Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Czy miłość można zamknąć w matematycznym wzorze? Czy każdy związek dwojga ludzi jest wyjątkowy? A może losy zakochanych powtarzają się zawsze jak refren w muzyce? Czy miłość jest darem, czy chorobą, z której trzeba się wyleczyć?
Wybitnie uzdolniona muzycznie i matematycznie studentka oraz starszy, żonaty wykładowca zakochują się w sobie. Rakel lepiej porusza się w świecie liczb i nut niż wśród ludzi. Niespodziewanie dla samej siebie całkowicie zatraca się w zakazanym uczuciu. Losy dziewczyny stają się podobne do losów innej utalentowanej matematyczki, żyjącej sto lat wcześniej Sofii Kowalewskiej. Na nowo opowiedziana stara jak świat historia romansu, który nie może skończyć się szczęśliwie.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 283
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tonacjom i miłościom mojego życia. Oraz mamie i tacie, którzy dali mi skrzydła.
fraktal (łac. fractus – złamany, cząstkowy, ułamkowy) – figura geometryczna, której małe fragmenty oglądane w powiększeniu wyglądają tak samo jak cała figura
(Słownik języka polskiego PWN)
Gmach Abela ma jedenaście pięter. Dwieście czternaście stopni. Rakel dokładnie je policzyła. Dziewiętnaście stopni między każdym piętrem. Z wyjątkiem pierwszego i parteru, tam jest ich dwadzieścia cztery. Dlatego łączna liczba nie dzieli się przez jedenaście. Schody zawsze fascynowały Rakel. Schody kręcone, spiralne, łamane, schody wachlarzowe, zabiegowe, dwubiegowe, schody proste i ruchome. Gdy była mała, udawała, że stopnie to klawisze fortepianu. Biegała po nich, wygrywając stopami melodię. Wiewióreczka – gdy pędziła w górę, Gospodyni z drągiem – kiedy zbiegała. Jeśli schody były długie, musiała odegrać kilka zwrotek, nim je pokonała. Grała także Wleciał mały ptaszek. Ale ostatni ton tej piosenki był trochę straszny. Trzeba było zeskakiwać aż z pięciu stopni.
Profesorowie chowają się w swoich gabinetach. Wykłady ruszają dopiero za tydzień. Na szóstym piętrze siedzą matematycy. Rakel skrada się korytarzem i ogląda tabliczki z nazwiskami. Natychmiast odnajduje drzwi jego gabinetu. Ale nie ma odwagi zapukać. Zamiera bez ruchu i raz za razem odczytuje jego nazwisko: Jakob Krogstad. Próbowała odgadnąć, który to mężczyzna, gdy mijała stołówkę na parterze, gdzie matematycy pijają swoją poranną kawę. Bo jeszcze go nie poznała. Na razie poznała tylko jego język, w opublikowanym kilka lat wcześniej artykule poświęconym rosyjskiej matematyczce Sofii Kowalewskiej. Pierwszej w historii profesorce matematyki. Kobiecie, która obroniła doktorat w roku 1874, dokładnie sto lat przed narodzinami Rakel. Gdy Sofia była mała, czytywała podręczniki do matematyki po nocach, chowając się pod kołdrą, bo jej ojciec uważał, że dziewczęta nie powinny się interesować tą dziedziną nauki. Później została ulubioną studentką Karla Weierstrassa, największego matematyka Europy. Ale zmarła młodo, w wieku zaledwie czterdziestu jeden lat.
Na schodach dobrze się myśli. Każdy powinien mieć swoje schody do myślenia. Jedenaście pięter to idealna wysokość. Wspięcie się na górę zajmuje trzy minuty i dwadzieścia sześć sekund. Zejście na dół – dwie minuty osiemnaście. Dość, by rozwiązać średnio trudną zagadkę matematyczną. Zagwizdać Sonatę Księżycową Beethovena. Albo pomyśleć o mieście, które się opuściło.
Pierwszym, co Rakel pamięta, są błękitne dni i głos Joan Baez z gramofonowej płyty. Rakel siedzi na stołku pod oknem, patrzy na góry i słucha, jak mama śpiewa:
To the queen of hearts is the ace of sorrow. He’s here today, he’s gone tomorrow. Young men are plenty, but sweethearts few. If my love leaves me, what shall I do?
Piosenka gra dalej, w kółko, zupełnie jakby mama była uwięziona w kręgu, z którego nie sposób się uwolnić, bo za każdym razem, gdy utwór zmierza ku końcowi, piosenka zaczyna gryźć swój własny ogon i znów rozlega się jej melodia – smutna i piękna. Zupełnie jak mama. Jej czarne włosy i złocista skóra. Mamę trzeba rysować kredkami, tatę zaś można ołówkiem.
Gdy mama śpiewa, to tak, jakby czas wstrzymywał oddech. Przystawał i czekał. A na co on czeka? By Rakel wymyśliła jakieś zajęcie, a on znów stał się sobą i zaczął na powrót płynąć. Nie ma nóg, a biegnie i ucieka. Nie ma płetw, a płynie. Nie ma skrzydeł, a leci.
Wpatruje się w góry, aż poznaje oblicza ich wszystkich. Stoją w długim, długim rzędzie, trzymając się za ręce. Góry to jej przyjaciółki, spośród nich najbardziej lubi Blåstolen i Trollstolen, Górę Niebieską i Górę Trolli. Opierają się o siebie jak bliźniaczki. Jedna jest biała, druga – błękitna.
Rakel zaprzyjaźnia się też z literami. Zna je nie tylko od jednej, lecz od wszystkich możliwych stron. Wie na przykład, która jest sobą, niezależnie od punktu widzenia, jak O, a która się zmienia przy każdym obrocie. Zna wielkie M, zmieniające się w W, gdy je postawić na głowie. Wielkie N wystarczy położyć na boku i robi się z niego Z. Rakel wie, które litery stoją zazwyczaj razem i które bywają zupełnie same. Istnieją zarówno dorosłe, jak i dziecięce litery, choć maluchy nie zawsze są podobne do rodziców. Rakel bardzo lubi małe o. Do złudzenia przypomina swoją mamę i jest takie okrąglutkie, że toczy się zupełnie bez pomocy. Ale najbliższe jej sercu pozostaje małe i. Często stawia się je zupełnie samo, a jemu mimo to wcale nie jest przykro. Małe i to literka, która najbardziej jej odpowiada. Pozostaje sobą samą, czytana w przód i wspak, ale jak ją postawić na głowie, to zaczyna protestować: !
Spośród cyfr Rakel najbardziej lubi osiem. Bo urodziła się w sierpniu. Ale głównie dlatego, że ósemkę można zapisać na tyle różnych sposobów. Ustawiając dwa kółeczka, jedno na drugim, niczym bałwana. Kreśląc najpierw jedną trójkę w lustrzanym odbiciu i doklejając do niej drugą, już zwyczajną. Jest jeszcze ten najtrudniejszy sposób, którego próbuje uczyć ją tata: z początku rysuje się S, a potem ciągnie linię ku górze, próbując napisać drugie S, tyle że odwrotnie. A to wszystko trzeba zrobić jednym ruchem ręki, nie odrywając ołówka od kartki. Rakel lubi też szóstkę i dziewiątkę, bo to bliźniaczki, tyle tylko, że jedna z nich stoi na głowie. Piątka i dwójka są siostrami żyjącymi po dwóch stronach lustra, nieważne, czy odwrócone do góry nogami, czy nie. Ale tylko wtedy, gdy się je wstukuje na kalkulatorze.
W liczbach najlepsze jest to, że można je ze sobą składać. Gdy dwie liczby się ze sobą stapiają, rosną i są potem większe od nich samych. Trzy plus trzy to sześć. Sześć plus sześć to dwanaście. Dwanaście plus dwanaście równa się dwadzieścia cztery. Dwadzieścia cztery plus dwadzieścia cztery równa się czterdzieści osiem. Czterdzieści osiem plus czterdzieści osiem równa się dziewięćdziesiąt sześć. Dziewięćdziesiąt sześć plus dziewięćdziesiąt sześć równa się sto dziewięćdziesiąt dwa. Sto dziewięćdziesiąt dwa plus sto dziewięćdziesiąt dwa równa się trzysta osiemdziesiąt cztery. Trzysta osiemdziesiąt cztery plus trzysta osiemdziesiąt cztery równa się siedemset sześćdziesiąt osiem. Siedemset sześćdziesiąt osiem plus siedemset sześćdziesiąt osiem równa się tysiąc pięćset trzydzieści sześć. Liczby rosną tak szybko, że Rakel niemal zapiera od tego dech w piersiach. I choć w tym miejscu już się zatrzymuje, to zdaje jej się, że leci z ogromną prędkością gdzieś w nieskończoność.
Mama też leci w nieskończoność. Jej piosenka nigdy się nie kończy. Rakel musi mamy pilnować, żeby nie została połknięta przez tę piosenkę i nie zniknęła na dobre.
I love my father, I love my mother, I love my sister, I love my brother. I love my friends and my relatives too. I forsake them all, and go with you.
Pewnego dnia Rakel zdoła narysować rysunek, który uszczęśliwi mamę. Słońce we wszystkich kolorach tęczy. Mama, która tańczy. Z motylami we włosach. Zanim Rakel przyszła na świat, mama mieszkała w kraju, w którym nigdy nie było zimno. Przyjaźniła się z tamtejszym językiem. A alfabet miał ponad dwa razy więcej liter. Nic dziwnego, że mama do tego wszystkiego tęskni.
„Nikt nigdy nie pokocha cię tak, jak ja cię kocham, Rakel”, mawia do niej mama. „Kto inny poświęciłby dla ciebie wszystko?” I jest jeszcze jedna rzecz, którą mama powtarza: „Jeśli będzie ci kiedyś dane wybierać pomiędzy mężczyzną, który cię kocha, a takim, którego kochasz ty – wybierz tego, który kocha ciebie. To tu właśnie ludzie robią w życiu błąd”.
Choć Rakel jest jedynaczką, czuje się prawie tak, jakby miała starszego brata. Bo David jest od niej wyższy o głowę. Ma ciemne włosy, zupełnie jak ona. I mieszka w wysokim bloku, też jak ona. Tyle tylko, że poza Rakel nikt go nie umie zobaczyć. Najlepsze w Davidzie jest to, że pojawia się przy niej zawsze, gdy ona chce się z nim bawić. Spędzają razem każdy dzień. Kiedy inne dzieci jej dokuczają, Rakel myśli sobie, że wszystko będzie dobrze, gdy David się o tym dowie. A kiedy kipi jej w głowie od dziwnych słów, które ją łaskoczą, że aż musi się głośno roześmiać, to nie może się wręcz doczekać, aż je powtórzy Davidowi. Bo David zawsze doskonale wie, o co jej chodzi, i lubi te same zabawy, co ona. Gdy Rakel pyta mamę i tatę, czemu jest jedynaczką, tata odpowiada zawsze: „Bo nikogo innego nam nie trzeba, za pierwszym razem udał się nam ideał”. A mama mówi: „Tyle płakałaś i byłaś taka niegrzeczna, że już nie mieliśmy siły na kolejne dziecko”.
„Wiewióreczek ma swój dom na szczytach drzew”. Rakel zwija się w kłębek przy grającym radiu i słucha, jak Alf Prøysen śpiewa tę piosenkę. Rakel zna wszystkie zwrotki na pamięć. Wiewióreczka najbardziej lubi za to, że tyle rozmawia sam ze sobą. Prawdziwy z niego zgrywus:
Wiewióreczek mówi: Mama, jesteś już? Wiewióreczek na to: Nie, ale tuż tuż.
Najbardziej podoba jej się zwrotka, w której mały bohater pilnuje, by mama nie spóźniała się do szkoły:
Wiewióreczek mówi: Mama, w drogę czas.
Nie ociągaj się na ścieżce tam przez las.
Nie przystawaj na orzeszki, zjedz śniadanie, potem pędź.
Grzecznie siedź i czekaj w ławce, bądź przed dzwonkiem minut pięć.
Rakel też pilnuje, żeby mama się nie spóźniła do szkoły. Bo mama musi się nauczyć mówić po norwesku. Ale potem następuje zwrotka, której zupełnie nie sposób się oprzeć:
Wiewióreczek na to: Pewnie, tak, tak, tak. Muszę biec już, chociaż nie jest mi to w smak.
To dziwne, że Wiewióreczek odpowiada w ten sposób sam sobie. Ale Rakel domyśla się przyczyny: to dlatego, że on tak naprawdę nie ma mamy. Musi więc udawać, że sam jest swoją mamą, i rozmawiać sam ze sobą.
Ale gdy Rakel idzie do szkoły i ma opowiedzieć o piosence, którą najbardziej lubiła jako małe dziecko, pani stwierdza, że to doskonały przykład, jak istotna jest interpunkcja. Bo tak naprawdę z Wiewióreczkiem rozmawia mama:
Wiewióreczek, mówi mama, jesteś już? Wiewióreczek, mówi mama, w drogę czas.
Rakel jest rozczarowana i musi opowiedzieć o tym Davidowi zaraz po powrocie do domu.
– Twój Wiewióreczek dużo bardziej mi się podoba, to taka smutna piosenka – śmieje się David. Ale Rakel czuje się głupia. Przestaje lubić Wiewióreczka.
Rakel siedzi w ławce i jest podekscytowana. Tablica pachnie mokrą kredą, pani zapisała na niej słowa, których mają się nauczyć. Litery tak pięknie błyszczą, kiedy są wilgotne. Nauczycielka chodzi po klasie i rozdaje poprawione sprawdziany. Rakel nie może się doczekać, co też pani jej powie. Bo udało jej się znaleźć symbole, których może używać jako emblematu i czegoś w rodzaju szarady. Te słowa smakują tak cudownie, że musi je powtórzyć Davidowi, gdy tylko spostrzega je w leksykonie. Jeśli pani spodoba się ten emblemat, może będzie jej potem wolno zetrzeć tablicę. Rakel dopilnuje, żeby nie zmoczyć gąbki za mocno, tylko tyle, ile trzeba, żeby zostawić piękne ciemniejsze koleiny w miejscach, gdzie się nią przejedzie. A gdy pani zobaczy, jaka czysta jest tablica, powie: „Co ja bym bez ciebie zrobiła, Rakel?”. I pogłaszcze ją po głowie, nazywając ją „kochanie”. I… i… Ale pani mówi, że ktoś oddał niepodpisany sprawdzian.
– Tu jest tylko litera L i jakiś rysunek – stwierdza. – W tej klasie nie ma nikogo na L. Kto sobie robi żarty?
Rakel wzdycha i podnosi rękę. David na pewno zrozumie, myśli. Bo zaraz przed literką L narysowała małego raka.
– Ale fajne – kiwa głową David. – Rak el. Sama to wymyśliłaś?
Rakel kiwa z zadowoleniem głową, ale przepełnia ją smutek, gdy mu opowiada, że nikt w klasie tego nie zrozumiał, nawet pani.
– Musisz im trochę pomóc – stwierdza David. – Dać im jakąś wskazówkę – rysuje obok litery L konia, po czym go przekreśla i wraca do jej szkicu raka. – No i już – mówi. – Nie koń el. Tylko rak el. To już właściwie nie emblemat, ale herb rodowy. A jak teraz nadal nie zrozumieją i pomyślą, że to oznacza, dajmy na to Klaczellę Klarę Ksantypę, to już trzeba ich tylko żałować.
Rakel nie może dłużej powstrzymywać uśmiechu.
– Jesteś najlepsiejszy na świecie – mówi.
– A ty powinnaś mieć właściwie na imię Klarararara – odpowiada David. – Ale serio, zmień sobie nazwisko z Havberg na Klaczka. Wtedy będziesz sobie mogła skrócić podpis do dwóch rysunków i dwóch liter.
Tak naprawdę to nowe imię przydałoby się mamie. Może Rakel jej jakieś wymyśli. Piękne i norweskie. Na przykład Gjertrud. Żeby ludzie w końcu umieli je zapisać. I przestali zadawać pytania, od których mamie jest przykro.
„Wszyscy tu myślą, że ja jestem z takich, co to się sprzedają za pieniądze”, mawia mama do taty. Gdy Rakel była mała, zachodziła w głowę, kto chciałby kupić taką zagraniczną mamę. Ale teraz już rozumie. Dorośli patrzą takim obrzydliwym wzrokiem, a ona się już domyśla, co będzie dalej: „Ach, pani mąż jest pewnie marynarzem?”, a Rakel wchodzi im w słowo i odpowiada za mamę: „Wcale nie, bo naukowcem. I mama też była naukowczynią, zanim tu przyjechała”.
Dłonie taty. Rakel uwielbia na nie patrzeć, gdy unoszą się nad klawiszami pianina, wypełniając cały salon Bachem. Najbardziej lubi preludium chorałowe, które nazywa się Ich ruf zu dir, Herr Jesu Christ. Tata bierze ją czasem na kolana i grają razem Inwencje dwugłosowe Bacha. Rakel wygrywa wyższy głos prawą ręką. Tata – głos niższy, ręką lewą. Zupełnie, jakby ich dłonie prowadziły ze sobą rozmowę i się zgadzały. Mówią prawie to samo: najpierw Rakel, wysokim głosem, potem tata, niższym. A jeszcze później zaczynają wchodzić sobie w słowo, choć nadal się dogadują. To właśnie tę część Rakel lubi najbardziej, bo ich ręce są wtedy bliżej siebie. Czuje łaskotanie w brzuchu. Najpierw biegnie w dół za tatą, by i jego połaskotać. Później musi uciekać w górę, żeby on jej nie złapał. Zupełnie, jakby grali na tym pianinie w berka. Potem się zamieniają. Najpierw słychać głos taty. Rakel mówi prawie to samo, ale w sposób przekręcony. Zupełnie, jakby go trochę przedrzeźniała.
Na koniec tata gra utwór, którego nie słyszała wcześniej. Wariacje na temat nazwiska Bach. B A C H. Gdyby tak mieć imię, które można zagrać na instrumencie. Mogłaby wtedy podpisywać się nutami. Musiałaby się nazywać Hege albo Hedda, albo Ebba. Żadne z tych imion jej się nie podoba. Ale potem przychodzi jej do głowy, że mogłaby też przecież nosić imię Ada i wygrywać je za każdym razem przy strojeniu skrzypiec. To byłoby takie fajne. I do tego jeszcze Ada pozostaje sobą, czytana od przodu i wspak, w odróżnieniu od Siri, która staje się Iris, gdy ją tylko odwrócić. Jeśli Rakel urodzi kiedyś bliźniaczki, nazwie je Ada i Iris. Żeby nie musiała się już zastanawiać, czy lepiej jest być od prawej do lewej sobą, czy kimś zupełnie innym.
Odkrywa w muzyce kolejne tajemnice. Krzyżyki i bemole. Podwyższanie albo obniżanie dźwięku. Pozwalanie, by moll przechodził w dur albo odwrotnie. Rakel stoi na środku salonu ze skrzypcami i gra z pamięci Ranek wielkanocny gasi wszystkie troski, a tata akompaniuje jej na pianinie.
Ranek wielkanocny gasi wszystkie troski po czasu kres. Daje nam światło, daje nam życie…
Nagle przestają się ze sobą zgadzać. Coś zgrzyta w momencie, gdy w tekście pada słowo „światło”. Tata pokazuje jej, że dźwięk w tym właśnie miejscu musi być wyższy. Brzmi to zupełnie jak błąd, do chwili, gdy Rakel pojmuje, że tak ma właśnie być. Że ten podniesiony dźwięk podkreśla przebijające się przez mrok światło. Jakby składał ludziom jakąś obietnicę. To samo dzieje się pod koniec Ich ruf zu dir, Herr Jesu Christ. Utwór napisany jest w f-moll, ale ostatni akord przechodzi w F-dur, niczym ciche zapewnienie, że krzyk został usłyszany. Rakel uwielbia potem muzykę, w której można usłyszeć światło.
Najlepsze w dźwiękach jest to, że one nigdy nie są same, choć czasem może tak to brzmieć. Tata unosi wieko pianina, by jej to pokazać. Gdy naciska klawisz niskiego C, maleńki młoteczek uderza w połączoną z nim strunę tak, że struna ta zaczyna wibrować. Ale Rakel widzi, że struna jasnego c o oktawę wyżej również nieznacznie drga. Chyba po prostu nie może się powstrzymać. A struna g jeszcze dalej też chyba lekko drży. Tata wyjaśnia, że wysokie c drga dwa razy szybciej niż niskie. Dlatego tak doskonale do siebie pasują. Zaś g drga trzykrotnie prędzej. Tak właśnie działają alikwoty. To takie piękne, że dźwięki są ze sobą w ten sposób połączone. Że nigdy nie jest się na tym świecie samemu, nawet jeśli się tak myśli.
Chwila szczęścia. Arthur Grumiaux wypełniający całą Kringstadbuktę Sonatą skrzypcową Césara Francka. Tata wziął ze sobą magnetofon, a ponieważ żadnej innej rodzinie nie przyszło do głowy wybrać się na piknik na plaży w ten chłodny jesienny dzień, można słuchać utworu na cały regulator. Mają całą zatokę dla siebie. Mama i Rakel siedzą zawinięte w wełniane koce i patrzą na migoczącą wodę. Oczy mamy pałają blaskiem. Cała mama pała blaskiem, śmiejąc się i żartując z tatą.
Na niebie widać pasy w odcieniach szarości i złota. Zupełnie, jakby muzyka sprawiała, że chmury pękają w promiennych uśmiechach zdradzających, że ich rewersy są złociste. Że szarość i złoto, smutek i radość to dwie strony tego samego medalu. Że jedno nie może istnieć bez drugiego, bo są ze sobą nierozerwalnie połączone, tak jak dur i moll splatają się w muzyce. Może niebo to obraz przedstawiający samo życie. Złożone głównie z szarych kamieni, z poutykanymi między nimi pojedynczymi grudkami złota. I chodzi o to, żeby pozbierać wszystkie złote grudki, na jakie się trafi. Jeśli w przyszłości nie zostanę skrzypaczką, myśli Rakel, to będę poszukiwaczką złota. Zabrał grudkę złota, szipszipskara, szipszipskara, szipszipskara, rozbrzmiewa w jej głowie śpiew. Nawet małemu ptaszkowi udaje się czasem coś znaleźć.
Rakel zdejmuje buty. Spaceruje boso po plaży i zbiera kamienie. Są takie piękne i lśniące. Pachną morzem i wodorostami. Jej stopy się radują, opowiadając o wszystkim, czego dotykają. O piasku, który jest taki mokry i miękki, o ostrych kamieniach, na które trzeba uważać. O trawie, która łaskocze między palcami. Rakel kroczy szczęśliwa nad brzegiem z kieszeniami pełnymi odnalezionych skarbów. Ale gdy te kieszenie opróżnia, kamyki okazują się szare i matowe. „Musisz się w końcu nauczyć: to woda sprawia, że są takie piękne i lśniące”, mówi tata. Ale Rakel ciągle próbuje wypełniać kieszenie skarbami. Raz za razem.
Mama rozkłada obrus, który ze sobą przywieźli. Zmienia przybrzeżną skałę w jadalniany stół. Ustawia na nim kartonowe talerzyki i plastikowe kubki. Wyczarowuje skądś również widelce i łyżki. A także zapach świeżo usmażonych sajgonek. Rakel ozdabia stół znalezionymi kamykami. Najpiękniejszy z nich kładzie na serwetce mamy. To ten, który przypomina jej serce. Mama rozkłada sajgonki na talerzu.
– Najlepsze daję wam, sama wezmę tę przypaloną – mówi.
– Zawsze musisz się dla nas poświęcać – mamrocze tata.
Rakel ma nadzieję, że mama tego nie usłyszała. Że się znów nie zasmuci, bo przecież jest im tak miło. Mama całe przedpołudnie stała w kuchni i przygotowywała jedzenie. Dla nich dwojga. Na szczęście tata przyjmuje od niej największą sajgonkę.
– Jesteś najukochańszą mamą na świecie – mówi Rakel.
Chciałaby, żeby ten dzień się nigdy nie skończył, żeby czas przestał płynąć, a ona już na zawsze mogła zostać w tym miejscu. W Kringstadbukcie. Niewielkiej zatoce między Kringstadveien a portem na Cap Clara. Zatoka Rakel. W której mama, tata i ona mają swoje własne, szczególne miejsce, tam gdzie skała stworzyła dla nich coś jakby sofę, tuż nad skrajem wody.
Promy przecinające fiord. Płynące ku sobie każdy ze swojej strony, stykają się i zlewają w jedno, a potem znów powoli rozłączają. Tata nazywa to „promowym skrzyżowaniem” i mierzy czas od chwili spotkania dwóch jednostek do ich rozdzielenia. Gdyby znał długość promów, mógłby wyliczyć utrzymywaną przez nie prędkość, a gdyby znał ich prędkość, mógłby wyliczyć, jakie są długie. Niestety nie wie ani jednego, ani drugiego, lecz mimo to odmierza czas.
– Dziewiętnaście koma osiem sekund – mówi zadowolony.
Rakel nazywa to „promowym przytulaniem” i ma nadzieję, że będzie trwało długo, jak najdłużej.
Błękitne miasto z fiordem i górami. Miasto Rakel i Davida. Molde. Moll? De? Brzmi zupełnie jak d-moll.
– To najsmutniejsza ze wszystkich tonacji – mówi David. – Jak wielcy kompozytorzy pisali coś naprawdę pięknego, to zawsze w d-moll. Na przykład Koncert skrzypcowy Sibeliusa. Albo Requiem Mozarta. I Chaconne Bacha.
– Ale Sonata skrzypcowa Césara Francka jest przecież napisana w A-dur – mówi Rakel.
– To dlatego, że radość i smutek są tak ze sobą splecione, że nie sposób ich od siebie odróżnić – wyjaśnia David. – W tej sonacie dur i moll się ze sobą stapiają, zupełnie jakby mieściły się w niej jednocześnie cała radość i cały smutek wszechświata.
To jak w miłości, myśli Rakel. Pewnego dnia sama tego doświadczę i będzie to wtedy tak dzikie i piękne jak w tej sonacie. Z molla powstałeś i w dur się obrócisz.
Niewielu ludzi gwiżdże na schodach gmachu Abela. Rakel zastanawia się, czy Jakob Krogstad należy do tych gwiżdżących. I w jakiej chodzi tonacji. Gdy była mała, wyobrażała sobie, że wszyscy ludzie poruszają się w swoich własnych tonacjach. Niektórzy w durowych. Inni w molowych. Sama chadzała przeważnie mollem. Niczym Sonata skrzypcowa Césara Francka. Dopiero gdy miała sama zagrać ten utwór, zorientowała się, że jego tytuł to Sonata A-dur na skrzypce i fortepian. A mimo to był przecież taki smutny. Pomyśleć, że można się mylić co do swej własnej tonacji.
Jak na razie słyszała tylko dwoje gwizdaczy na schodach. Jeden z nich gwizdał tak cicho, że musiała za nim pobiec, by usłyszeć melodię. Summertime. Odrobinę sfałszowane. Drugiego gwizdacza wyłapała z odległości kilku pięter. Preludium chorałowe Bacha. Jesus bleibet meine Freude. Jeden z utworów, który grał dla niej tata, gdy była mała. Gdyby Rakel miała przyjaciela, który by umiał dobrze gwizdać, mogliby spróbować z Sonatą Księżycową na dwa głosy. Bo samemu trudno się ją gwiżdże. Ukryte w akompaniamencie akordy są równie ważne, jak sama melodia. Ale wszystko jest do zrobienia. Trzeba tylko trochę oszukać. Zagwizdać urwane akordy, przemycając do nich jednocześnie melodię. Rozbrzmiewające na schodach echo pomaga. Kamufluje dźwięki, które Rakel musi pominąć.
Na placu przed gmachem stoi pomnik Nielsa Henrika Abela. Największego matematyka, jakiego wydała Norwegia. Jednego z najbardziej utalentowanych ludzi w historii. Całki Abela nazwano na jego cześć. I funkcje abelowe. Zmarł młodo, jak wielu geniuszy. Miał tylko dwadzieścia sześć lat. O siedem więcej niż Rakel teraz. Ciekawe, co ona osiągnie, gdy dożyje jego wieku?
Uniwersyteckie gmachy zostały nazwane na cześć naukowców. Wykłady z matematyki będą się odbywać w Audytorium Sophusa Lie. Zaś ćwiczenia grupowe – w gmachu Vilhelma Bjerknesa. Rakel przeszła już na próbę trasę między nimi. Dokładnie przestudiowała katalog wykładów. Stworzyła sobie kilka alternatywnych wersji planu zajęć. Wykłady ze wstępu do filozofii będzie miała w Audytorium 2 w budynku Wydziału Chemii. Gdy oprowadzano ich po kampusie podczas dni adaptacyjnych, trafili do piwnicy gmachu Wydziału Fizyki. Labirynt korytarzy poprowadził ich stamtąd do Audytorium 2 na Wydziale Chemii. Rakel próbowała potem odtworzyć tę trasę sama, ale zgubiła się między korytarzami. Ledwie udało jej się wyjść, tą samą drogą, którą weszła. Będzie musiała robić tak, jak robili Jaś i Małgosia. Rozrzucać po korytarzach okruchy chleba, by móc potem znaleźć ścieżkę powrotną. A jeśli mimo to się zgubi, pomyśli o czymś przyjemnym. I będzie tak myślała, dopóki nie uratuje jej pani sprzątająca.
Dalsza część dostępna w wersji pełnej
Tytuł oryginału: Lene din ensomhet langsomt mot min
© Text: Klara Hveberg
Copyright © for Polish translation by Karolina Drozdowska
Copyright © for Polish edition by Wydawnictwo Marpress, Gdańsk 2021
First published by H. Aschehoug & Co. (W. Nygaard) AS, 2019
Published by agreement with Oslo Literary Agency and Book/Lab Literary Agency
Co-funded by the Creative Europe Programme of the European Union
This translation has been published with the financial support of NORLA
Wydanie I
Gdańsk 2021
ISBN 978-83-7528-248-1
Fotografie na okładce:
Agnete Brun / Aschehoug (Klara Hveberg)
Katarzyna Dawidziuk (Karolina Drozdowska)
Projekt okładki: Zuzanna Leśniak
Redakcja: Elżbieta Żukowska
Korekta: Anna Piwowarczyk, Hanna Trubicka
Redaktorka prowadząca: Urszula Obara
Redaktor naczelny: Fabian Cieślik
Wydawnictwo Marpress sp. z o.o.
ul. Targ Rybny 10B, 80-838 Gdańsk
tel. 58 303 1878, [email protected]
www.marpress.pl
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Katarzyna Rek