Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Dan Aykroyd – aktor, który dziś jest hollywoodzką sławą
Warren – detektyw, który dostrzega niewidoczne dla innych szczegóły
Kana – japońska badaczka, która tworzy klasyfikację różnych odmian samotności
Les Murray – wybitny poeta, dla którego dumnym symbolem autyzmu jest ptak emu
To tylko niektórzy bohaterowie najnowszej książki Daniela Tammeta Opowieści w spektrum składającej się z prawdziwych historii mężczyzn i kobiet w spektrum autyzmu.
Osoby te pochodzą z Anglii, Walii, Irlandii, Kanady, Australii, Stanów Zjednoczonych, Francji, Nigerii i Japonii. Zdobyły sławę w Hollywood, walczyły z przemocą na świecie, zrobiły doktorat z psychologii, zajmowały się polityką na szczeblu krajowym, rozwiązywały zagadki kryminalne, przeprowadziły operację chirurgiczną, wydały nowatorską powieść, nauczyły się widzieć uszami i mówić przy użyciu urządzenia komputerowego. Razem tworzą wyjątkowy zbiorowy portret neuroróżnorodności.
Skreślone przeze Daniela Tammeta portrety dziewięciu osób w spektrum autyzmu zaświadczają – każdy na swój własny sposób – o niezwykłej sile i pięknie wyobraźni autystycznej.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 338
UWAGA OD AUTORA
Książka ta dotyczy neuroróżnorodnej teraźniejszości, przeszłości i możliwych przyszłości, a opowiada o nich poprzez prawdziwe historie dziewięciorga mężczyzn i kobiet ze spektrum autyzmu. Osoby te pochodzą z Anglii, Walii, Irlandii, Kanady, Australii, Stanów Zjednoczonych, Francji, Nigerii i Japonii. Urodziły się w latach dziewięćdziesiątych, osiemdziesiątych, siedemdziesiątych, sześćdziesiątych, pięćdziesiątych i czterdziestych. Zdobyły sławę w Hollywood, walczyły z przemocą na świecie, zrobiły doktorat z psychologii, zajmowały się polityką na szczeblu krajowym, rozwiązały zagadkę zabójstwa, przeprowadziły operację chirurgiczną, wydały nowatorską powieść, nauczyły się widzieć uszami i mówić przy użyciu urządzenia komputerowego. Razem tworzą wyjątkowy zbiorowy portret neuroróżnorodności.
Gromadząc te historie, myślałem o tym, jak wielu lat potrzeba było, by dokonał się postęp medyczny i zaszły zmiany społeczne, dzięki którym projekt taki jak ten stał się możliwy. Specjaliści coraz częściej rozumieją autyzm nie w kategoriach zaburzenia, problemu do rozwiązania, ale jako naturalną różnicę poznawczą – o nieskończonej zmienności – występującą u 1–2 procent ogólnej populacji. Jednak jeszcze nie tak dawno temu osoby te uważane były za przedmiot niegodny literatury; jeśli już drukowano coś na ich temat, to często były to wykazy objawów w studium przypadku sporządzone przez lekarzy. Czytelnicy mogli więc odnieść wrażenie, iż osoby te nie odczuwają żywej nadziei i lęków, nie mają marzeń ani poczucia, że są do czegoś przeznaczone, a zatem że ich życie pozbawione jest głębi lub złożoności, niezbędnych do stworzenia historii o uniwersalnej wymowie. Oczywiście nie jest to przypadek odosobniony; w podobny sposób przez długi czas eliminowane lub marginalizowane były historie osób LGBT i osób czarnoskórych. Mimo że dzisiaj te i inne mniejszości czy zlekceważone wspólnoty znajdują swój głos oraz należne miejsce na półkach księgarskich, a luki w historiach osób neuroróżnorodnych powoli się zmniejszają, to jednak te luki wciąż tam są. Książka ta powstała właśnie po to, by jedną z nich wypełnić.
Już od dwudziestu lat opisuję historie osób, które postrzegają świat w radykalnie odmienny sposób (w tym moją własną historię). W ciągu tych lat moje pisarstwo ewoluowało poprzez różne gatunki – wspomnienia, esej, powieść, poezję, reportaż literacki – aby jak najlepiej uchwycić i wyjaśnić czytelnikom rozmaite aspekty doświadczenia neuroatypowego. Jestem niezmiernie wdzięczny wszystkim osobom, które powierzyły mi swoje historie i zaszczyciły mnie wiarą w to, że uda mi się znaleźć odpowiednią formę wyrazu i oddać im sprawiedliwość. Gdy próbuję odtwarzać ich życie na kartach tej książki, opieram się na rozległej bibliografii, dogłębnych wywiadach i własnej intuicji pisarskiej. Przy układaniu scen, artykułowaniu myśli i rekonstruowaniu dialogów moim celem jest ukazanie ludzi z krwi i kości, a nie karykatur. Dążę do ujawnienia ich wielowarstwowości oraz zdolności do rozwoju, zmiany i poszukiwania sensu. Mam nadzieję, że czasami udaje mi się pokazać te strony tych osób, których one same być może jeszcze nie dostrzegają lub nie rozumieją.
Opowieści w spektrum powstawały przez cztery lata – od 2019 do 2023 roku – i wymagały przeprowadzenia setek godzin wywiadów. Jako że był to czas pandemii COVID-19, te poruszające i pasjonujące rozmowy odbywały się drogą mailową lub przez komunikatory wideo – co zresztą, jak wiadomo, często jest wśród osób neuroróżnorodnych preferowanym sposobem komunikacji. Osoby, do których się zwracałem, wcześniej wspominały o swojej neuroatypowości w mediach, dzięki czemu w wielu przypadkach miałem w ogóle okazję o nich usłyszeć. Od samego początku, jeszcze na etapie wysłuchiwania, zadawania pytań i robienia notatek, moim celem było odtworzenie bogatych wewnętrznych światów, które osoby te opisywały tak dokładnie i sugestywnie (w związku z czym moja obecność w tych opowieściach, choć nie wszędzie jednakowa, musiała pozostać minimalna). Są to światy o wiele bogatsze od suchych i mdłych sprawozdań na temat umysłów osób ze spektrum, które wciąż ukazują się w druku, czy od tekstów bezwzględnie podporządkowanych neurotypowym wyobrażeniom o autyzmie i pisanych przy użyciu neurotypowych słów. Tam na przykład, gdzie artykuł naukowy wspominałby o „bardzo zawężonych, niezmiennych zainteresowaniach”, moi rozmówcy i rozmówczynie mówiły o swoich „fascynacjach”; tam, gdzie doniesienie prasowe podkreślałoby „ekscentryzm” neuroróżnorodnej osoby, ja dostrzegałem jej gotowość do odejścia od dyktowanych przez społeczeństwo reguł postępowania.
Unikając takich zubażających stereotypów i zrywając z przestarzałymi uprzedzeniami, skreślone przeze mnie portrety dziewięciu umysłów zaświadczają – każdy na swój własny sposób – o niezwykłej sile i pięknie wyobraźni autystycznej, a także o wspaniałej swobodzie, z jaką umysły te wiodą swoje życie.
VAUGHAN
– Oczywiście każde złamanie ma swoją specyfikę, swoją osobowość – powiedział Vaughan do stojącego obok stażysty, zatrzymując się przy jednym z łóżek na oddziale ortopedycznym South Health Campus. – Spójrzmy na przykład, z czym mamy do czynienia tutaj.
Starsza pacjentka ochoczo, jak na komendę, uniosła ramię w kierunku obu mężczyzn. Koścista kończyna i prześwitująca skóra potęgowały wrażenie zaawansowanego wieku, choć w rzeczywistości kobieta miała tylko pięć lat więcej od Vaughana – siedemdziesiąt dziewięć.
Vaughan przyjrzał się posiniaczonej ręce, ocenił obrażenie, zauważając pojawiające się co pewien czas drżenia. Wyczuł smutek tych opuszczonych palców; wyglądały tak przejmująco.
– Bardzo niefortunny upadek – wyjaśnił młodszemu koledze. – O tej porze roku zawsze mamy ich trochę. Ulegają im optymiści, którzy koniecznie chcą zażyć ruchu, myląc nasz tutejszy kwiecień z początkiem wiosny.
Chirurg stażysta wpatrywał się posępnie w chorą dłoń i nadgarstek.
– To w Calgary macie w ogóle coś takiego jak wiosna? – zapytał cicho. Mówił z amerykańskim akcentem.
Świeżo upieczeni chirurdzy – z każdym rokiem coraz młodsi – zjeżdżali się zewsząd, aby szkolić się pod okiem Vaughana, który słynął jako jeden z najlepszych chirurgów dłoni i nadgarstka na świecie.
– Gołoledź na parkingu – odezwała się pacjentka.
– Niewiele potrzeba – powiedział Vaughan. – Ma pani osteoporozę, jak się domyślam?
Kobieta uniosła się na łóżku, żeby lepiej słyszeć, co starszy chirurg powie do młodszego.
– Co pan o tym myśli?
– Złamanie dalszej nasady kości promieniowej.
– Ale radiografia w porządku – wtrącił Vaughan. Chciał sprawdzić Amerykanina.
– Owszem – odparł stażysta. – Tylko że złamania dalszej nasady kości promieniowej i kości łódeczkowatej czasami nie ujawniają się w radiografii.
– Bardzo dobrze. Co należy teraz zrobić?
– Tomografia komputerowa lub rezonans magnetyczny bez kontrastu celem wykluczenia lub potwierdzenia złamania.
W czasach, gdy Vaughan zaczynał, nie było rezonansu magnetycznego. Jego nauczyciele polegali jedynie na prześwietleniach rentgenowskich i badaniach fizycznych.
– Albo wkładamy ramię w gips i powtarzamy radiografię za dziesięć do czternastu dni.
W tym momencie głowa kobiety opadła na poduszkę, a lekarz i jego młody podopieczny skierowali do niej kilka uspokajających słów, po czym, rozmawiając już ciszej, opuścili salę.
Vaughan od dawna świetnie odnajdował się w formie nauczania, w której doświadczenie przekazywane jest w ten sposób, że lekarz prezentuje i analizuje na głos swoje procesy myślowe. Ta biegłość w życiu zawodowym osobliwie kontrastowała z życiem osobistym Vaughana, które od dawna było dalekie od ideału. Określenie „dalekie od ideału” sam uznałby jednak za gruby eufemizm. Czasami zastanawiał się, dlaczego nie istnieje żadna forma nauczania tego, jak być synem, ojcem, mężem lub nawet istotą ludzką. Przez całe życie nie miał innego wyjścia, jak przedstawiać się jako osoba neurotypowa (słowa tego, podobnie jak „rezonansu magnetycznego”, nie było w żadnym z jego podręczników uniwersyteckich i nauczył się go sam). Ale nie zawsze mu się to udawało. Jednak jego wytrzymałość opłaciła się i Vaughan doczekał zmian – w ciągu jego pięćdziesięcioletniej kariery postępy medycyny przeobraziły życie wielu osób, całkiem zaś niedawno jego własne samorozumienie.
Teraz, zbliżając się do zasłużonej emerytury, spoglądał wstecz na swoje życie i karierę, dokonywał bilansu i pozwalał prowadzić się wspomnieniom tam, dokąd chcą.
Gdyby miał żyć jeszcze raz, zostałby geografem. Całymi dniami rysowałby mapy, wijące się szlaki, rzeźbę terenu. Urodził się w dolinie, ale nie w Kanadzie, tylko w wiosce o nazwie Llangattock na południu Walii, gdzie skalisty krajobraz jest walijski do bólu, równie walijski jak jego nazwisko – Bowen. I choć rodzina Bowenów wyjechała, gdy był niemowlęciem, spowite mgłą wzgórza i stale zmieniające się światło wniknęły w jego jaźń i pozostały w niej na zawsze.
Vaughan pamiętał lepiej Walton-on-Thames, miasteczko na południe od Londynu, gdzie jego matka – gdy nagle została wdową po pastorze – znalazła pracę jako nauczycielka religii. Rodzina z walijskiej doliny w Anglii co prawda się zaaklimatyzowała, lecz bracia Bowenowie zwracali na siebie uwagę. Ich matka czasami mówiła coś, co w angielskich uszach brzmiało zabawnie. Sarkała „daro”, gdy coś jej upadło, a zamiast „well, well” z jej ust wychodziło coś, co brzmiało jak „dew dew”. Vaughan tak nie mówił. Miał swój własny sposób wyrażania się. W chwili gdy poszedł do podstawówki, potrafił tylko mamrotać i czerwienieć na twarzy, ale i tak szybko nauczył się, że jest półsierotą. Angielscy chłopcy nie uświadomili go ze złośliwości – zresztą być może ich walijscy odpowiednicy byliby okrutniejsi. Chłopcy w Walton po prostu chcieli się dowiedzieć, jak to jest nie mieć ojca. Niestety, Vaughan nie umiał zaspokoić ich ciekawości. Nigdy się nad tym nie zastanawiał. Paru starszych chłopców odczuwało nawet coś w rodzaju zazdrości i żalu, że sami nie stracili ojców – wyobrażali sobie, że ich rodziciele spuchnęli od ukąszenia pszczoły, spadli z klifu lub wpadli pod Rolls-Royce’a. Jakby chwała takiego zejścia mogła jakoś spłynąć na nich.
„Nie masz starego” – mówili – „więc przynajmniej nie natrze ci uszu ani nie zrobi czegoś jeszcze gorszego!”.
Pani Bowen wiedziała, jak utrzymać w ryzach klasę szkolną, w domu zaś umiała skarcić za dwoje. Musiała wykarmić i odziać czterech synów, a jej miłość wyrażała się w niekończących się poleceniach: „Ych a fi, idź umyj ręce! Dawaj tu swoje palto! Pójdziesz do ogrodu po miętę i jabłka!”. Z każdego szylinga pensji starała się zrobić jak najlepszy użytek.
Ponieważ na zabawki pieniędzy brakowało, Vaughan i jego bracia spędzali czas wolny, wędrując po mieście i otaczających je polach. Uwielbiał zapach powietrza po deszczu i trawy rozgniatanej pod stopami. We wspomnieniach świeci słońce, gdy chodzą wzdłuż torów przy stacji kolejowej w brązowiejącej trawie. Od braci różniło go to, że uwielbiał chodzić także po wielokilometrowych torowiskach. Kiedy był tam pierwszy raz – ponad sześćdziesiąt lat temu, gdy jego życie było tylko życiem, a jeszcze nie historią wartą opowiedzenia – obok przejechał pociąg parowy zmierzający do Londynu. Zachwycony Vaughan zatrzymał się przy torach i czekał, aż przejedzie następny. Wkrótce usłyszał trzask szyn, poczuł drżenie powietrza i zobaczył kształt lokomotywy, z której buchały kłęby białego dymu. Ten pociąg miał dla niego smak – smak dymu, rozgrzanego metalu i suchości w jego własnych ustach.
Mógłby tak tam stać w zachwycie cały dzień, aż skończyłyby się pociągi, ale przypomniał sobie, że w domu czekają mama z obiadem i kąpiel.
Z perspektywy czasu widział, że od tego wszystko się zaczęło: całe jego dalsze życie wynikało niejako z tego zetknięcia z pociągami – niezwykłego i podniecającego. Od tamtej pory zaczął sporządzać katalogi danych, klasyfikacje, podziały. Wiele popołudni i weekendów spędził w pobliżu stacji, spisując nazwy, liczby, rozmiary i konfiguracje kół w niewielkim notatniku, zawsze z tą samą radością, gdy zbliżał się znany, upajający dym i peron stawał się sceną doskonale wyreżyserowanego przedstawienia. Podczas gdy jęczały hamulce, rozlegał się gwizd i pasażerowie wysiadali lub wsiadali, on notował długopisem „Union Castle” w rubryce „Nazwa” i „16.04.61” w rubryce „Data”, a także numer lokomotywy – „35002” i jej układ kół – „4-6-2”.
Nauczył się ponadto odmierzać przestrzeń i czas w jednostkach przystanków i rozkładów jazdy.
Czasami, nabywszy bilety rodzinne po niezwykle okazyjnej cenie, matka zabierała chłopców na jednodniową wycieczkę do Southampton. „Pośpieszcie się” – krzyczała, gdy biegli z torbami po peronie – „bo nam pociąg odjedzie!”. Latem Bowenowie biegli z cięższymi torbami, kiedy Pembroke Coast Express miał przewieźć ich z Paddington w kierunku Swansea, gdzie na wzgórzu nad Zatoką Mumbles mieszkali dziadkowie. Podczas jazdy mijali ćwierćmilowe słupki stojące wzdłuż torów, a Vaughan, siedząc przy oknie, liczył sekundy od jednego słupka do następnego, aby obliczyć prędkość pociągu.
Zanim spotkał Anu – Anu Sharmę-Niwę, swoją psycholożkę w Calgary – właściwie nikomu nie mówił, że zdecydował się na studia medyczne w Edynburgu między innymi dlatego, że wiązało się to z częstym przemierzaniem kraju Latającym Szkotem. Taki pociąg – to dopiero było coś! Jazda zawsze okazywała się szybka i wygodna. Wsiadał o dziesiątej rano na stacji King’s Cross, a po drodze był tylko jeden przystanek w Newcastle. Rozsiadał się, chłonął jednostajny szum silnika Diesla i patrzył, jak krajobraz w oknie przetacza się z prędkością 150 kilometrów na godzinę.
Anu, którą znalazł w internecie w 2012 roku, gdy rozpadło się jego trzydziestoczteroletnie małżeństwo, okazała się godną następczynią Franka, u którego leczył się po rozpadzie swojego pierwszego małżeństwa w latach siedemdziesiątych. Słuchała pilnie, gdy Vaughan, sesja po sesji, opowiadał jej o pociągach i wszystkich innych sprawach, aż wreszcie znalazła słowa – w czasach Franka nieznane lub nieużywane – aby wyjaśnić, że Vaughan jest sawantem i że jego profesja idealnie do niego pasuje. „Autyzm?” – powtórzył, siedząc po raz pierwszy od dziesięcioleci po stronie biurka przeznaczonej dla pacjentów. Autyzm: poważne zaburzenie psychiczne, które uniemożliwia dzieciom funkcjonowanie w społeczeństwie. Tyle dowiedział się podczas swoich studiów medycznych na początku lat siedemdziesiątych. Jakże myliły się te podręczniki! Jakże głęboko się myliły!
W taki oto sposób, w wieku sześćdziesięciu trzech lat, odkrył w sobie ten wiele wyjaśniający autyzm, ten sawantyzm. Od tamtej pory sporo zrozumiał, sporo o sobie się dowiedział i nabrał pewności siebie.
Dzięki temu dziesięć lat po sesjach z Anu mógł znów wszystko opowiedzieć młodemu mężczyźnie o imieniu Daniel, korespondując z nim ze swobodą i powierzając mu wszelkiego rodzaju szczegóły, które nigdy wcześniej nie wyszły poza gabinet psychologiczny. Rzeczony Daniel Tammet okazał się bowiem nie tylko pisarzem, ale również kimś, kogo lekarze nazywają „autystycznym sawantem”. Pisarz rozumiał rzeczy, których nie rozumieli inni. Vaughan cieszył się, że jego własna historia znajdzie się w książce. Być może po lekturze jego była żona, z którą pozostawał w przyjaznych stosunkach, lepiej zrozumie tego niekiedy nieporadnego, milczącego i irytującego mężczyznę, który kochał ją tak, jak umiał najlepiej, w ciągu wspólnie przeżytych lat.
Lat, które przeminęły z prędkością życia.
Dzień po obchodzie na oddziale ortopedycznym Vaughan i amerykański stażysta włożyli fartuchy, rękawice i maski, a potem zajęli stanowiska przy stole operacyjnym. Amerykanin obserwował w milczeniu, jak Vaughan przeprowadza operację. Gesty starszego chirurga były zręczne i pełne wdzięku. Pacjentka została poddana narkozie, a chirurdzy i pielęgniarka nie wymieniali zbędnych, rozpraszających uwag. Maski i łagodna, klasyczna muzyka dobrze wpływały na koncentrację Vaughana.
Miał pochyloną głowę i wytężony wzrok, a cała jego uwaga skupiała się na nieruchomej dłoni pacjentki. Jeszcze rano operował młode, muskularne przedramię, które przez lata uderzało, serwowało i ścinało piłki tenisowe; teraz miał przed sobą zesztywniały z powodu artretyzmu kciuk kobiety w średnim wieku. W miejscu, gdzie dokonał cięcia, między warstwami skóry i tłuszczu ukazał mu się staw podstawny. Był to widok dobrze mu znany, gdyż krew i kości nigdy nie budziły w nim obrzydzenia; przeciwnie, fascynowała go złożona sieć nerwów, tętnic i tkanek, wszystkie te niewidoczne wewnętrzne części, od których zależy widoczna powierzchnia ciała. Jakież to piękne i zmyślne twory natury, te struny skrzypiec nazywane ścięgnami! Kości nadgarstka przybierają zaś kształty łodzi (kość łódeczkowata), półksiężyca (kość księżycowata), piramidy (kość trójgraniasta) – a to zaledwie trzy z dwudziestu siedmiu kości ludzkiej ręki. Umiał zobaczyć okiem umysłu, w trzech wymiarach, każdą z tych kosteczek, każde wiązadło i każdy mięsień, a także wprawiające je w ruch iskry elektryczne oraz karmiące je szkarłatne nici.
– Widzi pan tę powierzchnię stawu? – powiedział Vaughan do Amerykanina, wyjmując jeden po drugim kawałki kości. – To artretyzm.
– O, widzi pan, chrząstka prawie cała się starła – dodał po chwili.
Następnie zwrócił się do pielęgniarki:
– Poproszę wyciąg.
I znów do Amerykanina:
– Teraz otworzę kanał w kości czworobocznej większej.
Powtarzał teraz czynność, którą dopiero co wykonał w swojej wyobraźni. Wwiercał się głęboko w staw. Tuż obok, pomiędzy kleszczami, skalpelami i nożycami, lśnił implant, który miał zastąpić zniszczoną kość pacjentki. Był wykonany z tytanu – metalu twardego, ale lekkiego i plastycznego, a przede wszystkim w zasadzie niełamliwego.
Operacja trwała nieco ponad godzinę i zakończyła się pełnym sukcesem. Vaughan zdjął fartuch, namydlił ręce i szeroko się uśmiechnął. Ledwie opuścił salę operacyjną, a zobaczył idącą w jego stronę kobietę z jakąś kartką. Gdy powiedziała, że chodzi o harmonogram, skinął głową, choć bardziej dla ukrycia zakłopotania niż żeby cokolwiek potwierdzić. Kobieta wręczyła mu kartkę, zrobiła w tył zwrot i skierowała się do swojego biura. Dopiero wtedy zdał sobie sprawę, że była to jego szpitalna asystentka, z którą współpracuje od dwudziestu kilku lat, i poczerwieniał na twarzy ze wstydu. Już od jakiegoś czasu starał się zapamiętać jej fryzurę i wygodne bluzy, które zwykle nosiła, ale wszystko nadaremno. Dobrze, że pracują razem na tyle długo, by była w stanie zrozumieć jego zachowanie. Od najwcześniejszego dzieciństwa miał fatalną pamięć do twarzy. Swoją asystentkę zawsze wyobrażał sobie siedzącą pilnie przy biurku lub zajętą rozmowami telefonicznymi. Gdy była bez biurka i na dodatek chodziła, nie rozpoznawał jej wcale.
Czasami zastanawiał się, czy tak samo było z jego dziadkiem, jeśli chodzi o tę prawie całkowitą niezdolność rozpoznawania wyrazów twarzy.
Pod względem fizycznym nie występowało między Vaughanem a ojcem jego matki wielkie podobieństwo. Zapamiętał go jako bardzo niskiego mężczyznę o krzywych nogach (nabyte później medyczne wykształcenie kazało mu zdiagnozować krzywicę). Po dziadku odziedziczył raczej jego niezwykły umysł. Wyobraźnię geometryczną wykształconego geodety. Smykałkę do liczb bystrego sklepikarza. Zmysł dokładnej obserwacji. Ale nie od razu zdał sobie z tego sprawę. John Sydenham Richards ze Swansea, znany w swoich stronach jako JSR lub po prostu jako „papa” dla swoich wnuków, był już starym mężczyzną, w czasach gdy Bowenowie przyjeżdżali do dziadków na letnie wakacje. Wyróżniał się na tle miejscowych, był podporą lokalnej wspólnoty: jego nazwisko, Richards, dało trzeci człon nazwie hurtowni handlowej „Manning, Martin i Richards”, która miała siedzibę na Union Street. Jej slogan brzmiał: „Maty, okładziny i dywany”. Firma handlowała także linoleum, wyżymaczkami, odkurzaczami, farbami i ubraniami. Sporządzanie inwentarzy było dla Richardsa, dyrektora, tym samym, czym zapisywanie pociągów i medycyna miały się stać dla jego wnuka.
Vaughan dostrzegł te powiązania względnie niedawno, gdy jeszcze w Wielkiej Brytanii brat pokazał mu jeden z licznych zachowanych dzienników dziadka. Ten pochodził z roku 1939. Rozmiarami przypominał niewielką książeczkę i był wypełniony starannym, energicznym pismem odręcznym. Na każdej stronie zanotowana była nie tylko data, ale i dokładna godzina. Brat Vaughana otworzył dziennik losowo na dniu 18 lipca, pod którą to datą znajdowały się osobne wpisy z godzin 8:30, 9:15, 12:50, 15:23, 15:30, 16:45, 18:32, 18:34, 18:35, 18:37, 18:38, 18:40, 19:00, 19:10 i 19:30.
Dnia 18 lipca 1939 roku jego dziadek wraz z żoną May rozpoczynał wakacje w norweskim Bergen.
„16:45. Port w Bergen. Na statek płynący do Anglii ładowanych jest mnóstwo ryb. Wydaje się, że wszystkie samochody stojące na redzie są amerykańskie. Kontrola celna w drewnianym budynku. Przespacerowaliśmy po nabrzeżu do Hotelu Rosenkrants”, zapisał.
– Czytaj dalej – powiedział brat Vaughana niemal szeptem. – Papa wszystko liczył!
„Pokój nr 209. Szafy na stroje damskie i męskie. Salon. 3 kanapy. Biurko. 3 stoliki. 2 fotele. 2 krzesła. 1 taboret. Telefon. Kredens. 19 żarówek. 2 lampy do czytania. Przybory do szycia. 3 grzejniki. 2 dwuosobowe łóżka. Łazienka. Umywalnia. Toaleta (WC). 4 szklanki. 6 ręczników”.
We wpisie z następnego dnia, z godziny 18:32, dziadek opisywał jazdę „Fløibanen, czyli kolejką linową”, gdzie poznał turystkę z Australii i zapytał ją o nazwisko, nazwisko panieńskie, zawód oraz adres (Freida Moyle z domu Walker, specjalistka od biurowych maszyn obliczeniowych, 20 Queen Street, Melbourne). Następnie zanotował: „Widok na Bergen piękny”, po czym uwiecznił ceny biletów: „1,50 Kr w tę i z powrotem. 3,00 Kr za dwie osoby”.
Gdyby nie te dzienniki, które trafiły w ręce jego brata, Vaughan niczego by się nie dowiedział o życiu wewnętrznym własnego dziadka – ani o tym, że łączyło ich znacznie więcej niż pokrewieństwo.
Myślał także o ojcu dziadka, który rozkręcił rodzinny biznes w latach siedemdziesiątych XIX wieku. Pradziadek Vaughana przeprowadził się z wiejskiej osady do Swansea, gdzie założył hurtownię artykułów spożywczych. Za sprawą ojca, a potem przedsiębiorczego syna nazwisko Richards rozbrzmiewało chwałą w kupieckiej historii miasta przez sto lat. Vaughan sądził, że pewne cechy autystyczne – skupienie na celu, przykładanie wielkiej wagi do szczegółów, wzloty wyobraźni – mogły przyczynić się do pomyślności rodziny.
Jego matka nie odziedziczyła osobliwego umysłu po swoim ojcu. Vaughan miał wrażenie, że więcej Richardsa było w nim samym niż w najstarszej córce dziadka. Jego matka była gadatliwą kobietą, zawsze dobrze się czuła ze sobą i innymi ludźmi; nie lubiła przebywać sama. Niewykluczone, że introwertyzm i przenikliwe spojrzenie syna ją onieśmielały. Mimo gadatliwości, nigdy przed nim się nie otwierała. A być może otwierała się lub próbowała, lecz on po prostu tego nie odczytał.
Za dziecka czasami pragnął, aby złagodziła jego cierpienie i wewnętrzne zagubienie jakimś trafnym zdaniem. Pragnął, aby rozjaśniła mu wszystko w głowie, żeby łatwiej mu się oddychało. Były to jednak czasy temu niesprzyjające; w latach pięćdziesiątych i wczesnych sześćdziesiątych mało kto mówił o swoich uczuciach. Czasem słyszało się o tym w plotkach. Jednak wówczas język poddany był ścisłemu nadzorowi. Zawsze pilnowało się języka, ważyło każde słowo.
Gdy Vaughan skończył dziewięć lat, dystans między nim i matką jeszcze bardziej się powiększył. Został posłany do szkoły z internatem dla chłopców bez ojców położonej w Hertfordshire. Spędzał tam każdy rok szkolny, miesiąc za miesiącem, dopóki w wieku osiemnastu lat nie zaczął studiów w Edynburgu; do domu rodzinnego powracał tylko na letnie wakacje.
Pewnego lata po przyjeździe zastał dom pusty. Miał wtedy dwanaście, może trzynaście lat. W Walton-on-Thames wakacje jeszcze się nie zaczęły, więc udał się do szkoły, w której uczyła jego matka. Ta odeszła od tablicy i kazała mu zaczekać w sali, gdzie dzieci piekły chleb w ramach zajęć z ekonomii domowej. Był już dość wysoki, a przy tym szczupły, nosił długą grzywkę i miał błyszczące oczy. Dziewczęta spoglądały na niego i uśmiechały się, gdy dołączył do nich, by ugniatać ciasto. Nie musiał korzystać z przepisu. Często pomagał matce w kuchni. Piekła wspaniałe tradycyjne walijskie ciasta teisen lap – słodkie i bardzo maślane, z mnóstwem rodzynek. Stojąc obok niej przy stole, patrzył, jak mąka prószy niczym śnieg. Ona mówiła: „Podaj trzepaczkę”, a potem: „Podaj szpatułkę”, a on czym prędzej podawał jej jedno, a potem drugie. Słuchał rytmicznego stukania misy do mieszania ciasta. Smakował go na surowo. Czuł się kimś ważnym, jak w te niedziele, gdy rozcinał skórkę puddingu ryżowego.
Ten zapach pieczonego w klasie chleba: ciepły, domowy, swojski. Jego wspomnienie prześladowało go wiele tygodni później, gdy zbliżał się semestr zimowy. Nawet myśl o tym, że wsiądzie do pociągu na stacji Waterloo, nie mogła go ani trochę pocieszyć. Jakże nienawidził swojej szkoły, jej chłodnych wspólnych sypialni i jeszcze chłodniejszych wychowawców w internacie, nauczycieli przynudzających całymi godzinami, nauki strzelania do tarczy. Nie wspominając o okrutnych karach cielesnych. Podczas wizyt w domu rodzinnym oczywiście o niczym nie wspominał. Dopiero jako dorosły, zbliżający się do trzydziestki mężczyzna Vaughan zaczął opowiadać o tym, co przeszedł, zwierzając się lekarzowi w kanadyjskim szpitalu, gdzie pracował po emigracji. Wcześniej sądził, że w jakiś sposób sobie na to zasłużył; czuł zresztą, że te przeżycia były zbyt wstydliwe, by wolno było o nich opowiadać.
Zanim poznał owego lekarza – któremu na imię było Frank – nie miał odwagi zwracać się do mężczyzn po imieniu. Regułą był „pan”, „profesor”, a później „doktor”. „Doktorze Bowen?”, „Tak, doktorze Green?” lub „Tak, doktorze Smith?”. A jeśli chodzi o zwracanie się po imieniu do własnej matki – nigdy by sobie na to nie pozwolił!
– Vaughan, mów mi Frank – przywitał się przyjaźnie lekarz. To był rok 1976, jeśli dobrze pamięta. W tym roku i w następnych latach Frank wyprowadzał Vaughana z najmroczniejszych rewirów jego umysłu, tak jak lata później robiła to Anu.
Do dziś odczuwa żal, że stracił kontakt z Frankiem po przeprowadzce do innego miasta. Nigdy nie umiał podtrzymywać kontaktów, zapytać, co u innych słychać. O śmierci lekarza dowiedział się w 2004 roku z nekrologu opublikowanego w internecie wiele lat wcześniej. W 2004 roku mógłby zadzwonić do swojej matki w Anglii, by przekazać jej tę wiadomość. „Pamiętasz Franka? Doktora Franka Coburna?”. Ale byłoby to daremne. Matka miała już wtedy poważne kłopoty z pamięcią.
To wspomnienie o cieście z rodzynkami robionym przez matkę. Skąd mu się nagle wzięło? I dlaczego przywiodło mu na myśl złe traktowanie w szkole z internatem? Łyżka i szpatułka. Nauczyciele. Łagodne spojrzenie Franka.
Vaughan zawsze miał talent manualny – potrafił, pozbierawszy kawałki rozbitej wazy, cierpliwie ją posklejać, albo złożyć czyjąś rękę kostka po kostce. Ale fragmenty umysłu? To zupełnie co innego, coś znacznie trudniejszego do pojęcia i poskładania.