy na dzisiejszą noc. Mañana to już inna historia.

W rzeczy samej, jak się okazało. Otóż (powiedzmy, że następnego dnia podczas sjesty, kiedy odczuwali jeszcze różnicę czasu po podróży lotniczej):

2. Ad infinitum: Opowiadanie

Na skraju trawnika, przy brzegu sporego stawu czy też bagnistego jeziorka, mężczyzna pracuje w „swoim” ogrodzie liliowców – pieli, nawozi ziemię, usuwa martwe rośliny, żeby zrobić miejsce na nowe – i w tym momencie, od dzwonka telefonu, zaczyna się jego historia. W ciepłe dni spędzali zazwyczaj tyle czasu na dworze, że już wiele lat temu zainstalowali dzwonek telefoniczny na zewnątrz, pod okapem dachu na ganku. Z zasady zabierają także telefon bezprzewodowy na taras albo na patio, gdzie mogą szybko dosięgnąć słuchawki, nim włączy się automatyczna sekretarka. Ale jest dopiero początek roku, za wcześnie, żeby powrócić do tego wygodnego zwyczaju. A poza tym mamy przedpołudnie powszedniego dnia, ona jest więc wciąż w domu, w swojej pracowni. Ona odbierze.

Telefon dzwoni powtórnie, ale trzeci raz już nie. On, klęcząc pośród liliowców z rydlem w ręku, przerywa kopanie i prostuje grzbiet. Po chwili wraca do swojego prozaicznego zajęcia, które zawsze wydawało mu się stosunkowo przyjemne, a teraz nieoczekiwanie zaczyna sprawiać mu rozkosz: to prosta, fizyczna praca w czystej ziemi, na rześkim powietrzu, w pięknym słońcu. Może to być zupełnie zwyczajny telefon: sprawa zawodowa albo jakiś fachowiec od domowych napraw. W sezonie ogródkowym zazwyczaj on odbiera poranne telefony w dni powszednie, żeby jej nie przeszkadzać, gdy siedzi skupiona w pracowni. Ale sezon właściwie jeszcze się nie zaczął. Może telefonuje ktoś z przyjaciół – ale przyjaciele zazwyczaj nie dzwonią do nich przed południem. Możliwe też, że to jakiś telefoniczny akwizytor. Najwyraźniej przybywa ich z roku na rok – jest ich już tak wielu, że rozważają zastrzeżenie numeru telefonu, ale na razie zbyt mało, żeby już zdecydowali się to zrobić. Może to tylko pomyłka.

Jeżeli ona wyjdzie teraz na taras i zacznie go szukać, żeby mu oddać słuchawkę, o ile telefon jest do niego, albo żeby przekazać mu jakąś wiadomość, to w tym właśnie miejscu skończy się początek opowiadania, a zacznie jego środek.

Po chwili ona pojawia się na tarasie, wychodzącym na trawnik i leżący dalej duży staw czy też małe jeziorko. Pracowała przy wielkim stole kreślarskim, a w każdym razie udawała, że pracuje, a może nawet niemal naprawdę pracowała – kiedy telefon rozpoczął niniejszą opowieść. Siedząc na miękkim, obrotowym krześle, widziała przez okno, wychodzące na staw, jak on klęczy nad wodą w „swoim” ogrodzie liliowców. Właściwie obserwowała go nawet, zajętego robotą – pracował w starych dżinsach, w bluzie od dresu i ogrodowych rękawicach, podczas gdy ona pracowała albo próbowała pracować, albo udawała, że pracuje przy swoim stole kreślarskim. Widziała, że na pierwszy dzwonek wyprostował plecy i wyciągnął ramiona, wspierając rydel na udzie, na drugi zaś (na który czekała, zanim podniosła słuchawkę) spojrzał w kierunku domu i zdjął rękawicę. Na trzeci dzwonek, który już nie rozbrzmiał, kiedy mówiła „halo”, obnażoną ręką poprawił okulary. Potem, słuchając telefonicznej wiadomości, obserwowała dalej, jak ciągle obnażoną lewą dłonią wybiera chwasty, które wykorzeniał trzymanym w prawej ręce rydlem.

A wiadomość jest zła. Może nie tak zła jak w „scenariuszu najbardziej pesymistycznym”, ale znacznie gorsza niż w „scenariuszach średnio przerażających” i bez porównania gorsza niż w „scenariuszach najbardziej optymistycznych”, dających nadzieję nawet w sytuacjach beznadziejnych. Wiadomość jest tego rodzaju, że w jednej chwili niweczy wszelkie miłe plany i oczekiwania, albowiem z chwilą przekazania jej adresatowi znikają wszelkie widoki na prawdziwie przyjemną przyszłość. Ta wiadomość stawia kropkę na końcu zasadniczo szczęśliwego, choć z pewnością nie beztroskiego okresu życia naszej pary – od tej chwili nie mogą już dalej czerpać z niego radości, jaką obficie zsyłało im niebo przez lata wspólnego życia. Teraz wszystko skończone – dla niej skończyło się już, dla niego i dla nich obojga skończy się w chwili, kiedy ona przekaże mu nowinę – a naturalnie musi to uczynić i zaraz spełni swój obowiązek.

Było. Minęło. Stało się.

Tymczasem ona zna już treść wiadomości, ale on nie, jeszcze nie. Widzi zza swego stołu, że czubkiem rydla dźga mierzwę na grządce liliowców i drugą, obnażoną dłonią wyskubuje, ciągnąc za korzonki, źdźbła ptasiego ziela, perz albo łodyżki bluszczu. Ona przyjmuje rozbrzmiewające w słuchawce lakoniczne wyrazy współczucia i ze swej strony wyraża podziękowanie rozmówcy, że podjął się niewdzięcznej misji. Zadała mu zaledwie kilka pytań – nie ma ich wiele – i wysłuchała uprzejmych, bolesnych, strasznych, ale wcale nie zaskakujących odpowiedzi. Teraz odkłada bezprzewodowy telefon i wyciąga się na moment na wygodnym krześle biurowym, żeby przypatrzeć się towarzyszowi swego życia i pogodzić z tym, czego się przed chwilą dowiedziała.

Z tym, czego się dowiedziała, nie można się jednak pogodzić – a jeśli nawet można, zajęłoby to całe lata, a nawet dziesiątki lat, nie zaś chwile, dni, tygodnie, miesiące czy kwartały. Musi teraz wstać z krzesła, przejść przez ich skromny, przytulny dom, wyjść na taras, ruszyć przez trawnik do ogrodu liliowców, leżącego nad jeziorkiem czy też stawem, i przekazać mu wiadomość. Spogląda na niego jeszcze przez kilka chwil i uświadamia sobie, że choć powrócił do prac ogrodowych, to niemal z pewnością myśli o tym telefonie. Zastanawia się chyba, czy ona nadal rozmawia, czy może już odłożyła słuchawkę i znajduje się w drodze, żeby przekazać mu wiadomość. A może myśli, że ten telefon to tylko jakaś drobna, codzienna sprawa zawodowa, o której nie warto wspominać, dopóki ich ścieżki nie zejdą się znowu podczas przerwy na kawę albo w porze lunchu. Poza tym mogła to być pomyłka albo jakiś nieznośny akwizytor. W tym momencie on chyba był już niemal gotów uznać, że zaszła właśnie jedna z tych niewinnych ewentualności.

Zaciska usta, zamyka i otwiera oczy, wypuszcza powietrze z płuc, a potem wstaje i idzie, żeby przekazać mu wiadomość.

On dostrzega ją po chwili, wychodzącą na taras, i na wypadek gdyby nie zauważyła go jeszcze, klęczącego w ogrodzie liliowców, macha rydlem i daje jej z daleka znaki. Z tej odległości nie może wyczytać niczego z wyrazu jej twarzy czy postawy, ale spostrzega, że nie ma w dłoni słuchawki. Oczywiście nie jest wykluczone, że po prostu zrobiła sobie przerwę w pracy, żeby rozprostować kości, ponownie napełnić kubek kawą, skorzystać z toalety, odetchnąć świeżym, wiosennym powietrzem i powiedzieć mu, że ten telefon to nic – zwyczajna pomyłka albo kolejny akwizytor. Zeszła z tarasu i teraz niespiesznie zdąża już przez trawnik w jego stronę. On powraca do wyrywania perzu, który wiecznie atakuje ich grządki, rozpościerając swe kłącza pod mierzwą, potajemnie pokrywając siatką korzonków czystą ziemię i dławiąc kłącza liliowców. Byłby gotów przyznać, że chwasty nie są organizmami złymi z natury – należą po prostu do tych tworów przyrody, które energicznie pędzą swój przyrodzony żywot tam, gdzie nie chciałby ich widzieć człowiek. Dostrzega coś imponującego, a nawet przerażającego w powikłaniu i wytrzymałości tych kłączy oraz ich niezliczonych połączeń – wystarczy wyrwać jedną roślinę, a ma się wrażenie, że siatką korzeni pokrywa cały klomb, a może nawet trawnik. Urwij jedną odnogę, a w jej miejsce wyrastają dwie, jak łby temu potworowi z mitologii greckiej, jak mu tam. Hydrze. A więc pod pewnym względem jest to straszne, lecz także i wspaniałe: ślepa wytrwałość, wyuczony ewolucyjnie upór i absolutna niewykorzenialność, wytrwałość niepomna liliowców, z którymi rywalizuje i które zatruwa ta roślina, obojętna na wszystko z wyjątkiem bezmyślnej autoproliferacji. Przychodzi mu do głowy, że z drugiej strony on kultywuje ten sam upór wśród kwiatów, oskubując przekwitłe rododendrony i obrywając martwe główki wczorajszych lilii, żeby ich pąki tym liczniej rozkwitały. Tu zysk, tam strata, z punktu widzenia ogrodnika, natomiast Natura wzrusza tylko ramionami, wstrzymując się od ocen. Jednak byłoby bez wątpienia łatwiej wyhodować zdrowy plon perzu, wyrywając liliowce, niż na odwrót.

Zabawia się takimi myślami, próbuje się zabawiać albo udaje tylko, że się nimi zabawia, kiedy ona niespiesznie schodzi z tarasu i rusza ku niemu przez trawnik.

Zdecydowanie nie spieszy się jej, żeby pokonać długość trawnika i powiedzieć mu to, co musi mu powiedzieć. Oto jej partner, kochanek, najlepszy przyjaciel i towarzysz przy swojej niewinnej, przyjemnej pracy: dla niego to na poły codzienny kierat, na poły zaś hobby, wytchnienie od wytężonej pracy zawodowej. Chociaż odczuwa niepokój od chwili, kiedy zadzwonił telefon, zachowuje się, jak gdyby wszystko było w porządku – bo ona, ich życie i najbliższa przyszłość też wyglądają jeszcze, jak gdyby wszystko było w porządku. Żeby przekazać mu tę okropną wiadomość, musi przejść przez cały trawnik, w którego centralnym punkcie rośnie drzewo wiśni odmiany Kanzan, wspaniale rozłożysty, w pełni dojrzały okaz, znajdujący się w szczytowym stadium swego świetnego, różowego rozkwitu. Mniej więcej w połowie drogi między tarasem a wiśnią rośnie młodsze i mniejsze, ale równie żywotne drzewko dzikiej jabłoni zumi, które zasadzili własnoręcznie kilka lat temu w miejsce okaleczonej podczas burzy poprzedniczki. I to drzewo jest doskonałym nieomal przedstawicielem swojego gatunku, i ono także znajduje się w pełnym rozkwicie, a może wręcz przekroczyło jego szczytowy punkt, bo poprzez białe, zbite płatki kwiatów przebijają się już świeże, zielone listki. Żeby przekazać mężowi wiadomość, musi przejść pod centralnym, dosłownie, punktem ich posiadłości, czyli pod wiśnią, o której wielkie, rozłożyste konary obawiają się w czasie letnich nawałnic z piorunami. Dotarcie do drzewa zajmie określony, krótki odcinek czasu, być może dwadzieścia sekund, ponieważ wcale się jej nie spieszy. By wolnym krokiem dojść najpierw do jabłonki, potrzeba dziesięciu do dwunastu sekund – mniej więcej tyle, ile zajęłoby przeczytanie na głos tego zdania. Minięcie owej doskonałej jabłoni, przejście pod jaśniejącą oślepiająco wiśnią, pokonanie drugiej połowy trawnika aż po ogród liliowców i przekazanie mu nowiny – wszystkie te czynności złożą się na środek tej historii, który wszak już się przed chwilą rozpoczął.

Podczas jednej trzeciej minuty, której potrzebuje, żeby spokojnym krokiem pokonać odległość dzielącą taras od drzewa wiśni piłkowanej – a może nawet podczas tych dwunastu sekund, potrzebnych na pokonanie odległości między tarasem a jabłonką (którą właśnie mija) – jej współtowarzysz posunął się być może o jedną długość rydla, wciąż odchwaszczając klomb, graniczący na długości kilku jardów z brzegiem stawu bądź jeziorka i biegnący dalej, w odległy kąt ich posiadłości, tam, gdzie zaczyna się las. Rozmyślając na ten temat – być może w odruchu mającym impregnować ją na druzgocącą wiadomość – przypomina sobie słynny paradoks Zenona o Achillesie i żółwiu. Rączy Achilles, drażni się z nami Zenon, nigdy nie dogoni żółwia, bez względu bowiem na to, jak szybko pokona połowę z dzielących ich stu jardów, ospałe zwierzę także posunie się naprzód, być może o kilka cali – podobnie i później, w krótkim czasie potrzebnym Achillesowi, by przebiec połowę pozostałego dystansu, żółw znajdzie się znowu o cal albo dwa dalej, i tak w kółko, ad infinitum, ponieważ nawet najmniejsze, ale skończone odległości można w nieskończoność dzielić na połowę. Przychodzi jej nawet do głowy, choć nie jest ani matematykiem, ani filozofem, że jej mąż nie musi przecież koniecznie, by tak rzec, oddalać się od niej, przechodzącej właśnie pod sklepieniem wiśni w pełnym rozkwicie i przystającej na chwilę, żeby raz jeszcze zadziwić się niedającym teraz ukojenia, wspaniałym drzewem. On (podobnie jak żółw Zenona) mógłby cały czas tkwić nieruchomo w jednym miejscu, mógłby nawet wstać i wyjść jej na spotkanie, wybiec jej na spotkanie pod baldachimem z kwiatów, ponieważ w każdym wypadku i przy każdej prędkości trzeba pokonać najpierw połowę dystansu, dzielącego dwa dowolne punkty, potem połowę połowy, następnie połowę połowy tej połowy i tak już po kres czasu, ad infinitum. Podobnie jak malowani kochankowie z Ody do urny greckiej Keatsa (to jeszcze jedno wspomnienie z jej studenckich lat), ona i on nigdy się nie dotkną, choć w przeciwieństwie do kochanków Keatsa są żywymi ludźmi, zmierzającymi na nie wiadomo już którą z tysięcy rozmów, jakie prowadzili z sobą podczas spędzonych wspólnie lat, choć w czasie tej rozmowy będzie musiała przekazać mu wiadomość, która oznacza kres ich szczęścia. Wedle słów Johna Keatsa i w kategoriach paradoksu Zenona on będzie kochał ją zawsze, ona zaś na zawsze pozostanie piękna. Będą w nieskończoność zmniejszać dystans między sobą, co zresztą przecież czynią już, jak każda dobrze dobrana para, od pierwszego dnia swego związku, ale nigdy nie zmniejszą dzielącej ich odległości do zera: jak asymptotyczne krzywe, które wiecznie przybliżają się do siebie, ale nigdy się nie spotykają.

1 Wujaszek Remus – narrator książek Joela Chandlera Harrisa (1848–1908), stary, dobroduszny Murzyn, gawędziarz, opowiadający głównie pełne humoru bajki o zwierzętach (przypisy tłumacza).

2 Nawiązanie do sonetu Johna Keatsa Kiedy dręczą mnie lęki (tytuł wg przekładu Stanisława Barańczaka, w: Od Chaucera do Larkina, Kraków 1993).