Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Zdeněk Svěrák (urodzony w 1936 w Pradze), aktor, scenarzysta i pisarz, jest jedną z największych
osobowości kultury czeskiej.
Uwielbiany za charakterystyczne role filmowe (m.in. w nagrodzonym Oscarem Koli), nietuzinkowe
scenariusze, za powołanie do życia czeskiego geniusza – Járy Cimrmana i za teksty kultowych piosenek.
Oddajemy w Wasze ręce najnowszą książkę Mistrza – Opowiadania i wiersz – w której zasmakują
wszyscy fani słodko-gorzkiego czeskiego humoru. Autor o swoim zbiorze mówi tak: „Są tu opowiadania o
różnym zabarwieniu. Najzabawniejsza jest być może Ruina (1963), najsmutniejszy Generał (2020). Jedne są z
życia wzięte, inne zmyślone, lecz tak wiarygodnie, że nikt się nie zorientuje. Życzyłbym sobie, żeby odnaleźli
Państwo w każdym z nich choć trochę humoru. Nie zawsze jest widoczny na pierwszy rzut oka, lecz mam
nadzieję, że wszędzie obecny. Bez niego pisanie w ogóle nie sprawiałoby mi przyjemności”.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 137
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Mam trzydzieści pięć lat, dwa metry i dwa centymetry wzrostu, ważę sto kilo bez pięciu, wcześniej uprawiałem dżudo, startowałem nawet w okręgowych mistrzostwach w tej dyscyplinie, a nazywam się Okienko. Miroslav Okienko. Chyba nie mogło mi się trafić gorsze nazwisko. Wyobrażacie sobie, jak reagowali na nie koledzy ze szkoły? Zawsze znalazło się paru głupków, którzy pytali, czy nie jestem czasem lufcikiem albo czy mogą mnie zamknąć. Ojciec pocieszał mnie: „Mirku, mamy szczęście, że urodziliśmy się w Czechach. Na Morawach mogliśmy nazywać się Okieneczko”.
Wakacji zwykle nie spędzam ani nad morzem, ani w domku letniskowym w górach, tylko na Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Karlowych Warach. Ale nie oglądam filmów. Pracuję jako kierowca. Tę rewelacyjną fuchę załatwił mi kumpel Karel, który zarządza festiwalową flotą aut. Kocham nowe samochody. Nigdy nie było mnie stać na taki, którego byłbym pierwszym właścicielem, zawsze kupowałem używane. A w czasie festiwalu zwykle któryś ze światowych producentów aut użycza swoich najnowszych modeli do wożenia aktorek i aktorów z kina do Grandhotelu Pupp, z hotelu Thermal na raut do ogrodowej restauracji Stará Pošta albo na praskie lotnisko. W ten sposób mam okazję rozkoszować się zapachem imitacji skóry w różnych mercach, audikach czy beemkach i poznaję modne gadżety na ich deskach rozdzielczych. Uwielbiam silniki, które pod maską pracują cicho jak zegarki, a przy tym mają nieprawdopodobną moc.
To, że wozimy gwiazdy filmowe i przeróżnych ważnych ministrów, w zasadzie mnie nie kręci. W sumie nawet ich nie znam. Jeśli już miałbym kogoś wyróżnić, to Amerykanina Alana Aldę, który grał wojskowego chirurga w serialu M*A*S*H. Był bardzo sympatyczny. Facet ma już swoje lata, a mimo to wszystkie młode dziewczyny marzyły, żeby zrobić sobie z nim selfie, i jak najarane przytulały się do niego każdą częścią ciała, piszcząc ze szczęścia. Podpisał mi swoje zdjęcie. Raz przewoziłem też prezydenta Klausa. Spytałem go, jak mu się podoba w Karlowych Warach. Odpowiedział: „Tak”.
Ale może przejdę już do historii, którą chcę opowiedzieć.
Była gorąca letnia noc, a ja po pracy delektowałem się może piątym z kolei piwem w ogródku restauracji nad rzeczką Teplą, vis-à-vis teatru, kiedy przyszła Gabina. To najładniejsza z tłumaczek, które obsługują festiwal. Tego roku była ostrzyżona na chłopaka. Z tyłu fryzjerka ścięła ją bardzo krótko, a z przodu zostawiła grzywę gęstych włosów, czarnych i lśniących jak główki hartowanych gwoździ. Gabina ma tylko jedną wadę: jest niedostępna niczym bankowy sejf. Startowałem do niej już rok temu i dwa lata wcześniej, ale to rybka, która ignoruje wszystkie przynęty. Sięgnąłem po wolne krzesło w nadziei, że się przysiądzie. Stało się oczywiście inaczej.
– Kończ imprezę i do łóżka, Okienko – zarządziła. – Rano wieziesz Ramonę Bee do Pragi. Na lotnisko.
– O której? – Przytrzymałem papierosa prostopadle nad popielniczką.
– O siódmej. Musi zdążyć na samolot o 11.20.
Zgasiłem papierosa.
– Musílek miał ją zabrać, ale chleje na pępkowym syna i nie da rady – powiedziała jeszcze tym swoim cudownie ochrypłym głosem, po czym odeszła krokiem, który powinien być zakazany w miejscach publicznych.
Ramona Bee, uwielbiana na festiwalu, dostała nagrodę za najlepszą pierwszoplanową rolę kobiecą w Wampie z Brooklynu. Nie widziałem filmu, ale na podstawie plakatów i bilbordów uznałem, że całkiem atrakcyjna z niej babka.
Zasnąłem około wpół do trzeciej i punkt siódma czekałem przed hotelem Pupp w umytej czarnej limuzynie Mercedes klasy C. Aktorki ani śladu. O siódmej piętnaście zapytałem w recepcji, czy Ramona Bee w ogóle nocuje w tym hotelu. Powiedzieli, że tak. O wpół do ósmej poprosiłem, żeby do niej zadzwonili.
– Good morning – przywitałem się i wyrecytowałem swój standardowy tekst: – I am your driver and I am waiting in front of hotel.
– Wybacz, skarbie! Za minutkę schodzimy! – odpowiedział kobiecy głos. Należał do Gabiny.
Aktorka najwidoczniej zaspała, a Gabina przyszła ją obudzić, tak to sobie tłumaczyłem. Kiedy dziewczęta pojawiły się na schodach z czerwoną wykładziną, z zaskoczeniem stwierdziłem, że Gabina jest o wiele ładniejsza od Ramony Bee. Wcale bym się nie zdziwił, gdyby wielka gwiazda filmowa pożegnała się z Gabrielą pod schodami, po czym poszła sprzedawać w pobliskim warzywniaku. Na żywo nie miała tak gęstych, długich włosów, a w jej oczach, mniejszych niż na plakatach, brakowało błysku. Dobrze więc, że natychmiast zasłoniła je wielkimi słonecznymi okularami.
Portier umieścił walizki w bagażniku, a jednodolarowy napiwek w kieszeni, po czym zasalutował i życzył nam szczęśliwej podróży. Nikt bowiem nie mógł przypuszczać, że ta podróż nie będzie szczęśliwa. Chociaż zaczęła się całkiem nieźle. Zaraz za Karlowymi Warami docisnąłem pedał gazu, żeby nadrobić opóźnienie. Dziewczyny siedziały z tyłu i gadały. Amerykanka, przywykła do sześciopasmowych autostrad, była przerażona jazdą po naszej wąskiej drodze krajowej. Kiedy tylko z przeciwka nadjeżdżało jakieś auto, ze strachem ściskała rękę Gabiny. Mój angielski jest słaby, ale zrozumiałem, że tłumaczka ją uspokaja. Mówiła, że jestem świetnym kierowcą i że nazywam się Okienko, co jest zabawne, ponieważ znaczy very small window.
– Really? – zdziwiła się Ramona w sposób, w jaki wszystkie Amerykanki dziwią się każdej zasłyszanej głupocie, po czym zaczęła poprawiać makijaż.
Gabina wyjaśniła, dlaczego to takie ważne, żebyśmy zdążyli na samolot o 11.20. W Nowym Jorku Ramona musi złapać połączenie do LA, gdzie ma wziąć udział w castingu do filmu Stevena Spielberga.
– Rozumiesz, Mirku? Spielberga! Strasznie jej na tym zależy.
– Robię, co mogę. – Wskazałem na prędkościomierz, bo już teraz przekroczyliśmy przepisową prędkość o 50 kilometrów na godzinę. I natychmiast ostro zahamowałem. Pośrodku drogi stał policjant. Tkwił tam spokojnie, jak wycięty z dykty, ale był zupełnie prawdziwy. Zrobiło mi się gorąco. Jeśli mierzył prędkość, stracę prawko. Facet, jak to wszyscy z drogówki mają w zwyczaju, stanowczym ruchem nakazał zjechać na pobocze. Kiedy wyhamowałem, okazało się, że chodzi o coś innego. Mundurowy poinformował nas:
– Poważny wypadek. Proszę jechać dalej przez Žlutice, Chyše i Lubenec.
– To długi objazd? – spytałem.
– Nie – odparł i dłonią nakazał baniastemu karminowemu SUV-owi skręcić na drogę gminną. Ruszyłem za nim, a ponieważ jechał dość szybko, nie było sensu wyprzedzać go na krętej trasie. Poza tym SUV miał praskie tablice rejestracyjne i wystarczyło się go trzymać, skoro mieliśmy wspólny cel podróży.
Amerykanka chciała wiedzieć, co się stało.
– Honey, don’t be afraid. Only short detour – powiedziała Gabina, co znaczyło: „Miodzie, nie bój się. To tylko krótki objazd”.
W lusterku wstecznym zauważyłem, że dziewczęta splatają dłonie nie tylko w chwili, gdy mija nas jadący z naprzeciwka pojazd. Ostry zakręt spowodował, że przytuliły się mocno do siebie, a tłumaczka dała nawet Ramonie buziaka na ukojenie nerwów. Zacząłem się domyślać, że Gabriela nie jest niedostępna dla wszystkich, ale tylko dla facetów. No tak. Czyli pecha mają wszyscy mężczyźni, nie tylko ja.
Minęliśmy Žlutice, a ja nadal trzymałem się karminowego metalika. Jechał bardzo pewnie, jakby tę trasę znał na pamięć. Za nami wytworzyła się całkiem pokaźna kolumna aut, które policjant skierował na objazd.
– Sweetheart, I’m gonna miss you – usłyszałem Gabinę. („Słodkie serduszko, będę za tobą tęsknić”).
– Me too – powiedziała Ramona. I pocałowała tłumaczkę w usta, a pocałunek ten nie miał końca. Wtedy jadący przede mną wóz wrzucił kierunkowskaz, zapowiadając skręt w lewo. Mój migacz zmałpował po nim i wjechaliśmy na wąską asfaltową drogę, po obu stronach wysadzaną kasztanowcami. W lusterku wstecznym zauważyłem, że auta z tyłu też zmieniły trasę i cała kolumna jedzie teraz za nami. Następnie karminowy SUV zahamował przed bramą dobrze utrzymanego domku, który sądząc po porożach zawieszonych u szczytu, mógł być kiedyś leśniczówką. I to był koniec drogi.
Z auta wysiadła młoda kobieta. Wszystkie babeczki, które jeżdżą takimi olbrzymimi wozami, wyglądają na drobniejsze, niż są w istocie. Ta też. Zdziwiona spojrzała na sznur aut i pokręciła ze zdumieniem głową. Przy tym ruchu włosy ściągnięte w koński ogon zalśniły w porannym słońcu. Potem otworzyła tylne drzwiczki i pomogła wysiąść dwójce dzieci.
Niektórzy kierowcy w kolumnie zaczęli trąbić, zaniepokojeni, dlaczego nie jedziemy dalej.
Ze škody octavii, która zatrzymała się tuż za nami, wysiadł nieduży grubasek, który właśnie zrozumiał, że utknęliśmy na jakimś zadupiu. Nawet gdybyśmy próbowali zawrócić, nie mogło się to udać na wąskiej, zakorkowanej drodze, w dodatku po obu stronach obramowanej szpalerem drzew.
– Czemu pan tu wjechał? – naskoczył na mnie grubasek.
– Myślałem, że to objazd – odpowiedziałem.
– Myślałem! Myślałem! A dlaczego pan tak myślał? – Otarł chusteczką zaczerwieniony kark.
– Bo auto przede mną, niech pan spojrzy, ma praskie blachy. Myślałem, że jedzie do Pragi.
– No i patrz, co narobiłeś? – Nagle przeszedł na ty. – Jadę do sądu! Myślisz, że zdążę?!
Otworzyłem drzwiczki i wysiadłem. Grubas zadarł głowę i już spokojniejszym tonem stwierdził:
– Nie zdążę.
– What’s happened? – odezwała się z wozu Ramona Bee.
Nie odpowiedziałem, ponieważ wściekły kurdupel przeniósł swój gniew na młodą kobietę z pierwszego auta.
– Nie zauważyła pani, że wszyscy za panią jadą?
– Zauważyłam – powiedziała i podała dziewczynce banany wyjęte z bagażnika.
– I nie wydało się to pani podejrzane?
– Wydało. – Podała chłopczykowi pęczek marchewki.
– To dlaczego się pani nie zatrzymała?
Kobieta wzruszyła ramionami. Miała pięknie opalone ramiona. Cała była piękna.
– A pan się zatrzymuje, jak ktoś za panem jedzie? – zapytała z uśmiechem.
– Ją to bawi! – Czerwony na twarzy choleryk zwrócił się do grupki ludzi, którzy do nas podeszli. – Takie to śmieszne, naprawdę?! Jadę do sądu na rozprawę rozwodową, rozumie pani? I nie zdążę! Znów się wszystko odwlecze!
– Cóż, gratuluję małżonce – rzuciła obcesowo.
Tego akurat nie powinna była mówić. Wściekły grubasek chwycił ją za szczupłe ramiona i potrząsając nimi, wrzasnął:
– Zapłacisz mi koszta sądowe!
Tego już było za wiele. Złapałem go za kołnierz i uniosłem nad ziemię.
– W ten sposób nie należy zwracać się do damy – upomniałem go. – Jeszcze słowo, a dostaniesz po gębie, gnojku – dodałem.
– Okienko! – zawołała Gabina z mercedesa.
Wszyscy zaczęli się rozglądać, o jakie okienko chodzi.
– Okienko, chodź, zatrzymamy ruch, żeby można było wycofać.
– Dobra! – Opuściłem na ziemię rozeźlonego konusa i ruszyliśmy ku drodze gminnej wzdłuż kolumny liczącej dwadzieścia jeden aut. Gabina oznajmiła, że Ramona Bee z nerwów płacze.
Na objeździe do Pragi było tłoczno. Udało mi się zatrzymać ciąg pojazdów, a Gabina pomogła dwóm autom włączyć się do ruchu. Po chwili wpuściliśmy kolejne dwa. Jakieś pół godziny później choleryczny cham ruszył wreszcie w drogę na rozprawę rozwodową, a my mogliśmy wrócić do naszego festiwalowego mercedesa. W sumie opóźnienie wzrosło prawie o godzinę.
Make-up na twarzy Ramony Bee rozpłynął się we łzach.
– Sorry – powiedziałem i zawróciłem na trawniku przed dawną leśniczówką.
– Zdążymy? – spytała Gabina.
– Tylko jeśli samolot będzie miał opóźnienie – odpowiedziałem.
– Darling, our driver hopes the flight will be delayed.
– I think our driver isn’t a good driver. – Ramona pociągnęła nosem.
W Lubencu wróciliśmy na trasę praską, gdzie konsekwentnie łamałem wszystkie przepisy kodeksu drogowego dotyczące prędkości i wyprzedzania w nadziei, że samolot nie wystartuje planowo, co przecież często się zdarza.
Zegar na tablicy rozdzielczej wskazywał 11.20. Lotnisko było już w zasięgu wzroku. Po minucie z hukiem przeleciał nad nami olbrzymi boeing 747 linii Delta Airlines, którego cztery silniki pracowały na pełnych obrotach, żeby maszyna uniosła dziób i nabrała wysokości.
– This is your plane – westchnęła Gabina.
– Shit! – krzyknęła Ramona Bee w kierunku obłoków. Następnie, zanosząc się płaczem, poinformowała przez komórkę swojego agenta w LA, że the fucking plane is gone.
Kiedy moje pasażerki na lotnisku przebukowały bilet w business class na następny dzień, zawiozłem je do hotelu Hilton, gdzie Gabina chłodno życzyła mi szczęśliwej drogi do Warów. Zrozumiałem, że dziewczyny wspólnie spędzą miłą noc, co pozwoli im zapomnieć o dzisiejszym pechu.
Tak więc wracałem na festiwal w całkiem dobrym humorze. Szczerze mówiąc, na mój stan ducha wpłynęło coś jeszcze. Być może bowiem uszło waszej uwagi, że się zakochałem. I to na zabój. Byłem pewien, że gdybym teraz, w drodze do Karlowych Warów, z tysiąc razy nakazał sobie: „Jedź prosto, głupku!”, w Lubencu i tak pociągnie mnie w lewo, na objazd Chyše – Žlutice. Żeby znowu zobaczyć tę kobietę. Znam siebie. A może wcale nie przyciągnęła mnie do niej praska rejestracja, tylko jakaś inna siła?
Na przekór tej sile poczułem głód, od rana nic nie jadłem. Przed skrętem we wskazaną mi przez Los kasztanową aleję zatrzymałem się i wszedłem do wiejskiej gospody. Właściciel miał w menu jedynie salceson z cebulą. Uwielbiam salceson. Nawet gdyby w knajpach zabronili jego konsumpcji, jak zakazano palenia, przynosiłbym go sobie w zatłuszczonym papierze, rozpakowywał ukradkiem na podołku i pożerał, popijając piwem.
W rytm stukotu noża o deskę, na której w kuchni siekano cebulę, zastanawiałem się, co powiem, kiedy otworzy mi jej mąż. Że przyszedłem wytłumaczyć się jego żonie z dzisiejszego incydentu? O, „incydent” to dobre słowo. Takie intelektualne. Tak powiem.
– Przepraszam, do kogo należy ta leśniczówka na wzgórzu? – zapytałem, skropiwszy salceson octem.
Właściciel gospody postawił obok mojego talerza szklankę i butelkę piwa bezalkoholowego.
– To ci, panie, była ruina. Ale jeden dziany prażanin ją wyremontował. Potem się rozwiódł i zostawił dom żonie. Niczego sobie kobitka.
Leśniczówka tonęła w popołudniowym słońcu. Po całodziennej podróży w nieustannym hałasie nagle znalazłem się w oazie ciszy. Słyszałem tylko ptaki i jednego świerszcza. W skroniach pulsowała mi krew. Pociągnąłem za starą ozdobną rączkę, która rozkołysała dzwonek. Po chwili usłyszałem odgłos kroków.
Spojrzała na mnie.
– To pan?
– Pewnie nie spodziewała się pani znowu mnie zobaczyć? – zacząłem.
– Spodziewałam się – powiedziała z uśmiechem.
– Jak to? – nie rozumiałem.
– Po prostu czuję takie rzeczy. Napije się pan herbaty? Albo kawy? – Otworzyła na oścież furtkę w bramie.
– Kawa by się przydała. – Pochyliłem głowę i ugiąłem kolana, żeby zmieścić się w furtce.
– Ależ pan jest wysoki! – Machnęła mi przed twarzą końskim ogonem. Szła przodem po kamiennej ścieżce, a białe zdrowotne chodaki obijały się o jej bose pięty.
– Raczej przerośnięty – poprawiłem ją. Powinienem był powiedzieć: przerośnięty prymityw, ponieważ gapiłem się na jej tyłeczek i uświadomiłem sobie, że to jest to, co mnie zazwyczaj kręci u kobiet. A okaz, który na kamiennej ścieżce przede mną kołysał się pod płóciennymi szortami, zdecydowanie to potwierdzał.
Zaprowadziła mnie do ogrodowego stolika i poszła zaparzyć kawę.
O tej porze dawna leśniczówka rzucała przyjemny cień na trawiaste podwórko. Koło płotu zauważyłem piaskownicę i dziecięcy basenik, a przed szopą stertę sosnowych drew czekających na porąbanie.
Z domu wyszły dzieci, żeby sprawdzić, kto przyszedł.
– Dzień dobry!
– Dzień dobry. Jestem Mirek – przedstawiłem się.
– A dalej? – chciała wiedzieć dziewczynka.
– Mirek Okienko.
Rozbawiło je to.
– Mamo, ten pan nazywa się Okienko! – zawołał z entuzjazmem chłopczyk.
– Ależ nie! – Ich mama postawiła przede mną kawę, a sobie przyniosła pachnącą miętową herbatę. – Pan tylko tak żartuje.
– Nie żartuję, pani nadleśniczyno. Przepraszam, nawet się nie przedstawiłem. Mirek Okienko, niestety. – Podałem jej rękę.
Roześmiała się, słysząc ten leśniczy tytuł, i wsunęła swoją drobną dłoń w moje łapsko.
– Anežka – przedstawiła się. – A ja panu nadal nie wierzę. Okienko?
Położyłem na stole prawo jazdy.
– Rzeczywiście. Miroslav Okienko – potwierdziła. – Ładne nazwisko.
Dzieci pobiegły do piaskownicy i nastała chwila krępującej ciszy.
– Chciałem się usprawiedliwić z powodu dzisiejszego incydentu – wygłosiłem wreszcie przygotowaną kwestię.
– Tylko po to pan przyjechał? – spytała.
– Także i po to – przyznałem się. – Mogę zapalić?
– Pan jeszcze pali? – zdziwiła się, niemal z przestrachem. Potem wzięła z parapetu szklaną popielniczkę i kępką trawy oczyściła ją z pajęczyn.
– Nie paliłem, kiedy uprawiałem sport. Teraz sobie pozwalam. – Dmuchnąłem dymem w niebo, żeby ominął Anežkę.
– W ten sposób nie należy zwracać się do damy – powiedziała nagle z lekką przyganą. – Jeszcze słowo, a dostaniesz po gębie, gnojku. Dobrze mu pan powiedział.
– Pamięta pani wszystko, słowo w słowo? – Próbowałem ukryć zaskoczenie.
– Słowa to mój chleb. Jestem korektorką. Pan jest kierowcą?
– Tylko na festiwalu. Poza tym pracuję w trybie home office – powiedziałem.
– Znaczy że pracuje pan w domu. Ależ ten angielski zaśmieca nam język, prawda?
– Fakt. Załatwiam cudzoziemcom bilety do teatrów i na koncerty – wyjaśniłem istotę mojego zajęcia.
– Kiedy pan znów przyjedzie? – spytała nieoczekiwanie.
– A chciałaby pani, żebym przyjechał?
– Myślę, że pan by chciał. Ja tylko pytam kiedy. – Uśmiechnęła się, a w jej głosie dosłyszałem nutę wyższości. Przez chwilę patrzyliśmy na siebie w milczeniu.
– Jak tylko trafi mi się wolne. – Dotknąłem jej przedramienia i oboje drgnęliśmy, jakby przeskoczył między nami ładunek elektryczny.
– Zaiskrzyło – zażartowała, a następnie zawołała w kierunku piaskownicy: – Dzieci! Pan Okienko odjeżdża!
Boże, co to była za kobieta! W życiu takiej nie spotkałem. A jaka była pewna, że przyjadę znowu! Kiedy mówi się o kobiecie, że jest pociągająca, to raczej w przenośni. Ale ta przyciągała fizycznie, jak grawitacja. Magnes w kobiecej postaci. Co to był za facet, ten jej były, że potrafił się jej oprzeć? Jak mógł się wyrzec takiego skarbu? I takich ślicznych dzieci? Co go skłoniło do tego, że zostawił tę ekscytującą istotę na pastwę innych adoratorów?
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji
Wydawnictwo Afera
al. Karkonoska 10
53-015 Wrocław
telefon: (+48 71) 716 48 30
fax: (+48 71) 716 48 31
www.WydawnictwoAfera.pl
Proza czeska
Jan Balabán
Wakacje / Możliwe, że odchodzimy
Którędy szedł anioł
Bianca Bellová
Jezioro
Mona
Tereza Boučková
Rok Koguta
Roman Cílek
Ja, Olga Hepnarová
Emil Hakl
Zasady śmiesznego zachowania
Petra Hůlová
Plastikowe M3, czyli czeska pornografia
Macocha
Krótka historia Ruchu
Zdeněk Jirotka
Saturnin
Markéta Pilátová
Ciemna strona
Miroslav Sehnal / Břetislav Uhlář
Godzina w niebie
Petra Soukupová
Zniknąć
Pod śniegiem
Najlepiej dla wszystkich
Sprawy, na które przyszedł czas
Petr Šabach
Gówno się pali
Podróże konika morskiego
Masłem do dołu
Pijane banany
Dowód osobisty
Babcie
Marek Šindelka
Zostańcie z nami
Mapa Anny
Kateřina Tučková
Boginie z Žítkovej
Wypędzenie Gerty Schnirch
Seria Czeska Bajka
Radek Malý, Andrea Tachezy
Popieliczki
Vojtěch Matocha
Truchlin
Truchlin. Czarny merkuryt
Truchlin. Biała Komnata
Iva Procházková
Pyszna środa
Nawet myszy idą do nieba
Petra Soukupová
Bercik i niuniuch
Pavel Šrut, Galina Miklínová
Niedoparki
Niedoparki powracają
Niedoparki na zawsze
Seria Czeskie Krymi
Jiří Březina
Przedawnienie
Południca
Daniel Petr
Siostra Śmierć
Iva Procházková
Mężczyzna na dnie
Roznegliżowane
Zagraj mi na drogę
Michal Sýkora
Człowiek pana ministra
To jeszcze nie koniec
Czeskie smaczki
Zofia Tarajło-Lipowska
Nowy Kapoan. Strzel i traf do czesko-polskich językowych gaf
Michael Žantovský
Havel od kuchni
Ekonomia i polityka
Václav Klaus
My, Europa i świat
Seria Nowe Polskie
Rafał Niemczyk
Mama umiera w sobotę
Tytuł oryginału: Povídky a jedna báseň
First published in 2021 by Grada Publishing a.s.
Redakcja: Magdalena Granosik, Julia Różewicz
Korekta: Aleksandra Szulejewska
Projekt okładki: Kasia Michałkiewicz-Hansen
Projekt makiety: Mimi Wasilewska
Fotografia na okładce: Jiří Chloupek
Wydanie książki zostało dofinansowane przez
Copyright © by Zdeněk Svěrák c/o Aura-Pont s.r.o., Prague, the Czech Republic
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Afera, Wrocław 2023
Copyright © for the Polish translation by Dorota Dobrew and Jan Węglowski
Copyright © for the photo by Jiří Chloupek
All rights reserved
ISBN 978-83-65707-59-8
Wydanie I, Wrocław 2023
Wydawnictwo Afera
www.wydawnictwoafera.pl
Opracowanie ebooka Katarzyna Rek