Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Przez lata nikt o tym nie mówił!
Historia kobiecej orkiestry w Auschwitz!
W roku 1943 roku w Auschwitz II - Birkenau zarządzeniem komendanta obozu Franza Hösslera, dzięki nadzorczyni podobozu Marii Mandel, powołano żeńską orkiestrę. Opowieść o niej to nadzwyczajna historia kobiecej solidarności, walki i siostrzanej miłości.
Ta niezwykła powieść przedstawia losy kilku kobiet: polskiej nauczycielki muzyki Zofii Czajkowskiej, organizatorki i pierwszej dyrygentki orkiestry; Almy Rosé, słynnej wiedeńskiej skrzypaczki; Anity Lasker, nastoletniej wiolonczelistki z Breslau; Estery Loewy, niemieckiej żydówki niepotrafiącej grać na żadnym instrumencie, której przynależność do orkiestry uratowała życie oraz skrzypaczki ze Lwowa, Zosi Anicz, której dzieje oparte są na wspomnieniach Polki, Heleny Dunicz-Niwińskiej.
W miejscu, w którym człowiek staje się człowiekowi bestią... grała muzyka.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 363
Zosia
Lwów, 1934
Drogi pamiętniku! Nie uwierzysz! Idziemy na Almę!
Tak, Alma była niewątpliwie bożyszczem. Zwłaszcza dla osiemnastoletniej Zosi, która właśnie złożyła dokumenty na farmację Wydziału Lekarskiego na Uniwersytecie imienia Jana Kazimierza w rodzinnym Lwowie. Zrobiła to po rozmowie z mamą, ponieważ tata, urzędnik skarbowy, przebywał na przedłużającym się wyjeździe służbowym, a nadszedł czas decyzji.
– Ojciec nie będzie zadowolony – zauważył Staszek, jej brat, gdy razem wybrali się do filharmonii mieszczącej się w budynku byłego Galicyjskiego Towarzystwa Muzycznego na Chorążczyzny 7.
Zatrzymała się w pół kroku, czując, że nagle serce zaczyna jej mocniej bić. Za żadne skarby nie chciała rozeźlić ojca.
– Tak myślisz?
Staszek miał już za sobą batalię z rodzicami. Studiował na Wydziale Matematyczno-Przyrodniczym, ale ojciec wpierw chciał go posłać na prawo, tyle że Staszek się postawił.
– Przecież co drugi dzień gada, że dla panny najlepszy zawód to nauczycielka. Nie udawaj, że nie pamiętasz.
Zosia Aniczówna rzeczywiście pamiętała, ale jakoś nie odnosiła tej uwagi do siebie. Zawsze okazywała posłuszeństwo ojcu, lecz na Wydział Pedagogiczny jej nie ciągnęło. Nie widziała się w roli nauczycielki musztrującej dzieciaki. Brakowało jej siły przebicia, a powiedzmy otwarcie: za dziećmi w liczbie mnogiej, zwłaszcza bardzo mnogiej – nie przepadała. Ojciec wyraził swoje zdanie, ale dawno, tak dawno, że aż się zdziwiła, że Staszek pamiętał. Może prowadzono rozmowy w gronie rodzinnym za jej plecami?
Zosię pociągała farmacja, lubiła chemię, trochę dzięki książkom o magii i czarodziejach. No i ta Skłodowska…
– Ojca nie ma, a mama pozwoliła – odcięła się i minęła brata z zadziorną miną.
Przed filharmonią, znajdującą się w przepięknym budynku w stylu secesyjnym, jak zresztą większość budowli w centrum Lwowa, kłębił się tłum wytwornych dam i takichż mężczyzn. Wielbiciele muzyki wysiadali z dorożek, a niektórzy nawet z automobili.
– O, widać, że gwiazda przyjechała! – rzekł Staszek, dogoniwszy Zosię w kolejce przed gablotą z afiszem i zdjęciem. Z fotografii spoglądały dziewczęta, wszystkie w takich samych długich sukniach. W samym środku Alma Rosé – też w kreacji z falbanami. Trzymała w dłoni skrzypce, wpatrzona w obiektyw i widza czarnymi jak węgle oczami, z włosami krótko ostrzyżonymi, czarnymi, kręconymi, starannie ułożonymi oraz wąskimi, lecz zmysłowo skrojonymi ustami. W odbiciu szkła Zosia widziała jej przeciwieństwo, siebie – drobną blondyneczkę o cerze bladej, za to z dużymi, niebieskimi oczami i pełnymi ustami. Obie je łączył okrągły, zdaniem Zosi zanadto okrągły, kształt twarzy. Dzięki fryzurze, spadającym na policzki ciemnym kędziorom, Alma umiała swój owal zamaskować. Zosia, świadoma wad, ale jeszcze nie gotowa ich zaakceptować i skryć, tę swoją zdrową, pyzatą buzię fryzurą w warkocz tylko eksponowała. I oto teraz właśnie postanowiła.
– Idę do fryzjera – oświadczyła.
– Ale chyba nie teraz, bo przecież już wchodzimy.
Przepchali się do szatni przez tłum ludzi rozdzianych już z płaszczy i odświętnie ufryzowanych, pachnących drogimi perfumami i cygarami. Rodzeństwa z tańszymi biletami nie stać było na zakup programu, w ostatniej chwili zerknęli na repertuar.
WIECZÓR WALCÓW WIEDEŃSKICH. I jeszcze większą czcionką: ALMA ROSÉ ORAZ ORKIESTRA ZŁOŻONA Z 14 WIEDENEK-WIRTUOZEK. Program: od Opowieści Lasku Wiedeńskiego J. Straussa przez Pieśń hinduską Rimskiego-Korsakowa, Słowiański taniec Dvořaka, Fantazję Schuberta aż po Fantazję-Impromptu Chopina.
– Jest i Oberek Wieniawskiego! – krzyknęła Zosia.
– Ukłon w stronę publiczności – skomentował Staszek, ciągnąc siostrę na widownię.
– Pamiętasz, graliśmy tego oberka! – plotła podniecona Zosia. To prawda, niemuzykalny, lecz uwielbiający klasyków ojciec nie żałował na naukę w konserwatorium ani na instrumenty. Wspomnienie nauki popsuło jej humor, przypomniało, że tato nie będzie zadowolony ze złożenia dokumentów nie na pedagogikę, lecz na wymarzoną farmację. Wiedziała, że jak się dowie, każe papiery przenieść. Co popsuje jej i wakacje, i resztę życia. Niestety, nie miała siły przebicia starszych braci. Ojciec każe, Zosia głowę skłoni. Tak zawsze było, jest i będzie, dobrze o tym wiedziała – nic tego nie zmieni.
Zajęli miejsca na galerii, na widowni zaległa cisza, na scenę zaś wkroczyły wytworne wiedenki oraz najważniejsza z nich, córka Arnolda Roségo, siostrzenica wielkiego Mahlera – Alma.
„Trochę spięta”, pomyślała Zosia, „ale może po prostu porusza się z godnością, pewna siebie, z natury oficjalna”. Patrzyła na nią jak zaczarowana. „Nigdy bym nie wystąpiła z taką zimną krwią przed całą salą”, westchnęła z zazdrością. „Nigdy”.
Wypełniona po brzegi sala właśnie powitała solistkę i zespół gromkimi brawami.
Alma
Lwów, 1934
Drogi Vati!
Odżywam. Ty wiesz, muzyka zawsze jest na pierwszym miejscu. Coraz bardziej uświadamiam sobie, że Ty jesteś dla mnie najważniejszą osobą. Jest oczywiście Váša.
Ostatnie wydarzenia sprawiły, że zrozumiałam, że Ty i muzyka jesteście tak ważni, jak nikt inny i nic innego na świecie. Tym popsutym jak stary zegar świecie.
– Dziewczęta! Żwawo! Bierzemy się do roboty! Za cztery godziny występ! – Alma wie, że musi trzymać je w karbach, jak wprawny woźnica konie. Jak Vati swoich filharmoników w dalekim Wiedniu. Między dyrygentem a muzykami nie zawsze panuje harmonia, czasem trzeba wycelować batutą w krnąbrne skrzypce albo gubiącą nuty wiolonczelę, i pogrozić. Tak i Alma, dyrygentka grających walce wiedenek, nie ma innego wyjścia, jak zaprowadzić i utrzymać dyscyplinę. Dziewczyny dobrze wychowane, z najlepszych wiedeńskich domów, tylko młode, młodsze od Almy, której do trzydziestki brakuje dwóch lat. Najmłodsza w zespole ma ledwie szesnaście.
Trudno uwierzyć, że tak się to potoczyło – początki, jak to początki, nie były łatwe.
Pierwsza i największa obawa dotyczyła ojca. Jak zareaguje koncertmistrz Opery Wiedeńskiej, założyciel kwartetu noszącego jego nazwisko, słynny nie tylko w Wiedniu, ale i w cesarstwie i Europie? Ulubieniec samego Franciszka Józefa.
Starszy o cztery lata brat spodziewał się reakcji ojca. Zanim głowa rodu miała szansę się wypowiedzieć, Alfred wydał już wyrok.
– Jego zdolna córeczka szefową zespołu dziewczynek? – krzyknął, gdy mu o tym powiedziała. – Ojciec cię wyśmieje!
Tego się nie spodziewała. Co prawda, o względy Vatiego rywalizowali od lat. Kto pierwszy udowodni, że odziedziczył po ojcu zdolności i wyczucie muzyki. Alfred tę konkurencję przegrał już w dzieciństwie. To Alma została ukochaną uczennicą ojca.
Alfred, ceniony kompozytor, lepiej za to radził sobie w życiu prywatnym.
Historia z Vášą Prihodą, czeskim wirtuozem, który siedem lat wcześniej zauroczył nie tylko kulturalną Europę, ale i muzyczną rodzinę Rosé, to wzorcowy przykład nieudanego małżeństwa. Niepospolity styl Prihody przyrównywano do Paganiniego. Przystojny skrzypek wpadł w oko Almie. Dotąd najważniejsze były koleżanki, ojciec i muzyka. Sprawy potoczyły się szybko i w 1930 roku w wiedeńskim ratuszu wzięli ślub. Ach, co to był za ślub! A cóż za życie! Zamieszkali w luksusowej willi pod Pragą, podróżowali po całej Europie wielkim, białym mercedesem, i oczywiście wspólnie koncertowali. Alma – w jego cieniu, tak jak wcześniej w cieniu ojca, porównywana z bardziej doświadczonym partnerem.
Wkrótce małżeństwo zaczęło się sypać. Pojawiły się plotki o innych kobietach w życiu Vášy, zaczęły się kłótnie. Coraz rzadziej bywali razem w willi pod Pragą. Alma tygodniami pomieszkiwała w Wiedniu. Mimo że u Vatiego i Mutti w ukochanym domu na Pyrkergasse było jej bardzo dobrze, wciąż myślała o Vášie – i czuła się coraz gorzej. Wszystko szło jak po grudzie, była jak faworytka, która zawiodła.
Matka z ojcem mieli własną teorię. Prym wiodła Mutti, odporna na wdzięki zięcia.
– Czy aby Váša nie wycofuje się rakiem z tego małżeństwa z powodu naszego pochodzenia? – rzuciła bez ogródek.
Alma zareagowała na tę uwagę mocniej niż zazwyczaj.
– O czymże mama mówi? Przecież jesteśmy z Alfredem ochrzczeni.
– Ale niedawno. Rodzina Rosé nigdy nie ukrywała swoich korzeni. Czytasz gazety, prawda? Dla nich każdy Żyd jest zły.
Ziarno podejrzeń zostało zasiane.
W samym środku małżeńskiego kryzysu Alma wpadła na pomysł. Wiedeńskie walcujące dziewczęta. Alma będzie dyrektorką i dyrygentką w jednej osobie. Wyjątkowe, może nie jedyne, ale jedne z niewielu. Pierwszemu z pomysłu zwierzyła się Alfredowi, pomyślała, że przydałoby się trochę wsparcia. A jeśli brat nawali, to może choć jego narzeczona Maria ją wesprze.
Umówili się w kawiarni przy Ringstrasse. Maria nie zdążyła nawet zabrać głosu, zatkało ją, spotkanie zdominowała reakcja Alfreda. Palił papierosa za papierosem, gniewnie marszczył brwi, zupełnie jak Vati, i krzyczał.
– Cóż to za pomysł? I co? Może będziecie tańczyć kankana w gospodach na Grinzingu?
Nie wytrzymała.
– Nie masz prawa tak mówić, Alfredzie. Zobaczymy, jakie zdanie będzie miał ojciec!
Przed rozmową z Vatim się denerwowała. Niezależnie od reakcji ani myślała zmieniać zdania, lecz nie kryła, że w kwestiach muzycznych liczyła się ze zdaniem ojca. W swoich ocenach do przesady uczciwy, wręcz bezwzględny, na pewno wyda jednoznaczny wyrok. „Jeśli pomysł okaże się niewiele wart”, pomyślała, „będę musiała wszystko na nowo przemyśleć”.
Pełna nadziei oczekiwała na ojca w salonie, przy kominku. Gdy wrócił wieczorem z występu w Operze, zgodził się jej wysłuchać, po czym kazał czekać; potrzebował czasu do namysłu. Spoglądał na nią wyniośle i z powagą, wydawał się przy tym nieprzystępny, wielki mistrz i wirtuoz – teraz miał zostać jej sędzią.
– W muzyce najważniejsza jest uczciwość, dziecko – rzekł. – Jeśli będziesz uczciwa w tym, co robisz, a przy tym muzyka będzie najważniejsza, nie widzę w założeniu takiego zespołu niczego zdrożnego.
Alma rzuciła mu się na szyję i zaczęła się śmiać.
– Wiesz co? Pomogę ci w przesłuchaniach – obiecał.
– Jesteśmy gotowe – zapewniła koncertmistrzyni, a zarazem jej najlepsza przyjaciółka.
Alma, wiecznie niezadowolona z tempa pracy, westchnęła i wstała z niewygodnego krzesła w garderobie lwowskiej filharmonii.
– Nareszcie.
Anita
Breslau, 1934
Marianne i Renate pochyliły się nad najmłodszą, dziewięcioletnią Anitką. Nastolatka Marianne chowała coś za plecami, rok starsza od Anity Renate przyglądała się siostrze spojrzeniem stawiającego diagnozę psychiatry.
– Co pan sądzi o pacjentce, doktorze? – spytała umyślnie obniżonym tonem Renate.
– Wpierw muszę ją zbadać – równie nisko odrzekła, tłumiąc śmiech, Marianne.
Zaskoczona Anita zacisnęła usta, starając się nie wybuchnąć śmiechem albo płaczem, jeszcze nie była pewna. Zerknęła w stronę drzwi, za którymi gdzieś w głębi pięciopokojowego mieszkania kryli się mama i tata.
Kłopot polegał na tym, że zarówno najstarsza, jak i średnia z córek Joachima Laskera mówiły po francusku. Nie żeby mała Anita nie rozumiała ni w ząb, przeciwnie, ale po prostu uważała tę rozmowę za niedorzeczną. „Ile języków, tyle istnień” z uporem maniaka powtarzał jej ojciec od tak dawna, że zdawało się, że od zawsze. Razem z mamą ustanowili rytuał, przeciw któremu z dziecięcym uporem się buntowała – tak zwane francuskie niedziele.
Zachichotała, Marianne włożyła jej pod koszulę zimną puszkę kalafonii, nadal udając, że jest lekarzem i musi ją osłuchać. Wszystkie naraz rzuciły się na łóżko.
– Co wy wyrabiacie, dziewczęta? – Mama wychynęła zza progu, robiąc surową minę. Na jej twarzy błąkał się uśmieszek. – Gosposia poda śniadanie, ojciec potrzebuje chwili spokoju. Pracuje dla hrabiego Königa.
Ojciec, a właściwie papa, ojcem nazywała go mama, kiedy próbowała bez skutku straszyć nim trzy córki, był uznanym wrocławskim adwokatem, a hrabia König jego najlepszym klientem.
Naczelną dewizą rodziny Laskerów było wzajemne zaufanie. Doceniała to nastolatka Marianne. Rówieśnicy nie mogli jej wybaczyć, że jeździ swobodnie po mieście, a rodzice wymagali tylko, by się trzymała umówionej pory powrotu do domu. Wśród przyjaciół była wyjątkiem.
W domu najważniejszą regułę siostry nazwały: „Dziewczynki-nie-siedźcie-tak”. Celowała w niej mama. Gdy tylko zobaczyła, że któraś z córek marnuje czas przy książce albo co gorsza, oddaje się marzeniom, w ciągu paru sekund dopadała Marianne, Renate czy Anitę, po czym padało legendarne: „Nie siedź tak, zrób coś”. Należało wówczas czym prędzej wstać i zacząć się krzątać ewentualnie spytać gosposię, w czym pomóc.
Poza tą drobną uciążliwością nie dało się o mamie złego słowa powiedzieć. Wszystkie siostry zgodnie przyznawały, że mogłaby służyć za wzór kobiecego piękna. To po pierwsze. Po drugie, znakomicie radziła sobie z igłą i nitką. Szyła sukienki i inne, bardziej skomplikowane części garderoby całej rodzinie. A po trzecie, wspaniała była z niej wiolonczelistka. Zresztą wszystkie kobiety w rodzinie świetnie grały. W domowym kwartecie Laskerów papa zwykle podśpiewywał, Marianne grała na skrzypcach, Renate na fortepianie, najmłodsza zaś przyuczała się do skrzypiec, a marzyła o wiolonczeli. Wszyscy o tym wiedzieli, zamęczała ich już bowiem jako kilkulatka, imitując grę na ulubionym instrumencie mamy za pomocą kija i zmiotki.
– No dobrze, dobrze, Anitko – powtarzał ojciec. – Wszyscy zrozumieli.
Obiecał, że wkrótce zostanie wysłana do szkoły muzycznej i będzie się uczyć gry na tej swojej wiolonczeli.
Dobrze się żyło rodzinie Laskerów w Breslau, mieście ładnym, ale położonym trochę jakby z boku, jak mawiał hrabia König, sam mieszkający na wsi.
Z najbliższej rodziny dla mamy i papy najważniejsi byli ciotka z wujkiem i ich yorkshire terier Butsi, mieszkający razem z babcią, czyli mamą mamy i jej siostry. Spędzali u nich wszystkie żydowskie święta. Był też wujek Edward zza oceanu i krewni w Szwajcarii, z którymi mama i tata korespondowali. Centrum życia stanowiło ukochane mieszkanie na Kaiser Wilhelm Strasse, w okolicy zamieszkanej przez podobnych mamie i tacie – adwokatów, urzędników, lekarzy. Na oczach rodziny ulica piękniała – na wzór Wiednia po obu jej stronach nasadzono lipy i przeniesiono tory tramwajowe. W miarę upływu lat trzydziestych, najlepszej dekady XX wieku, jak mawiał tato, miasto nabierało wielkomiejskiego sznytu. Niepoprawny optymista, niedostrzegający niczego złego w świecie. „Zobaczycie”, powtarzał, „będzie dobrze”.
I było, owszem, przynajmniej w 1934 roku.
Innym rytuałem rodzinnym prócz „francuskich niedziel” był podwieczorek połączony z głośną lekturą jakiejś ciekawej książki, zazwyczaj klasyki. Na razie pojawiały się pozycje dostosowane zwłaszcza do najmłodszej, ale mówiło się, że niedługo do repertuaru może dołączyć Goethe. Anita stale zamęczała matkę tym Goethem. Wszystko, co uzyskała, to Król Olch, a liczyła na Fausta.
– Z Faustem – orzekła mama – musimy jeszcze trochę poczekać.
Najstarsza siostra Marianne właśnie w 1934 roku zapisała się do młodzieżowej organizacji żydowskiej i w ten sposób została oficjalnie syjonistką. Często rozmawiała z rodzicami o Palestynie i planach przesiedleńczych, co ojciec zbywał: „Pożyjemy, zobaczymy”, a mama przyjmowała z troską i nieokreślonym lękiem. Marianne przenosiła do domu coraz gorętsze dyskusje toczące się wśród jej rówieśników, jednak ani Renate, ani tym bardziej Anita nie starały się ich rozumieć. Padało słowo „alija”, na które jeszcze długie lata oboje rodzice pozostawali głusi.
Anita, najbardziej związana z rok starszą Renate, narwana i zawsze wiedząca, czego chce, stanowiła zupełne przeciwieństwo siostry, kojarzącej się z zimorodkiem, stworzeniem tyleż rzadkim, co pięknym, wymagającym wszakże szczególnej troski. Czasem to właśnie ona, Anita, wydawała się starszą w tej dwójce, rezolutna i pewna siebie. Renate, oczko w głowie rodziców, była najwierniejszą towarzyszką zabaw młodszej siostry.
Zewnętrznie podobne – obie drobne bruneteczki o żywych, czarnych jak dwa błyszczące węgielki oczach, z niesfornymi, niedającymi się uporządkować kędziorami, nie wyobrażały sobie rozstania, zawsze nierozłączne. Wieczorami, kiedy gosposia pogasiła wszystkie światła i przez okno wpadał żółty blask latarni gazowych przy Kaiser Wilhelm Strasse, latorośle Laskerów leżące w jednym łóżku popłakiwały na myśl, co to będzie, jeśli Marianne rzeczywiście ucieknie im do tej Palestyny.
Alfred
Londyn, 1970
To miała być zwykła sobota. Po śniadaniu Alfred wraz z Marią, swoją trzy lata młodszą żoną, zaplanowali spacer na targ, tuż obok kampusu. Zawsze widywali tam kogoś ze znajomych. Wieczorem szykowali się na koncert i spotkanie z przyjaciółmi z uczelni. Miasteczko uniwersyteckie w Londynie, malowniczo położone nad Tamizą, przypominało miniaturę Cambridge, leżało jednak w kanadyjskiej prowincji Ontario i zostało tak nazwane przez brytyjskiego gubernatora w 1793 roku.
Maria zauważyła, że Alfred ostatnio zrobił się marudny. Powód tego spadku nastroju był dla niej oczywisty i nie napawał radością. Profesor cierpiał na depresję. Nasiliła się, gdy został emeritus.
Najgorsze bywały weekendy, gdy mąż, wolny od zajęć, wracał myślami do przeszłości, do spraw, o których się nie rozmawiało.
Zazwyczaj pod koniec dnia profesor, pieszczotliwie zwany przez żonę Putzim, odprawiał swój rytuał: sięgał po książkę do medytacji albo poezję Rabindranatha Tagore. Zaczytywał się nim od młodości, mało brakowało, a przeszedłby na buddyzm. Skończyło się na fascynacji, jednak tomik indyjskiego poety towarzyszył Alfredowi na każdym stoliku nocnym od Wiednia aż do właśnie tego egzotycznego Londynu w prowincji Ontario. Kiedy było naprawdę źle, zamiast czytać, pogrążał się w milczeniu, a zapytany o myśli, zbywał żonę lada błahostką i udawał, że zasypia.
Kilka tygodni temu Maria zaczęła podejrzewać, że męża gnębi coś poważnego. Następnego dnia po wieczornym kryzysie zagaił o testamencie: że to już czas, że dobrze byłoby odbębnić prawne formalności. Przestraszyła się. Zaczęła wypytywać – czy dobrze się czuje? czy nic go nie boli? czy aby nie trzeba do lekarza? Tylko się żachnął. Jej Putzi, ostoja spokoju i równowagi. Wyłożył, że długo o tym rozmyślał, osiągnął już odpowiedni wiek, a w domu było trochę cennych pamiątek z Europy, z lepszych czasów, zwłaszcza po wuju, choć nie tylko, a dzieci przecież nie mieli i coś należało postanowić. Będzie spokojniejszy, zapewnił ją. Nie drążyła. Umówili się z zaprzyjaźnionym krytykiem muzycznym Dickiem, tym samym, który zawsze doceniał kompozycje Alfreda. Zgodził się zostać wykonawcą testamentu. Szybko załatwili formalności u notariusza.
Po wszystkim Maria odniosła wrażenie, że Putzi nieco się uspokoił i tej soboty naprawdę ucieszył go wypad na targ. Tamta kobieta popsuła im jednak dobry nastrój.
Alma
Wiedeń, 1938
Najdroższy Alferle!
Przypomniała mi się relacja ojca z wydarzeń 11 marca. Wieczór spędzał w pracy, w Operze. Szedł wtedy Oniegin Czajkowskiego. Ludzie z widowni niespokojni, podnieceni historycznymi wydarzeniami i dochodzącymi z zewnątrz okrzykami zaczęli wymykać się do westybulu zobaczyć, co się dzieje na Ringstrasse. Ze schodów ujrzeli maszerujący tłum z czarnymi krzyżami niegdyś symbolizującymi nieskończoność i szczęście, a teraz w okręgu, na białym tle powiewały na czerwonych flagach i proporcach w centrum naszego miasta, oznaczając zgoła co innego. Pamiętam, jak tego samego wieczoru czekaliśmy na niego w domu, zaniepokojeni, czy dotrze z Opery bezpiecznie. Ktoś z sąsiadów zajrzał na Pyrkergasse powiedzieć o napaściach na Żydów. Minuty oczekiwania ciągnęły się całą wieczność. Na szczęście ojciec wrócił bezpiecznie.
Następnego dnia, 12 marca, ogłoszono Anschluss. Potem Hitler tryumfalnie wjechał do miasta, entuzjastycznie witany przez tłumy. Alma i jej najbliżsi nie mogli w to wszystko uwierzyć. Dla Opery Wiedeńskiej powołano komisarza, żydowscy muzycy zostali zwolnieni. Do kierowanego przez Arnolda zespołu przyjęto młodych nazistów. Wkrótce potem jeden z nich podszedł do pulpitu dyrygenta z butną miną.
– Panie Rosé, pana dni są policzone – oświadczył. I rzeczywiście były.
W niepodległej do tej pory Austrii, a teraz wschodniej prowincji Rzeszy, zaczęły obowiązywać niemieckie prawa antyżydowskie. Jak ogłosił Göring, Ostmark – jak odtąd zaczęto nazywać Austrię – w ciągu czterech lat stanie się miejscem wolnym od Żydów.
W domu na Pyrkergasse trwały niekończące się rozmowy o sytuacji politycznej.
– Arnoldzie, idź do Opery, proszę, porozmawiaj ze Straussem – prosiła matka. – Powiedz mu, że zostaliśmy bez środków do życia.
Richard Strauss to dobry znajomy rodziny, były prezydent Izby Muzyki Rzeszy. Jak dotąd, ograniczył się do napisania kilku memorandów na temat sytuacji muzyków pochodzenia żydowskiego, z czego nie wynikło nic.
– Strauss sam jest w trudnej sytuacji – odparł. – Ma synową Żydówkę. Podobno naziści trzymają go w szachu. – Stary, dobry Arnold jak zwykle starał się każdego wytłumaczyć, ba, stanąć w obronie nawet najgorszych zdrajców.
– I Alfred ma kłopoty – zrzędziła Mutti, tak jakby Arnold nie wiedział, że wszystkie kompozycje syna zostały objęte zakazem, podobnie jak innych żydowskich autorów. Sam Arnold, mimo planów dawania prywatnych koncertów, miał problem z doborem repertuaru. Zgodnie z rozporządzeniami nowej władzy muzycy pochodzenia żydowskiego nie mogli grać utworów niemieckich kompozytorów, na przykład Beethovena.
W domu pojawiła się jak zwykle odważnie wypuszczająca się na miasto Alma. Zasypała rodziców nowymi, niestety, niewesołymi wiadomościami. Idąc, ważyła, ile powinna zatrzymać dla siebie, czy wprowadzić rodzinną cenzurę. Pomyślała, że złe wieści pomogą zatrzymać ojca w domu. A o to chodziło.
– Ciągle dochodzi do napaści – zaczęła po obiedzie. – Żydzi są zmuszani do różnych prac.
– Jakich prac? – zainteresował się Vati.
– Zmywania plakatów informacyjnych o nieudanym plebiscycie. Sprzątania z ulic rozbitych witryn sklepowych. Poza tym nie można już wchodzić do parków.
– A co jest nie tak z parkami? – spytała matka.
– Zarezerwowane tylko dla Aryjczyków.
– Niesłychane.
Mutti rozkaszlała się. Od jakiegoś czasu brakowało jej oddechu, mimo że starała się poruszać jak najmniej, a ojciec wyręczał ją w najprostszych czynnościach. Szybko traciła do niego cierpliwość, podobnie jak do Mitzi, pielęgniarki. Mitzi musiała się żegnać z posadą mniej więcej raz na tydzień. Za każdym razem interweniował Arnold. Wybiegał za Mitzi, błagał o powrót, po czym dawał podwyżkę i zatrudniał ponownie.
Za to Alma żyła w ciągłym ruchu, zwłaszcza teraz, gdy ostatecznie otrząsnęła się po rozwodzie z Vášą. Brzydkim, brudnym rozwodzie. Z początku zapowiadało się, że rozstanie przebiegnie w przyjaźni. Niestety, z małżeńskiego majątku został jej tylko biały kabriolet marki Aero, po którym na ulicach Wiednia rozpoznawali ją nawet policjanci. Na długie miesiące popadła w splin, stała się na przemian to apatyczna, to humorzasta, najdrobniejsze niepowodzenia wyprowadzały ją z równowagi. Była dla dziewcząt niełatwą dyrektorką orkiestry. Szeptały za jej plecami.
– Kiedy wreszcie pozna jakiegoś chłopa?
– Boże, zmiłuj się nad nami i ześlij jej faceta.
Niedługo potem w życiu Almy pojawił się Heini, poznany w pociągu młodszy od niej o osiem lat, wiedeńczyk, nieznający się na muzyce ni w ząb syn potentata wydawniczego. Chłopiec na tyle piękny, że dziewczęta orzekły, że to nie facet, lecz zabawka na jeden sezon. Myliły się. Heini, piszący doktorat z historii austriackiego przemysłu drukarskiego, zamierzał się z Almą ożenić. I pewnie by to nawet zrobił, gdyby szacowna rodzinka stanęła okoniem, a tak się złożyło, że nie mieli nic przeciw. Wszelako po Anschlussie, w świetle nowych, nazistowskich przepisów, mieszane małżeństwa były zabronione. Alma i Heini na terenie Austrii nie mogli zalegalizować związku.
W sierpniu zmarła matka. Niedomagała od lat, poważnie zachorowała na przełomie lat 1936 i 1937. Z każdym miesiącem coraz słabsza, zgasła w sierpniu. W tym samym miesiącu Alma pojechała do Berlina, licząc na pomoc w ratowaniu kariery ze strony Margarete Slezak, znanej aktorki i śpiewaczki, wychowanej w Wiedniu przyjaciółki z dzieciństwa, obecnie ulubienicy Hitlera. Gretl nie wskórała jednak wiele. Alma dostała, co prawda, cofnięte wcześniej pozwolenie na występ w Breslau, w niemieckim radiu, ale to wszystko, co udało się zrobić.
We wrześniu Alfred z Marią uciekli przez Anglię do Stanów. Przygotowania trwały od kilku miesięcy, w tajemnicy przed rodziną. W dzień wyjazdu syn, jak co wieczór od śmierci mamy, przyszedł z żoną zjeść kolację razem z ojcem i siostrą na Pyrkergasse. Arnold niczego się nie domyślił, jednak Alma dobrze odczytała niewerbalne sygnały. Kiedy syn i jego żona bardziej niż zdawkowo pożegnali się z niczego nieświadomym ojcem, Alma wybiegła za nimi na ulicę, upewnić się w swoich domysłach. Alfred potwierdził jej przypuszczenia.
– Ta wasza intuicja… – szepnął. Alma nie potrafiła ukryć radości, ulgi i wzruszenia.
– Odezwiemy się – obiecał. Siostra z całego serca życzyła im szczęścia.
Odwróciwszy się do ukochanego domu na Pyrkergasse, w którym spędziła najszczęśliwsze chwile życia, spojrzała w okna i postanowiła za wszelką cenę ratować ojca. Zawsze był dla niej najważniejszy. Ojciec i muzyka. Uciekną. Jeszcze nie wiedziała jak ani dokąd. Ale to obmyśli, przygotuje i zorganizuje. Musiała się spieszyć. Zostało tak niewiele czasu. Rozejrzała się wokół, po domach, w których świeciły się światła, a sąsiedzi zapewne kończyli kolacje i przygotowywali się do snu. To już nie był jej świat, nie jej miasto i nie jej kraj.
Wróciwszy do domu, popatrzyła na swego pięknego, starego, blisko siedemdziesięciopięcioletniego ojca. Na pewno go tutaj nie zostawi. Nie zostawi go też tam, dokąd się udadzą. Zorganizowanie nowego życia stanowiło wyzwanie. Ale Alma lubiła wyzwania.
Anita
Breslau, grudzień 1938
To była smutna Chanuka. Smażone na oliwie babcine pączki i słodkie placki nie smakowały tak jak dawniej. Wciąż żywe były wspomnienia wydarzeń listopada, tak zwanej nocy kryształowej. Marianna cały grudzień szykowała się do wyjazdu. Rodzice przestali protestować, tak jak jeszcze rok temu, gdy najstarsza córka oświadczyła, że nie ma mowy o studiach. Zostanie stolarzem i kiedyś wyjedzie do Palestyny budować nową rzeczywistość. Na razie wybierała się na Wyspy, przymusowy przystanek pośredni. Mama ani papa nie mogli się pogodzić z faktem, że panienka z dobrego domu, w czasach gdy kobiety wywalczyły dostęp do szkolnictwa, nie wybierała się na uniwersytet, tylko zamierzała wykonywać prosty, męski zawód. Ileż wieczorów przegadali, ile gorzkich dyskusji odbyli. Renate i Anita niewiele z nich rozumiały. Pojęły jedynie, że Marianne będzie się uczyć na stolarza – co samo w sobie wydawało się nie do pomyślenia. Na początku grudnia wyjechała.
Od 1935 roku, kiedy weszły w życie nowe przepisy, atmosfera w domu tężała z dnia na dzień. Zgodnie z nowym prawem osoby innej krwi niż germańska, zwłaszcza pochodzenia żydowskiego, albo w ogóle zostały pozbawione obywatelstwa, albo stały się mieszkańcami drugiej kategorii. Coraz trudniej było wykonywać jakąkolwiek pracę. Papa utrzymał zajęcie wyłącznie dzięki uporowi hrabiego. Wystarał się o pozwolenie, żeby jego interesy mógł reprezentować żydowski prawnik.
Jednym z licznych upokorzeń był wprowadzony obowiązek rejestracji – do dokumentów wbijano literę J. Mężczyźni musieli przyjąć drugie imię – Izrael, kobiety – Sarah. Grabieże i napaści na sklepy stały się codziennością. Coraz więcej osób z kręgu znajomych emigrowało. Mama i ojciec wprawdzie myśleli i o takim rozwiązaniu, ale hamulcowym był ojciec.
– Jestem prawnikiem – powtarzał z uporem. – Znam tylko jedno prawo, niemieckie. Jakie ja znajdę zajęcie na emigracji?
Anitę w drugiej połowie 1938 roku rodzice postanowili wysłać do Berlina. Ach, Berlin! Przy nim Breslau wydawał się prowincjonalnym miasteczkiem, w którym każdy zna każdego. Po części była to prawda – mama od miesięcy nie mogła znaleźć córce nauczyciela gry na wiolonczeli. Wszyscy odmawiali, bojąc się donosu sąsiadów albo przypadkowych świadków i w konsekwencji kłopotów.
Trzynastolatka nie mogła uwierzyć w swoje szczęście. Do szkoły już i tak od jakiegoś czasu nie chodziła. Wracała z niej zapłakana z powodu nieszczęsnego pochodzenia, za które dostawało jej się i od nauczycieli, i od dzieciaków. Cieszyła się na ten Berlin.
Pojechała z ojcem, który odstawił córkę pod drzwi pensji pani Strucker, starszej nobliwej damy, wynajmującej dziewczętom pokoje w swoim staromodnie urządzonym mieszkaniu. Codziennie na obiad przez trzy miesiące z rzędu Anita jadła klopsiki i brukselkę. Znienawidziła zapach tych zielonych kulek, już wcześniej niespecjalnie przez nią kochanych. Ale Berlin, i owszem, jej się spodobał. Co prawda, nauczyciel Leo wyjaśnił, że to już nie to samo miasto, co pięć lat temu. Sypnął przy tym opowieściami, od których trzynastolatce zakręciło się w głowie. Oczy miała wielkie jak monety pięciomarkowe. Snując historie, częstował papierosami.
Wprawdzie Anita niewiele się przez te dwa miesiące nauczyła gry na wiolonczeli, za to dogłębnie poznała miasto, odwiedzając miejsca, o których z emfazą opowiadał Leo: działające jeszcze parę lat temu kluby dla homoseksualistów, nocne kabarety, domy schadzek. Oglądała je tylko z zewnątrz, tym bardziej ciekawa ich wyglądu po przedziwnych opowieściach nauczyciela o mieście grzechu, tym samym, które Goebbels przemianował we wzorzec patriotyzmu pod hasłem: „Nie dla dekadencji i zepsucia moralnego”.
W październiku 1938 roku Leo oświadczył, że mała Anita musi wrócić do Breslau, sam bowiem wybierał się do Ameryki. Wróciła do domu na początku miesiąca; w sam raz na wydarzenia, które przeszły do historii pod nazwą „nocy kryształowej”, od pokrywającego ulice szkła z potłuczonych wystaw żydowskich sklepów. Prasa rozpisywała się o tamtych wypadkach jako spontanicznych akcjach ludności niemieckiej. Podczas zamieszek spalono Nową Synagogę, największą po berlińskiej bożnicę w Niemczech. Miasto płonęło, straż pożarna nie fatygowała się jednak do gaszenia pożarów, co najwyżej pilnowała, by ogień nie przeskakiwał z płonących żydowskich budynków na niemieckie. Plądrowano i palono sklepy, wtrącano do aresztu „prewencyjnie” wielu mieszkańców, niszczono pomniejsze bożnice.
Kiedy zaczęły się rozruchy, cała rodzina była w domu. Rodzice ze zgrozą obserwowali przemieszczające się po Kaiser Wilhelm Strasse bojówki, rozlegały się pełne nienawiści krzyki, odgłosy bitych szyb, w powietrzu unosił się wdzierający się z zewnątrz swąd spalenizny. W pewnym momencie ze stuporu wyrwało ich walenie do drzwi.
– Dziewczynki, do swojego pokoju – zakomenderowała mama. Obie najmłodsze posłuchały i z nosami przy szparze w drzwiach obserwowały naradzających się rodziców oraz Marianne. Ponownie ktoś załomotał i jednocześnie dało się słyszeć czyjś głos. Ojciec, mimo protestów kobiet, poszedł otworzyć. Był to ich dobry znajomy, Niemiec, Walter, lutnik i właściciel sklepu muzycznego na rynku. Spotykali się u niego wszyscy grający znajomi, chcąc się zaopatrzyć w nuty, instrumenty albo zwyczajnie porozmawiać o swojej pasji.
– Panie Lasker, musi pan koniecznie ze mną iść, i to zaraz – zaczął bez wstępu, kiedy ojciec zaprosił go do środka. – Wyciągają ludzi z mieszkań. Zaraz przyjdą i po pana.
Gdzie ojciec z nim poszedł, nie wiadomo. Mama z dziewczynkami przez całą noc nasłuchiwały niepokojących odgłosów, czekając, aż przyjdą i do ich domu. I przyszli. Kilku agresywnie usposobionych młodych ludzi, krzyczących coś o pomszczeniu śmierci Ernsta vom Ratha. Czuć było na odległość, że żadna to spontaniczna akcja, tylko nasłani przez partię bojówkarze. Na szczęście szukali mężczyzn.
Ojciec wrócił nad ranem. Usłyszały pod kamienicą chrzęst odłamków pobitego szkła, mama podeszła do okna, a potem do drzwi. Po chwili stanął w nich tata. Opowiedział, jak Walter zabrał go do zaparkowanego pod domem samochodu, po czym woził przez całą noc po mieście. W ten sposób uniknął aresztowania, a może i śmierci.
Od tamtej nocy prześladowania się nasiliły. Rodzice nie podnosili już kwestii słuszności wyjazdu Marianne do Palestyny. W grudniu wyruszyła z dziecięcym transportem do Anglii, psując rodzinie i tak mało radosne tego roku Święto Świateł. Piątego dnia rodzice wręczyli obu najmłodszym córkom skromne chanukowe prezenty.
– Musimy zrobić wszystko, by wysłać choć dziewczynki – usłyszały potem słowa Mutti do papy.
– Wiem – odrzekł cicho.
Anita i Renate uścisnęły dłonie.
– Póki jesteśmy razem, póty świat nie jest taki najgorszy – szepnęła Renate, najbardziej z nich krucha i najwrażliwsza.
– Zawsze będziemy razem – odparła Anita, buńczucznie marszcząc brwi i mocno ściskając dłoń siostry.
Alma
Wiedeń, styczeń 1939
Drogi Synu!
Nasza sytuacja stała się trudniejsza, niż się spodziewaliśmy. Nie mogę pracować, nasz dom na Pyrkergasse w marcu przejdzie proces tak zwanej aryzacji. Będziemy musieli go zwolnić dla wyższych celów. Cała masa znajomych ma podobne problemy. Coraz trudniej jest grać wspólnie, a w muzyce nie znajdujemy już takiej pociechy jak dawniej. Jedyną dobrą wieścią są zbliżające się odwiedziny wujka Josepha. U nas przygotowania idą pełną parą. Przyjazd spodziewany jest w ciągu miesiąca. Alma zajmuje się wszystkimi szczegółami podróży wujka oraz organizacją mieszkania dla niego. Oboje jesteśmy naprawdę dobrej myśli i ty, Synu, też bądź. Twój ojciec, Arnold Rosé.
Urzędniczka, przed którą stała Alma, szczupła kobieta o wąskiej czaszce, rzadkich włosach zaczesanych do tyłu, z okrągłymi okularami w drucianej oprawce na długim nosie spoglądała na nią wygłodniałym wzrokiem. Została wcześniej przekupiona, ale najwyraźniej oczekiwała o wiele więcej. Znajdowali się w pachnącym starym pluszem i woskiem obszernym pomieszczeniu Centralnego Urzędu do spraw Emigracji Żydów. Alma, żeby stanąć przed Frau Moltke, spędziła wcześniej cztery godziny w ciągnącej się na ulicy kolejce interesantów. Przy okazji na własne oczy widziała konwój samochodów wiozący Hitlera, który miał fantazję przywitać w ulubionym mieście sztuki i kultury nowy 1939 rok. Miasto wiele lat temu odrzuciło młodego aspirującego malarza, który bezskutecznie próbował się dostać do Akademii Sztuk Pięknych, i obecnie każda wizyta kanclerza miała posmak pełnej tryumfu zemsty. „Ten człowiek”, myślała przelotnie Alma, „powinien był po prostu skorzystać z usług któregoś z przyjmujących w mieście wybitnych psychiatrów, może teraz nie próbowałby wziąć pod but całej Europy”.
W kolejce wraz z nią wiernie stał Heini. Robił to dla towarzystwa, żeby się nie czuła tak przybita. I trzeba przyznać, że jego obecność jej pomagała, podobnie jak perspektywa wspólnego wyjazdu. Przede wszystkim jednak należało przygotować podróż Vatiego, pozałatwiać sprawy majątkowe, tak żeby nie zostali zmuszeni do wyjazdu z równowartością 40 marek, jak pozbawieni paszportów biedacy, którym zezwolono opuścić kraj z taką tylko sumą. Wszystkie te zabiegi wymagały uruchomienia całej masy znajomości, na szczęście tych nie brakowało.
W niedługim czasie do kieszeni różnych wysoko i średnio postawionych osób powędrowały spore kwoty bez jakiejkolwiek gwarancji, że przekupieni spełnią dane obietnice. Urząd do spraw Emigracji miał zresztą złą sławę. Na mieście mówiło się, że niejeden Żyd zamiast dostać pozwolenie na wyjazd, był odsyłany do kolejnego urzędu, z niego do następnego, stopniowo pozbawiano go majątku, aż w końcu osadzano w jakimś marnym hotelu z obietnicą szybkiego wyjazdu za granicę. Po czym wywożono do jednego z obozów pracy, o których zaczynało się szeptać nieprawdopodobne rzeczy.
Największym kłopotem był stary ojciec, a to na nim Almie najbardziej zależało. Bez Vatiego nie zamierzała się ruszać z Wiednia. W tajemnicy udała się do Londynu przygotować grunt. Zorientowała się, że sama, jeśli tylko udowodni, że ma środki na utrzymanie w Zjednoczonym Królestwie, oraz wykaże się znajomymi, którzy ją w Anglii przyjmą pod dach – dostanie pozwolenie na pobyt. Gorzej było z ojcem. Przede wszystkim polityka emigracyjna Wielkiej Brytanii była jasna – nie przyjmowali osób powyżej pięćdziesiątego roku życia. A ojciec pięć lat temu przekroczył siedemdziesiątkę. Na szczęście, kiedy przedstawiła dorobek artystyczny Arnolda i wyjaśniła, że w nowym kraju zamierza odtworzyć swój słynny kwartet i w ten sposób zarabiać na siebie oraz podnosić morale społeczeństwa – urzędnik spojrzał na sprawę życzliwszym okiem. Koniec końców wróciła z tarczą – i podpisanymi pozwoleniami. Teraz należało domknąć sprawę po ich stronie kanału La Manche – co wszakże nie było już taką prostą sprawą.
– Nie ma załącznika do druku B34-J – oświadczyła Frau Moltke, obracając trzymany w dłoni dokument i wskazując kościstym palcem na puste pole u dołu kartki. Rzeczywiście, był tam wiersz wydrukowany drobnym druczkiem, Alma przekonana, że przeczytała wszystko, nie pamiętała tego fragmentu.
– O co chodzi?
– Bez niego nie będzie możliwości zabrania jakiegokolwiek majątku ruchomego – wyjaśniła z cichą satysfakcją Moltke. Almie zabrakło słów – pod domem czekały już zapakowane dwie ciężarówki najważniejszych dla niej i Arnolda rzeczy, przedmioty cenne głównie ze względów sentymentalnych, pamiątki rodzinne, po mamie, po nieżyjącym wuju, instrumenty, obrazy, popiersia; wszystko, co tworzyło niepowtarzalny nastrój rodzinnego domu. Miała to wszystko zostawić…? Przymknąwszy oczy, próbowała zebrać myśli. W końcu złożyła dłonie na podołku i najdyskretniej jak zdołała pod biurkiem zsunęła z palca zaręczynowy pierścionek, który Heini wręczył jej pół roku wcześniej.
– Czy to wystarczy?
Nazistowska urzędniczka zmrużyła małe oczka, po czym zacisnęła przypominającą mysią łapkę dłoń na biżuterii i przyłożyła pieczątkę na dokumencie.
– Robię dla pani wyjątek – wycedziła przez zaciśnięte usta. – Mogę mieć przez to ogromne kłopoty.
Ale oddała papier, a Alma skłoniła się i serdecznie podziękowała. Wyszła z budynku zbita jak pies, ale żegnana zazdrosnymi spojrzeniami ludzi z kolejki. Na chodniku czekała na nią jeszcze jedna miła niespodzianka – sam Heini, któremu wpadła w ramiona.
– Udało się – szepnęła, choć wiedziała, że zdradziły ją ulga i radość malujące się na twarzy.
– Chodź, pojedziemy spakować wujka Josepha.
– I ciocię Marię.
– I jej narzeczonego Ludwika.
W listach słanych do mieszkającego już w Stanach Alfreda używali szyfrów, mając świadomość, że cała korespondencja jest kontrolowana. Arnold zamienił się w wujka Josepha, zamiast o jego wyjeździe pisali o zbliżających się odwiedzinach starszego pana. Alma została Marią, a Heini Ludwikiem.
Wieści od Alfreda z emigracji nie napawały optymizmem – bezskutecznie szukał zatrudnienia, rozpytując tu i tam, a nawet dając ogłoszenia do prasy.
– Zawsze może piec ciasteczka – przypomniał Heini, który zdążył jeszcze Alfreda i Marię poznać w Wiedniu, także od strony ich wspólnego hobby, czyli pieczenia i gotowania. Swego czasu mieli nawet własną rubrykę kulinarną w jednej z wiedeńskich gazet.
– Mam nadzieję, że nie uniesie się honorem.
– Nie jest głupcem.
W końcu wyprawa się rozpoczęła. Oboje – choć Alma do ostatniego momentu nie była pewna, czy Heini rzeczywiście wyjedzie z nią do Anglii – wyruszyli oddzielnie. W ostatniej chwili się okazało, że Vati musi zostać w Wiedniu jeszcze kilka tygodni. Heini zjawił się na lotnisku w Hamburgu. Udawali obcych, wymienili tylko spojrzenia i dyskretne uśmiechy. Na lotnisku w Londynie oboje musieli przejść długą procedurę emigracyjną. Stali w niekończącej się kolejce, w dusznej atmosferze zniecierpliwienia i nadziei, w poczuciu, że za chwilę bramka, wbrew wszelkim ludzkim odruchom, może zostać zamknięta. I rzeczywiście, kiedy przepuszczono Almę, tuż za nią okazało się, że pozostali zostaną nie wiedzieć czemu – dla jakichś bezdusznych urzędowych procedur – odesłani do Niemiec. Na szczęście obojgu udało się przejść wielogodzinne przesłuchania i zostali wpuszczeni na terytorium Zjednoczonego Królestwa.
Alfred
Londyn, 1970
Na bazarze, jak to na bazarze, kłębił się tłum ludzi. Łazili, mieszali się, znajomi wpadali na siebie, wołając się po imieniu albo, jeśli ktoś młodszy, z szacunkiem, per panie profesorze. Tak było i tym razem.
– Profesor Rosé! – przywitała się niedawna studentka znad naci i szczypiorku. – Chciałabym się pochwalić. Dostałam posadę w kwintecie smyczkowym filharmonii w Toronto.
Alfred mający zawsze słabość do młodej blond Czeszki odpowiedział uśmiechem i pogratulował. Maria pocieszyła się, że może to przypadkowe spotkanie poprawi mu humor. I rzeczywiście, rozprawiał z niedawną studentką, młodniejąc z minuty na minutę.
– Profesor Rosé? – ktoś obok spytał ze zdziwieniem; był to głos starszy, zniekształcający słowa obcym akcentem. Alfred pogrążony w rozmowie zrazu nie zareagował. Maria przyjrzała się młodszej od nich o jakieś dziesięć, dwadzieścia lat, a jednak przedwcześnie posiwiałej, pielęgnującej tę swoją siwiznę farmerce. Miała zniszczoną cerę, zapadnięte oczy i wyraźnie zaznaczone worki pod nimi, a obok swą młodszą kopię.
– Mamo, tyle razy cię prosiłam, żebyś nie zaczepiała obcych – zwróciła się młodsza do starszej strofującym tonem. Jednak kobieta, wpatrzona w profesora, jak w hipnozie wciąż powtarzała:
– Profesor Alfred Rosé?…
Na jej przedramieniu mignęło coś niewyraźnego, odruchowo obciągnęła rękaw. Pamiątka po dawnych czasach, przez wielu usuwana. Sprzedawczyni warzyw zdecydowała się zostawić tatuaż, a jednak wyrobiła nawyk jego zakrywania. Maria spostrzegła w tym geście zaskakującą sprzeczność. Ponownie podjęła rozpaczliwą próbę odwrócenia uwagi męża od handlarki powtarzającej ich nazwisko.
– Patrz, bawole serce! – Pociągnęła za rękaw jego letniej marynarki, ale było już za późno. Mężczyzna i właścicielka straganu spojrzeli na siebie.
Kobieta oblizywała usta, jakby szykując się do ataku. Maria spodziewała się, co usłyszą; Alfred w gruncie rzeczy też. Pytania o osobę, o której w ich domu nie rozmawiało się od lat. Z powodu oskarżeń ludzi niemających pojęcia, jak było naprawdę. Kto zresztą wiedział? Nikt. Zeznania świadków były niespójne, a milczenie innych tylko mnożyło wątpliwości. Pomówienia sprawiły, że Alfred zmienił się i pogrążył w depresji. Małżeństwo nie spodziewało się w życiu już niczego dobrego. A teraz mężczyzna nie wiedzieć czemu jakby postarzał się o kilka lat i Maria zaczęła się o niego martwić. Kobieta z tatuażem odsunęła córkę i wąskim przejściem jęła się przeciskać do Alfreda.
– Cokolwiek pani ma do powiedzenia, nie chcę tego słuchać – warknął nie swoim głosem. Ze złości strącił kilka ziemniaków z kopca i szybkim krokiem ruszył w stronę parkingu. Wśród wpatrzonych w plecy oddalającego się mężczyzny sklepikarzy i ich klientów zapanowała krępująca cisza.
Oboje z Alfredem przechodzili przez to już niejeden raz. Wcześniej czy później padały oskarżenia. Nie dziś, tym razem profesor po prostu uciekł.
W domu zamknął się w sypialni. Zaniepokojona Maria podglądała go przez dziurkę od klucza. Zamiast sięgnąć po poezję, z szuflady nocnej szafki wydobył zdjęcie. Wiedziała, że widnieje na nim trzydziestoletnia brunetka uważnie wpatrzona w obiektyw, gestem wirtuoza trzymająca cenne skrzypce. Po chwili wyszedł z sypialni z miną człowieka, który podjął trudną decyzję. Spotkanej w korytarzu Marii oznajmił twardo:
– Nie dam się tak traktować. Muszę wiedzieć. Rozumiesz? Muszę się wreszcie dowiedzieć prawdy, choćby była najgorsza.
Alma
Londyn, marzec–kwiecień 1939
Drogi Alferle!
Możesz już przestać się martwić o nas! Jesteśmy bezpieczni na brytyjskiej ziemi. Pozostaje doczekać przyjazdu Vatiego! Dopiero wtedy będę mogła powiedzieć – zwyciężyliśmy!
Pierwsze nerwowe tygodnie pobytu na Wyspach wypełniło oczekiwanie na Arnolda. Alma borykała się z poczuciem winy. Wyjechała z kraju przed starym ojcem, nie opuściła domu na Pyrkergasse jako ostatnia, niczym kapitan statku. Powtarzała, że jeśli coś pójdzie nie tak, nigdy sobie tego nie wybaczy.
Do tego pojawiły się napięcia między Almą i Anne, gosposią małżeństwa, które przyjęło parę emigrantów pod dach. Australijska skrzypaczka Leila Pirani i jej mąż Max należeli do starych znajomych. Leila, dawna uczennica Arnolda, zawsze twierdziła, że naukom starego mistrza zawdzięcza muzyczną karierę na Wyspach. Wraz z żoną tygodniami gościli ją na Pyrkergasse. Teraz Leila chciała się odwdzięczyć. Jednak Alma i Heini wprowadzili zamęt do uporządkowanego planu dnia gospodarzy. Leila i Max pracowali – dawali koncerty, wcześniej odbywając próby, do tego byli rodzicami dwojga małych dzieci. Domem zajmowała się Anne. I to ona właśnie zaczęła narzekać.
Alma zdawała się nie rozumieć problemu, w ogóle nie miała świadomości, że mogą z Heinim być ciężarem i są przyczyną małej domowej rewolucji.
– Ci ludzie nigdy po sobie nie sprzątajo – wyrzekała gosposia wschodniolondyńską gwarą. – Siedzo po nocach, a potem wstajo nie wiadomo o której i przesiadujo w salonie. Kopco tylko te swoje papierochy. Kto to słyszał jeść śniadanie o czwartej po południu?
– Anne – rzekła Leila, też trochę podenerwowana – ci ludzie pomogli mi w Wiedniu. Nawet nie wiesz, jak bardzo. Jestem im za to wdzięczna i zawsze będę. – Po czym, obejrzawszy się dyskretnie za siebie, szepnęła do ucha Anne: – Postaramy się znaleźć im nowe lokum, tak szybko, jak się da. Dobrze?
– Dziękować Bogu – westchnęła kobieta.
Zanim minęło sześć długich tygodni oczekiwania, Alma i Heini z pomocą gospodarzy znaleźli w pobliżu niewielkie mieszkanko do wynajęcia, a obok pokój dla Vatiego. Na szczęście podróż starszego pana przebiegła bez zawirowań. Almie spadł kamień z serca.
Szybko zdała sobie sprawę z nowych kłopotów na horyzoncie. Tempo, w jakim życie na Wyspach pochłaniało oszczędności, przyprawiało o zawrót głowy. Pomoc znajomych muzyków zbierających środki na pobyt wielkiego Roségo na emigracji dawała mizerne efekty. Wkrótce stało się jasne, że powinni jak najszybciej sami zarabiać, inaczej cała rodzina nie będzie miała za co żyć. Niestety, żeby pracować, musieli mieć zezwolenia; ich wyrobienie kosztowało masę czasu i zabiegów.
Leila i Max wpadli więc na pomysł uczczenia pobytu szacownego wirtuoza z Wiednia serią prywatnych koncertów. Sprosili cały tłum muzyków i znajomych melomanów. Obie rodziny, tak jak za dawnych czasów, zaczęły wspólnie grać. Wkrótce za sprawą niewyparzonego języka Almy stosunki zaczęły się psuć. Podczas wspólnych prób i występów parę razy nie wytrzymała i wypaliła jedną czy dwie niepochlebne uwagi o technice gry Leili. Max nic nie powiedział, ale wściekły przestał brać udział w koncertach. Atmosfera do reszty się zwarzyła.
Na szczęście Leila potrafiła wczuć się w sytuację Almy, zrozumieć, że jej nerwowość tyczyła się nie rywalizacji, lecz zgoła innych problemów. Pewnego wieczoru po koncercie i kolacji obie postanowiły porozmawiać na osobności. Nie było to łatwe, gdyż Alma starała się nie spuszczać Heiniego z oczu. Leila złapała ją, kiedy narzeczony wyszedł wcześniej, wyjaśniając, że jest zmęczony i będzie czekał w mieszkaniu.
– Almo, co się dzieje?
Ta nerwowym ruchem odszukała papierośnicę.
– Martwię się o Heiniego. Ja i Vati mamy muzykę. A on? Co on będzie robił na Wyspach? Jego sytuacja jest o wiele gorsza niż nasza. Austriak z urodzenia, do tego obywatel Trzeciej Rzeszy. Nie jest uciekinierem jak my. Nie znajdzie tu pracy. Zdajesz sobie sprawę, że jeśli coś pójdzie nie tak, a jak znam życie i Hitlera, z pewnością pójdzie – w jakiej sytuacji znajdzie się Heini?
– On cię kocha, Almo. Widzę to w jego oczach.
– A ja widzę, że czuje się zaszczuty. Myśli tylko, jak się uwolnić. Wije się jak wąż.
– Co masz na myśli?
– Podejrzewam, że utrzymuje kontakt z rodziną. Naciskają na niego, by wrócił. Dowodów nie mam, ale jestem tego niemalże pewna.
Leila mogła tylko przytulić biedną, przewrażliwioną Almę, której kolejna miłość wymykała się z rąk.
– Wszystko będzie dobrze.
– Najważniejsze, że Vati przyjechał i czuje się dobrze. I że mamy muzykę.
Alma dała się odprowadzić do mieszkania. Heini wyszedł im na spotkanie.
– O czym tak długo rozprawiałyście, drogie panie? – zagaił.
– Oczywiście o polityce – wybrnęła Alma, po czym wtuliła się w Heiniego. W oczach Leili raczej oplotła mężczyznę niczym bluszcz.
Po kilku miesiącach nastał łagodny, wyspiarski czerwiec. Wydarzyło się wówczas coś niepokojącego. Leilę po powrocie do domu po jednej z trudniejszych prób dopadła gosposia.
– Pani, za dnia był telefon. Obcy chłop, gadał po szwabsku.
– Może to dzwonił któryś z austriackich znajomych? – spróbowała uspokoić kobietę Leila. Emigranci z Austrii i Niemiec, Żydzi, bywali u nich regularnie.
– Gdzież tam, mówie pani, żaden znajomy – upierała się Anne. – Obcy, zupełnie obcy. Gadał, że zadrynda kole ósmej.
Czekali w napięciu. Telefon zadzwonił punktualnie.
– Dhoga pani – rozległ się w słuchawce nieznajomy głos. – Nie znamy się, phoszę jednak mnie wysłuchać. Przyjechałem kilka dni temu z Austhii. Jestem przyjaciel Heiniego. Po namowie ojca Heini zgodził się whócić do domu i przejąć hodzinny intehes. Zostawił pani Hosé list. On sam się boi o jej heakcję i heakcję pana Ahnolda. Pani Alma zapewne podzieliła się z nim tą niedobrą wieścią. Czy mógłbym przekazać phośbę Heiniego, by pani bez zwłoki udała się do ich domu wesprzeć panią Hosé?
– O cholera! – rzuciła Leila, po czym ubrała się i pospieszyła do Arnolda. Zastała tam Almę, całą w łzach.
– To już drugi raz, Leilo, drugi raz… – powtarzała, szlochając.
Leila trzymała ją za dłoń, prosząc tylko bezradnego Arnolda, by zszedł na dół i zamówił u gospodyni, pani Pomfrey, imbryk herbaty.
Zosia
Lwów–Stryj, lato 1939
Drogi pamiętniku!
To już ostatni wpis. Dorosłej pannie nie wypada prowadzić pamiętnika. Zwłaszcza nauczycielce.
– Do Stryja pojedziemy razem – oświadczył ojciec. Nie miała nic do powiedzenia. A jednak się odezwała.
– Papo, a wojna?
Wszędzie mówiło się o wojnie. Zosia, świeża absolwentka pedagogiki, znalazła posadę w niedalekim Stryju. Pozostawało znaleźć odpowiednią dla młodej panny stancję i przedstawić się przełożonej. Zosia zamierzała pojechać sama. Jest już przecież dorosła, ma dwadzieścia cztery lata, najwyższy czas, by wkroczyć w prawdziwe życie. Bracia dawno postawili na swoim – Staszek w Warszawie urzędował u ministra, Janek kończył doktorat. Została tylko ona, najmłodsza, córeczka tatusia do grobowej deski.
– Pojadę sama. – Tupnęła nogą. I tak wiedziała, co wskóra.
– Mowy nie ma.
Pojechali. Przynajmniej nie trzymał jej za rączkę na peronie w przeszklonej hali dworca. Czuła, że miałby w gruncie rzeczy na to ochotę. Drogę do Stryja spędzili w milczeniu, ojciec, szeleszcząc „Gazetą Lwowską”, popularnie zwaną lembergierką, Zosia zapatrzona w oświetlony mocnym, sierpniowym słońcem krajobraz. Co ją czeka w Stryju? Jak tam będzie? Jutro obejmie posadę nauczycielki w liceum. Odżegnywała się od tego całą młodość. A potem mężczyzna rozparty obok poruszył wąsem, zmarszczył brwi i gadania nie było. Nie postawiła się jak bracia. Matka też nie stanęła za córką. W lwowskim tradycyjnym domu panowała górująca nad innymi zasada posłuszeństwa – przede wszystkim kobiet wobec mężczyzn. Bracia mogli z ojcem negocjować. Żona – czasami. Córka? – nigdy. Co to, to nie. Mogła sobie najwyżej po cichu utyskiwać, w myślach złorzeczyć na ojca, ale przeciwstawić się nie śmiała.
Stryj był w owym czasie jednym z niewielkich kresowych miasteczek o długich polsko-ukraińsko-austriackich tradycjach. Dyrektorka w typie Elizy Orzeszkowej przywitała Zosię z szacunkiem, okazywanym bardziej ojcu niż przyszłej podwładnej. Anicz nie dał córce nawet dojść do głosu.
Nieopodal szkoły znaleźli dla niej stancję, oboje zatrzymali się tam na noc. Następnego dnia starszy pan planował powrót do Lwowa, a Zosia z samego rana miała stanąć przed nową klasą i poprowadzić pierwszą lekcję.
Tyle że nazajutrz do kraju wkroczyli Niemcy.
– Wracamy – postanowił ojciec. Zosia nie zamierzała się z nim kłócić. Wojna to wojna – wiadomo, lepiej w niepewnych czasach być razem.
W mieście zapanował kompletny chaos. Pociągi przestały jeździć według ustalonego rozkładu. W poczekalni kłębił się tłum niewiedzący, co ze sobą począć.
Anicz pociągnął córkę na tyły budynku; mieścił się w nich oddział pocztowy. Pracował tam jego stary znajomy. Po krótkiej rozmowie wpuścił oboje do wagonu pocztowego.
Pierwszego dnia wojny Lwów zupełnie się odmienił. Jak tylko Zosia z papą wyszli z budynku dworca, zobaczyli ciągnących do centrum mieszkańców wsi i miasteczek z dobytkiem na wozach. Na oczach Zosi rozpadał się znany jej świat. Od zachodu dały się słyszeć dziwne, niskie pomruki przypominające warkot silników. Anicz pociągnął córkę za łokieć w stronę najbliższej otwartej bramy. Zobaczyła plecy ludzi tłoczących się na wąskich piwnicznych schodach.
– Szybciej – ponaglił ją, gdy się obróciła, popatrując z zaciekawieniem na dorożkarza w czapie, z wielkim wąsiskiem pod równie okazałym nochalem. Nagle, w chwili gdy ojciec wepchnął Zosię do ciemnego korytarzyka, rozległ się wybuch. Cała kamienica zadrżała w posadach i aż podskoczyła niczym uniesione przez olbrzyma pudełko. W podwórzu wzbiła się chmura pyłu i dymu, pojawił się ogień, krzyczeli ludzie, gdzieś nieopodal kwiliło niemowlę. Sypały się kawałki tynku i cegieł, z okien poleciały odłamki szkła.
Wkrótce po bombardowaniu samoloty odleciały na wschód. Zosia otworzyła oczy. Razem z ojcem leżeli obsypani kawałkami gruzu i pyłem. Kiedy się przejaśniło, ujrzała przed sobą zastygłą twarz woźnicy, z oczami nieruchomo wpatrzonymi w przestrzeń i dziurą w czaszce tam, gdzie jeszcze przed chwilą była czapa z daszkiem. Krzyknęła.
– Zawracają – stwierdził ojciec, spoglądając na niebo. Otrzepał płaszcz, po czym pociągnął córkę, teraz niezmiernie mu wdzięczną, że uparł się jechać z nią do Stryja. Nad dworcem unosiły się niczym powiewające na wietrze czarne flagi – kłęby gryzącego dymu. Ci, którzy nie zdążyli uciec – leżeli na schodach do hali dworca i na ulicy; w pozach ludzi zaskoczonych przez śmierć przypominali zepsute lalki. Zanim ojciec pociągnął ją do następnej bramy, wpatrywała się w nich z grozą i fascynacją zarazem. Przeszło jej przez myśl, że wyglądają jak zabawki porozrzucane ręką niegrzecznego chłopca albo zapomniane manekiny.
– Szybciej! – zakomenderował ojciec. Ryk silników narastał. Nieopodal, w następnej bramie, w wejściu do piwnicy kryli się już ludzie. Bomby ponownie gruchnęły, spadając nieomal wszędzie, i z prawa, i z lewa, i bliżej, i dalej. Z każdym kolejnym hukiem ludzie kulili się, zakrywając głowy, paciorki różańca przeskakiwały w palcach, drżące dłonie mięły kapelusze. „Zdrowaś Maryjo, łaski pełna” – rozlegał się czyjś niewyraźny szept.
Brama po bramie, piwnica za piwnicą dotarli do domu. Na miejscu czekała na nich niespodzianka: niemowlę wraz z karmiącą je mamą, kuzynką Weroniką świeżo wypisaną ze szpitala. Czekała na męża, który miał po nich przyjechać furmanką. Zosia poczuła, że domknęło się koło życia – jednego dnia doświadczyła śmierci, a teraz cudu narodzin.
– Wojna – orzekł ojciec. – Trzeba małą ochrzcić.
Zosi zalśniły oczy. Och, nareszcie zostanie matką. Wprawdzie chrzestną, ale zawsze to coś. W pierwszy dzień wojny. Lecz ojciec rozwiał nadzieje.
– Chrzestnym będzie Janek, chrzestną matka – zaordynował.
Zosia mogła sobie pomarzyć, pozazdrościć. Ponarzekać na ojca jak zawsze. I tyle.
Zosia
Lwów, 1939
Drogi pamiętniku!
Wojna – przerażające słowo, wystarczyło, by do ciebie wrócić. Zaraz po nim następne – jeszcze bardziej niezrozumiałe i napełniające grozą: okupacja.
Ledwie wrócili do rodzinnego mieszkania, musieli je tymczasowo opuścić. Ulokowany w strategicznym miejscu budynek przejęło wojsko. Dwudziestego trzeciego września sytuacja się odmieniła, jednego najeźdźcę zastąpił drugi. Do miasta wkroczył żywioł radziecki. Zosia była świadkiem przemarszu polskich żołnierzy wypędzonych z Cytadeli. Szli w mundurach, z których kazano im odpiąć pasy z bronią, pilnowani przez czerwonoarmijnych żołdaków w szpiczastych czapach z czerwonymi gwiazdami i karabinami wiszącymi na sznurkach. Najgorzej przegraną Polski przyjął ojciec. Zapadł się w sobie; siedział w fotelu, milcząc całymi dniami, potem przeniósł się do sypialni, prawie stamtąd nie wychodził. Odmawiał jedzenia, nie odzywał się słowem. Matka i córka nie wiedziały, co je bardziej napełniało przerażeniem – czy sytuacja na zewnątrz, czy w domu. Martwiły się też o braci Zosi. Jan zmobilizowany we wrześniu jako student politechniki został skierowany pod Lwów do jednej z fabryk, w ramach akcji obrony przemysłu. Po przegranej wrócił do domu tylko po to, by się pożegnać.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki