Słowa są jak ptaki, które uczymy śpiewać. O znaczeniach i tajemnicach języka - Daniel Tammet - ebook

Słowa są jak ptaki, które uczymy śpiewać. O znaczeniach i tajemnicach języka ebook

Daniel Tammet

4,2

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Czy słowa mogą mieć zapach i smak? Przybierać kształt liczb, przedmiotów i krajobrazów?

Daniel Tammet, autystyczny sawant udowadnia, że tak. W swojej najnowszej książce zabiera nas w podróż po tajemnicach języka i pokazuje, jak działa jego niezwykły umysł. Na Islandii sprawdza, dlaczego imię Blær stało się pretekstem do rozprawy sądowej, w Meksyku odkrywa, jak zegary „mówią” do ludu Nahua, w Kanadzie spotyka jedną z osób najlepiej na świecie czytających z ruchu ust. Czatuje z chatbotami, uczy się „gramatyki telefonu” i rozmawia z ludźmi, dla których obcowanie ze słowem stało się sensem życia - z literatami piszącymi wbrew leksykalnym regułom, aktywistami pielęgnującymi ginącą mowę autochtonów z brytyjskiej wyspy Man czy misjonarzem, który przetłumaczył Biblię na papuaski język amanab.

Słowa są jak ptaki, które uczymy śpiewać to wyprawa w świat słów, liter, opowieści i znaczeń. Wyprawa tak niezwykła, jak niezwykłe są historie, które przedstawia, i tak fascynująca, jak fascynujący jest ich autor, odkrywający przed nami zdumiewającą gamę literackich i poliglotycznych talentów.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 294

Oceny
4,2 (18 ocen)
9
5
2
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Jamajka82

Nie oderwiesz się od lektury

rewelacyjna, super ciekawa, porywająca. ciekawy język, mądre spostrzeżenia. cudownie zatapiać się w fascynującym umyśle autora.
10
Agatokles
(edytowany)

Z braku laku…

Ot pierdołki o języku. Niektóre ciekawe, inne mniej. Jeśli kogoś skłonią do zadumy, lub pogłębiania tematu, to fajnie. Mnie jednak taki felietonowo-powierzchowny styl drażni.
00
dorota1965

Nie oderwiesz się od lektury

fantastyczna książka
00

Popularność




© Copyright by Copernicus Center Press, 2022 Copyright © 2017 Daniel Tammet
Tytuł oryginalnyEvery Word Is a Bird We Teach to Sing. Encounters with the Mysteries and Meanings of Language
Adiustacja i korektaMirosław Ruszkiewicz
Projekt okładki i stron tytułowychKavStudio
Grafika na okładce© Seafowl/Shutterstock
SkładMELES-DESIGN
ISBN 978-83-7886-614-5
Wydanie I
Kraków 2022
Copernicus Center Press Sp. z o.o. pl. Szczepański 8, 31-011 Kraków tel. (+48) 12 448 14 12, 500 839 467 e-mail: [email protected] Księgarnia internetowa: http://ccpress.pl
Konwersja: eLitera s.c.

Pamięci mojego ojca

Rozdział 1

ODNALEŹĆ SWÓJ GŁOS

Choć język angielski był językiem moich rodziców – w nim się wychowałem i wykształciłem – nigdy nie miałem poczucia, że do mnie należy. Uczyłem się języka ojczystego świadomie i po omacku, jakby mój ojciec i matka byli dla mnie obcymi osobami, a jedyny język, jakim mówili, był moim drugim językiem. Zawsze z tyłu mojej dziecięcej głowy odbywał się symultaniczny przekład: to lub tamto słowo zastąpić innymi, bardziej zrozumiałymi, wyrazy danego zdania uporządkować jak części układanki. Przed zdiagnozowaniem u mnie autyzmu i wynikającego z niego braku powiązania między osobą i językiem musiałem radzić sobie sam z rozszyfrowywaniem świata. Byłem niepodobny do innych dzieci. Ich świat składał się ze słów, podczas gdy ja myślałem, odczuwałem i niekiedy nawet śniłem w języku liczb.

Każda liczba miała dla mnie kształt – z właściwą sobie barwą, fakturą, czasami ruchem (tę przypadłość neurologiczną nauka nazywa synestezją) – a każdy kształt obdarzony był znaczeniem. Znaczenie liczby mogło być obrazowe: na przykład liczba 89 miała barwę ciemnoniebieską zwiastującą burzę, chropowatą teksturę i trzepocący, wirujący ruch w dół, który kojarzyłem ze śniegiem lub – szerzej – zimą. Przypominam sobie, jak pewnej zimy po raz pierwszy zobaczyłem śnieg za moim oknem. Miałem wtedy siedem lat. Doskonale biały, puszysty śnieg ułożył się kilkucentymetrową warstwą na ziemi, przeobrażając szary, betonowy krajobraz w dziewiczą, migocącą tundrę. „Śnieg!” – szepnąłem w kierunku rodziców, a sam pomyślałem: „89”. Po tej myśli od razu pojawiła się druga: 979. Widok za oknem przypominał liczbę 979 – blask i piękno liczby 11 wzmagającej – dosłownie: przemnażającej – śnieżny wir liczby 89. Poczułem wzruszenie. Pierworodny syn, przyszedłem na świat pod sam koniec szczególnie zimnego i śnieżnego stycznia 1979 roku. Ta zbieżność nie uszła mojej uwadze. Wydawało się, że gdziekolwiek się rozejrzę, dostrzegę prywatne sensy.

Czy to wówczas – wraz z nagłym uświadomieniem sobie, że moje prywatne sensy znajdują odpowiedniki w szerszym świecie – odczułem po raz pierwszy pragnienie porozumienia z innymi? Nie znałem wcześniej potrzeby otworzenia się: ani przed rodzicami, ani przed rodzeństwem, ani tym bardziej przed kolegami ze szkoły. Nagle w tamtej chwili zrodziło się we mnie uczucie, dla którego nie miałem nazwy lub liczby (nieco przypominało smutek liczby 6, ale przecież było to coś innego). Później się dowiedziałem, że uczucie to nazywa się samotnością. Nie posiadałem przyjaciół. Jak miałem się porozumieć z rówieśnikami, wobec których czułem się obcy? Mówiliśmy inaczej, myśleliśmy inaczej. Inne dzieci nic nie wiedziały (skąd mogły wiedzieć?) o tym, że związek liczb 89 i 979 przypomina związek słów diament i odmęt. W jakich słowach mógłbym im wyjaśnić, że 11 i 49 – moje logogramy mentalne – się rymują? Tworzą rym wizualny. Nic nie dawałoby mi większej radości, niż gdybym mógł dzielić się z kolegami moimi liczbowymi wierszami:

Sześćdziesiąt jeden dwa dwa dwa dwa jedenaście

Sto trzydzieści jeden czterdzieści dziewięć.

Nigdy jednak nie odważyłem się tego zrobić. Rówieśnicy wzbudzali we mnie lęk. Na boisku szkolnym z każdych ust wyrywał się ryk, szyderstwa lub zniewagi. Im bardziej dzieci wrzeszczały, im dotkliwiej się ze mnie śmiały i mi dokuczały, tym mniejsza była moja ochota, by do nich podejść i nawiązać rozmowę. Zresztą nawet nie wiedziałem, jak się rozmawia.

Przestałem poszukiwać przyjaciół. Pogodziłem się z tym, że jeszcze nie jestem gotowy. Ponownie zamknąłem się w sobie – wśród pewników mojego liczbowego języka. W ciszy swojego pokoju, sam na sam z własnymi myślami, rozważałem budowę liczb, ich gramatykę. 181 – liczba pierwsza – miała podłużną, lśniącą, symetryczną formę przypominającą łyżkę. Gdy liczbę tę podwajałem, zmieniając jej kształt za pomocą dwójki, która jest liczbą wyrażającą „czynność”, otrzymywałem czasownik. Tak więc liczba 362 oznaczała „jedzenie” lub „spożywanie” (dosłownie: „zagarnianie łyżką”). Ten mentalny obraz głosił, że jestem głodny. Inne obrazy rodzące się w mojej głowie mogły przeobrażać się w podobny sposób – w zależności od opisywanych przez nie działań i tego, czy te działania były względem mnie zewnętrzne czy wewnętrzne: 13 (opadający rytmicznie ruch) – gdy moją uwagę przyciągała kropla deszczu uderzająca o parapet; 26 – gdy byłem zmęczony i osuwałem się w sen.

Moje zrozumienie wizualnej natury języka przeniosło się na mój stosunek do książek, gdy zacząłem uczęszczać do biblioteki i wyjmowałem z półek wielkie, cienkie, barwnie ilustrowane zeszyty. Zanim jeszcze nauczyłem się literować, zakochałem się w Przygodach Tintina, chłopca z kogucikiem jasnych włosów i słodkim pieskiem imieniem Miluś. Chmurki z wypowiadanymi kwestiami; emocje wyrażane wielkimi literami i wykrzyknikami; historie płynnie rozwijające się obrazek po obrazku. Każda ilustracja dawała asumpt do nieskończonej kontemplacji, zawierała tak wiele misternych szczegółów: była sama w sobie małą historią. Historie żyjące w historiach jak liczby w liczbach: to było fascynujące.

Takie samo zrozumienie i taki sam zachwyt dopomogły mi w nauce czytania. I szczęśliwie tak się stało, gdyż początkowo czytanie nie przychodziło mi z łatwością. Z wyjątkiem rzadkich przypadków, gdy rodzice pragnęli mnie ukoić po nocnym koszmarze, nigdy mi nie czytali przed snem, a z kolei w szkole zawsze byłem przytępiony lekami przeciwpadaczkowymi przepisanymi mi we wczesnym dzieciństwie, przez co nauka nie szła mi zbyt szybko. Pamiętam, że podczas czytania ciągle zostawałem parę stronic w tyle za innymi dziećmi i że musiałem mocno się wysilać, by je dogonić. Wszystko dlatego, że mnie pochłaniały kształty słów wydrukowanych w podręcznikach. Przypominam sobie, że w jednym z podręczników była narysowana ostrą kreską wiedźma w czarnej pelerynie dosiadająca miotły. W mojej wyobraźni sześciolatka litera W przedstawiała dwa dotykające się wiedźmowe kapelusze zawieszone czubkiem do dołu, jakby na gwoździach.

W połowie lat osiemdziesiątych XX wieku nikogo nie dziwiło, że nauczycielka rozdaje podopiecznym stare cynowe papierośnice (moja była ciemnozielono-złota), w których zabierali do nauki domowej nowe słowa wypisane wprawną ręką na prostokątnych karteczkach. Przechowywałem listę słów uporządkowanych według kształtu i tekstury: słowa krągłe jak trójka (gobble, cupboard, cabbage – „pożerać”, „kredens”, „kapusta”); kanciaste jak czwórka (jacket, wife, quick – „kurtka”, „żona”, „szybki”); migotliwe jak piątka (kingdom, shoemaker, surrounded – „królestwo”, „szewc”, „otoczony”). Pewnego dnia podczas lektury natrafiłem na słowo lollipop („lizak”) i przeszył mnie dreszcz zachwytu. Odczytałem je jako 1011ipop. Liczba 1011, podzielna przez 3, doskonale pasowała okrągłym kształtem i miałem wrażenie, że spotkałem najpiękniejszą rzecz na świecie: półliczbę, półsłowo.

Mój słownik rósł razem ze mną. Krótkie zdania drukowane prostą czcionką w moich podręcznikach; przykłady pisane kredą na tablicy przez nauczycielkę; hałaśliwe przymiotniki na pomiętych ulotkach wciskanych do skrzynki na listy; rozpikselowane tytuły w telegazecie BBC. Te słowa oraz wiele innych umiałem odczytać i zapisać z łatwością i bezbłędnie – ale nie zawsze potrafiłem je wymawiać. Słowa rzadko dobiegały do moich uszu drogą powietrzną, przez radio lub z warg obcych ludzi (telewizję oglądałem dla obrazu, zawsze wyciszając dźwięk). Gdy ojciec na progu ucinał sobie pogawędkę z mleczarzem lub matka wymieniała plotki z sąsiadką ponad ogrodowym płotem, próbowałem słuchać, lecz mój umysł natychmiast się odłączał. Jako dźwięki i waluta społeczna słowa mnie nie obchodziły. Byłem za to pochłonięty układaniem zdań ze słów, bawieniem się słowami, jak bawiłem się w głowie kształtami liczb, ocenianiem wrażenia wizualnego, jakie daje na przykład pomieszanie krągłych słów trójkowych z kanciastymi czwórkowymi albo ustawienie w jednym szeregu świecących słów piątkowych.

Pierwszą osobą, której pokazałem moje zdania, był kolega z klasy imieniem Babak. Był prawdziwą kopią swoich rodziców. Wychudzeni, skromni ludzie parę lat wcześniej uciekli z Iranu ajatollahów, by wieść anonimowe życie na londyńskim przedmieściu. Niedawno zapisali syna do mojej szkoły. Podobało mi się, że przy swoich gęstych, kruczoczarnych włosach, starannej wymowie i głowie zarówno do słów, jak i do liczb, Babak nie przypominał innych dzieci. Pewnej ciepłej soboty, gdy siedzieliśmy naprzeciw siebie na trawniku w ogrodzie jego domu, Babak podniósł wzrok znad planszy do scrabble’a, aby przeczytać tekst z pomiętej kartki liniowego papieru, którą pełen niepewności mu podałem.

– Ciekawe. Czy to wiersz?

Siedziałem nieruchomo, ze spuszczoną głową, wpatrując się w jeden punkt między płytkami z cyframi. Czułem na sobie badawcze spojrzenie jego brązowych oczu. W końcu szarpnąłem ramionami i odparłem:

– Nie wiem.

– Zresztą to nieistotne. I tak ciekawe.

Podobnego zdania był dyrektor szkoły. Do dzisiaj właściwie nie mam pojęcia, jak trafiły do niego moje zapiski. Miałem dziesięć lat. W szkole czytaliśmy Wojnę światów H.G. Wellsa i każdego dnia po lekcjach wracałem pośpiesznie do domu, by w stanie wielkiego podniecenia wywołanym plastyczną prozą, w samotności własnego pokoju pisać – najpierw nieśmiało, potem zapamiętale. Mój umysł zachował tylko fragmenty tego pierwszego w życiu utworu: zawiłe opisy labiryntowych przejść; lśniące sylwetki statków kosmicznych zasłaniających niebo; laserowe działa strzelające laserowymi pociskami elektryzującymi powietrze. Nie było dialogów. Historia ta zawładnęła mną całkowicie. Wkrótce zabrakło dla niej stron we wszystkich zeszytach, jakie znalazłem w domu. Tak więc nauczycielka dowiedziała się o moim pisaniu pewnego popołudnia po zakończeniu lekcji, gdy pąsowy ze wstydu zapytałem ją, czy mogę zabrać rolkę papieru do szkolnej drukarki. Pozwoliła, ale pod warunkiem, że zdradzę, do czego jest mi ona potrzebna. Tydzień później łagodnie spytała mnie, jak mi idzie pisanie opowieści. Powiedziała, że chciałaby ją przeczytać. Z pewną trudnością przyniosłem i położyłem na jej biurku niezliczone stronice wypełnione drobnym, przejrzystym pismem. Poprosiła, bym je u niej zostawił. Zawahałem się, potem się zgodziłem. Czy po przeczytaniu pokazała opowiadanie dyrektorowi? A może dyrektor znalazł je przypadkiem u niej? Dość, że pewnego poranka podczas apelu, odstępując od zwyczajowego planu, ogłosił, iż zamierza przeczytać na głos fragment mojej opowieści. Nie spodziewałem się czegoś podobnego. Nauczycielka w żaden sposób mnie nie uprzedziła! Nigdy wcześniej dyrektor nie odczytywał pracy żadnego ucznia. Nie byłem w stanie słuchać. Ze zdenerwowania i zakłopotania zakryłem uszy dłońmi – był to jeden z moich nawyków – zapatrzyłem się w smugi pyłu na podłodze. Po apelu dzieci, które wcześniej nie zwracały na mnie najmniejszej uwagi, podchodziły i gratulowały mi z uśmiechem, klepiąc po ramieniu i mówiąc „Świetna historia” lub jakieś podobne słowa. Później w swoim gabinecie dyrektor powiedział, że przyznałby mi za to opowiadanie nagrodę, gdyby tylko taką miał. Jego słowa stanowiły wystarczającą rekompensatę i czułem za nie wdzięczność. Byłem więc niepocieszony, gdy wkrótce potem poszedłem do gimnazjum i zamiast, czerpiąc z wyobraźni, pisać nowe opowiadania, musiałem wkuwać masę potrzebnych do egzaminów faktów. Zdałem sobie sprawę, że będę zmuszony sam pielęgnować talent wyzierający spod mojej nieśmiałości i braku obycia, wykorzystując wszelkie pozaszkolne sposobności.

Jako nastolatek większość wolnego czasu spędzałem między półkami miejskiej biblioteki i byłem równie sprawny w odszyfrowywaniu tekstów, jak pozostałem niezdarny w prowadzeniu rozmów. Teraz widzę, że lata czytania były dla mnie sposobem zaznajomienia się z rozmaitymi głosami mądrości, niezliczonymi przypadkami ludzkiego doświadczenia, w które wsłuchiwałem się pilnie, z oczami schowanymi za szkłami okularów. Ponieważ każda książka rozwijała moją empatię, stopniowo odkładałem na bok ilustrowane encyklopedie oraz słowniki na rzecz książek historycznych, biografii i wspomnień. Pod względem intelektualnym i emocjonalnym zmuszałem się nawet do pójścia jeszcze dalej, w stronę opasłych tomów literatury dla dorosłych.

Odczuwałem lęk przed tego rodzaju literaturą. Bałem się, że się zgubię w zawiłościach języka społecznego, którego nie opanowałem (i którego być może nigdy nie opanuję). Sądziłem, że doświadczenie to może zburzyć moje wątłe poczucie pewności siebie. Znaczną część winy za to ponoszą lekcje języka angielskiego w szkole i przerabiane lektury obowiązkowe. O ile Szekspir – z jego niesamowitymi bohaterami i dziwnym językiem (czytaliśmy go równolegle z przekładem na współczesną angielszczyznę) – fascynował mnie, o tyle Dickens śmiertelnie mnie nudził, a Hardy’ego Juda nieznany rzeczywiście pozostał nieznany.

W bibliotece miejskiej miałem swobodny dostęp do półek. Mogłem przebierać do woli. Dziełami, które przyciągały moją uwagę, nie były tendencyjne lub dydaktyczne historie opowiadane przez gadatliwych, wszystkowiedzących narratorów, jakie lubią egzaminatorzy. Były to krótsze powieści żyjących pisarzy: pomysłowe i zwięzłe osobiste refleksje o świecie współczesnym (od lat pięćdziesiątych do teraźniejszości), pisane przez i dla przedstawicieli klasy społecznej, do której sam nie należałem. Były jednak przystępne. Po części czytałem je dla zapisków na marginesach pozostawionych przez uprzednich czytelników – nabazgranych pośpiesznie słów aprobaty, niezgody lub zdziwienia, które stanowiły nieoczekiwany komentarz do poszczególnych zdań i akapitów. Czytałem te książki także dla zagiętych rogów, odciśniętych palców i plam po kawie, które przypominały mi, że książka jest obiektem społecznym – bramą między światem wewnętrznym i zewnętrznym. Po części wreszcie czytałem je dla dialogów, wyodrębnionych wymian werbalnych między bohaterami, będących integralnym składnikiem opowiadania. Czytając, mówiłem do siebie: „A więc w taki sposób ludzie ze sobą rozmawiają”.

Czasami śniło mi się, że schematy dialogów przybierają liczbowe kształty:

– Dwanaście siedemdziesiąt jeden dziewięć dwieście pięćdziesiąt siedem.

– Dwieście pięćdziesiąt siedem?

– Dwa!

– Cztery. Szesnaście.

– Siedemnaście.

Pod koniec szkoły średniej pani Corkhill, moja wieloletnia nauczycielka języka niemieckiego, zaczęła zapraszać mnie do swojego domu na popołudniowe lekcje konwersacji – w których więcej było angielskiego niż niemieckiego.

Bardzo mi były potrzebne takie ćwiczenia. Poza środowiskiem rodzinnym, w którym prawie wszystko można przekazać i zrozumieć bez użycia słów, cokolwiek udawało mi się powiedzieć, brzmiało topornie, nieistotnie, po prostu dziwacznie. Przeważnie brałem za wzór dialogi, które studiowałem w bibliotecznych powieściach, ale zdałem sobie sprawę, że takie schematy, choćby nie wiem jak dobrze przestudiowane i wykonane, nie na wiele się zdadzą. Byłem niemal dorosłym mężczyzną: pragnienie komunikacji zaczęło nabierać nowego wymiaru. Pewnego razu na lekcji historii widok nowego ucznia sprawił, że moje serce zaczęło mocniej bić, i to przyciąganie kazało mi spróbować nawiązać z nim rozmowę. Mówiłem długo i wydawało mi się, że przekonująco, ale to, co wyglądało dobrze na kartach powieści, wypadało blado wypowiedziane moim zdławionym głosem, niewyćwiczonym i jednostajnym. Odwaga, na jaką się zdobyłem, zamieniła się w upokorzenie. A nawet więcej niż upokorzenie. 757 (kształt tej liczby mogę porównać tylko do korzenia imbiru): dojmujące doznanie – wynikające z żarliwej chęci porozumienia się połączonej z równie wielką do tego niezdolnością – dla którego nie ma w zwyczajnym języku odpowiedniej nazwy.

Pani Corkhill była niska, korpulentna, miała rude włosy i zbliżała się do wieku emerytalnego. Z powodu swoich różnych osobliwości była obiektem szyderstw niektórych uczniów. Zjadała ogromne ilości czosnku. Nosiła sukienki w kwiaty i fluorescencyjne skarpetki. Tylko wykrzywiała pomalowane jaskrawoczerwoną szminką usta w uśmiechu i spoglądała z politowaniem w sufit, podczas gdy inny nauczyciel wyrzuciłby niesfornego ucznia za drzwi. Takie zachowanie uważałem za niestosowne. Pani Corkhill miała do mnie słabość. Traktowała mnie jak wnuka. Myślę, że wyczuwała niewidzialne trudności, z jakimi zmagałem się przez całe dzieciństwo. Pamiętam, jak krótko przed moją zmianą klasy dała mi swój numer telefonu – powabną mieszankę czwórek i siódemek. Pierwsze trzy cyfry po numerze kierunkowym stały się dla mnie jej przydomkiem. Niedługo potem zadzwoniłem i przyjąłem zaproszenie do odwiedzenia jej w domu. Przez cały następny rok co tydzień odbywałem dwudziestominutową podróż czerwonym dwupiętrowym autobusem pod jej drzwi.

Lekcje i dyskusje z panią Corkhill należały do najważniejszych wydarzeń każdego tygodnia. Była niezwykle cierpliwa, nie rozwodziła się nad błędami innych i uczyła raczej przykładem niż upominaniem. Mogłem u niej rozmawiać bez obawy, że ktoś przyczepi mi łatkę niedojdy. Siedzieliśmy w salonie, przy oknie z wykuszem wychodzącym na ogród różany, na krzesłach z wysokim oparciem, przy stole ustrojonym białym obrusem z falbanami, tacą i porcelanowym kompletem filiżanek na środku – było to jak scena z bibliotecznej powieści.

Rozmawialiśmy o szkole, o doniesieniach z kraju i ze świata. Czasami zmienialiśmy język z angielskiego na niemiecki i z powrotem. Wymowa angielska pani Corkhill była wyjątkowa, akcent częściowo niemiecki, częściowo geordie (Corkhill, nazwisko po mężu, często występuje w północnej Anglii). Dziwne, że nigdy wcześniej nie zauważyłem ludzkich akcentów. Dziwne, że kolega szkolny musiał zwrócić mi uwagę na moją niewłaściwą wymowę głoski th (wina mojego ojca posługującego się cockneyem). Nawet nie przyszłoby mi to do głowy.

Teraz jednak, rozmawiając z moją nauczycielką, zrozumiałem, jak wiele różnych języków angielskich istnieje. Jej, mój i niezliczone inne.

Pisząc historię mojego okresu formacyjnego za pomocą słów, jakie znałem w roku 2005 (miałem wtedy dwadzieścia sześć lat), szczerze, ale bez pewności siebie czy wirtuozerii, odnalazłem swój głos. Dzięki międzynarodowemu sukcesowi książki Urodziłem się pewnego błękitnego dnia rozpocząłem rozmowę z czytelnikami z całego świata. Podczas gdy niektórzy brytyjscy i amerykańscy recenzenci zobaczyli tylko pamiętnik z gatunku „zapisu choroby”, wyznania „cudownego dziecka”, niemieccy, hiszpańscy, brazylijscy i japońscy czytelnicy dostrzegli coś innego i nadsyłali listy, w których zachęcali mnie do dalszego pisania. Wielu nawiązywało do ostatniego rozdziału, w którym opowiadałem o wygłoszonym przeze mnie w 2004 roku odczycie w Muzeum Historii Nauki w Oksfordzie. Tematem odczytu nie było żadne dzieło znanego autora, ale liczba pi. Wcześniej przez trzy zimowe miesiące, niczym aktor przygotowujący się do roli, uczyłem się tej liczby, opanowując jej cyfry setka po setce, aż w końcu znałem na pamięć pierwsze 22 514 cyfr, co stanowiło wówczas rekord Europy. Czternastego marca wyrecytowałem ten najpiękniejszy poemat epicki, Odyseję lub Iliadę z cyfr, podczas występu trwającego pięć godzin. Po raz pierwszy w życiu miałem okazję przemówić publicznie moim liczbowym językiem (choć z konieczności używając angielskich słów) – obszernie, namiętnie, ze swadą. Na początku obawiałem się, że to niewielkie zgromadzenie zainteresowanych słuchaczy zrozumie nie więcej, niż gdybym recytował po chińsku, pokręci głowami, odwróci się na pięcie i sobie pójdzie, ale wszystkie moje lęki szybko się ulotniły. W miarę jak nabierałem rozpędu i wchodziłem w rytm, wyczuwałem, że publiczność zaczyna przysłuchiwać się coraz uważniej, jakby nawet z zachwytem. Każda wymówiona przeze mnie cyfra wydawała się wzmacniać ich skupienie i wypierać inne myśli. Na twarzach pojawiły się pełne refleksji uśmiechy. Niektórzy słuchacze okazywali wzruszenie. W tych cyfrach odnalazłem słowa będące w stanie wyrazić moje najgłębsze uczucia. Tego marcowego słonecznego poranka i popołudnia, poprzez moją osobę, oddech i ciało, cyfry przemówiły do tylu różnych uczestników wydarzenia.

Cyfry przemówiły także z zadrukowanych stron do moich rozsianych po świecie czytelników, ożyły w ich umysłach, niezależnie od niosącego je przekładu. Moją długą walkę o odnalezienie własnego głosu, obsesję na punkcie języka, moi czytelnicy odebrali, podobnie jak ja, jako powołanie.

Napisałem książkę i ona się ukazała. Nie było jednak pewne, czy młody człowiek ze spektrum autyzmu będzie umiał napisać więcej książek. Nie istniała tradycja literatury autystycznej (niektórzy uważają nawet, że pisarz autystyczny jest pojęciem wewnętrznie sprzecznym). Nie miałem na kim się wzorować (choć potem odkryłem, że Lewis Carroll – prawdopodobnie – i Les Murray, australijski poeta i kandydat do Nagrody Nobla, by wymienić tylko tę dwójkę, mieli tę samą przypadłość). Skąd czerpać materiał? Byłem zdany tylko na siebie.

Ale wtedy nadszedł kolejny list od czytelnika. Był napisany po francusku – uczyłem się tego języka w szkole średniej – a autorem był młody Francuz imieniem Jérôme, który w przyszłości zostanie moim mężem. Po miesiącach poważnej, ale i pełnej humoru korespondencji zakochaliśmy się w sobie. Dla Jérôme’a, jego kraju i języka dobrowolnie zgodziłem się opuścić ojczyznę i język, do których nigdy nie czułem przywiązania. Zamieszkaliśmy najpierw w Awinionie, potem bardziej na północ, w Paryżu, wijąc sobie gniazdko pośród barów i bukinistów w dzielnicy Saint-Germain-des-Prés.

Zanim pojawił się Jérôme, w znacznym stopniu straciłem zainteresowanie literaturą. Od dawna nie było mi już po drodze z powieściami. Jednak w naszym mieszkaniu, otoczeni książkami (Jérôme posiadał wiele książek), siadaliśmy razem przy brązowym stole z drewna tekowego, by na przemian czytać na głos francuski przekład Idioty Dostojewskiego. Mój głos przy czytaniu, podobnie jak wtedy, gdy recytowałem cyfry liczby pi, wydawał się zarazem osobisty i odległy: drugi głos powiększał i wzbogacał go. Podobnie jak przy liczbie pi zrozumiałem, co się stało, i zachwyciłem się.

Czytając rosyjskie dzieło we francuskim przekładzie, nie doznawałem obcości, jaką wzbudzały we mnie angielskie powieści. Przeciwnie, czułem się jak u siebie. W końcu, czytając, byłem wyzwolony z nieśmiałości i rozkoszowałem się czystą przyjemnością poznawania nowych słów i odkrywania nowych światów. Czytałem, już nie myśląc o sobie.

Reputacja Dostojewskiego, potężny pośrednik między jego dziełem i współczesnymi czytelnikami, kiedyś by mnie wystraszyła i odrzuciła. Ale język Dostojewskiego okazał się doskonale obrazowy. Przykładem może być postać generała Iwołgina: dym z jego cygara prowokuje dumną angielską lady, podróżującą z pieskiem w tym samym przedziale, do wyrwania generałowi spomiędzy palców cygara i wyrzucenia z pociągu. Ale generał siedzi niewzruszony, jakby jej zachowanie nie zrobiło na nim najmniejszego wrażenia. Wtem błyskawicznym i zręcznym ruchem chwyta pieska Angielki i w taki sam sposób wyrzuca z pociągu. Przypominam sobie mój głos, gdy to czytałem, przerywany chichotem, i to, jak zaraziłem moim rozbawieniem Jérôme’a, powodując jego niepohamowany śmiech.

Nie tylko Dostojewski tak na nas oddziaływał. W kolejnych miesiącach zanosiliśmy się śmiechem nad opowiadaniami Izaaka Babla. Głos góry Kawabaty – opowieść o starym mężczyźnie cierpiącym na zaniki pamięci – wzruszała mnie do łez. Wizualna muzyka Jacques’a Préverta z tomu Paroles brzmiała w mojej głowie jeszcze długo po zamknięciu książki.

Pewnego dnia Jérôme, jakby usuwając stabilizujące kółka dziecięcego rowerka, przestał mi towarzyszyć w literackich lekturach. Nie straciłem jednak równowagi. Pochłonąwszy oba tomy francuskiego wydania Wojny i pokoju Tołstoja, spróbowałem Anny Kareniny rosyjskiego mistrza w przekładzie na angielski. Namiętności bohaterki, słabości Lewina i Kitty, sprzeczności Wrońskiego tak mocno na mnie oddziałały, że zupełnie zapomniałem o uprzednich lękach mojego czytelniczego życia. Coś zaczynało do mnie docierać. Nagle ze zdumieniem uświadomiłem sobie, że cała literatura jest tak naprawdę czynnością przekładu: zagęszczeniem, oczyszczeniem i uporządkowaniem świata myśli autora do postaci słownej. Wyciągnąłem z tego pocieszający wniosek – pocieszający dla początkującego pisarza, jakim byłem: można uniknąć złego pisarstwa, jeśli słowa będą wiernie oddawać mentalne obrazy widziane przez pisarza. Nosiłem w sobie wiele książek. Każda z moich późniejszych książek – popularne omówienie zagadnień neurobiologii, zbiór esejów zainspirowanych ideami matematycznymi, francuski przekład/adaptacja powieści Lesa Murraya – była inna. Każda pokazała, że nie istnieją dla mnie granice. Byłem w stanie zrobić to, to i jeszcze tamto. Równolegle z pisaniem cały czas studiowałem w Open University, brytyjskiej szkole wyższej oferującej zdalne nauczanie. W 2016 roku, mając trzydzieści siedem lat, otrzymałem dyplom z wyróżnieniem magistra nauk humanistycznych. Wiosną tego samego roku wydałem we Francji swoją pierwszą powieść.

Wciąż nie napisałem ostatniego zdania po angielsku, mimo dziesięciu lat spędzonych poza Wielką Brytanią i postępującego oczyszczania moich słów pochodzenia francuskiego. Postanowienie to – które w tej książce odnawiam – jest wyrazem hołdu dla moich brytyjskich rodziców i nauczycieli. Stanowi także uznanie długu względem języka wystarczająco pojemnego, by przyjął nawet taki głos jak mój. Język angielski uczynił mnie obcym, ale też zrobił ze mnie pisarza. Został wiernym kronikarzem mojej metamorfozy.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki