Opowieści w spektrum. Dziewięć historii osób, które odkryły swój autyzm - Daniel Tammet - ebook

Opowieści w spektrum. Dziewięć historii osób, które odkryły swój autyzm ebook

Daniel Tammet

0,0
49,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Dan Aykroyd – aktor, który dziś jest hollywoodzką sławą

Warren – detektyw, który dostrzega niewidoczne dla innych szczegóły

Kana – japońska badaczka, która tworzy klasyfikację różnych odmian samotności

Les Murray – wybitny poeta, dla którego dumnym symbolem autyzmu jest ptak emu

To tylko niektórzy bohaterowie najnowszej książki Daniela Tammeta Opowieści w spektrum składającej się z prawdziwych historii mężczyzn i kobiet w spektrum autyzmu.

Osoby te pochodzą z Anglii, Walii, Irlandii, Kanady, Australii, Stanów Zjednoczonych, Francji, Nigerii i Japonii. Zdobyły sławę w Hollywood, walczyły z przemocą na świecie, zrobiły doktorat z psychologii, zajmowały się polityką na szczeblu krajowym, rozwiązywały zagadki kryminalne, przeprowadziły operację chirurgiczną, wydały nowatorską powieść, nauczyły się widzieć uszami i mówić przy użyciu urządzenia komputerowego. Razem tworzą wyjątkowy zbiorowy portret neuroróżnorodności.

Skreślone przeze Daniela Tammeta portrety dziewięciu osób w spektrum autyzmu zaświadczają – każdy na swój własny sposób – o niezwykłej sile i pięknie wyobraźni autystycznej.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 338

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Co­py­ri­ght © Co­per­ni­cus Cen­ter Press, 2024 Co­py­ri­ght © 2024 by Da­niel Tam­met. All ri­ghts re­se­rved.
Ty­tuł ory­gi­nalnyNine Minds. In­ner Li­ves on the Spec­trum
Kon­sul­ta­cja me­ry­to­rycznaIza­bela Hni­dziuk-Mach­nica
Re­dak­cja ję­zy­kowaŁu­kasz Pod­górni
Pro­jekt okładki i stron ty­tu­ło­wychMi­chał Du­ława
SkładMo­nika Drob­nik-Sło­ciń­ska / mo­ni­ka­imar­cin.com
Opieka re­dak­cyjnaSo­nia Kmie­cik
ISBN 978-83-7886-807-1
Wy­da­nie I
Kra­ków 2024
Wy­dawca: Co­per­ni­cus Cen­ter Press Sp. z o.o. pl. Szcze­pań­ski 8, 31-011 Kra­ków tel. (+48) 12 448 14 12, 500 839 467 e-mail: re­dak­[email protected]
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

UWAGA OD AU­TORA

Książka ta do­ty­czy neu­ro­róż­no­rod­nej te­raź­niej­szo­ści, prze­szło­ści i moż­li­wych przy­szło­ści, a opo­wiada o nich po­przez praw­dziwe hi­sto­rie dzie­wię­ciorga męż­czyzn i ko­biet ze spek­trum au­ty­zmu. Osoby te po­cho­dzą z An­glii, Wa­lii, Ir­lan­dii, Ka­nady, Au­stra­lii, Sta­nów Zjed­no­czo­nych, Fran­cji, Ni­ge­rii i Ja­po­nii. Uro­dziły się w la­tach dzie­więć­dzie­sią­tych, osiem­dzie­sią­tych, sie­dem­dzie­sią­tych, sześć­dzie­sią­tych, pięć­dzie­sią­tych i czter­dzie­stych. Zdo­były sławę w Hol­ly­wood, wal­czyły z prze­mocą na świe­cie, zro­biły dok­to­rat z psy­cho­lo­gii, zaj­mo­wały się po­li­tyką na szcze­blu kra­jo­wym, roz­wią­zały za­gadkę za­bój­stwa, prze­pro­wa­dziły ope­ra­cję chi­rur­giczną, wy­dały no­wa­tor­ską po­wieść, na­uczyły się wi­dzieć uszami i mó­wić przy uży­ciu urzą­dze­nia kom­pu­te­ro­wego. Ra­zem two­rzą wy­jąt­kowy zbio­rowy por­tret neu­ro­róż­no­rod­no­ści.

Gro­ma­dząc te hi­sto­rie, my­śla­łem o tym, jak wielu lat po­trzeba było, by do­ko­nał się po­stęp me­dyczny i za­szły zmiany spo­łeczne, dzięki któ­rym pro­jekt taki jak ten stał się moż­liwy. Spe­cja­li­ści co­raz czę­ściej ro­zu­mieją au­tyzm nie w ka­te­go­riach za­bu­rze­nia, pro­blemu do roz­wią­za­nia, ale jako na­tu­ralną róż­nicę po­znaw­czą – o nie­skoń­czo­nej zmien­no­ści – wy­stę­pu­jącą u 1–2 pro­cent ogól­nej po­pu­la­cji. Jed­nak jesz­cze nie tak dawno temu osoby te uwa­żane były za przed­miot nie­godny li­te­ra­tury; je­śli już dru­ko­wano coś na ich te­mat, to czę­sto były to wy­kazy ob­ja­wów w stu­dium przy­padku spo­rzą­dzone przez le­ka­rzy. Czy­tel­nicy mo­gli więc od­nieść wra­że­nie, iż osoby te nie od­czu­wają ży­wej na­dziei i lę­ków, nie mają ma­rzeń ani po­czu­cia, że są do cze­goś prze­zna­czone, a za­tem że ich ży­cie po­zba­wione jest głębi lub zło­żo­no­ści, nie­zbęd­nych do stwo­rze­nia hi­sto­rii o uni­wer­sal­nej wy­mo­wie. Oczy­wi­ście nie jest to przy­pa­dek od­osob­niony; w po­dobny spo­sób przez długi czas eli­mi­no­wane lub mar­gi­na­li­zo­wane były hi­sto­rie osób LGBT i osób czar­no­skó­rych. Mimo że dzi­siaj te i inne mniej­szo­ści czy zlek­ce­wa­żone wspól­noty znaj­dują swój głos oraz na­leżne miej­sce na pół­kach księ­gar­skich, a luki w hi­sto­riach osób neu­ro­róż­no­rod­nych po­woli się zmniej­szają, to jed­nak te luki wciąż tam są. Książka ta po­wstała wła­śnie po to, by jedną z nich wy­peł­nić.

Już od dwu­dzie­stu lat opi­suję hi­sto­rie osób, które po­strze­gają świat w ra­dy­kal­nie od­mienny spo­sób (w tym moją wła­sną hi­sto­rię). W ciągu tych lat moje pi­sar­stwo ewo­lu­owało po­przez różne ga­tunki – wspo­mnie­nia, esej, po­wieść, po­ezję, re­por­taż li­te­racki – aby jak naj­le­piej uchwy­cić i wy­ja­śnić czy­tel­ni­kom roz­ma­ite aspekty do­świad­cze­nia neu­ro­aty­po­wego. Je­stem nie­zmier­nie wdzięczny wszyst­kim oso­bom, które po­wie­rzyły mi swoje hi­sto­rie i za­szczy­ciły mnie wiarą w to, że uda mi się zna­leźć od­po­wied­nią formę wy­razu i od­dać im spra­wie­dli­wość. Gdy pró­buję od­twa­rzać ich ży­cie na kar­tach tej książki, opie­ram się na roz­le­głej bi­blio­gra­fii, do­głęb­nych wy­wia­dach i wła­snej in­tu­icji pi­sar­skiej. Przy ukła­da­niu scen, ar­ty­ku­ło­wa­niu my­śli i re­kon­stru­owa­niu dia­lo­gów moim ce­lem jest uka­za­nie lu­dzi z krwi i ko­ści, a nie ka­ry­ka­tur. Dążę do ujaw­nie­nia ich wie­lo­war­stwo­wo­ści oraz zdol­no­ści do roz­woju, zmiany i po­szu­ki­wa­nia sensu. Mam na­dzieję, że cza­sami udaje mi się po­ka­zać te strony tych osób, któ­rych one same być może jesz­cze nie do­strze­gają lub nie ro­zu­mieją.

Opo­wie­ści w spek­trum po­wsta­wały przez cztery lata – od 2019 do 2023 roku – i wy­ma­gały prze­pro­wa­dze­nia se­tek go­dzin wy­wia­dów. Jako że był to czas pan­de­mii CO­VID-19, te po­ru­sza­jące i pa­sjo­nu­jące roz­mowy od­by­wały się drogą ma­ilową lub przez ko­mu­ni­ka­tory wi­deo – co zresztą, jak wia­domo, czę­sto jest wśród osób neu­ro­róż­no­rod­nych pre­fe­ro­wa­nym spo­so­bem ko­mu­ni­ka­cji. Osoby, do któ­rych się zwra­ca­łem, wcze­śniej wspo­mi­nały o swo­jej neu­ro­aty­po­wo­ści w me­diach, dzięki czemu w wielu przy­pad­kach mia­łem w ogóle oka­zję o nich usły­szeć. Od sa­mego po­czątku, jesz­cze na eta­pie wy­słu­chi­wa­nia, za­da­wa­nia py­tań i ro­bie­nia no­ta­tek, moim ce­lem było od­two­rze­nie bo­ga­tych we­wnętrz­nych świa­tów, które osoby te opi­sy­wały tak do­kład­nie i su­ge­styw­nie (w związku z czym moja obec­ność w tych opo­wie­ściach, choć nie wszę­dzie jed­na­kowa, mu­siała po­zo­stać mi­ni­malna). Są to światy o wiele bo­gat­sze od su­chych i mdłych spra­woz­dań na te­mat umy­słów osób ze spek­trum, które wciąż uka­zują się w druku, czy od tek­stów bez­względ­nie pod­po­rząd­ko­wa­nych neu­ro­ty­po­wym wy­obra­że­niom o au­ty­zmie i pi­sa­nych przy uży­ciu neu­ro­ty­po­wych słów. Tam na przy­kład, gdzie ar­ty­kuł na­ukowy wspo­mi­nałby o „bar­dzo za­wę­żo­nych, nie­zmien­nych za­in­te­re­so­wa­niach”, moi roz­mówcy i roz­mów­czy­nie mó­wiły o swo­ich „fa­scy­na­cjach”; tam, gdzie do­nie­sie­nie pra­sowe pod­kre­śla­łoby „eks­cen­tryzm” neu­ro­róż­no­rod­nej osoby, ja do­strze­ga­łem jej go­to­wość do odej­ścia od dyk­to­wa­nych przez spo­łe­czeń­stwo re­guł po­stę­po­wa­nia.

Uni­ka­jąc ta­kich zu­ba­ża­ją­cych ste­reo­ty­pów i zry­wa­jąc z prze­sta­rza­łymi uprze­dze­niami, skre­ślone przeze mnie por­trety dzie­wię­ciu umy­słów za­świad­czają – każdy na swój wła­sny spo­sób – o nie­zwy­kłej sile i pięk­nie wy­obraźni au­ty­stycz­nej, a także o wspa­nia­łej swo­bo­dzie, z jaką umy­sły te wiodą swoje ży­cie.

VAU­GHAN

– Oczy­wi­ście każde zła­ma­nie ma swoją spe­cy­fikę, swoją oso­bo­wość – po­wie­dział Vau­ghan do sto­ją­cego obok sta­ży­sty, za­trzy­mu­jąc się przy jed­nym z łó­żek na od­dziale or­to­pe­dycz­nym So­uth He­alth Cam­pus. – Spójrzmy na przy­kład, z czym mamy do czy­nie­nia tu­taj.

Star­sza pa­cjentka ocho­czo, jak na ko­mendę, unio­sła ra­mię w kie­runku obu męż­czyzn. Ko­ści­sta koń­czyna i prze­świ­tu­jąca skóra po­tę­go­wały wra­że­nie za­awan­so­wa­nego wieku, choć w rze­czy­wi­sto­ści ko­bieta miała tylko pięć lat wię­cej od Vau­ghana – sie­dem­dzie­siąt dzie­więć.

Vau­ghan przyj­rzał się po­si­nia­czo­nej ręce, oce­nił ob­ra­że­nie, za­uwa­ża­jąc po­ja­wia­jące się co pe­wien czas drże­nia. Wy­czuł smu­tek tych opusz­czo­nych pal­ców; wy­glą­dały tak przej­mu­jąco.

– Bar­dzo nie­for­tunny upa­dek – wy­ja­śnił młod­szemu ko­le­dze. – O tej po­rze roku za­wsze mamy ich tro­chę. Ule­gają im opty­mi­ści, któ­rzy ko­niecz­nie chcą za­żyć ru­chu, my­ląc nasz tu­tej­szy kwie­cień z po­cząt­kiem wio­sny.

Chi­rurg sta­ży­sta wpa­try­wał się po­sęp­nie w chorą dłoń i nad­gar­stek.

– To w Cal­gary ma­cie w ogóle coś ta­kiego jak wio­sna? – za­py­tał ci­cho. Mó­wił z ame­ry­kań­skim ak­cen­tem.

Świeżo upie­czeni chi­rur­dzy – z każ­dym ro­kiem co­raz młodsi – zjeż­dżali się ze­wsząd, aby szko­lić się pod okiem Vau­ghana, który sły­nął jako je­den z naj­lep­szych chi­rur­gów dłoni i nad­garstka na świe­cie.

– Go­ło­ledź na par­kingu – ode­zwała się pa­cjentka.

– Nie­wiele po­trzeba – po­wie­dział Vau­ghan. – Ma pani oste­opo­rozę, jak się do­my­ślam?

Ko­bieta unio­sła się na łóżku, żeby le­piej sły­szeć, co star­szy chi­rurg po­wie do młod­szego.

– Co pan o tym my­śli?

– Zła­ma­nie dal­szej na­sady ko­ści pro­mie­nio­wej.

– Ale ra­dio­gra­fia w po­rządku – wtrą­cił Vau­ghan. Chciał spraw­dzić Ame­ry­ka­nina.

– Ow­szem – od­parł sta­ży­sta. – Tylko że zła­ma­nia dal­szej na­sady ko­ści pro­mie­nio­wej i ko­ści łó­decz­ko­wa­tej cza­sami nie ujaw­niają się w ra­dio­gra­fii.

– Bar­dzo do­brze. Co na­leży te­raz zro­bić?

– To­mo­gra­fia kom­pu­te­rowa lub re­zo­nans ma­gne­tyczny bez kon­tra­stu ce­lem wy­klu­cze­nia lub po­twier­dze­nia zła­ma­nia.

W cza­sach, gdy Vau­ghan za­czy­nał, nie było re­zo­nansu ma­gne­tycz­nego. Jego na­uczy­ciele po­le­gali je­dy­nie na prze­świe­tle­niach rent­ge­now­skich i ba­da­niach fi­zycz­nych.

– Albo wkła­damy ra­mię w gips i po­wta­rzamy ra­dio­gra­fię za dzie­sięć do czter­na­stu dni.

W tym mo­men­cie głowa ko­biety opa­dła na po­duszkę, a le­karz i jego młody pod­opieczny skie­ro­wali do niej kilka uspo­ka­ja­ją­cych słów, po czym, roz­ma­wia­jąc już ci­szej, opu­ścili salę.

Vau­ghan od dawna świet­nie od­naj­do­wał się w for­mie na­ucza­nia, w któ­rej do­świad­cze­nie prze­ka­zy­wane jest w ten spo­sób, że le­karz pre­zen­tuje i ana­li­zuje na głos swoje pro­cesy my­ślowe. Ta bie­głość w ży­ciu za­wo­do­wym oso­bli­wie kon­tra­sto­wała z ży­ciem oso­bi­stym Vau­ghana, które od dawna było da­le­kie od ide­ału. Okre­śle­nie „da­le­kie od ide­ału” sam uznałby jed­nak za gruby eu­fe­mizm. Cza­sami za­sta­na­wiał się, dla­czego nie ist­nieje żadna forma na­ucza­nia tego, jak być sy­nem, oj­cem, mę­żem lub na­wet istotą ludzką. Przez całe ży­cie nie miał in­nego wyj­ścia, jak przed­sta­wiać się jako osoba neu­ro­ty­powa (słowa tego, po­dob­nie jak „re­zo­nansu ma­gne­tycz­nego”, nie było w żad­nym z jego pod­ręcz­ni­ków uni­wer­sy­tec­kich i na­uczył się go sam). Ale nie za­wsze mu się to uda­wało. Jed­nak jego wy­trzy­ma­łość opła­ciła się i Vau­ghan do­cze­kał zmian – w ciągu jego pięć­dzie­się­cio­let­niej ka­riery po­stępy me­dy­cyny prze­obra­ziły ży­cie wielu osób, cał­kiem zaś nie­dawno jego wła­sne sa­mo­roz­u­mie­nie.

Te­raz, zbli­ża­jąc się do za­słu­żo­nej eme­ry­tury, spo­glą­dał wstecz na swoje ży­cie i ka­rierę, do­ko­ny­wał bi­lansu i po­zwa­lał pro­wa­dzić się wspo­mnie­niom tam, do­kąd chcą.

•••

Gdyby miał żyć jesz­cze raz, zo­stałby geo­gra­fem. Ca­łymi dniami ry­so­wałby mapy, wi­jące się szlaki, rzeźbę te­renu. Uro­dził się w do­li­nie, ale nie w Ka­na­dzie, tylko w wio­sce o na­zwie Llan­gat­tock na po­łu­dniu Wa­lii, gdzie ska­li­sty kra­jo­braz jest wa­lij­ski do bólu, rów­nie wa­lij­ski jak jego na­zwi­sko – Bo­wen. I choć ro­dzina Bo­we­nów wy­je­chała, gdy był nie­mow­lę­ciem, spo­wite mgłą wzgó­rza i stale zmie­nia­jące się świa­tło wnik­nęły w jego jaźń i po­zo­stały w niej na za­wsze.

Vau­ghan pa­mię­tał le­piej Wal­ton-on-Tha­mes, mia­steczko na po­łu­dnie od Lon­dynu, gdzie jego matka – gdy na­gle zo­stała wdową po pa­sto­rze – zna­la­zła pracę jako na­uczy­cielka re­li­gii. Ro­dzina z wa­lij­skiej do­liny w An­glii co prawda się za­akli­ma­ty­zo­wała, lecz bra­cia Bo­we­no­wie zwra­cali na sie­bie uwagę. Ich matka cza­sami mó­wiła coś, co w an­giel­skich uszach brzmiało za­baw­nie. Sar­kała „daro”, gdy coś jej upa­dło, a za­miast „well, well” z jej ust wy­cho­dziło coś, co brzmiało jak „dew dew”. Vau­ghan tak nie mó­wił. Miał swój wła­sny spo­sób wy­ra­ża­nia się. W chwili gdy po­szedł do pod­sta­wówki, po­tra­fił tylko mam­ro­tać i czer­wie­nieć na twa­rzy, ale i tak szybko na­uczył się, że jest pół­sie­rotą. An­giel­scy chłopcy nie uświa­do­mili go ze zło­śli­wo­ści – zresztą być może ich wa­lij­scy od­po­wied­nicy by­liby okrut­niejsi. Chłopcy w Wal­ton po pro­stu chcieli się do­wie­dzieć, jak to jest nie mieć ojca. Nie­stety, Vau­ghan nie umiał za­spo­koić ich cie­ka­wo­ści. Ni­gdy się nad tym nie za­sta­na­wiał. Paru star­szych chłop­ców od­czu­wało na­wet coś w ro­dzaju za­zdro­ści i żalu, że sami nie stra­cili oj­ców – wy­obra­żali so­bie, że ich ro­dzi­ciele spuch­nęli od uką­sze­nia psz­czoły, spa­dli z klifu lub wpa­dli pod Rolls-Royce’a. Jakby chwała ta­kiego zej­ścia mo­gła ja­koś spły­nąć na nich.

„Nie masz sta­rego” – mó­wili – „więc przy­naj­mniej nie na­trze ci uszu ani nie zrobi cze­goś jesz­cze gor­szego!”.

Pani Bo­wen wie­działa, jak utrzy­mać w ry­zach klasę szkolną, w domu zaś umiała skar­cić za dwoje. Mu­siała wy­kar­mić i odziać czte­rech sy­nów, a jej mi­łość wy­ra­żała się w nie­koń­czą­cych się po­le­ce­niach: „Ych a fi, idź umyj ręce! Da­waj tu swoje palto! Pój­dziesz do ogrodu po miętę i jabłka!”. Z każ­dego szy­linga pen­sji sta­rała się zro­bić jak naj­lep­szy uży­tek.

Po­nie­waż na za­bawki pie­nię­dzy bra­ko­wało, Vau­ghan i jego bra­cia spę­dzali czas wolny, wę­dru­jąc po mie­ście i ota­cza­ją­cych je po­lach. Uwiel­biał za­pach po­wie­trza po desz­czu i trawy roz­gnia­ta­nej pod sto­pami. We wspo­mnie­niach świeci słońce, gdy cho­dzą wzdłuż to­rów przy sta­cji ko­le­jo­wej w brą­zo­wie­ją­cej tra­wie. Od braci róż­niło go to, że uwiel­biał cho­dzić także po wie­lo­ki­lo­me­tro­wych to­ro­wi­skach. Kiedy był tam pierw­szy raz – po­nad sześć­dzie­siąt lat temu, gdy jego ży­cie było tylko ży­ciem, a jesz­cze nie hi­sto­rią wartą opo­wie­dze­nia – obok prze­je­chał po­ciąg pa­rowy zmie­rza­jący do Lon­dynu. Za­chwy­cony Vau­ghan za­trzy­mał się przy to­rach i cze­kał, aż prze­je­dzie na­stępny. Wkrótce usły­szał trzask szyn, po­czuł drże­nie po­wie­trza i zo­ba­czył kształt lo­ko­mo­tywy, z któ­rej bu­chały kłęby bia­łego dymu. Ten po­ciąg miał dla niego smak – smak dymu, roz­grza­nego me­talu i su­cho­ści w jego wła­snych ustach.

Mógłby tak tam stać w za­chwy­cie cały dzień, aż skoń­czy­łyby się po­ciągi, ale przy­po­mniał so­bie, że w domu cze­kają mama z obia­dem i ką­piel.

Z per­spek­tywy czasu wi­dział, że od tego wszystko się za­częło: całe jego dal­sze ży­cie wy­ni­kało nie­jako z tego ze­tknię­cia z po­cią­gami – nie­zwy­kłego i pod­nie­ca­ją­cego. Od tam­tej pory za­czął spo­rzą­dzać ka­ta­logi da­nych, kla­sy­fi­ka­cje, po­działy. Wiele po­po­łu­dni i week­en­dów spę­dził w po­bliżu sta­cji, spi­su­jąc na­zwy, liczby, roz­miary i kon­fi­gu­ra­cje kół w nie­wiel­kim no­tat­niku, za­wsze z tą samą ra­do­ścią, gdy zbli­żał się znany, upa­ja­jący dym i pe­ron sta­wał się sceną do­sko­nale wy­re­ży­se­ro­wa­nego przed­sta­wie­nia. Pod­czas gdy ję­czały ha­mulce, roz­le­gał się gwizd i pa­sa­że­ro­wie wy­sia­dali lub wsia­dali, on no­to­wał dłu­go­pi­sem „Union Ca­stle” w ru­bryce „Na­zwa” i „16.04.61” w ru­bryce „Data”, a także nu­mer lo­ko­mo­tywy – „35002” i jej układ kół – „4-6-2”.

Na­uczył się po­nadto od­mie­rzać prze­strzeń i czas w jed­nost­kach przy­stan­ków i roz­kła­dów jazdy.

Cza­sami, na­byw­szy bi­lety ro­dzinne po nie­zwy­kle oka­zyj­nej ce­nie, matka za­bie­rała chłop­ców na jed­no­dniową wy­cieczkę do So­uthamp­ton. „Po­śpiesz­cie się” – krzy­czała, gdy bie­gli z tor­bami po pe­ro­nie – „bo nam po­ciąg od­je­dzie!”. La­tem Bo­we­no­wie bie­gli z cięż­szymi tor­bami, kiedy Pem­broke Co­ast Express miał prze­wieźć ich z Pad­ding­ton w kie­runku Swan­sea, gdzie na wzgó­rzu nad Za­toką Mum­bles miesz­kali dziad­ko­wie. Pod­czas jazdy mi­jali ćwierć­mi­lowe słupki sto­jące wzdłuż to­rów, a Vau­ghan, sie­dząc przy oknie, li­czył se­kundy od jed­nego słupka do na­stęp­nego, aby ob­li­czyć pręd­kość po­ciągu.

Za­nim spo­tkał Anu – Anu Sharmę-Niwę, swoją psy­cho­lożkę w Cal­gary – wła­ści­wie ni­komu nie mó­wił, że zde­cy­do­wał się na stu­dia me­dyczne w Edyn­burgu mię­dzy in­nymi dla­tego, że wią­zało się to z czę­stym prze­mie­rza­niem kraju La­ta­ją­cym Szko­tem. Taki po­ciąg – to do­piero było coś! Jazda za­wsze oka­zy­wała się szybka i wy­godna. Wsia­dał o dzie­sią­tej rano na sta­cji King’s Cross, a po dro­dze był tylko je­den przy­sta­nek w New­ca­stle. Roz­sia­dał się, chło­nął jed­no­stajny szum sil­nika Die­sla i pa­trzył, jak kra­jo­braz w oknie prze­ta­cza się z pręd­ko­ścią 150 ki­lo­me­trów na go­dzinę.

Anu, którą zna­lazł w in­ter­ne­cie w 2012 roku, gdy roz­pa­dło się jego trzy­dzie­stocz­te­ro­let­nie mał­żeń­stwo, oka­zała się godną na­stęp­czy­nią Franka, u któ­rego le­czył się po roz­pa­dzie swo­jego pierw­szego mał­żeń­stwa w la­tach sie­dem­dzie­sią­tych. Słu­chała pil­nie, gdy Vau­ghan, se­sja po se­sji, opo­wia­dał jej o po­cią­gach i wszyst­kich in­nych spra­wach, aż wresz­cie zna­la­zła słowa – w cza­sach Franka nie­znane lub nie­uży­wane – aby wy­ja­śnić, że Vau­ghan jest sa­wan­tem i że jego pro­fe­sja ide­al­nie do niego pa­suje. „Au­tyzm?” – po­wtó­rzył, sie­dząc po raz pierw­szy od dzie­się­cio­leci po stro­nie biurka prze­zna­czo­nej dla pa­cjen­tów. Au­tyzm: po­ważne za­bu­rze­nie psy­chiczne, które unie­moż­li­wia dzie­ciom funk­cjo­no­wa­nie w spo­łe­czeń­stwie. Tyle do­wie­dział się pod­czas swo­ich stu­diów me­dycz­nych na po­czątku lat sie­dem­dzie­sią­tych. Jakże my­liły się te pod­ręcz­niki! Jakże głę­boko się my­liły!

W taki oto spo­sób, w wieku sześć­dzie­się­ciu trzech lat, od­krył w so­bie ten wiele wy­ja­śnia­jący au­tyzm, ten sa­wan­tyzm. Od tam­tej pory sporo zro­zu­miał, sporo o so­bie się do­wie­dział i na­brał pew­no­ści sie­bie.

Dzięki temu dzie­sięć lat po se­sjach z Anu mógł znów wszystko opo­wie­dzieć mło­demu męż­czyź­nie o imie­niu Da­niel, ko­re­spon­du­jąc z nim ze swo­bodą i po­wie­rza­jąc mu wszel­kiego ro­dzaju szcze­góły, które ni­gdy wcze­śniej nie wy­szły poza ga­bi­net psy­cho­lo­giczny. Rze­czony Da­niel Tam­met oka­zał się bo­wiem nie tylko pi­sa­rzem, ale rów­nież kimś, kogo le­ka­rze na­zy­wają „au­ty­stycz­nym sa­wan­tem”. Pi­sarz ro­zu­miał rze­czy, któ­rych nie ro­zu­mieli inni. Vau­ghan cie­szył się, że jego wła­sna hi­sto­ria znaj­dzie się w książce. Być może po lek­tu­rze jego była żona, z którą po­zo­sta­wał w przy­ja­znych sto­sun­kach, le­piej zro­zu­mie tego nie­kiedy nie­po­rad­nego, mil­czą­cego i iry­tu­ją­cego męż­czy­znę, który ko­chał ją tak, jak umiał naj­le­piej, w ciągu wspól­nie prze­ży­tych lat.

Lat, które prze­mi­nęły z pręd­ko­ścią ży­cia.

•••

Dzień po ob­cho­dzie na od­dziale or­to­pe­dycz­nym Vau­ghan i ame­ry­kań­ski sta­ży­sta wło­żyli far­tu­chy, rę­ka­wice i ma­ski, a po­tem za­jęli sta­no­wi­ska przy stole ope­ra­cyj­nym. Ame­ry­ka­nin ob­ser­wo­wał w mil­cze­niu, jak Vau­ghan prze­pro­wa­dza ope­ra­cję. Ge­sty star­szego chi­rurga były zręczne i pełne wdzięku. Pa­cjentka zo­stała pod­dana nar­ko­zie, a chi­rur­dzy i pie­lę­gniarka nie wy­mie­niali zbęd­nych, roz­pra­sza­ją­cych uwag. Ma­ski i ła­godna, kla­syczna mu­zyka do­brze wpły­wały na kon­cen­tra­cję Vau­ghana.

Miał po­chy­loną głowę i wy­tę­żony wzrok, a cała jego uwaga sku­piała się na nie­ru­cho­mej dłoni pa­cjentki. Jesz­cze rano ope­ro­wał młode, mu­sku­larne przed­ra­mię, które przez lata ude­rzało, ser­wo­wało i ści­nało piłki te­ni­sowe; te­raz miał przed sobą ze­sztyw­niały z po­wodu ar­tre­ty­zmu kciuk ko­biety w śred­nim wieku. W miej­scu, gdzie do­ko­nał cię­cia, mię­dzy war­stwami skóry i tłusz­czu uka­zał mu się staw pod­stawny. Był to wi­dok do­brze mu znany, gdyż krew i ko­ści ni­gdy nie bu­dziły w nim obrzy­dze­nia; prze­ciw­nie, fa­scy­no­wała go zło­żona sieć ner­wów, tęt­nic i tka­nek, wszyst­kie te nie­wi­doczne we­wnętrzne czę­ści, od któ­rych za­leży wi­doczna po­wierzch­nia ciała. Ja­kież to piękne i zmyślne twory na­tury, te struny skrzy­piec na­zy­wane ścię­gnami! Ko­ści nad­garstka przy­bie­rają zaś kształty ło­dzi (kość łó­decz­ko­wata), pół­księ­życa (kość księ­ży­co­wata), pi­ra­midy (kość trój­gra­nia­sta) – a to za­le­d­wie trzy z dwu­dzie­stu sied­miu ko­ści ludz­kiej ręki. Umiał zo­ba­czyć okiem umy­słu, w trzech wy­mia­rach, każdą z tych ko­ste­czek, każde wią­za­dło i każdy mię­sień, a także wpra­wia­jące je w ruch iskry elek­tryczne oraz kar­miące je szkar­łatne nici.

– Wi­dzi pan tę po­wierzch­nię stawu? – po­wie­dział Vau­ghan do Ame­ry­ka­nina, wyj­mu­jąc je­den po dru­gim ka­wałki ko­ści. – To ar­tre­tyzm.

– O, wi­dzi pan, chrząstka pra­wie cała się starła – do­dał po chwili.

Na­stęp­nie zwró­cił się do pie­lę­gniarki:

– Po­pro­szę wy­ciąg.

I znów do Ame­ry­ka­nina:

– Te­raz otwo­rzę ka­nał w ko­ści czwo­ro­bocz­nej więk­szej.

Po­wta­rzał te­raz czyn­ność, którą do­piero co wy­ko­nał w swo­jej wy­obraźni. Wwier­cał się głę­boko w staw. Tuż obok, po­mię­dzy klesz­czami, skal­pe­lami i no­ży­cami, lśnił im­plant, który miał za­stą­pić znisz­czoną kość pa­cjentki. Był wy­ko­nany z ty­tanu – me­talu twar­dego, ale lek­kiego i pla­stycz­nego, a przede wszyst­kim w za­sa­dzie nie­łam­li­wego.

Ope­ra­cja trwała nieco po­nad go­dzinę i za­koń­czyła się peł­nym suk­ce­sem. Vau­ghan zdjął far­tuch, na­my­dlił ręce i sze­roko się uśmiech­nął. Le­d­wie opu­ścił salę ope­ra­cyjną, a zo­ba­czył idącą w jego stronę ko­bietę z ja­kąś kartką. Gdy po­wie­działa, że cho­dzi o har­mo­no­gram, ski­nął głową, choć bar­dziej dla ukry­cia za­kło­po­ta­nia niż żeby co­kol­wiek po­twier­dzić. Ko­bieta wrę­czyła mu kartkę, zro­biła w tył zwrot i skie­ro­wała się do swo­jego biura. Do­piero wtedy zdał so­bie sprawę, że była to jego szpi­talna asy­stentka, z którą współ­pra­cuje od dwu­dzie­stu kilku lat, i po­czer­wie­niał na twa­rzy ze wstydu. Już od ja­kie­goś czasu sta­rał się za­pa­mię­tać jej fry­zurę i wy­godne bluzy, które zwy­kle no­siła, ale wszystko nada­remno. Do­brze, że pra­cują ra­zem na tyle długo, by była w sta­nie zro­zu­mieć jego za­cho­wa­nie. Od naj­wcze­śniej­szego dzie­ciń­stwa miał fa­talną pa­mięć do twa­rzy. Swoją asy­stentkę za­wsze wy­obra­żał so­bie sie­dzącą pil­nie przy biurku lub za­jętą roz­mo­wami te­le­fo­nicz­nymi. Gdy była bez biurka i na do­da­tek cho­dziła, nie roz­po­zna­wał jej wcale.

•••

Cza­sami za­sta­na­wiał się, czy tak samo było z jego dziad­kiem, je­śli cho­dzi o tę pra­wie cał­ko­witą nie­zdol­ność roz­po­zna­wa­nia wy­ra­zów twa­rzy.

Pod wzglę­dem fi­zycz­nym nie wy­stę­po­wało mię­dzy Vau­gha­nem a oj­cem jego matki wiel­kie po­do­bień­stwo. Za­pa­mię­tał go jako bar­dzo ni­skiego męż­czy­znę o krzy­wych no­gach (na­byte póź­niej me­dyczne wy­kształ­ce­nie ka­zało mu zdia­gno­zo­wać krzy­wicę). Po dziadku odzie­dzi­czył ra­czej jego nie­zwy­kły umysł. Wy­obraź­nię geo­me­tryczną wy­kształ­co­nego geo­dety. Smy­kałkę do liczb by­strego skle­pi­ka­rza. Zmysł do­kład­nej ob­ser­wa­cji. Ale nie od razu zdał so­bie z tego sprawę. John Sy­den­ham Ri­chards ze Swan­sea, znany w swo­ich stro­nach jako JSR lub po pro­stu jako „papa” dla swo­ich wnu­ków, był już sta­rym męż­czy­zną, w cza­sach gdy Bo­we­no­wie przy­jeż­dżali do dziad­ków na let­nie wa­ka­cje. Wy­róż­niał się na tle miej­sco­wych, był pod­porą lo­kal­nej wspól­noty: jego na­zwi­sko, Ri­chards, dało trzeci człon na­zwie hur­towni han­dlo­wej „Man­ning, Mar­tin i Ri­chards”, która miała sie­dzibę na Union Street. Jej slo­gan brzmiał: „Maty, okła­dziny i dy­wany”. Firma han­dlo­wała także li­no­leum, wy­ży­macz­kami, od­ku­rza­czami, far­bami i ubra­niami. Spo­rzą­dza­nie in­wen­ta­rzy było dla Ri­chardsa, dy­rek­tora, tym sa­mym, czym za­pi­sy­wa­nie po­cią­gów i me­dy­cyna miały się stać dla jego wnuka.

Vau­ghan do­strzegł te po­wią­za­nia względ­nie nie­dawno, gdy jesz­cze w Wiel­kiej Bry­ta­nii brat po­ka­zał mu je­den z licz­nych za­cho­wa­nych dzien­ni­ków dziadka. Ten po­cho­dził z roku 1939. Roz­mia­rami przy­po­mi­nał nie­wielką ksią­żeczkę i był wy­peł­niony sta­ran­nym, ener­gicz­nym pi­smem od­ręcz­nym. Na każ­dej stro­nie za­no­to­wana była nie tylko data, ale i do­kładna go­dzina. Brat Vau­ghana otwo­rzył dzien­nik lo­sowo na dniu 18 lipca, pod którą to datą znaj­do­wały się osobne wpisy z go­dzin 8:30, 9:15, 12:50, 15:23, 15:30, 16:45, 18:32, 18:34, 18:35, 18:37, 18:38, 18:40, 19:00, 19:10 i 19:30.

Dnia 18 lipca 1939 roku jego dzia­dek wraz z żoną May roz­po­czy­nał wa­ka­cje w nor­we­skim Ber­gen.

„16:45. Port w Ber­gen. Na sta­tek pły­nący do An­glii ła­do­wa­nych jest mnó­stwo ryb. Wy­daje się, że wszyst­kie sa­mo­chody sto­jące na re­dzie są ame­ry­kań­skie. Kon­trola celna w drew­nia­nym bu­dynku. Prze­spa­ce­ro­wa­li­śmy po na­brzeżu do Ho­telu Ro­sen­krants”, za­pi­sał.

– Czy­taj da­lej – po­wie­dział brat Vau­ghana nie­mal szep­tem. – Papa wszystko li­czył!

„Po­kój nr 209. Szafy na stroje dam­skie i mę­skie. Sa­lon. 3 ka­napy. Biurko. 3 sto­liki. 2 fo­tele. 2 krze­sła. 1 ta­bo­ret. Te­le­fon. Kre­dens. 19 ża­ró­wek. 2 lampy do czy­ta­nia. Przy­bory do szy­cia. 3 grzej­niki. 2 dwu­oso­bowe łóżka. Ła­zienka. Umy­wal­nia. To­a­leta (WC). 4 szklanki. 6 ręcz­ni­ków”.

We wpi­sie z na­stęp­nego dnia, z go­dziny 18:32, dzia­dek opi­sy­wał jazdę „Fløi­ba­nen, czyli ko­lejką li­nową”, gdzie po­znał tu­rystkę z Au­stra­lii i za­py­tał ją o na­zwi­sko, na­zwi­sko pa­nień­skie, za­wód oraz ad­res (Fre­ida Moyle z domu Wal­ker, spe­cja­listka od biu­ro­wych ma­szyn ob­li­cze­nio­wych, 20 Qu­een Street, Mel­bo­urne). Na­stęp­nie za­no­to­wał: „Wi­dok na Ber­gen piękny”, po czym uwiecz­nił ceny bi­le­tów: „1,50 Kr w tę i z po­wro­tem. 3,00 Kr za dwie osoby”.

Gdyby nie te dzien­niki, które tra­fiły w ręce jego brata, Vau­ghan ni­czego by się nie do­wie­dział o ży­ciu we­wnętrz­nym wła­snego dziadka – ani o tym, że łą­czyło ich znacz­nie wię­cej niż po­kre­wień­stwo.

My­ślał także o ojcu dziadka, który roz­krę­cił ro­dzinny biz­nes w la­tach sie­dem­dzie­sią­tych XIX wieku. Pra­dzia­dek Vau­ghana prze­pro­wa­dził się z wiej­skiej osady do Swan­sea, gdzie za­ło­żył hur­tow­nię ar­ty­ku­łów spo­żyw­czych. Za sprawą ojca, a po­tem przed­się­bior­czego syna na­zwi­sko Ri­chards roz­brzmie­wało chwałą w ku­piec­kiej hi­sto­rii mia­sta przez sto lat. Vau­ghan są­dził, że pewne ce­chy au­ty­styczne – sku­pie­nie na celu, przy­kła­da­nie wiel­kiej wagi do szcze­gó­łów, wzloty wy­obraźni – mo­gły przy­czy­nić się do po­myśl­no­ści ro­dziny.

Jego matka nie odzie­dzi­czyła oso­bli­wego umy­słu po swoim ojcu. Vau­ghan miał wra­że­nie, że wię­cej Ri­chardsa było w nim sa­mym niż w naj­star­szej córce dziadka. Jego matka była ga­da­tliwą ko­bietą, za­wsze do­brze się czuła ze sobą i in­nymi ludźmi; nie lu­biła prze­by­wać sama. Nie­wy­klu­czone, że in­tro­wer­tyzm i prze­ni­kliwe spoj­rze­nie syna ją onie­śmie­lały. Mimo ga­da­tli­wo­ści, ni­gdy przed nim się nie otwie­rała. A być może otwie­rała się lub pró­bo­wała, lecz on po pro­stu tego nie od­czy­tał.

Za dziecka cza­sami pra­gnął, aby zła­go­dziła jego cier­pie­nie i we­wnętrzne za­gu­bie­nie ja­kimś traf­nym zda­niem. Pra­gnął, aby roz­ja­śniła mu wszystko w gło­wie, żeby ła­twiej mu się od­dy­chało. Były to jed­nak czasy temu nie­sprzy­ja­jące; w la­tach pięć­dzie­sią­tych i wcze­snych sześć­dzie­sią­tych mało kto mó­wił o swo­ich uczu­ciach. Cza­sem sły­szało się o tym w plot­kach. Jed­nak wów­czas ję­zyk pod­dany był ści­słemu nad­zo­rowi. Za­wsze pil­no­wało się ję­zyka, wa­żyło każde słowo.

Gdy Vau­ghan skoń­czył dzie­więć lat, dy­stans mię­dzy nim i matką jesz­cze bar­dziej się po­więk­szył. Zo­stał po­słany do szkoły z in­ter­na­tem dla chłop­ców bez oj­ców po­ło­żo­nej w Hert­ford­shire. Spę­dzał tam każdy rok szkolny, mie­siąc za mie­sią­cem, do­póki w wieku osiem­na­stu lat nie za­czął stu­diów w Edyn­burgu; do domu ro­dzin­nego po­wra­cał tylko na let­nie wa­ka­cje.

Pew­nego lata po przy­jeź­dzie za­stał dom pu­sty. Miał wtedy dwa­na­ście, może trzy­na­ście lat. W Wal­ton-on-Tha­mes wa­ka­cje jesz­cze się nie za­częły, więc udał się do szkoły, w któ­rej uczyła jego matka. Ta ode­szła od ta­blicy i ka­zała mu za­cze­kać w sali, gdzie dzieci pie­kły chleb w ra­mach za­jęć z eko­no­mii do­mo­wej. Był już dość wy­soki, a przy tym szczu­pły, no­sił długą grzywkę i miał błysz­czące oczy. Dziew­częta spo­glą­dały na niego i uśmie­chały się, gdy do­łą­czył do nich, by ugnia­tać cia­sto. Nie mu­siał ko­rzy­stać z prze­pisu. Czę­sto po­ma­gał matce w kuchni. Pie­kła wspa­niałe tra­dy­cyjne wa­lij­skie cia­sta te­isen lap – słod­kie i bar­dzo ma­ślane, z mnó­stwem ro­dzy­nek. Sto­jąc obok niej przy stole, pa­trzył, jak mąka pró­szy ni­czym śnieg. Ona mó­wiła: „Po­daj trze­paczkę”, a po­tem: „Po­daj szpa­tułkę”, a on czym prę­dzej po­da­wał jej jedno, a po­tem dru­gie. Słu­chał ryt­micz­nego stu­ka­nia misy do mie­sza­nia cia­sta. Sma­ko­wał go na su­rowo. Czuł się kimś waż­nym, jak w te nie­dziele, gdy roz­ci­nał skórkę pud­dingu ry­żo­wego.

Ten za­pach pie­czo­nego w kla­sie chleba: cie­pły, do­mowy, swoj­ski. Jego wspo­mnie­nie prze­śla­do­wało go wiele ty­go­dni póź­niej, gdy zbli­żał się se­mestr zi­mowy. Na­wet myśl o tym, że wsią­dzie do po­ciągu na sta­cji Wa­ter­loo, nie mo­gła go ani tro­chę po­cie­szyć. Jakże nie­na­wi­dził swo­jej szkoły, jej chłod­nych wspól­nych sy­pialni i jesz­cze chłod­niej­szych wy­cho­waw­ców w in­ter­na­cie, na­uczy­cieli przy­nu­dza­ją­cych ca­łymi go­dzi­nami, na­uki strze­la­nia do tar­czy. Nie wspo­mi­na­jąc o okrut­nych ka­rach cie­le­snych. Pod­czas wi­zyt w domu ro­dzin­nym oczy­wi­ście o ni­czym nie wspo­mi­nał. Do­piero jako do­ro­sły, zbli­ża­jący się do trzy­dziestki męż­czy­zna Vau­ghan za­czął opo­wia­dać o tym, co prze­szedł, zwie­rza­jąc się le­ka­rzowi w ka­na­dyj­skim szpi­talu, gdzie pra­co­wał po emi­gra­cji. Wcze­śniej są­dził, że w ja­kiś spo­sób so­bie na to za­słu­żył; czuł zresztą, że te prze­ży­cia były zbyt wsty­dliwe, by wolno było o nich opo­wia­dać.

Za­nim po­znał owego le­ka­rza – któ­remu na imię było Frank – nie miał od­wagi zwra­cać się do męż­czyzn po imie­niu. Re­gułą był „pan”, „pro­fe­sor”, a póź­niej „dok­tor”. „Dok­to­rze Bo­wen?”, „Tak, dok­to­rze Green?” lub „Tak, dok­to­rze Smith?”. A je­śli cho­dzi o zwra­ca­nie się po imie­niu do wła­snej matki – ni­gdy by so­bie na to nie po­zwo­lił!

– Vau­ghan, mów mi Frank – przy­wi­tał się przy­jaź­nie le­karz. To był rok 1976, je­śli do­brze pa­mięta. W tym roku i w na­stęp­nych la­tach Frank wy­pro­wa­dzał Vau­ghana z naj­mrocz­niej­szych re­wi­rów jego umy­słu, tak jak lata póź­niej ro­biła to Anu.

Do dziś od­czuwa żal, że stra­cił kon­takt z Fran­kiem po prze­pro­wadzce do in­nego mia­sta. Ni­gdy nie umiał pod­trzy­my­wać kon­tak­tów, za­py­tać, co u in­nych sły­chać. O śmierci le­ka­rza do­wie­dział się w 2004 roku z ne­kro­logu opu­bli­ko­wa­nego w in­ter­ne­cie wiele lat wcze­śniej. W 2004 roku mógłby za­dzwo­nić do swo­jej matki w An­glii, by prze­ka­zać jej tę wia­do­mość. „Pa­mię­tasz Franka? Dok­tora Franka Co­burna?”. Ale by­łoby to da­remne. Matka miała już wtedy po­ważne kło­poty z pa­mię­cią.

To wspo­mnie­nie o cie­ście z ro­dzyn­kami ro­bio­nym przez matkę. Skąd mu się na­gle wzięło? I dla­czego przy­wio­dło mu na myśl złe trak­to­wa­nie w szkole z in­ter­na­tem? Łyżka i szpa­tułka. Na­uczy­ciele. Ła­godne spoj­rze­nie Franka.

Vau­ghan za­wsze miał ta­lent ma­nu­alny – po­tra­fił, po­zbie­raw­szy ka­wałki roz­bi­tej wazy, cier­pli­wie ją po­skle­jać, albo zło­żyć czy­jąś rękę kostka po ko­stce. Ale frag­menty umy­słu? To zu­peł­nie co in­nego, coś znacz­nie trud­niej­szego do po­ję­cia i po­skła­da­nia.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki