Opowieść Pyrki - Leokadia Saturnina Wadecka - ebook

Opowieść Pyrki ebook

Leokadia Saturnina Wadecka

0,0

Opis

Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej! 

 

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych. 

 

Jaroty były małą, ospałą, nieciekawą mieściną. Nic się tam nie działo. Nie było fabryk ani ich hu­ku. Ludzie chodzili powoli, bo nigdzie im się nie spieszyło. Przezornie dreptali po chodnikach, ale tak samo bezpiecznie mogliby spacerować po jezdni, gdyż rzadko ukazywały się na niej wozy, a jeszcze rzadziej samochody. Jarociniacy żyli sobie cicho, spokojnie i bardzo byli dumni z siebie i ze swego miasteczka. Za to wielkomiejscy przybysze wyśmie­wali ich niemiłosiernie. 

  

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. 
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych. 

  

Książka dostępna w zasobach: 
Biblioteka Publiczna Miasta i Gminy Jarocin (2) 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 215

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




L. S. WADECKA

OPOWIEŚĆPYRKI

 

Kasza Księgarnia-Warszawa 1957

CZĘŚĆ I

MAŁE SPRAWKI MAŁYCH LUDZI

W MAŁYM MIASTECZKU

Jaroty były małą, ospałą, nieciekawą mieściną. Nic się tam nie działo. Nie było fabryk ani ich huku. Ludzie chodzili powoli, bo nigdzie im się nie spieszyło. Przezornie dreptali po chodnikach, ale tak samo bezpiecznie mogliby spacerować po jezdni, gdyż rzadko ukazywały się na niej wozy, a jeszcze rzadziej samochody. Jarociniacy żyli sobie cicho, spokojnie i bardzo byli dumni z siebie i ze swego miasteczka. Za to wielkomiejscy przybysze wyśmiewali ich niemiłosiernie.

— Jaroty to Grajdołek — mówili. — Ni to miasto, ni to wieś.

Jarociniacy uśmiechali się tylko: „Kto widział, żeby we wsi była elektrownia i murowane, piętrowe domy?"

Wyśmiewano też mowę jarociniaków: „Jak można mówić na ziemniaki »perki«, »wymborek« na wiadro, a »młodzie« na drożdże?"

Ale i na to jarociniacy mieli gotową dumną odprawę: „Pilnie przysłuchujcie się naszej mowie, posługujemy się bowiem jeszcze często starodawnym słownictwem..."

W miasteczku był niewielki, brukowany kocimi łbami plac, szumnie nazywany rynkiem, a pośrodku stał ratusz — dwupiętrowy dom z podcieniami. Przyjezdni pokpiwali sobie na jego temat złośliwie:

— Gdy pada deszcz, jarociniacy chowają swój ratusz na kółkach do budy. W wielkiej sali radnych trzyma się ogromną wesz na łańcuchu. Gdy trzeba wybrać nowego burmistrza, radni zasiadają wokół stołu, a wesz spuszcza się z uwięzi. Na kogo wejdzie, ten zostaje burmistrzem. Ponieważ wszyscy jarociniacy znani są ze swego wstrętu do insektów, od niepamiętnych lat ten sam burmistrz pozostaje na stanowisku.

Ale to już była oczywista nieprawda.

Od rynku, prosto jak strzelił, we wszystkich kierunkach rozbiegały się ulice. I którąkolwiek z nich byś poszedł, w końcu zaszedłbyś do lasu, bo miasteczko zewsząd było otoczone lasami.

Jaroty może byłyby naprawdę ponure i nudne, gdyby nie dzieci. Dla nich ratusz był okazałym gmachem, rynek — największym placem na świecie, a całe miasteczko niezwykle ciekawe i piękne. Rano dzieci jarocińskie jak wszystkie dzieci spieszyły do szkoły. Po południu roiły się na podwórkach, hasały po ulicach. Wszędzie było ich pełno. Miały jakieś tam swoje ważne sprawy i sprawki, napełniały śmiechem puste ulice, potrafiły rozruszać dorosłych, a często-gęsto i rozgniewać statecznych mieszczuchów.

Do naszej gromadki należały też dzieci z sąsiedztwa, bo domy na ogół były niewielkie, niewielu ludzi w nich mieszkało, a więc i dzieci nie było tak dużo. Zdarzały się pomiędzy nami kłótnie i bójki, ale niech no tylko coś zaszło, występowaliśmy na zewnątrz solidarnie, wszyscy za jednego, jeden za wszystkich.

Nasz dom, przy ulicy Lipowej, oznaczony był numerem 15.

Władek Ogrodowczyk mieszkał z rodzicami w oficynie przy męskiej szkole podstawowej, a Tadek i Bogdan Krzemienie, których ojciec także był pedlem, mieszkali w suterenach gimnazjum. Strasznie im tego zazdrościliśmy, no, ale za to nasz dom należał do najładniejszych w miasteczku. Była tu restauracja i kawiarnia z tarasem. W kawiarni często przygrywała orkiestra, na tarasie przesiadywały pięknie ubrane panie. Z zazdrością przyglądaliśmy się, jak zajadały lody i ciastka. Ale jak tylko na trotuarze zebrała się grupka dzieci, zaraz wyskakiwał z restauracji kelner albo służąca ze szczotką i przepędzali nas z krzykiem aż za róg ulicy. Toteż prowadziliśmy z nimi cichą wojnę. Chłopcy starali się wcisnąć za wchodzącymi gośćmi udając ich dzieci. Bogdanowi raz udało się ściągnąć przy takiej okazji kilka tekturowych krążków pod kufle i potem wprawiał się nimi w żonglerce.

Przy domu było podwórze i ogród. Tam najczęściej się bawiliśmy. Kawałek podwórka wylany był asfaltem i tu, dopóki nie wybiliśmy szyby, graliśmy w piłkę. Był też garaż, zawsze pusty, bo żaden z lokatorów nie miał własnego samochodu. Niektórzy przechowywali w nim rowery, a pan Bocianowski nawet motocykl. Tuż za garażem stał murowany śmietnik i psia buda. Zamieszkiwała ją Bella, półwilczyca — półbernard, ogromne psisko o przekrwionych ślepiach, krwiożerczym wyglądzie i najpoczciwszym w świecie sercu. Bella była stale uwiązana na łańcuchu. Wszyscy oprócz nas strasznie się jej bali. Kobiety ostrożnie podchodziły z kubełkami do śmietnika, nieufnie zerkając na Bellę, która lubiła straszyć je powarkiwaniem. Natomiast wszystkie dzieci z podwórka żyły z nią w idealnej zgodzie. Znosiły jej smakołyki, spuszczały z łańcucha i dokazywały. Dorośli przepędzali nas stamtąd. Mówili, że niezdrowo bawić się przy śmietniku, ale kto by w to uwierzył. Jeśli Belli nie szkodziło, to dlaczego miało nam szkodzić?

Raz wydarzyła się nam z Bellą zabawna historia. Mama zawołała nas na obiad, a tu Henio, nasz najmłodszy braciszek, gdzieś się zagubił. Stale były z nim jakieś utrapienia. Przetrząsnęliśmy ogród, wszystkie zakamarki podwórza i nic...

Tymczasem Bella leży sobie przed budą i ziaje. Czasem dźwignie ciężki łeb, zaskomli, potem znów składa go na łapach i mruży obojętnie ślepia. Jakby nasze zmartwienie nic ją nie obchodziło. Chciałam zajrzeć do budy, lecz Bella podniosła się, otrząsnęła kudły i warknęła ostrzegawczo. Zasłoniła cielskiem otwór zupełnie. Dopiero Krzyś dojrzał wśród źdźbeł słomy małą, opaloną nogę. Wołaliśmy na Henia, krzyczeliśmy, wszystko na próżno. Spał jak kamień, a Bella nie pozwoliła nikomu się przybliżyć. Nie pomagały prośby ani groźby. Szczekała, szarpała łańcuch, a gdy udało się jej nas odpędzić, wsadzała łeb do budy i lizała Henia po nóżce.

Przez kilka następnych dni byliśmy z Bellą na bakier, bo chcąc zbudzić Henia, rzucaliśmy w budę kamieniami i patykami.

Na tym to podwórzu była nasza główna kwatera.

BRZYDKA SPRAWA

Od samego rana było bardzo gorąco. Usiadłam na kamiennych stopniach przed domem. Ulica była pusta, kurz na chodnikach błyszczał w słońcu niczym srebrny pył.

Raptem na rogu ulicy stanął mały, pękaty człowieczek. Miał granatowy mundur z czerwonymi wypustkami, wiechciowate wąsiska i bardzo godną postawę. Pod pachą trzymał plik papierów, a przed sobą niewielki bęben. Był to magistracki woźny. Zeszedł na środek jezdni i zaczął bębnić. A bębnił tak, że aż ciarki przechodziły! Pewnie tak bębnili w dawnych czasach dobosze, gdy żołnierze szli do szturmu.

Na werbel woźnego najpierw zbiegły się dzieci, potem powoli zaczęli schodzić się dorośli. Stanęłam na najwyższym schodku, żeby wszystko lepiej widzieć.

— Wiesz, nie będę mleczarzem. Wolę zostać woźnym — usłyszałam obok głos Jurka Szymsiaka. Wyrośli tuż przy mnie z Bogdanem Krzemieniem.

Jurek wołał przyjaźnić się z nim niż ze swoim bratem, też Bogdanem. Szymsiak był chudziutki i prawie czarny, tak mocno opalony. Bogdan zaś był krępy, jasnowłosy i jasnooki. Latem czy zimą chodził z ostrzyżoną do gołej skóry głową i dlatego przezywaliśmy go „Pałą".

— Ja wolę być trębaczem — powiedział Bogdan.

Woźny przestał bębnić i teraz czytał coś donośnym głosem.

— Co tam trębacz... — skrzywił się Jerzyk. — Popatrz, jak wszyscy słuchają woźnego.
— Co ogłasza? — zapytała moja mama. Właśnie wyszła z domu wywabiona warkotem bębna. Nie umiałam jej odpowiedzieć i mama podeszła do grupki ludzi. Woźny przestał czytać, chwilę porozmawiał z zebranymi i odszedł. Chmara dzieci podążyła za nim.
— Oj, wiejmy lepiej! — zawołał Bogdan. — Jeszcze mama mnie zobaczy. Nie wiem, co obębniali, i będzie się gniewała, że musi wydać na gazetę!

Chciałam pobiec z nimi, ale mama nie pozwoliła.

— Nie chodź nigdzie — upomniała mnie.

Ponieważ mamy Jurka ani Bogdana w pobliżu nie było, mogli robić, co chcieli. Aż mi się płakać chciało, że zostawiają mnie samą. Stałam markotna na krawędzi chodnika, kombinując, jakby ich zatrzymać. Mój braciszek Krzyś od wczoraj był szczęśliwym posiadaczem zepsutego mechanizmu od starego budzika. Może uda mi się go od Krzysia wyłudzić, może chłopcy się połakomią?...

— Bogdan! Jurek! Chodźcie! Coś wam pokażę! Poskutkowało. Zawrócili.
— Pokaż.
— Tu nie mam... Zostawiłam w domu.
— Ej, coś kręcisz! Uważaj...
— Naprawdę, mam takie kółeczka od zegarka. Kręcą się jak prawdziwe bąki.
— Przynieś — napierali się chłopcy. — A jeśli nas zbujałaś, to zobaczysz!
— Jak mówię, że mam, to mam — wierzyłam już, że mam takie samo prawo do własności Krzysia jak on sam. — W tej chwili nie mogę wynieść, ale na pewno dam wam jeszcze dzisiaj.

Zgodzili się. Odetchnęłam. Najważniejsze, że nie byłam skazana na nudy, a z braciszkiem jakoś tam załatwię.

— Te dziewuchy strasznie cyganią — zauważył Jurek. — Spróbuj tylko nie dotrzymać słowa!
— Tak, dziewuchy — obraziłam się. — A ty nie? Miałeś wczoraj odgryźć z mojego jabłka tylko odbite miejsce, a zjadłeś połowę.
— Połowę? — zaperzył się Jurek. — Sama miałaś połówkę. Skąpiradło!
— A ty chytrus!
— Chcesz dostać?
— Spróbuj!

I pewnie wytargałby mnie za warkocze, a ja jego za krótką czuprynę, gdy na szczęście w głębi ulicy rozległo się przenikliwe dzwonienie. Jakby ktoś uderzał młotkiem w kawałek stali.

— Białas jedzie! — wrzasnęliśmy uradowani.

W chwilę potem ukazała się koścista szkapa, za nią wóz przykryty półokrągłą budą. Na koźle siedział stary chłop w połatanym odzieniu. On to dzwonił, uderzając młoteczkiem w kawałek żelaznej blachy. Był to gałganiarz Białas. Znały go wszystkie dzieci z całego miasteczka.

Nikt nam nie tłumaczył, na co komu potrzebna ta makulatura, stare szmaty czy żelazo. Nie wiem, dlaczego wydawało mi się, że gałganiarz ze szmat szyje dla siebie przyodziewek. Któreś z dzieci usłyszało w szkole i powtórzyło nam, jak ze starego papieru robi się nowy. Ale nadal pozostawało dla nas tajemnicą, do czego Białasowi są potrzebne stare rury, kawałki blachy, zużyte podkowy i gwoździe. I może dlatego uważaliśmy go za trochę pomylonego. Od czasu do czasu prowadziliśmy z nim małe interesy. Za dostarczone szmaty i stare żelastwo dawał nam blaszane zegarki, szklane koraliki, nowe zeszyty oraz cukierki, od których język robił się czerwony. W poszukiwaniu za różnymi odpadkami przetrząsaliśmy strychy, zakamarki podwórka, szopy i garaże, a gdy już tam nic nie pozostało na handel wymienny z Białasem, zaczęliśmy wynosić z domu wszystko, co naszym zdaniem było zużyte i niepotrzebne. Nieraz nasze mamy łamały sobie głowę, gdzie zapodziała się ścierka od wycierania podłogi czy kuchenny ręcznik. Gdy tajemnica pewnego dnia wydała się, oberwaliśmy solidnie i ostatnie źródło zaopatrzenia wyschło dla nas na zawsze.

Cukierki Białasa smakowały nam jednak najlepiej ze wszystkiego na świecie, toteż nie ustawaliśmy w poszukiwaniach. Urządzaliśmy odległe wyprawy do parowozowni, gdzie czasem można było znaleźć wielką, zardzewiałą śrubę, albo do wilczych dołów — miejskiego wysypiska śmieci. Nie zawsze nam się szczęściło.

Pewnego razu Bogdan Szymsiak wymyślił taki sposób, że... strach było powiedzieć o tym komukolwiek. Kilka razy nam się udało, więc i tym razem postanowiliśmy spróbować.

Buda toczyła się powoli, Białas dzwonił nieustannie, ale bezskutecznie. Otoczyliśmy wóz dokoła. Klepaliśmy szkapisko po chudych bokach, pokrzykiwaliśmy i hałasowali ile tylko sił. Tak dotarliśmy do wylotu ulicy.

— Panie Białas! — zawołałam przymilnie do gałganiarza. — Mogę wejść pod budę?

Odłożył młotek i spojrzał na mnie wyblakłymi, zmęczonymi oczami.

— Jazda...

Usunął się trochę, żeby zrobić mi miejsce na ławeczce. W jednej chwili zapomniałam, jak przewrotne jest nasze postępowanie. Byłam nad wyraz szczęśliwa.

— Da pan potrzymać lejce?

Nie od razu zwrócił uwagę na moją prośbę. Dopiero po chwili, gdy już zrezygnowałam z zachcianki, oddał mi parciane lejce. Nic więcej do zupełnego szczęścia już nie potrzebowałam. Potrząsałam lejcami i wykrzykiwałam groźnie nad potulną cha-betą, która niewzruszenie wlokła się noga za nogą.

— Opowiedz coś... — trącił mnie Białas w łokieć.

Jego uczynność nie była bezinteresowna. Przywilej siedzenia na furze musiałam opłacać opowiadaniami. Czasem były to historie wyczytane w książkach, kiedy indziej powtarzałam jarocińskie nowiny. Widocznie nudziło mu się podczas tych wędrówek i rad był posłuchać chociażby takiego bajdurzenia.

Furka podskakiwała na kocich łbach, za plecami gruchotały jakieś rupiecie. Byłoby bardzo przyjemnie, gdyby nie świadomość tego, co zamierzają moi koledzy. Toteż paplałam bez przerwy, żeby pokryć zmieszanie i niepokój.

Przed końskim łbem śmignął jeden chłopiec, potem drugi, trzeci. Jurek i Bogdan Szymsiakowie podeszli do Białasa.

— Proszę pana, przynieśliśmy na handel! Dostaniemy landryn?! — wołał Jurek wymachując kwiecistym gałganem.

Białas spojrzał na przyniesioną szmatę. Jakoś nieprzyjemnie drgnęły mu wargi.

— Dajcie.

Odebrał gałgan i odwrócił się ku skrzynce z towarami do wymiany. Nagle chwycił bat i zaczął okładać nim chłopaków po gołych łydkach. Podniósł się taki krzyk i harmider, aż się szkapisko spłoszyło. Chłopcy umykali z wrzaskiem, a Białas gnał za nimi. Przestraszona skuliłam się nie myśląc o ucieczce.

Wkrótce stary wrócił, rzucił bat na siedzenie i westchnąwszy ciężko, wgramolił się na furę. Dopiero po chwili odezwał się:

— Takie dzieci! Kto by się spodziewał... Już dawno zauważyłem, że mi ktoś szmaty podbiera z budy. Pamiętaj, dziecko, kradzież to brzydka rzecz. Zaczyna się niby od żartów, a potem już tak idzie, od rzemyka aż do stryka. Rozumiesz?

Skinęłam głową. Pogładził mnie po włosach.

— Też mam takie dzieci. I taką córkę. Et, wołałbym przy nich siedzieć niż telepać się na tej furce. Ręce sobie dla nich urabiam, a i to jeszcze źli ludzie im wypomną, że dziadowskie dzieci... Teraz wasze matki pogniewają się na mnie i nic nie dadzą utargować...

Byłam bliska płaczu. Oszukałam biednego człowieka i udawałam przed nim uczciwą. Było mi go bardziej żal niż kolegów. Białas nasypał mi garść cukierków do kieszeni i kazał wracać.

— Na co potrzebne panu stare żelastwo? — zaryzykowałam pytanie.
— Sprzedają fabryce. Tam znowu zrobią z niego nowe rzeczy.

Więc Białas nie był zły ani głupi, jak myśleliśmy... Pożegnałam się z nim szybko i poszłam z powrotem. Koło ogrodu spotkałam uczestników wyprawy.

Jurek siedział pod płotem i rozmazywał po brudnej twarzy łzy. Na nogach obydwu Bogdanów czerwone pręgi tworzyły skomplikowane esy-floresy. Nad nimi stał Władek Ogrodowczyk, z zawziętą miną, w swej ulubionej pozie — z rękami w kieszeni.

— Już my mu pokażemy — pocieszał chłopaków.
— Białas jest biedny i dobry! — krzyknęłam w nagłej pasji. — A wy jesteście złodzieje. Wstyd kraść od takiego... Widzicie, dał mi cukierki.

Jurek przestał się mazać. Pała tarł ze złością łydkę.

— Takaś ty?! — wrzasnął doskakując do mnie. — Oddaj cukiery!

Pozwoliłam sobie odebrać, nie miałam na nie ochoty.

— Jesteśmy złodzieje? — odezwał się z nie wróżącym mi nic dobrego spokojem Władek. — A ty co? Jak spółka, to spółka. Cukierki do spółki i lanie do spółki!

Zaczął targać mnie za warkocz. Zanim zdołałam go przekonać, że moja mama nie daruje mu tego, oberwałam solidnie.

Po tej awanturze nie chciało nam się wracać do domu. Boczyliśmy się na siebie, dzień był zepsuty. Nikt się nie odzywał. Póki sztuczka z wyciąganiem gałganów udawała się, uważaliśmy ją za świetny kawał. Teraz, chociaż nie przyznawaliśmy się do tego, czuliśmy wstyd.

— Trzeba nazbierać szmat, dać mu za darmo i będziemy kwit — powiedział wreszcie Władek.

Od razu zrobiło mi się raźniej.

— Dobra jest!

Pognaliśmy z wesołym krzykiem w stronę domu.

SKUTKI NIEPOSŁUSZEŃSTWA

Osiem par zakurzonych stóp tworzyło jeszcze jeden najniższy stopień. Siedzieliśmy rzędem na schodku od strony podwórza. Nudziło nam się okropnie, nie wiedzieliśmy, co ze sobą począć. A tak było gorąco, że na nic nie mieliśmy ochoty. Rozgrzane powietrze falowało nad asfaltem, pachniało siarką i spaloną gumą. Władek spluwał bezmyślnie między kolana na kamień i obserwował, jak szybko wysycha ślina.

— Ale upał — sapnęła Adela Szymsiakówna.

Nie lubiłam jej, dlatego wtrąciłam:

— Każdy to wie.
— Strasznie gorąco — powtórzyła z uporem, by okazać, że nic sobie ze mnie nie robi.

Władek wstał, podciągnął spodnie na biodrach.

— Chodźmy się wykąpać. Na glinianki.

Był z nas wszystkich najstarszy i miał w domu większą swobodę niż my. Jego ojciec był woźnym w męskiej szkole powszechnej i starym, schorowanym człowiekiem. Słyszałam, jak narzekał przed moją mamą, że Władek wymyka mu się z rąk. Nie wiem dlaczego, bo Władek, jedyny spośród nas, miał już w domu obowiązki. Musiał doglądać królików, zamiatać szkolne podwórko. Nie uważaliśmy tego za prawdziwą pracę i często z chęcią mu pomagaliśmy. Najbardziej imponował nam tym, że mógł chodzić, dokąd chciał, gdy nas ścigały stale matczyne upomnienia: „Dokąd idziecie? Co tam robicie?"

— Mama nie pozwoli — westchnął Tadek Krzemień.

Miałam straszną ochotę na kąpiel, ale wstydziłam się przyznać otwarcie jak Tadek, że mama mnie nie puści. Dlatego powiedziałam:

— W tych gliniankach topią zdechłe koty i psy. Z takiej kąpieli można dostać świerzbu.

Władek parsknął pogardliwym śmiechem.

— Popatrz — podsunął mi pod nos opaloną rękę. — Mam świerzb? A stale chodzę tam się kąpać.
— Powiedz lepiej, że się boisz mamy — powiedziała nieznośna Adelajda.

Chłopcy zażegnali kłótnię.

— Nie musimy mówić prawdy, dokąd idziemy — uradzali. — Wykąpiemy się i nic nam nie będzie. Trzeba starym powiedzieć, że idziemy do lasu na spacer, i już...

Pobiegłam do domu. Mama, spocona, zgrzana, krzątała się koło kuchni. Jej też było gorąco, ale nie mogła pójść ani do lasu, ani ochłodzić się, bo musiała gotować dla nas obiad.

— Pójdę z dziećmi na spacer do lasu, mamusiu. Niedaleko! — przymilałam się tuląc jej obnażony łokieć do twarzy. — Strasznie duszno na podwórku...

Mama zgodziła się niespodziewanie szybko. Swoim zwyczajem postawiła tylko kilka warunków. Żeby wrócić w porę na obiad, żeby nie iść za daleko, żeby na siebie uważać, żeby zabrać też małego Henia, żebyśmy się nie pobili i coś tam jeszcze. Zgadzałam się na wszystko, jak zgodziłabym się i na sto innych warunków, aby tylko wyrwać się z domu. Pocieszałam się, że na szczęście nie mam więcej młodszego rodzeństwa. Mama przygotowała nam sporą paczkę z kanapkami. Przez moment poczułam lekkie wyrzuty sumienia.

— Zabierzcie ze sobą Bellę — przypomniała sobie jeszcze. — Biedne psisko też męczy się w taki upał.

Dzieci więcej ucieszyły się pomysłem zabrania Belli niż ja. Władek odpiął łańcuch i przymocował psu do obroży własny pasek od spodni. Paradował dostojnie z Bellą na smyczy jak kto dorosły. Nie wiedziałam tylko, jak pozbyć się młodszego brata.

— Heniu — namawiałam go. — Wracaj do domu. Zobaczysz, że cię nóżki zabolą.

Heniuś, jak na zawołanie, zaczął się mazać.

— Nie zabolą, nie zabolą! — wrzeszczał. — Chcę iść z wami!
— Daj mu spokój — ujął się za nim Krzyś.
— A jak wyklepie przed mamą, gdzie byliśmy?
— Nie powiesz, prawda, Heniu? — przekonywał go dobry braciszek. — Pozwolimy ci się kąpać, ale nie powiesz mamie?
— Nie powiem — przyrzekł malec solennie.

Szliśmy raźnym krokiem, cieszyła nas ta samowolna wycieczka. Wnet znaleźliśmy się na szosie wysadzonej owocowymi drzewami. Między liśćmi czerwieniły się drobne jabłka i nabraliśmy na nie ochoty. Doświadczony w tych sprawach Władek przestrzegł nas:

— Tam w rowie stoi budka strażnika, który pilnuje. Nie chcę ja jego jabłek. Jak w zeszłym roku wpakował jednemu chłopakowi za te jabłka porcję soli w siedzenie, to je potem przez miesiąc moczył w miednicy.

Wstrętny strażnik! Gdyby nam nie było tak spieszno do kąpieli, na pewno wymyśliłabym na niego sposób.

Skręciliśmy na ścieżkę obok cegielni. Tuż za nią były wielkie doły po wybranej glinie, wypełnione stojącą wodą. O tej porze dnia nad sadzawkami było pusto. Nasze okrzyki odbijały się o gliniaste pagórki wielokrotnym echem. Bawiło nas to, więc krzyczeliśmy, naśladowaliśmy głosy zwierząt, a potem śmialiśmy się z odpowiedzi echa. Nie obyło się bez katastrofy. Bella wyrwała się Władkowi i jak pocisk pomknęła ku wodzie. Po drodze przewróciła Henia, który zjechał ze stromej, wilgotnej ścieżki na spodenkach. Przestraszyłam się, że z tych żółtych plam na siedzeniu mama odczyta całą prawdę. Koledzy zlekceważyli moje nieszczęście.

— Zanim wrócimy, zdążysz mu spodenki wypłukać i wysuszyć.

Posłuchałam ich rady, ale z rozpaczą stwierdziłam, iż poprzedniego schludnego wyglądu nie potrafię im przywrócić. Machnęłam więc ręką i pobiegłam w nadbrzeżne zarośla rozebrać się. Nie mieliśmy ze sobą kąpielowych kostiumów. Zakładaliśmy je w niezmiernie rzadkich okolicznościach, kiedy wybieraliśmy się nad wodę z rodzicami. Zazwyczaj kąpaliśmy się w bieliźnie, a przed powrotem do domu suszyliśmy się na słońcu. Nasze mamy głowiły się potem, od czego mamy takie żółte koszule.

Złożyłam rzeczy na brzegu i weszłam do wody. Była ciepła, ciemnobrunatnego koloru. Stopy lgnęły po kostki w tłustym szlamie i brzydziłam się tu zanurzyć. Dalej dno było czyste, za to grunt mniej równy. Idziesz, wydaję ci się, że płytko, że zanurzysz się zaledwie do kolan. Jeszcze jeden krok i — buch! — zapadasz się do pasa, po szyję albo zupełnie.

— Płyń, płyń! Dlaczego nie pływasz? — popędzała mnie z brzegu Adela.
— Muszę oswoić się z wodą — wykręcałam się odwlekając chwilę próby. Czekała mnie nieuchronna kompromitacja. Kiedyś przechwalałam się przed Adelą, że umiem pływać, co nie było prawdą i ona dobrze o tym wiedziała.
— Cyganicha! — wyśmiewała mnie z brzegu. Udałam, że chcę opłukać ręce, i chlusnęłam na nią wodą. Rozgniewała się nie na żarty. Pośpiesznie ściągnęła sandałki i skoczyła do wody. Uciekałam przed nią wielkimi susami, chlapałam za siebie wodą, lecz nic jej nie odstraszało. Uciekałam coraz dalej i...

Nagle stało się coś niezrozumiałego. Zielonkawy mrok przesłonił mi świat, a letniawa woda otuliła mnie po czubek głowy. Stało się to tak raptownie, że nie zdążyłam nawet zamknąć oczu. Przed sobą dostrzegłam jakieś rumowisko cegieł, skorup i garnków. Było to dno. Dalej wszystko rozpływało się w ciemności. Zabrakło mi tchu. I wówczas ogarnął mnie lęk. Zaczęłam bić wodę rękami i nogami, podskakiwać, aż udało mi się wychylić na powierzchnię. Zbyt krótko jednak to trwało. Zanim zdążyłam zaczerpnąć powietrza, znowu opadłam na dno. Teraz wiedziałam, że na pewno się utopię. Nikt nie przyjdzie mi z pomocą. Dziki strach kazał mi dalej walczyć. Szamotałam się zaciekle. Znów wydostałam się na powierzchnię, łyknęłam z odrobiną powietrza spory haust wstrętnej wody i znów wciągnęła mnie głębia.

„To dlatego, że okłamałam mamę" — jęknęło we mnie.

Nagle poczułam, że coś ociera się o mnie. Dusząc się z braku powietrza, oślepła od wody i mułu, resztkami sił wczepiłam palce w długie kudły.

Bella... Wierne psisko. To była ona. Pracowicie mięsiła łapami wodę, postękując z wysiłku. Przestraszyłam się, że nie wystarczy jej sił na nas obydwie. Drugą ręką zaczęłam rozgarniać wodę. W ten sposób płynęłyśmy do brzegu. Był do niego spory kawałek. Uciekając przed Adelą, a potem szamocząc, oddaliłam się od niego znacznie. Trzymając się zbawczych kudłów, nie miałam odwagi puścić ich nawet wtedy, gdy zawadziłam kolanem o dno. Na uginających się nogach wyszłam z wody. Było mi niedobrze.

„Zawsze będę słuchać mamy — myślałam ze skruchą. — Jak to dobrze, że posłuchałam i zabrałam Bellę".

Poczciwe psisko zlizywało mi wodę z policzków, jakby rozumiało, co się wydarzyło. Nadbiegli chłopcy zaalarmowani przez Adelę.

— Czy Adela zbujała nas? Naprawdę tonęłaś? — dopytywali. Przestraszone dzieci przyglądały mi się podejrzliwie. A nieznośna Adela, chociaż trzęsła się jej broda, nie ustępowała:
— Więc umiesz pływać, czy nie?
— Zjemy kanapki i wracamy. A tobie nic nie dam — powiedziałam.
— Obejdzie się bez łaski — burknęła i odeszła.

Spałaszowaliśmy chleb z apetytem. Bella również otrzymała swoją porcję, sprawiedliwie odmierzoną, jak każde z nas. Zaczęliśmy odczuwać chłód.

— W wodzie cieplej. Wykąpiemy się jeszcze — zaproponował Bogdan.

Było mi wszystko jedno, co sobie o mnie pomyślą.

— Ja nie idę — oświadczyłam stanowczo. — Gdyby mnie Bella nie wyciągnęła, utopiłabym się. Więcej tu nie przyjdę. Róbcie, co chcecie, ale ja wolę słuchać mamy.

SMUTNY DZIEŃ

Siedzieliśmy we czwórkę za śmietnikiem. Bella z apetytem pożerała przyniesione przez Szymsiaka ochłapy. Pała przyglądał się jej żując zawzięcie skrawki gumy, z której chciał zrobić palantową piłkę. Jurek był naburmuszony, bo o coś tam pobił się z siostrą. Za karę Adela musiała siedzieć w domu, lecz Jurek też trochę oberwał.

— Nie lubię Adeli. Jest nieznośna — mówiłam do chłopców. — Powinniśmy ją zlekceważyć i nie bawić się z nią.

Pragnęłam, żeby przyznali mi rację, lecz Władek mruknął niechętnie:

— Że też wy, dziewczyny, kłócicie się o każde głupstwo.
— A wy to się nie kłócicie?
— Czasem. I nie tak. Wy to zaraz plotkujecie i w ogóle.

— Może nazwiesz mnie plotkarką?! — zawołałam dotknięta do żywego. — Już wiem, dlaczego bronisz Adeli. Bo ty...

— Bo co?

— Ty jesteś w niej zakochany — palnęłam. Wiedziałam, że obrażę go tym śmiertelnie.

— Coooś powiedziaaałaaa? — mruknął przez ściśnięte zęby.

Wołałam wziąć nogi za pas.

W klatce schodowej natknęłam się na dorożkarza objuczonego walizami i koszami, za nim postępowali Krysia i Zbyszek Bocianowscy.

— Kryśka! Zbyszek! — powitałam ich z radością.

Byli opaleni, jakby wyżsi, odświętnie ubrani, wiało od nich czymś nieznanym, obcością.

— Przyjdźcie na podwórze, pobawimy się — namawiałam, wstępując z nimi na schody.

Pan Bocianowski stał przed drzwiami mieszkania. Też był jakiś inny, opalony, szczuplejszy. Uśmiechnął się do mnie przyjaźnie.

— Później przyjdą. Muszą się umyć po podróży — tłumaczył.
— Dobrze — odpowiedziałam, choć paliłam się z niecierpliwości.

Myśmy nigdy nie wyjeżdżali na wakacje. Rodzice uważali, że w Jarotach jest zdrowy klimat, mamy przy domu ogród i to powinno wystarczyć. Lecz nam nie zawsze chciało się bawić w ogrodzie. Pragnęliśmy wyjechać tak samo jak Bocianowscy, którzy po powrocie z letniska mieli wiele do opowiadania. A my nic, tylko słuchaliśmy.

Poszłam także do domu. Mama znów powitała mnie łajaniem:

— Gdzie przepadasz cały dzień? Obiad dawno gotowy.
— Nie słyszałam, jak wołałaś. Siedzieliśmy za śmietnikiem.
— Przecież wiesz, że nie wolno tam się bawić. Niedobre dzieci. Ile razy trzeba wam powtarzać to samo. A Ogrodowczyka tam nie było?
— Był.
— To ananas. Ojciec leży chory, a ten bryka, zamiast matce pomóc — zrzędziła mama.

Nie wiedziałam, że Władka tato jest ciężko chory. Myjąc ręce zastanawiałam się nad rodziną Władka. Jego matkę widywałam dość często i nie mogę powiedzieć, żeby mi się podobała. Gdy tylko pokazaliśmy się koło mieszkania Ogrodowczyków, zaraz wychodziła na próg i kazała Władkowi wracać do domu. Nosiła stale jedną i tę samą suknię, miała czerwone do łokci ręce i ciemnoniebieskie węzły grubych żył na nogach. A mnie podobały się kobiety ładne i ładnie ubrane. Oczywiście, moja mama wydawała mi się najładniejszą i najlepszą na świecie. Nie wiedziałam, czy taką mamę jak mama Władka potrafiłabym kochać.

Ojciec Władka też nie był miły. Nie krzyczał na nas, gdy łobuzowaliśmy, lecz udawał, że zdejmuje pasek. Ponieważ nigdy nie byliśmy pewni, czy to tylko żarty, więc uciekaliśmy, aż się kurzyło. Nie widziałam, co prawda, żeby pasek był kiedy w robocie, a Władek przysięgał, że nigdy jeszcze nim nie dostał. Ale czy można było mu wierzyć?...

Wytarłam ręce i pomaszerowałam do jadalni. Stanowczo był to jeden z nieudanych dni. Mama podała do stołu znienawidzoną zupę kalafiorową, a na drugie gulasz z obrzydliwą kaszą gryczaną.

Dziobałam widelcem po talerzu wzdychając z rozpaczą. Na szczęście natarczywy dźwięk dzwonka przerwał obiad. Skwapliwie podbiegłam otworzyć drzwi. Jacyś dwaj starsi chłopcy w harcerskich mundurkach ukłonili mi się grzecznie. Rękawy bluz mieli usiane oznakami zdobytych sprawności.

— Czy jest ktoś dorosły w domu? — zapytał brunecik z śmiesznymi piegami na nosie.
— Jest. Jemy właśnie obiad.
— Przykro mi, że przeszkadzamy — wtrącił drugi.

Zaczerwieniłam się. Po co powiedziałam o tym obiedzie.

— Nie szkodzi. Mam zawołać mamę? — usiłowałam naprawić błąd.
— Kiedy my... nie chcemy przeszkadzać... — jąkali się. — My zaczekamy... Daj tylko mamusi ten zeszyt.

Wzięłam gruby brulion i wręczyłam go ojczymowi. Z niechęcią wziął go do ręki. Nie lubił, gdy mu przeszkadzano przy jedzeniu.

— Znowu żebranina — powiedział zirytowany. — Na jakie sposoby już się smarkacze biorą. Powiedz, że nic nie dam.

Zrobiło mi się nieprzyjemnie. Nie mogę przecież odprawić tych chłopców ode drzwi jak żebraków.

Ciekawiło mnie też, co jest w zeszycie. Weszłam do mojego pokoiku i z ciekawością otworzyłam brulion. Na pierwszej stronie, opatrzonej wielką pieczęcią, stwierdzano, że Janek Korbal i Wacek Niedzielski, harcerze z zastępu imienia Zawiszy Czarnego przy Państwowym Gimnazjum w Bydgoszczy, udają się na pieszą wycieczkę krajoznawczą. Kierownictwo szkoły prosi wszystkich o opiekę i okazywanie im pomocy materialnej, gdyż chłopcy nie mają żadnych funduszów. Na dalszych stronach figurowało mnóstwo nazwisk ofiarodawców z różnych miast. Z kartek zeszytu powiało na mnie niezwykłością, przygodą. „Jaki ojciec jest niewyrozumiały" — pomyślałam i zarazem ucieszyłam się, że mam własne groszaki. Wygrzebałam z szuflady niklową dwudziestogroszówkę i zaniosłam chłopcom wraz z zeszytem.

Brunecik podziękował mi grzecznie, ale jego towarzysz nie ukrywał rozczarowania. Owszem, ukłonił mi się, ale tak przesadnie nisko, jak... jak żebrak.