Orkiestra z Auschwitz - Marcin Lwowski - ebook + książka

Orkiestra z Auschwitz ebook

Marcin Lwowski

4,3

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Przez lata nikt o tym nie mówił!

Historia kobiecej orkiestry w Auschwitz!

W roku 1943 roku w Auschwitz II - Birkenau zarządzeniem komendanta obozu Franza Hösslera, dzięki nadzorczyni podobozu Marii Mandel, powołano żeńską orkiestrę. Opowieść o niej to nadzwyczajna historia kobiecej solidarności, walki i siostrzanej miłości.

Ta niezwykła powieść przedstawia losy kilku kobiet: polskiej nauczycielki muzyki Zofii Czajkowskiej, organizatorki i pierwszej dyrygentki orkiestry; Almy Rosé, słynnej wiedeńskiej skrzypaczki; Anity Lasker, nastoletniej wiolonczelistki z Breslau; Estery Loewy, niemieckiej żydówki niepotrafiącej grać na żadnym instrumencie, której przynależność do orkiestry uratowała życie oraz skrzypaczki ze Lwowa, Zosi Anicz, której dzieje oparte są na wspomnieniach Polki, Heleny Dunicz-Niwińskiej.

W miejscu, w którym człowiek staje się człowiekowi bestią... grała muzyka.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 363

Oceny
4,3 (29 ocen)
15
9
5
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
edyta19701970

Dobrze spędzony czas

Historia kobiecej orkiestry w Auschwitz! W roku 1943 roku w Auschwitz II - Birkenau zarządzeniem komendanta obozu Franza Hösslera, dzięki nadzorczyni podobozu Marii Mandel, powołano żeńską orkiestrę. Opowieść o niej to nadzwyczajna historia kobiecej solidarności, walki i siostrzanej miłości. Ta niezwykła powieść przedstawia losy kilku kobiet: polskiej nauczycielki muzyki Zofii Czajkowskiej, organizatorki i pierwszej dyrygentki orkiestry; Almy Rosé, słynnej wiedeńskiej skrzypaczki; Anity Lasker, nastoletniej wiolonczelistki z Breslau; Estery Loewy, niemieckiej żydówki niepotrafiącej grać na żadnym instrumencie, której przynależność do orkiestry uratowała życie oraz skrzypaczki ze Lwowa, Zosi Anicz, której dzieje oparte są na wspomnieniach Polki, Heleny Dunicz-Niwińskiej. W miejscu, w którym człowiek staje się człowiekowi bestią... grała muzyka.
00
CelSki

Nie oderwiesz się od lektury

To kolejna fantastycznie napisana książka, oczywiście jeżeli ktoś lubi ta tematykę. Bardzo szybko ją przeczytałam i wprost nie mogłam oderwać się od czytania czasem. Serdecznie polecam!
00
tomaszp84

Dobrze spędzony czas

Bardzo fajna książka . Poruszająca. Losy członkiń orkiestry w Auschwitz
00

Popularność




Zosia. Lwów, 1934

Zosia

Lwów, 1934

Drogi pamięt­niku! Nie uwie­rzysz! Idziemy na Almę!

Tak, Alma była nie­wąt­pli­wie bożysz­czem. Zwłasz­cza dla osiem­na­sto­let­niej Zosi, która wła­śnie zło­żyła doku­menty na far­ma­cję Wydziału Lekar­skiego na Uni­wer­sy­te­cie imie­nia Jana Kazi­mie­rza w rodzin­nym Lwo­wie. Zro­biła to po roz­mo­wie z mamą, ponie­waż tata, urzęd­nik skar­bowy, prze­by­wał na prze­dłu­ża­ją­cym się wyjeź­dzie służ­bo­wym, a nad­szedł czas decy­zji.

– Ojciec nie będzie zado­wo­lony – zauwa­żył Sta­szek, jej brat, gdy razem wybrali się do fil­har­mo­nii miesz­czą­cej się w budynku byłego Gali­cyj­skiego Towa­rzy­stwa Muzycz­nego na Cho­rąż­czy­zny 7.

Zatrzy­mała się w pół kroku, czu­jąc, że nagle serce zaczyna jej moc­niej bić. Za żadne skarby nie chciała roze­źlić ojca.

– Tak myślisz?

Sta­szek miał już za sobą bata­lię z rodzi­cami. Stu­dio­wał na Wydziale Mate­ma­tyczno-Przy­rod­ni­czym, ale ojciec wpierw chciał go posłać na prawo, tyle że Sta­szek się posta­wił.

– Prze­cież co drugi dzień gada, że dla panny naj­lep­szy zawód to nauczy­cielka. Nie uda­waj, że nie pamię­tasz.

Zosia Ani­czówna rze­czy­wi­ście pamię­tała, ale jakoś nie odno­siła tej uwagi do sie­bie. Zawsze oka­zy­wała posłu­szeń­stwo ojcu, lecz na Wydział Peda­go­giczny jej nie cią­gnęło. Nie widziała się w roli nauczy­cielki musz­tru­ją­cej dzie­ciaki. Bra­ko­wało jej siły prze­bi­cia, a powiedzmy otwar­cie: za dziećmi w licz­bie mno­giej, zwłasz­cza bar­dzo mno­giej – nie prze­pa­dała. Ojciec wyra­ził swoje zda­nie, ale dawno, tak dawno, że aż się zdzi­wiła, że Sta­szek pamię­tał. Może pro­wa­dzono roz­mowy w gro­nie rodzin­nym za jej ple­cami?

Zosię pocią­gała far­ma­cja, lubiła che­mię, tro­chę dzięki książ­kom o magii i cza­ro­dzie­jach. No i ta Skło­dow­ska…

– Ojca nie ma, a mama pozwo­liła – odcięła się i minęła brata z zadziorną miną.

Przed fil­har­mo­nią, znaj­du­jącą się w prze­pięk­nym budynku w stylu sece­syj­nym, jak zresztą więk­szość budowli w cen­trum Lwowa, kłę­bił się tłum wytwor­nych dam i takichż męż­czyzn. Wiel­bi­ciele muzyki wysia­dali z doro­żek, a nie­któ­rzy nawet z auto­mo­bili.

– O, widać, że gwiazda przy­je­chała! – rzekł Sta­szek, dogo­niw­szy Zosię w kolejce przed gablotą z afi­szem i zdję­ciem. Z foto­gra­fii spo­glą­dały dziew­częta, wszyst­kie w takich samych dłu­gich suk­niach. W samym środku Alma Rosé – też w kre­acji z fal­ba­nami. Trzy­mała w dłoni skrzypce, wpa­trzona w obiek­tyw i widza czar­nymi jak węgle oczami, z wło­sami krótko ostrzy­żo­nymi, czar­nymi, krę­co­nymi, sta­ran­nie uło­żo­nymi oraz wąskimi, lecz zmy­słowo skro­jo­nymi ustami. W odbi­ciu szkła Zosia widziała jej prze­ci­wień­stwo, sie­bie – drobną blon­dy­neczkę o cerze bla­dej, za to z dużymi, nie­bie­skimi oczami i peł­nymi ustami. Obie je łączył okrą­gły, zda­niem Zosi zanadto okrą­gły, kształt twa­rzy. Dzięki fry­zu­rze, spa­da­ją­cym na policzki ciem­nym kędzio­rom, Alma umiała swój owal zama­sko­wać. Zosia, świa­doma wad, ale jesz­cze nie gotowa ich zaak­cep­to­wać i skryć, tę swoją zdrową, pyzatą buzię fry­zurą w war­kocz tylko eks­po­no­wała. I oto teraz wła­śnie posta­no­wiła.

– Idę do fry­zjera – oświad­czyła.

– Ale chyba nie teraz, bo prze­cież już wcho­dzimy.

Prze­pchali się do szatni przez tłum ludzi roz­dzia­nych już z płasz­czy i odświęt­nie ufry­zo­wa­nych, pach­ną­cych dro­gimi per­fu­mami i cyga­rami. Rodzeń­stwa z tań­szymi bile­tami nie stać było na zakup pro­gramu, w ostat­niej chwili zer­k­nęli na reper­tuar.

WIE­CZÓR WAL­CÓW WIE­DEŃ­SKICH. I jesz­cze więk­szą czcionką: ALMA ROSÉ ORAZ ORKIE­STRA ZŁO­ŻONA Z 14 WIE­DE­NEK-WIR­TU­OZEK. Pro­gram: od Opo­wie­ści Lasku Wie­deń­skiego J. Straussa przez Pieśń hin­du­ską Rim­skiego-Kor­sa­kowa, Sło­wiań­ski taniec Dvořaka, Fan­ta­zję Schu­berta aż po Fan­ta­zję-Impromptu Cho­pina.

– Jest i Obe­rek Wie­niaw­skiego! – krzyk­nęła Zosia.

– Ukłon w stronę publicz­no­ści – sko­men­to­wał Sta­szek, cią­gnąc sio­strę na widow­nię.

– Pamię­tasz, gra­li­śmy tego obe­rka! – plo­tła pod­nie­cona Zosia. To prawda, nie­mu­zy­kalny, lecz uwiel­bia­jący kla­sy­ków ojciec nie żało­wał na naukę w kon­ser­wa­to­rium ani na instru­menty. Wspo­mnie­nie nauki popsuło jej humor, przy­po­mniało, że tato nie będzie zado­wo­lony ze zło­że­nia doku­men­tów nie na peda­go­gikę, lecz na wyma­rzoną far­ma­cję. Wie­działa, że jak się dowie, każe papiery prze­nieść. Co popsuje jej i waka­cje, i resztę życia. Nie­stety, nie miała siły prze­bi­cia star­szych braci. Ojciec każe, Zosia głowę skłoni. Tak zawsze było, jest i będzie, dobrze o tym wie­działa – nic tego nie zmieni.

Zajęli miej­sca na gale­rii, na widowni zale­gła cisza, na scenę zaś wkro­czyły wytworne wie­denki oraz naj­waż­niej­sza z nich, córka Arnolda Roségo, sio­strze­nica wiel­kiego Mah­lera – Alma.

„Tro­chę spięta”, pomy­ślała Zosia, „ale może po pro­stu poru­sza się z god­no­ścią, pewna sie­bie, z natury ofi­cjalna”. Patrzyła na nią jak zacza­ro­wana. „Ni­gdy bym nie wystą­piła z taką zimną krwią przed całą salą”, wes­tchnęła z zazdro­ścią. „Ni­gdy”.

Wypeł­niona po brzegi sala wła­śnie powi­tała solistkę i zespół grom­kimi bra­wami.

Alma. Lwów, 1934

Alma

Lwów, 1934

Drogi Vati!

Odży­wam. Ty wiesz, muzyka zawsze jest na pierw­szym miej­scu. Coraz bar­dziej uświa­da­miam sobie, że Ty jesteś dla mnie naj­waż­niej­szą osobą. Jest oczy­wi­ście Váša.

Ostat­nie wyda­rze­nia spra­wiły, że zro­zu­mia­łam, że Ty i muzyka jeste­ście tak ważni, jak nikt inny i nic innego na świe­cie. Tym popsu­tym jak stary zegar świe­cie.

– Dziew­częta! Żwawo! Bie­rzemy się do roboty! Za cztery godziny występ! – Alma wie, że musi trzy­mać je w kar­bach, jak wprawny woź­nica konie. Jak Vati swo­ich fil­har­mo­ni­ków w dale­kim Wied­niu. Mię­dzy dyry­gen­tem a muzy­kami nie zawsze panuje har­mo­nia, cza­sem trzeba wyce­lo­wać batutą w krnąbrne skrzypce albo gubiącą nuty wio­lon­czelę, i pogro­zić. Tak i Alma, dyry­gentka gra­ją­cych walce wie­de­nek, nie ma innego wyj­ścia, jak zapro­wa­dzić i utrzy­mać dys­cy­plinę. Dziew­czyny dobrze wycho­wane, z naj­lep­szych wie­deń­skich domów, tylko młode, młod­sze od Almy, któ­rej do trzy­dziestki bra­kuje dwóch lat. Naj­młod­sza w zespole ma led­wie szes­na­ście.

Trudno uwie­rzyć, że tak się to poto­czyło – początki, jak to początki, nie były łatwe.

Pierw­sza i naj­więk­sza obawa doty­czyła ojca. Jak zare­aguje kon­cert­mistrz Opery Wie­deń­skiej, zało­ży­ciel kwar­tetu noszą­cego jego nazwi­sko, słynny nie tylko w Wied­niu, ale i w cesar­stwie i Euro­pie? Ulu­bie­niec samego Fran­ciszka Józefa.

Star­szy o cztery lata brat spo­dzie­wał się reak­cji ojca. Zanim głowa rodu miała szansę się wypo­wie­dzieć, Alfred wydał już wyrok.

– Jego zdolna córeczka sze­fową zespołu dziew­czy­nek? – krzyk­nął, gdy mu o tym powie­działa. – Ojciec cię wyśmieje!

Tego się nie spo­dzie­wała. Co prawda, o względy Vatiego rywa­li­zo­wali od lat. Kto pierw­szy udo­wodni, że odzie­dzi­czył po ojcu zdol­no­ści i wyczu­cie muzyki. Alfred tę kon­ku­ren­cję prze­grał już w dzie­ciń­stwie. To Alma została uko­chaną uczen­nicą ojca.

Alfred, ceniony kom­po­zy­tor, lepiej za to radził sobie w życiu pry­wat­nym.

Histo­ria z Vášą Pri­hodą, cze­skim wir­tu­ozem, który sie­dem lat wcze­śniej zauro­czył nie tylko kul­tu­ralną Europę, ale i muzyczną rodzinę Rosé, to wzor­cowy przy­kład nie­uda­nego mał­żeń­stwa. Nie­po­spo­lity styl Pri­hody przy­rów­ny­wano do Paga­ni­niego. Przy­stojny skrzy­pek wpadł w oko Almie. Dotąd naj­waż­niej­sze były kole­żanki, ojciec i muzyka. Sprawy poto­czyły się szybko i w 1930 roku w wie­deń­skim ratu­szu wzięli ślub. Ach, co to był za ślub! A cóż za życie! Zamiesz­kali w luk­su­so­wej willi pod Pragą, podró­żo­wali po całej Euro­pie wiel­kim, bia­łym mer­ce­de­sem, i oczy­wi­ście wspól­nie kon­cer­to­wali. Alma – w jego cie­niu, tak jak wcze­śniej w cie­niu ojca, porów­ny­wana z bar­dziej doświad­czo­nym part­ne­rem.

Wkrótce mał­żeń­stwo zaczęło się sypać. Poja­wiły się plotki o innych kobie­tach w życiu Vášy, zaczęły się kłót­nie. Coraz rza­dziej bywali razem w willi pod Pragą. Alma tygo­dniami pomiesz­ki­wała w Wied­niu. Mimo że u Vatiego i Mutti w uko­cha­nym domu na Pyr­ker­gasse było jej bar­dzo dobrze, wciąż myślała o Vášie – i czuła się coraz gorzej. Wszystko szło jak po gru­dzie, była jak fawo­rytka, która zawio­dła.

Matka z ojcem mieli wła­sną teo­rię. Prym wio­dła Mutti, odporna na wdzięki zię­cia.

– Czy aby Váša nie wyco­fuje się rakiem z tego mał­żeń­stwa z powodu naszego pocho­dze­nia? – rzu­ciła bez ogró­dek.

Alma zare­ago­wała na tę uwagę moc­niej niż zazwy­czaj.

– O czymże mama mówi? Prze­cież jeste­śmy z Alfre­dem ochrzczeni.

– Ale nie­dawno. Rodzina Rosé ni­gdy nie ukry­wała swo­ich korzeni. Czy­tasz gazety, prawda? Dla nich każdy Żyd jest zły.

Ziarno podej­rzeń zostało zasiane.

W samym środku mał­żeń­skiego kry­zysu Alma wpa­dła na pomysł. Wie­deń­skie wal­cu­jące dziew­częta. Alma będzie dyrek­torką i dyry­gentką w jed­nej oso­bie. Wyjąt­kowe, może nie jedyne, ale jedne z nie­wielu. Pierw­szemu z pomy­słu zwie­rzyła się Alfre­dowi, pomy­ślała, że przy­da­łoby się tro­chę wspar­cia. A jeśli brat nawali, to może choć jego narze­czona Maria ją wes­prze.

Umó­wili się w kawiarni przy Ring­strasse. Maria nie zdą­żyła nawet zabrać głosu, zatkało ją, spo­tka­nie zdo­mi­no­wała reak­cja Alfreda. Palił papie­rosa za papie­ro­sem, gniew­nie marsz­czył brwi, zupeł­nie jak Vati, i krzy­czał.

– Cóż to za pomysł? I co? Może będzie­cie tań­czyć kan­kana w gospo­dach na Grin­zingu?

Nie wytrzy­mała.

– Nie masz prawa tak mówić, Alfre­dzie. Zoba­czymy, jakie zda­nie będzie miał ojciec!

Przed roz­mową z Vatim się dener­wo­wała. Nie­za­leż­nie od reak­cji ani myślała zmie­niać zda­nia, lecz nie kryła, że w kwe­stiach muzycz­nych liczyła się ze zda­niem ojca. W swo­ich oce­nach do prze­sady uczciwy, wręcz bez­względny, na pewno wyda jed­no­znaczny wyrok. „Jeśli pomysł okaże się nie­wiele wart”, pomy­ślała, „będę musiała wszystko na nowo prze­my­śleć”.

Pełna nadziei ocze­ki­wała na ojca w salo­nie, przy kominku. Gdy wró­cił wie­czo­rem z występu w Ope­rze, zgo­dził się jej wysłu­chać, po czym kazał cze­kać; potrze­bo­wał czasu do namy­słu. Spo­glą­dał na nią wynio­śle i z powagą, wyda­wał się przy tym nie­przy­stępny, wielki mistrz i wir­tuoz – teraz miał zostać jej sędzią.

– W muzyce naj­waż­niej­sza jest uczci­wość, dziecko – rzekł. – Jeśli będziesz uczciwa w tym, co robisz, a przy tym muzyka będzie naj­waż­niej­sza, nie widzę w zało­że­niu takiego zespołu niczego zdroż­nego.

Alma rzu­ciła mu się na szyję i zaczęła się śmiać.

– Wiesz co? Pomogę ci w prze­słu­cha­niach – obie­cał.

– Jeste­śmy gotowe – zapew­niła kon­cert­mi­strzyni, a zara­zem jej naj­lep­sza przy­ja­ciółka.

Alma, wiecz­nie nie­za­do­wo­lona z tempa pracy, wes­tchnęła i wstała z nie­wy­god­nego krze­sła w gar­de­ro­bie lwow­skiej fil­har­mo­nii.

– Naresz­cie.

Anita. Bre­slau, 1934

Anita

Bre­slau, 1934

Marianne i Renate pochy­liły się nad naj­młod­szą, dzie­wię­cio­let­nią Anitką. Nasto­latka Marianne cho­wała coś za ple­cami, rok star­sza od Anity Renate przy­glą­dała się sio­strze spoj­rze­niem sta­wia­ją­cego dia­gnozę psy­chia­try.

– Co pan sądzi o pacjentce, dok­to­rze? – spy­tała umyśl­nie obni­żo­nym tonem Renate.

– Wpierw muszę ją zba­dać – rów­nie nisko odrze­kła, tłu­miąc śmiech, Marianne.

Zasko­czona Anita zaci­snęła usta, sta­ra­jąc się nie wybuch­nąć śmie­chem albo pła­czem, jesz­cze nie była pewna. Zer­k­nęła w stronę drzwi, za któ­rymi gdzieś w głębi pię­cio­po­ko­jo­wego miesz­ka­nia kryli się mama i tata.

Kło­pot pole­gał na tym, że zarówno naj­star­sza, jak i śred­nia z córek Joachima Laskera mówiły po fran­cu­sku. Nie żeby mała Anita nie rozu­miała ni w ząb, prze­ciw­nie, ale po pro­stu uwa­żała tę roz­mowę za nie­do­rzeczną. „Ile języ­ków, tyle ist­nień” z upo­rem maniaka powta­rzał jej ojciec od tak dawna, że zda­wało się, że od zawsze. Razem z mamą usta­no­wili rytuał, prze­ciw któ­remu z dzie­cię­cym upo­rem się bun­to­wała – tak zwane fran­cu­skie nie­dziele.

Zachi­cho­tała, Marianne wło­żyła jej pod koszulę zimną puszkę kala­fo­nii, na­dal uda­jąc, że jest leka­rzem i musi ją osłu­chać. Wszyst­kie naraz rzu­ciły się na łóżko.

– Co wy wyra­bia­cie, dziew­częta? – Mama wychy­nęła zza progu, robiąc surową minę. Na jej twa­rzy błą­kał się uśmie­szek. – Gospo­sia poda śnia­da­nie, ojciec potrze­buje chwili spo­koju. Pra­cuje dla hra­biego Königa.

Ojciec, a wła­ści­wie papa, ojcem nazy­wała go mama, kiedy pró­bo­wała bez skutku stra­szyć nim trzy córki, był uzna­nym wro­cław­skim adwo­ka­tem, a hra­bia König jego naj­lep­szym klien­tem.

Naczelną dewizą rodziny Laske­rów było wza­jemne zaufa­nie. Doce­niała to nasto­latka Marianne. Rówie­śnicy nie mogli jej wyba­czyć, że jeź­dzi swo­bod­nie po mie­ście, a rodzice wyma­gali tylko, by się trzy­mała umó­wio­nej pory powrotu do domu. Wśród przy­ja­ciół była wyjąt­kiem.

W domu naj­waż­niej­szą regułę sio­stry nazwały: „Dziew­czynki-nie-siedź­cie-tak”. Celo­wała w niej mama. Gdy tylko zoba­czyła, że któ­raś z córek mar­nuje czas przy książce albo co gor­sza, oddaje się marze­niom, w ciągu paru sekund dopa­dała Marianne, Renate czy Anitę, po czym padało legen­darne: „Nie siedź tak, zrób coś”. Nale­żało wów­czas czym prę­dzej wstać i zacząć się krzą­tać ewen­tu­al­nie spy­tać gospo­się, w czym pomóc.

Poza tą drobną uciąż­li­wo­ścią nie dało się o mamie złego słowa powie­dzieć. Wszyst­kie sio­stry zgod­nie przy­zna­wały, że mogłaby słu­żyć za wzór kobie­cego piękna. To po pierw­sze. Po dru­gie, zna­ko­mi­cie radziła sobie z igłą i nitką. Szyła sukienki i inne, bar­dziej skom­pli­ko­wane czę­ści gar­de­roby całej rodzi­nie. A po trze­cie, wspa­niała była z niej wio­lon­cze­listka. Zresztą wszyst­kie kobiety w rodzi­nie świet­nie grały. W domo­wym kwar­te­cie Laske­rów papa zwy­kle pod­śpie­wy­wał, Marianne grała na skrzyp­cach, Renate na for­te­pia­nie, naj­młod­sza zaś przy­uczała się do skrzy­piec, a marzyła o wio­lon­czeli. Wszy­scy o tym wie­dzieli, zamę­czała ich już bowiem jako kil­ku­latka, imi­tu­jąc grę na ulu­bio­nym instru­men­cie mamy za pomocą kija i zmiotki.

– No dobrze, dobrze, Anitko – powta­rzał ojciec. – Wszy­scy zro­zu­mieli.

Obie­cał, że wkrótce zosta­nie wysłana do szkoły muzycz­nej i będzie się uczyć gry na tej swo­jej wio­lon­czeli.

Dobrze się żyło rodzi­nie Laske­rów w Bre­slau, mie­ście ład­nym, ale poło­żo­nym tro­chę jakby z boku, jak mawiał hra­bia König, sam miesz­ka­jący na wsi.

Z naj­bliż­szej rodziny dla mamy i papy naj­waż­niejsi byli ciotka z wuj­kiem i ich york­shire terier Butsi, miesz­ka­jący razem z bab­cią, czyli mamą mamy i jej sio­stry. Spę­dzali u nich wszyst­kie żydow­skie święta. Był też wujek Edward zza oce­anu i krewni w Szwaj­ca­rii, z któ­rymi mama i tata kore­spon­do­wali. Cen­trum życia sta­no­wiło uko­chane miesz­ka­nie na Kaiser Wil­helm Strasse, w oko­licy zamiesz­ka­nej przez podob­nych mamie i tacie – adwo­ka­tów, urzęd­ni­ków, leka­rzy. Na oczach rodziny ulica pięk­niała – na wzór Wied­nia po obu jej stro­nach nasa­dzono lipy i prze­nie­siono tory tram­wa­jowe. W miarę upływu lat trzy­dzie­stych, naj­lep­szej dekady XX wieku, jak mawiał tato, mia­sto nabie­rało wiel­ko­miej­skiego sznytu. Nie­po­prawny opty­mi­sta, nie­do­strze­ga­jący niczego złego w świe­cie. „Zoba­czy­cie”, powta­rzał, „będzie dobrze”.

I było, ow­szem, przy­naj­mniej w 1934 roku.

Innym rytu­ałem rodzin­nym prócz „fran­cu­skich nie­dziel” był pod­wie­czo­rek połą­czony z gło­śną lek­turą jakiejś cie­ka­wej książki, zazwy­czaj kla­syki. Na razie poja­wiały się pozy­cje dosto­so­wane zwłasz­cza do naj­młod­szej, ale mówiło się, że nie­długo do reper­tu­aru może dołą­czyć Goethe. Anita stale zamę­czała matkę tym Goethem. Wszystko, co uzy­skała, to Król Olch, a liczyła na Fau­sta.

– Z Fau­stem – orze­kła mama – musimy jesz­cze tro­chę pocze­kać.

Naj­star­sza sio­stra Marianne wła­śnie w 1934 roku zapi­sała się do mło­dzie­żo­wej orga­ni­za­cji żydow­skiej i w ten spo­sób została ofi­cjal­nie syjo­nistką. Czę­sto roz­ma­wiała z rodzi­cami o Pale­sty­nie i pla­nach prze­sie­dleń­czych, co ojciec zby­wał: „Poży­jemy, zoba­czymy”, a mama przyj­mo­wała z tro­ską i nie­okre­ślo­nym lękiem. Marianne prze­no­siła do domu coraz goręt­sze dys­ku­sje toczące się wśród jej rówie­śni­ków, jed­nak ani Renate, ani tym bar­dziej Anita nie sta­rały się ich rozu­mieć. Padało słowo „alija”, na które jesz­cze dłu­gie lata oboje rodzice pozo­sta­wali głusi.

Anita, naj­bar­dziej zwią­zana z rok star­szą Renate, narwana i zawsze wie­dząca, czego chce, sta­no­wiła zupełne prze­ci­wień­stwo sio­stry, koja­rzą­cej się z zimo­rod­kiem, stwo­rze­niem tyleż rzad­kim, co pięk­nym, wyma­ga­ją­cym wszakże szcze­gól­nej tro­ski. Cza­sem to wła­śnie ona, Anita, wyda­wała się star­szą w tej dwójce, rezo­lutna i pewna sie­bie. Renate, oczko w gło­wie rodzi­ców, była naj­wier­niej­szą towa­rzyszką zabaw młod­szej sio­stry.

Zewnętrz­nie podobne – obie drobne bru­ne­teczki o żywych, czar­nych jak dwa błysz­czące węgielki oczach, z nie­sfor­nymi, nie­da­ją­cymi się upo­rząd­ko­wać kędzio­rami, nie wyobra­żały sobie roz­sta­nia, zawsze nie­roz­łączne. Wie­czo­rami, kiedy gospo­sia poga­siła wszyst­kie świa­tła i przez okno wpa­dał żółty blask latarni gazo­wych przy Kaiser Wil­helm Strasse, lato­ro­śle Laske­rów leżące w jed­nym łóżku popła­ki­wały na myśl, co to będzie, jeśli Marianne rze­czy­wi­ście uciek­nie im do tej Pale­styny.

Alfred. Lon­dyn, 1970

Alfred

Lon­dyn, 1970

To miała być zwy­kła sobota. Po śnia­da­niu Alfred wraz z Marią, swoją trzy lata młod­szą żoną, zapla­no­wali spa­cer na targ, tuż obok kam­pusu. Zawsze widy­wali tam kogoś ze zna­jo­mych. Wie­czo­rem szy­ko­wali się na kon­cert i spo­tka­nie z przy­ja­ciółmi z uczelni. Mia­steczko uni­wer­sy­tec­kie w Lon­dy­nie, malow­ni­czo poło­żone nad Tamizą, przy­po­mi­nało minia­turę Cam­bridge, leżało jed­nak w kana­dyj­skiej pro­win­cji Onta­rio i zostało tak nazwane przez bry­tyj­skiego guber­na­tora w 1793 roku.

Maria zauwa­żyła, że Alfred ostat­nio zro­bił się marudny. Powód tego spadku nastroju był dla niej oczy­wi­sty i nie napa­wał rado­ścią. Pro­fe­sor cier­piał na depre­sję. Nasi­liła się, gdy został eme­ri­tus.

Naj­gor­sze bywały week­endy, gdy mąż, wolny od zajęć, wra­cał myślami do prze­szło­ści, do spraw, o któ­rych się nie roz­ma­wiało.

Zazwy­czaj pod koniec dnia pro­fe­sor, piesz­czo­tli­wie zwany przez żonę Put­zim, odpra­wiał swój rytuał: się­gał po książkę do medy­ta­cji albo poezję Rabin­dra­na­tha Tagore. Zaczy­ty­wał się nim od mło­do­ści, mało bra­ko­wało, a prze­szedłby na bud­dyzm. Skoń­czyło się na fascy­na­cji, jed­nak tomik indyj­skiego poety towa­rzy­szył Alfre­dowi na każ­dym sto­liku noc­nym od Wied­nia aż do wła­śnie tego egzo­tycz­nego Lon­dynu w pro­win­cji Onta­rio. Kiedy było naprawdę źle, zamiast czy­tać, pogrą­żał się w mil­cze­niu, a zapy­tany o myśli, zby­wał żonę lada bła­hostką i uda­wał, że zasy­pia.

Kilka tygo­dni temu Maria zaczęła podej­rze­wać, że męża gnębi coś poważ­nego. Następ­nego dnia po wie­czor­nym kry­zy­sie zagaił o testa­men­cie: że to już czas, że dobrze byłoby odbęb­nić prawne for­mal­no­ści. Prze­stra­szyła się. Zaczęła wypy­ty­wać – czy dobrze się czuje? czy nic go nie boli? czy aby nie trzeba do leka­rza? Tylko się żach­nął. Jej Putzi, ostoja spo­koju i rów­no­wagi. Wyło­żył, że długo o tym roz­my­ślał, osią­gnął już odpo­wiedni wiek, a w domu było tro­chę cen­nych pamią­tek z Europy, z lep­szych cza­sów, zwłasz­cza po wuju, choć nie tylko, a dzieci prze­cież nie mieli i coś nale­żało posta­no­wić. Będzie spo­koj­niej­szy, zapew­nił ją. Nie drą­żyła. Umó­wili się z zaprzy­jaź­nio­nym kry­ty­kiem muzycz­nym Dic­kiem, tym samym, który zawsze doce­niał kom­po­zy­cje Alfreda. Zgo­dził się zostać wyko­nawcą testa­mentu. Szybko zała­twili for­mal­no­ści u nota­riu­sza.

Po wszyst­kim Maria odnio­sła wra­że­nie, że Putzi nieco się uspo­koił i tej soboty naprawdę ucie­szył go wypad na targ. Tamta kobieta popsuła im jed­nak dobry nastrój.

Alma. Wie­deń, 1938

Alma

Wie­deń, 1938

Naj­droż­szy Alferle!

Przy­po­mniała mi się rela­cja ojca z wyda­rzeń 11 marca. Wie­czór spę­dzał w pracy, w Ope­rze. Szedł wtedy Onie­gin Czaj­kow­skiego. Ludzie z widowni nie­spo­kojni, pod­nie­ceni histo­rycz­nymi wyda­rze­niami i docho­dzą­cymi z zewnątrz okrzy­kami zaczęli wymy­kać się do westy­bulu zoba­czyć, co się dzieje na Ring­strasse. Ze scho­dów ujrzeli masze­ru­jący tłum z czar­nymi krzy­żami nie­gdyś sym­bo­li­zu­ją­cymi nie­skoń­czo­ność i szczę­ście, a teraz w okręgu, na bia­łym tle powie­wały na czer­wo­nych fla­gach i pro­por­cach w cen­trum naszego mia­sta, ozna­cza­jąc zgoła co innego. Pamię­tam, jak tego samego wie­czoru cze­ka­li­śmy na niego w domu, zanie­po­ko­jeni, czy dotrze z Opery bez­piecz­nie. Ktoś z sąsia­dów zaj­rzał na Pyr­ker­gasse powie­dzieć o napa­ściach na Żydów. Minuty ocze­ki­wa­nia cią­gnęły się całą wiecz­ność. Na szczę­ście ojciec wró­cił bez­piecz­nie.

Następ­nego dnia, 12 marca, ogło­szono Anschluss. Potem Hitler try­um­fal­nie wje­chał do mia­sta, entu­zja­stycz­nie witany przez tłumy. Alma i jej naj­bliżsi nie mogli w to wszystko uwie­rzyć. Dla Opery Wie­deń­skiej powo­łano komi­sa­rza, żydow­scy muzycy zostali zwol­nieni. Do kie­ro­wa­nego przez Arnolda zespołu przy­jęto mło­dych nazi­stów. Wkrótce potem jeden z nich pod­szedł do pul­pitu dyry­genta z butną miną.

– Panie Rosé, pana dni są poli­czone – oświad­czył. I rze­czy­wi­ście były.

W nie­pod­le­głej do tej pory Austrii, a teraz wschod­niej pro­win­cji Rze­szy, zaczęły obo­wią­zy­wać nie­miec­kie prawa anty­ży­dow­skie. Jak ogło­sił Göring, Ost­mark – jak odtąd zaczęto nazy­wać Austrię – w ciągu czte­rech lat sta­nie się miej­scem wol­nym od Żydów.

W domu na Pyr­ker­gasse trwały nie­koń­czące się roz­mowy o sytu­acji poli­tycz­nej.

– Arnol­dzie, idź do Opery, pro­szę, poroz­ma­wiaj ze Straus­sem – pro­siła matka. – Powiedz mu, że zosta­li­śmy bez środ­ków do życia.

Richard Strauss to dobry zna­jomy rodziny, były pre­zy­dent Izby Muzyki Rze­szy. Jak dotąd, ogra­ni­czył się do napi­sa­nia kilku memo­ran­dów na temat sytu­acji muzy­ków pocho­dze­nia żydow­skiego, z czego nie wyni­kło nic.

– Strauss sam jest w trud­nej sytu­acji – odparł. – Ma synową Żydówkę. Podobno nazi­ści trzy­mają go w sza­chu. – Stary, dobry Arnold jak zwy­kle sta­rał się każ­dego wytłu­ma­czyć, ba, sta­nąć w obro­nie nawet naj­gor­szych zdraj­ców.

– I Alfred ma kło­poty – zrzę­dziła Mutti, tak jakby Arnold nie wie­dział, że wszyst­kie kom­po­zy­cje syna zostały objęte zaka­zem, podob­nie jak innych żydow­skich auto­rów. Sam Arnold, mimo pla­nów dawa­nia pry­wat­nych kon­cer­tów, miał pro­blem z dobo­rem reper­tu­aru. Zgod­nie z roz­po­rzą­dze­niami nowej wła­dzy muzycy pocho­dze­nia żydow­skiego nie mogli grać utwo­rów nie­miec­kich kom­po­zy­to­rów, na przy­kład Beetho­vena.

W domu poja­wiła się jak zwy­kle odważ­nie wypusz­cza­jąca się na mia­sto Alma. Zasy­pała rodzi­ców nowymi, nie­stety, nie­we­so­łymi wia­do­mo­ściami. Idąc, ważyła, ile powinna zatrzy­mać dla sie­bie, czy wpro­wa­dzić rodzinną cen­zurę. Pomy­ślała, że złe wie­ści pomogą zatrzy­mać ojca w domu. A o to cho­dziło.

– Cią­gle docho­dzi do napa­ści – zaczęła po obie­dzie. – Żydzi są zmu­szani do róż­nych prac.

– Jakich prac? – zain­te­re­so­wał się Vati.

– Zmy­wa­nia pla­ka­tów infor­ma­cyj­nych o nie­uda­nym ple­bi­scy­cie. Sprzą­ta­nia z ulic roz­bi­tych witryn skle­po­wych. Poza tym nie można już wcho­dzić do par­ków.

– A co jest nie tak z par­kami? – spy­tała matka.

– Zare­zer­wo­wane tylko dla Aryj­czy­ków.

– Nie­sły­chane.

Mutti roz­kasz­lała się. Od jakie­goś czasu bra­ko­wało jej odde­chu, mimo że sta­rała się poru­szać jak naj­mniej, a ojciec wyrę­czał ją w naj­prost­szych czyn­no­ściach. Szybko tra­ciła do niego cier­pli­wość, podob­nie jak do Mitzi, pie­lę­gniarki. Mitzi musiała się żegnać z posadą mniej wię­cej raz na tydzień. Za każ­dym razem inter­we­nio­wał Arnold. Wybie­gał za Mitzi, bła­gał o powrót, po czym dawał pod­wyżkę i zatrud­niał ponow­nie.

Za to Alma żyła w cią­głym ruchu, zwłasz­cza teraz, gdy osta­tecz­nie otrzą­snęła się po roz­wo­dzie z Vášą. Brzyd­kim, brud­nym roz­wo­dzie. Z początku zapo­wia­dało się, że roz­sta­nie prze­bie­gnie w przy­jaźni. Nie­stety, z mał­żeń­skiego majątku został jej tylko biały kabrio­let marki Aero, po któ­rym na uli­cach Wied­nia roz­po­zna­wali ją nawet poli­cjanci. Na dłu­gie mie­siące popa­dła w splin, stała się na prze­mian to apa­tyczna, to humo­rza­sta, naj­drob­niej­sze nie­po­wo­dze­nia wypro­wa­dzały ją z rów­no­wagi. Była dla dziew­cząt nie­ła­twą dyrek­torką orkie­stry. Szep­tały za jej ple­cami.

– Kiedy wresz­cie pozna jakie­goś chłopa?

– Boże, zmi­łuj się nad nami i ześlij jej faceta.

Nie­długo potem w życiu Almy poja­wił się Heini, poznany w pociągu młod­szy od niej o osiem lat, wie­deń­czyk, nie­zna­jący się na muzyce ni w ząb syn poten­tata wydaw­ni­czego. Chło­piec na tyle piękny, że dziew­częta orze­kły, że to nie facet, lecz zabawka na jeden sezon. Myliły się. Heini, piszący dok­to­rat z histo­rii austriac­kiego prze­my­słu dru­kar­skiego, zamie­rzał się z Almą oże­nić. I pew­nie by to nawet zro­bił, gdyby sza­cowna rodzinka sta­nęła oko­niem, a tak się zło­żyło, że nie mieli nic prze­ciw. Wsze­lako po Anschlus­sie, w świe­tle nowych, nazi­stow­skich prze­pi­sów, mie­szane mał­żeń­stwa były zabro­nione. Alma i Heini na tere­nie Austrii nie mogli zale­ga­li­zo­wać związku.

W sierp­niu zmarła matka. Nie­do­ma­gała od lat, poważ­nie zacho­ro­wała na prze­ło­mie lat 1936 i 1937. Z każ­dym mie­sią­cem coraz słab­sza, zga­sła w sierp­niu. W tym samym mie­siącu Alma poje­chała do Ber­lina, licząc na pomoc w rato­wa­niu kariery ze strony Mar­ga­rete Sle­zak, zna­nej aktorki i śpie­waczki, wycho­wa­nej w Wied­niu przy­ja­ciółki z dzie­ciń­stwa, obec­nie ulu­bie­nicy Hitlera. Gretl nie wskó­rała jed­nak wiele. Alma dostała, co prawda, cof­nięte wcze­śniej pozwo­le­nie na występ w Bre­slau, w nie­miec­kim radiu, ale to wszystko, co udało się zro­bić.

We wrze­śniu Alfred z Marią ucie­kli przez Anglię do Sta­nów. Przy­go­to­wa­nia trwały od kilku mie­sięcy, w tajem­nicy przed rodziną. W dzień wyjazdu syn, jak co wie­czór od śmierci mamy, przy­szedł z żoną zjeść kola­cję razem z ojcem i sio­strą na Pyr­ker­gasse. Arnold niczego się nie domy­ślił, jed­nak Alma dobrze odczy­tała nie­wer­balne sygnały. Kiedy syn i jego żona bar­dziej niż zdaw­kowo poże­gnali się z niczego nie­świa­do­mym ojcem, Alma wybie­gła za nimi na ulicę, upew­nić się w swo­ich domy­słach. Alfred potwier­dził jej przy­pusz­cze­nia.

– Ta wasza intu­icja… – szep­nął. Alma nie potra­fiła ukryć rado­ści, ulgi i wzru­sze­nia.

– Ode­zwiemy się – obie­cał. Sio­stra z całego serca życzyła im szczę­ścia.

Odwró­ciw­szy się do uko­cha­nego domu na Pyr­ker­gasse, w któ­rym spę­dziła naj­szczę­śliw­sze chwile życia, spoj­rzała w okna i posta­no­wiła za wszelką cenę rato­wać ojca. Zawsze był dla niej naj­waż­niej­szy. Ojciec i muzyka. Uciekną. Jesz­cze nie wie­działa jak ani dokąd. Ale to obmy­śli, przy­go­tuje i zor­ga­ni­zuje. Musiała się spie­szyć. Zostało tak nie­wiele czasu. Rozej­rzała się wokół, po domach, w któ­rych świe­ciły się świa­tła, a sąsie­dzi zapewne koń­czyli kola­cje i przy­go­to­wy­wali się do snu. To już nie był jej świat, nie jej mia­sto i nie jej kraj.

Wró­ciw­szy do domu, popa­trzyła na swego pięk­nego, sta­rego, bli­sko sie­dem­dzie­się­cio­pię­cio­let­niego ojca. Na pewno go tutaj nie zostawi. Nie zostawi go też tam, dokąd się uda­dzą. Zor­ga­ni­zo­wa­nie nowego życia sta­no­wiło wyzwa­nie. Ale Alma lubiła wyzwa­nia.

Anita. Bre­slau, gru­dzień 1938

Anita

Bre­slau, gru­dzień 1938

To była smutna Cha­nuka. Sma­żone na oli­wie bab­cine pączki i słod­kie placki nie sma­ko­wały tak jak daw­niej. Wciąż żywe były wspo­mnie­nia wyda­rzeń listo­pada, tak zwa­nej nocy krysz­ta­ło­wej. Marianna cały gru­dzień szy­ko­wała się do wyjazdu. Rodzice prze­stali pro­te­sto­wać, tak jak jesz­cze rok temu, gdy naj­star­sza córka oświad­czyła, że nie ma mowy o stu­diach. Zosta­nie sto­la­rzem i kie­dyś wyje­dzie do Pale­styny budo­wać nową rze­czy­wi­stość. Na razie wybie­rała się na Wyspy, przy­mu­sowy przy­sta­nek pośredni. Mama ani papa nie mogli się pogo­dzić z fak­tem, że panienka z dobrego domu, w cza­sach gdy kobiety wywal­czyły dostęp do szkol­nic­twa, nie wybie­rała się na uni­wer­sy­tet, tylko zamie­rzała wyko­ny­wać pro­sty, męski zawód. Ileż wie­czo­rów prze­ga­dali, ile gorz­kich dys­ku­sji odbyli. Renate i Anita nie­wiele z nich rozu­miały. Pojęły jedy­nie, że Marianne będzie się uczyć na sto­la­rza – co samo w sobie wyda­wało się nie do pomy­śle­nia. Na początku grud­nia wyje­chała.

Od 1935 roku, kiedy weszły w życie nowe prze­pisy, atmos­fera w domu tężała z dnia na dzień. Zgod­nie z nowym pra­wem osoby innej krwi niż ger­mań­ska, zwłasz­cza pocho­dze­nia żydow­skiego, albo w ogóle zostały pozba­wione oby­wa­tel­stwa, albo stały się miesz­kań­cami dru­giej kate­go­rii. Coraz trud­niej było wyko­ny­wać jaką­kol­wiek pracę. Papa utrzy­mał zaję­cie wyłącz­nie dzięki upo­rowi hra­biego. Wysta­rał się o pozwo­le­nie, żeby jego inte­resy mógł repre­zen­to­wać żydow­ski praw­nik.

Jed­nym z licz­nych upo­ko­rzeń był wpro­wa­dzony obo­wią­zek reje­stra­cji – do doku­men­tów wbi­jano literę J. Męż­czyźni musieli przy­jąć dru­gie imię – Izrael, kobiety – Sarah. Gra­bieże i napa­ści na sklepy stały się codzien­no­ścią. Coraz wię­cej osób z kręgu zna­jo­mych emi­gro­wało. Mama i ojciec wpraw­dzie myśleli i o takim roz­wią­za­niu, ale hamul­co­wym był ojciec.

– Jestem praw­ni­kiem – powta­rzał z upo­rem. – Znam tylko jedno prawo, nie­miec­kie. Jakie ja znajdę zaję­cie na emi­gra­cji?

Anitę w dru­giej poło­wie 1938 roku rodzice posta­no­wili wysłać do Ber­lina. Ach, Ber­lin! Przy nim Bre­slau wyda­wał się pro­win­cjo­nal­nym mia­stecz­kiem, w któ­rym każdy zna każ­dego. Po czę­ści była to prawda – mama od mie­sięcy nie mogła zna­leźć córce nauczy­ciela gry na wio­lon­czeli. Wszy­scy odma­wiali, bojąc się donosu sąsia­dów albo przy­pad­ko­wych świad­ków i w kon­se­kwen­cji kło­po­tów.

Trzy­na­sto­latka nie mogła uwie­rzyć w swoje szczę­ście. Do szkoły już i tak od jakie­goś czasu nie cho­dziła. Wra­cała z niej zapła­kana z powodu nie­szczę­snego pocho­dze­nia, za które dosta­wało jej się i od nauczy­cieli, i od dzie­cia­ków. Cie­szyła się na ten Ber­lin.

Poje­chała z ojcem, który odsta­wił córkę pod drzwi pen­sji pani Struc­ker, star­szej nobli­wej damy, wynaj­mu­ją­cej dziew­czę­tom pokoje w swoim sta­ro­mod­nie urzą­dzo­nym miesz­ka­niu. Codzien­nie na obiad przez trzy mie­siące z rzędu Anita jadła klop­siki i bruk­selkę. Znie­na­wi­dziła zapach tych zie­lo­nych kulek, już wcze­śniej nie­spe­cjal­nie przez nią kocha­nych. Ale Ber­lin, i ow­szem, jej się spodo­bał. Co prawda, nauczy­ciel Leo wyja­śnił, że to już nie to samo mia­sto, co pięć lat temu. Syp­nął przy tym opo­wie­ściami, od któ­rych trzy­na­sto­latce zakrę­ciło się w gło­wie. Oczy miała wiel­kie jak monety pię­cio­mar­kowe. Snu­jąc histo­rie, czę­sto­wał papie­ro­sami.

Wpraw­dzie Anita nie­wiele się przez te dwa mie­siące nauczyła gry na wio­lon­czeli, za to dogłęb­nie poznała mia­sto, odwie­dza­jąc miej­sca, o któ­rych z emfazą opo­wia­dał Leo: dzia­ła­jące jesz­cze parę lat temu kluby dla homo­sek­su­ali­stów, nocne kaba­rety, domy scha­dzek. Oglą­dała je tylko z zewnątrz, tym bar­dziej cie­kawa ich wyglądu po prze­dziw­nych opo­wie­ściach nauczy­ciela o mie­ście grze­chu, tym samym, które Goeb­bels prze­mia­no­wał we wzo­rzec patrio­ty­zmu pod hasłem: „Nie dla deka­den­cji i zepsu­cia moral­nego”.

W paź­dzier­niku 1938 roku Leo oświad­czył, że mała Anita musi wró­cić do Bre­slau, sam bowiem wybie­rał się do Ame­ryki. Wró­ciła do domu na początku mie­siąca; w sam raz na wyda­rze­nia, które prze­szły do histo­rii pod nazwą „nocy krysz­ta­ło­wej”, od pokry­wa­ją­cego ulice szkła z potłu­czo­nych wystaw żydow­skich skle­pów. Prasa roz­pi­sy­wała się o tam­tych wypad­kach jako spon­ta­nicz­nych akcjach lud­no­ści nie­miec­kiej. Pod­czas zamie­szek spa­lono Nową Syna­gogę, naj­więk­szą po ber­liń­skiej boż­nicę w Niem­czech. Mia­sto pło­nęło, straż pożarna nie faty­go­wała się jed­nak do gasze­nia poża­rów, co naj­wy­żej pil­no­wała, by ogień nie prze­ska­ki­wał z pło­ną­cych żydow­skich budyn­ków na nie­miec­kie. Plą­dro­wano i palono sklepy, wtrą­cano do aresztu „pre­wen­cyj­nie” wielu miesz­kań­ców, nisz­czono pomniej­sze boż­nice.

Kiedy zaczęły się roz­ru­chy, cała rodzina była w domu. Rodzice ze zgrozą obser­wo­wali prze­miesz­cza­jące się po Kaiser Wil­helm Strasse bojówki, roz­le­gały się pełne nie­na­wi­ści krzyki, odgłosy bitych szyb, w powie­trzu uno­sił się wdzie­ra­jący się z zewnątrz swąd spa­le­ni­zny. W pew­nym momen­cie ze stu­poru wyrwało ich wale­nie do drzwi.

– Dziew­czynki, do swo­jego pokoju – zako­men­de­ro­wała mama. Obie naj­młod­sze posłu­chały i z nosami przy szpa­rze w drzwiach obser­wo­wały nara­dza­ją­cych się rodzi­ców oraz Marianne. Ponow­nie ktoś zało­mo­tał i jed­no­cze­śnie dało się sły­szeć czyjś głos. Ojciec, mimo pro­te­stów kobiet, poszedł otwo­rzyć. Był to ich dobry zna­jomy, Nie­miec, Wal­ter, lut­nik i wła­ści­ciel sklepu muzycz­nego na rynku. Spo­ty­kali się u niego wszy­scy gra­jący zna­jomi, chcąc się zaopa­trzyć w nuty, instru­menty albo zwy­czaj­nie poroz­ma­wiać o swo­jej pasji.

– Panie Lasker, musi pan koniecz­nie ze mną iść, i to zaraz – zaczął bez wstępu, kiedy ojciec zapro­sił go do środka. – Wycią­gają ludzi z miesz­kań. Zaraz przyjdą i po pana.

Gdzie ojciec z nim poszedł, nie wia­domo. Mama z dziew­czyn­kami przez całą noc nasłu­chi­wały nie­po­ko­ją­cych odgło­sów, cze­ka­jąc, aż przyjdą i do ich domu. I przy­szli. Kilku agre­syw­nie uspo­so­bio­nych mło­dych ludzi, krzy­czą­cych coś o pomsz­cze­niu śmierci Ern­sta vom Ratha. Czuć było na odle­głość, że żadna to spon­ta­niczna akcja, tylko nasłani przez par­tię bojów­ka­rze. Na szczę­ście szu­kali męż­czyzn.

Ojciec wró­cił nad ranem. Usły­szały pod kamie­nicą chrzęst odłam­ków pobi­tego szkła, mama pode­szła do okna, a potem do drzwi. Po chwili sta­nął w nich tata. Opo­wie­dział, jak Wal­ter zabrał go do zapar­ko­wa­nego pod domem samo­chodu, po czym woził przez całą noc po mie­ście. W ten spo­sób unik­nął aresz­to­wa­nia, a może i śmierci.

Od tam­tej nocy prze­śla­do­wa­nia się nasi­liły. Rodzice nie pod­no­sili już kwe­stii słusz­no­ści wyjazdu Marianne do Pale­styny. W grud­niu wyru­szyła z dzie­cię­cym trans­por­tem do Anglii, psu­jąc rodzi­nie i tak mało rado­sne tego roku Święto Świa­teł. Pią­tego dnia rodzice wrę­czyli obu naj­młod­szym cór­kom skromne cha­nu­kowe pre­zenty.

– Musimy zro­bić wszystko, by wysłać choć dziew­czynki – usły­szały potem słowa Mutti do papy.

– Wiem – odrzekł cicho.

Anita i Renate uści­snęły dło­nie.

– Póki jeste­śmy razem, póty świat nie jest taki naj­gor­szy – szep­nęła Renate, naj­bar­dziej z nich kru­cha i naj­wraż­liw­sza.

– Zawsze będziemy razem – odparła Anita, buń­czucz­nie marsz­cząc brwi i mocno ści­ska­jąc dłoń sio­stry.

Alma. Wie­deń, sty­czeń 1939

Alma

Wie­deń, sty­czeń 1939

Drogi Synu!

Nasza sytu­acja stała się trud­niej­sza, niż się spo­dzie­wa­li­śmy. Nie mogę pra­co­wać, nasz dom na Pyr­ker­gasse w marcu przej­dzie pro­ces tak zwa­nej ary­za­cji. Będziemy musieli go zwol­nić dla wyż­szych celów. Cała masa zna­jo­mych ma podobne pro­blemy. Coraz trud­niej jest grać wspól­nie, a w muzyce nie znaj­du­jemy już takiej pocie­chy jak daw­niej. Jedyną dobrą wie­ścią są zbli­ża­jące się odwie­dziny wujka Jose­pha. U nas przy­go­to­wa­nia idą pełną parą. Przy­jazd spo­dzie­wany jest w ciągu mie­siąca. Alma zaj­muje się wszyst­kimi szcze­gó­łami podróży wujka oraz orga­ni­za­cją miesz­ka­nia dla niego. Oboje jeste­śmy naprawdę dobrej myśli i ty, Synu, też bądź. Twój ojciec, Arnold Rosé.

Urzęd­niczka, przed którą stała Alma, szczu­pła kobieta o wąskiej czaszce, rzad­kich wło­sach zacze­sa­nych do tyłu, z okrą­głymi oku­la­rami w dru­cia­nej oprawce na dłu­gim nosie spo­glą­dała na nią wygłod­nia­łym wzro­kiem. Została wcze­śniej prze­ku­piona, ale naj­wy­raź­niej ocze­ki­wała o wiele wię­cej. Znaj­do­wali się w pach­ną­cym sta­rym plu­szem i woskiem obszer­nym pomiesz­cze­niu Cen­tral­nego Urzędu do spraw Emi­gra­cji Żydów. Alma, żeby sta­nąć przed Frau Moltke, spę­dziła wcze­śniej cztery godziny w cią­gną­cej się na ulicy kolejce inte­re­san­tów. Przy oka­zji na wła­sne oczy widziała kon­wój samo­cho­dów wio­zący Hitlera, który miał fan­ta­zję przy­wi­tać w ulu­bio­nym mie­ście sztuki i kul­tury nowy 1939 rok. Mia­sto wiele lat temu odrzu­ciło mło­dego aspi­ru­ją­cego mala­rza, który bez­sku­tecz­nie pró­bo­wał się dostać do Aka­de­mii Sztuk Pięk­nych, i obec­nie każda wizyta kanc­le­rza miała posmak peł­nej try­umfu zemsty. „Ten czło­wiek”, myślała prze­lot­nie Alma, „powi­nien był po pro­stu sko­rzy­stać z usług któ­re­goś z przyj­mu­ją­cych w mie­ście wybit­nych psy­chia­trów, może teraz nie pró­bo­wałby wziąć pod but całej Europy”.

W kolejce wraz z nią wier­nie stał Heini. Robił to dla towa­rzy­stwa, żeby się nie czuła tak przy­bita. I trzeba przy­znać, że jego obec­ność jej poma­gała, podob­nie jak per­spek­tywa wspól­nego wyjazdu. Przede wszyst­kim jed­nak nale­żało przy­go­to­wać podróż Vatiego, poza­ła­twiać sprawy mająt­kowe, tak żeby nie zostali zmu­szeni do wyjazdu z rów­no­war­to­ścią 40 marek, jak pozba­wieni pasz­por­tów bie­dacy, któ­rym zezwo­lono opu­ścić kraj z taką tylko sumą. Wszyst­kie te zabiegi wyma­gały uru­cho­mie­nia całej masy zna­jo­mo­ści, na szczę­ście tych nie bra­ko­wało.

W nie­dłu­gim cza­sie do kie­szeni róż­nych wysoko i śred­nio posta­wio­nych osób powę­dro­wały spore kwoty bez jakiej­kol­wiek gwa­ran­cji, że prze­ku­pieni speł­nią dane obiet­nice. Urząd do spraw Emi­gra­cji miał zresztą złą sławę. Na mie­ście mówiło się, że nie­je­den Żyd zamiast dostać pozwo­le­nie na wyjazd, był odsy­łany do kolej­nego urzędu, z niego do następ­nego, stop­niowo pozba­wiano go majątku, aż w końcu osa­dzano w jakimś mar­nym hotelu z obiet­nicą szyb­kiego wyjazdu za gra­nicę. Po czym wywo­żono do jed­nego z obo­zów pracy, o któ­rych zaczy­nało się szep­tać nie­praw­do­po­dobne rze­czy.

Naj­więk­szym kło­po­tem był stary ojciec, a to na nim Almie naj­bar­dziej zale­żało. Bez Vatiego nie zamie­rzała się ruszać z Wied­nia. W tajem­nicy udała się do Lon­dynu przy­go­to­wać grunt. Zorien­to­wała się, że sama, jeśli tylko udo­wodni, że ma środki na utrzy­ma­nie w Zjed­no­czo­nym Kró­le­stwie, oraz wykaże się zna­jo­mymi, któ­rzy ją w Anglii przyjmą pod dach – dosta­nie pozwo­le­nie na pobyt. Gorzej było z ojcem. Przede wszyst­kim poli­tyka emi­gra­cyjna Wiel­kiej Bry­ta­nii była jasna – nie przyj­mo­wali osób powy­żej pięć­dzie­sią­tego roku życia. A ojciec pięć lat temu prze­kro­czył sie­dem­dzie­siątkę. Na szczę­ście, kiedy przed­sta­wiła doro­bek arty­styczny Arnolda i wyja­śniła, że w nowym kraju zamie­rza odtwo­rzyć swój słynny kwar­tet i w ten spo­sób zara­biać na sie­bie oraz pod­no­sić morale spo­łe­czeń­stwa – urzęd­nik spoj­rzał na sprawę życz­liw­szym okiem. Koniec koń­ców wró­ciła z tar­czą – i pod­pi­sa­nymi pozwo­le­niami. Teraz nale­żało domknąć sprawę po ich stro­nie kanału La Man­che – co wszakże nie było już taką pro­stą sprawą.

– Nie ma załącz­nika do druku B34-J – oświad­czyła Frau Moltke, obra­ca­jąc trzy­many w dłoni doku­ment i wska­zu­jąc kości­stym pal­cem na puste pole u dołu kartki. Rze­czy­wi­ście, był tam wiersz wydru­ko­wany drob­nym drucz­kiem, Alma prze­ko­nana, że prze­czy­tała wszystko, nie pamię­tała tego frag­mentu.

– O co cho­dzi?

– Bez niego nie będzie moż­li­wo­ści zabra­nia jakie­go­kol­wiek majątku rucho­mego – wyja­śniła z cichą satys­fak­cją Moltke. Almie zabra­kło słów – pod domem cze­kały już zapa­ko­wane dwie cię­ża­rówki naj­waż­niej­szych dla niej i Arnolda rze­czy, przed­mioty cenne głów­nie ze wzglę­dów sen­ty­men­tal­nych, pamiątki rodzinne, po mamie, po nie­ży­ją­cym wuju, instru­menty, obrazy, popier­sia; wszystko, co two­rzyło nie­po­wta­rzalny nastrój rodzin­nego domu. Miała to wszystko zosta­wić…? Przy­mknąw­szy oczy, pró­bo­wała zebrać myśli. W końcu zło­żyła dło­nie na podołku i naj­dy­skret­niej jak zdo­łała pod biur­kiem zsu­nęła z palca zarę­czy­nowy pier­ścio­nek, który Heini wrę­czył jej pół roku wcze­śniej.

– Czy to wystar­czy?

Nazi­stow­ska urzęd­niczka zmru­żyła małe oczka, po czym zaci­snęła przy­po­mi­na­jącą mysią łapkę dłoń na biżu­te­rii i przy­ło­żyła pie­czątkę na doku­men­cie.

– Robię dla pani wyją­tek – wyce­dziła przez zaci­śnięte usta. – Mogę mieć przez to ogromne kło­poty.

Ale oddała papier, a Alma skło­niła się i ser­decz­nie podzię­ko­wała. Wyszła z budynku zbita jak pies, ale żegnana zazdro­snymi spoj­rze­niami ludzi z kolejki. Na chod­niku cze­kała na nią jesz­cze jedna miła nie­spo­dzianka – sam Heini, któ­remu wpa­dła w ramiona.

– Udało się – szep­nęła, choć wie­działa, że zdra­dziły ją ulga i radość malu­jące się na twa­rzy.

– Chodź, poje­dziemy spa­ko­wać wujka Jose­pha.

– I cio­cię Marię.

– I jej narze­czo­nego Ludwika.

W listach sła­nych do miesz­ka­ją­cego już w Sta­nach Alfreda uży­wali szy­frów, mając świa­do­mość, że cała kore­spon­den­cja jest kon­tro­lo­wana. Arnold zamie­nił się w wujka Jose­pha, zamiast o jego wyjeź­dzie pisali o zbli­ża­ją­cych się odwie­dzi­nach star­szego pana. Alma została Marią, a Heini Ludwi­kiem.

Wie­ści od Alfreda z emi­gra­cji nie napa­wały opty­mi­zmem – bez­sku­tecz­nie szu­kał zatrud­nie­nia, roz­py­tu­jąc tu i tam, a nawet dając ogło­sze­nia do prasy.

– Zawsze może piec cia­steczka – przy­po­mniał Heini, który zdą­żył jesz­cze Alfreda i Marię poznać w Wied­niu, także od strony ich wspól­nego hobby, czyli pie­cze­nia i goto­wa­nia. Swego czasu mieli nawet wła­sną rubrykę kuli­narną w jed­nej z wie­deń­skich gazet.

– Mam nadzieję, że nie unie­sie się hono­rem.

– Nie jest głup­cem.

W końcu wyprawa się roz­po­częła. Oboje – choć Alma do ostat­niego momentu nie była pewna, czy Heini rze­czy­wi­ście wyje­dzie z nią do Anglii – wyru­szyli oddziel­nie. W ostat­niej chwili się oka­zało, że Vati musi zostać w Wied­niu jesz­cze kilka tygo­dni. Heini zja­wił się na lot­ni­sku w Ham­burgu. Uda­wali obcych, wymie­nili tylko spoj­rze­nia i dys­kretne uśmie­chy. Na lot­ni­sku w Lon­dy­nie oboje musieli przejść długą pro­ce­durę emi­gra­cyjną. Stali w nie­koń­czą­cej się kolejce, w dusz­nej atmos­fe­rze znie­cier­pli­wie­nia i nadziei, w poczu­ciu, że za chwilę bramka, wbrew wszel­kim ludz­kim odru­chom, może zostać zamknięta. I rze­czy­wi­ście, kiedy prze­pusz­czono Almę, tuż za nią oka­zało się, że pozo­stali zostaną nie wie­dzieć czemu – dla jakichś bez­dusz­nych urzę­do­wych pro­ce­dur – ode­słani do Nie­miec. Na szczę­ście obojgu udało się przejść wie­lo­go­dzinne prze­słu­cha­nia i zostali wpusz­czeni na tery­to­rium Zjed­no­czo­nego Kró­le­stwa.

Alfred. Lon­dyn, 1970

Alfred

Lon­dyn, 1970

Na baza­rze, jak to na baza­rze, kłę­bił się tłum ludzi. Łazili, mie­szali się, zna­jomi wpa­dali na sie­bie, woła­jąc się po imie­niu albo, jeśli ktoś młod­szy, z sza­cun­kiem, per panie pro­fe­so­rze. Tak było i tym razem.

– Pro­fe­sor Rosé! – przy­wi­tała się nie­dawna stu­dentka znad naci i szczy­piorku. – Chcia­ła­bym się pochwa­lić. Dosta­łam posadę w kwin­te­cie smycz­ko­wym fil­har­mo­nii w Toronto.

Alfred mający zawsze sła­bość do mło­dej blond Czeszki odpo­wie­dział uśmie­chem i pogra­tu­lo­wał. Maria pocie­szyła się, że może to przy­pad­kowe spo­tka­nie poprawi mu humor. I rze­czy­wi­ście, roz­pra­wiał z nie­dawną stu­dentką, młod­nie­jąc z minuty na minutę.

– Pro­fe­sor Rosé? – ktoś obok spy­tał ze zdzi­wie­niem; był to głos star­szy, znie­kształ­ca­jący słowa obcym akcen­tem. Alfred pogrą­żony w roz­mo­wie zrazu nie zare­ago­wał. Maria przyj­rzała się młod­szej od nich o jakieś dzie­sięć, dwa­dzie­ścia lat, a jed­nak przed­wcze­śnie posi­wia­łej, pie­lę­gnu­ją­cej tę swoją siwi­znę far­merce. Miała znisz­czoną cerę, zapad­nięte oczy i wyraź­nie zazna­czone worki pod nimi, a obok swą młod­szą kopię.

– Mamo, tyle razy cię pro­si­łam, żebyś nie zacze­piała obcych – zwró­ciła się młod­sza do star­szej stro­fu­ją­cym tonem. Jed­nak kobieta, wpa­trzona w pro­fe­sora, jak w hip­no­zie wciąż powta­rzała:

– Pro­fe­sor Alfred Rosé?…

Na jej przed­ra­mie­niu mignęło coś nie­wy­raź­nego, odru­chowo obcią­gnęła rękaw. Pamiątka po daw­nych cza­sach, przez wielu usu­wana. Sprze­daw­czyni warzyw zde­cy­do­wała się zosta­wić tatuaż, a jed­nak wyro­biła nawyk jego zakry­wa­nia. Maria spo­strze­gła w tym geście zaska­ku­jącą sprzecz­ność. Ponow­nie pod­jęła roz­pacz­liwą próbę odwró­ce­nia uwagi męża od han­dlarki powta­rza­ją­cej ich nazwi­sko.

– Patrz, bawole serce! – Pocią­gnęła za rękaw jego let­niej mary­narki, ale było już za późno. Męż­czy­zna i wła­ści­cielka stra­ganu spoj­rzeli na sie­bie.

Kobieta obli­zy­wała usta, jakby szy­ku­jąc się do ataku. Maria spo­dzie­wała się, co usły­szą; Alfred w grun­cie rze­czy też. Pyta­nia o osobę, o któ­rej w ich domu nie roz­ma­wiało się od lat. Z powodu oskar­żeń ludzi nie­ma­ją­cych poję­cia, jak było naprawdę. Kto zresztą wie­dział? Nikt. Zezna­nia świad­ków były nie­spójne, a mil­cze­nie innych tylko mno­żyło wąt­pli­wo­ści. Pomó­wie­nia spra­wiły, że Alfred zmie­nił się i pogrą­żył w depre­sji. Mał­żeń­stwo nie spo­dzie­wało się w życiu już niczego dobrego. A teraz męż­czy­zna nie wie­dzieć czemu jakby posta­rzał się o kilka lat i Maria zaczęła się o niego mar­twić. Kobieta z tatu­ażem odsu­nęła córkę i wąskim przej­ściem jęła się prze­ci­skać do Alfreda.

– Cokol­wiek pani ma do powie­dze­nia, nie chcę tego słu­chać – wark­nął nie swoim gło­sem. Ze zło­ści strą­cił kilka ziem­nia­ków z kopca i szyb­kim kro­kiem ruszył w stronę par­kingu. Wśród wpa­trzo­nych w plecy odda­la­ją­cego się męż­czy­zny skle­pi­ka­rzy i ich klien­tów zapa­no­wała krę­pu­jąca cisza.

Oboje z Alfre­dem prze­cho­dzili przez to już nie­je­den raz. Wcze­śniej czy póź­niej padały oskar­że­nia. Nie dziś, tym razem pro­fe­sor po pro­stu uciekł.

W domu zamknął się w sypialni. Zanie­po­ko­jona Maria pod­glą­dała go przez dziurkę od klu­cza. Zamiast się­gnąć po poezję, z szu­flady noc­nej szafki wydo­był zdję­cie. Wie­działa, że wid­nieje na nim trzy­dzie­sto­let­nia bru­netka uważ­nie wpa­trzona w obiek­tyw, gestem wir­tu­oza trzy­ma­jąca cenne skrzypce. Po chwili wyszedł z sypialni z miną czło­wieka, który pod­jął trudną decy­zję. Spo­tka­nej w kory­ta­rzu Marii oznaj­mił twardo:

– Nie dam się tak trak­to­wać. Muszę wie­dzieć. Rozu­miesz? Muszę się wresz­cie dowie­dzieć prawdy, choćby była naj­gor­sza.

Alma. Lon­dyn, marzec–kwie­cień 1939

Alma

Lon­dyn, marzec–kwie­cień 1939

Drogi Alferle!

Możesz już prze­stać się mar­twić o nas! Jeste­śmy bez­pieczni na bry­tyj­skiej ziemi. Pozo­staje docze­kać przy­jazdu Vatiego! Dopiero wtedy będę mogła powie­dzieć – zwy­cię­ży­li­śmy!

Pierw­sze ner­wowe tygo­dnie pobytu na Wyspach wypeł­niło ocze­ki­wa­nie na Arnolda. Alma bory­kała się z poczu­ciem winy. Wyje­chała z kraju przed sta­rym ojcem, nie opu­ściła domu na Pyr­ker­gasse jako ostat­nia, niczym kapi­tan statku. Powta­rzała, że jeśli coś pój­dzie nie tak, ni­gdy sobie tego nie wyba­czy.

Do tego poja­wiły się napię­cia mię­dzy Almą i Anne, gospo­sią mał­żeń­stwa, które przy­jęło parę emi­gran­tów pod dach. Austra­lij­ska skrzy­paczka Leila Pirani i jej mąż Max nale­żeli do sta­rych zna­jo­mych. Leila, dawna uczen­nica Arnolda, zawsze twier­dziła, że naukom sta­rego mistrza zawdzię­cza muzyczną karierę na Wyspach. Wraz z żoną tygo­dniami gościli ją na Pyr­ker­gasse. Teraz Leila chciała się odwdzię­czyć. Jed­nak Alma i Heini wpro­wa­dzili zamęt do upo­rząd­ko­wa­nego planu dnia gospo­da­rzy. Leila i Max pra­co­wali – dawali kon­certy, wcze­śniej odby­wa­jąc próby, do tego byli rodzi­cami dwojga małych dzieci. Domem zaj­mo­wała się Anne. I to ona wła­śnie zaczęła narze­kać.

Alma zda­wała się nie rozu­mieć pro­blemu, w ogóle nie miała świa­do­mo­ści, że mogą z Heinim być cię­ża­rem i są przy­czyną małej domo­wej rewo­lu­cji.

– Ci ludzie ni­gdy po sobie nie sprzą­tajo – wyrze­kała gospo­sia wschod­nio­lon­dyń­ską gwarą. – Sie­dzo po nocach, a potem wstajo nie wia­domo o któ­rej i prze­sia­dujo w salo­nie. Kopco tylko te swoje papie­ro­chy. Kto to sły­szał jeść śnia­da­nie o czwar­tej po połu­dniu?

– Anne – rze­kła Leila, też tro­chę pode­ner­wo­wana – ci ludzie pomo­gli mi w Wied­niu. Nawet nie wiesz, jak bar­dzo. Jestem im za to wdzięczna i zawsze będę. – Po czym, obej­rzaw­szy się dys­kret­nie za sie­bie, szep­nęła do ucha Anne: – Posta­ramy się zna­leźć im nowe lokum, tak szybko, jak się da. Dobrze?

– Dzię­ko­wać Bogu – wes­tchnęła kobieta.

Zanim minęło sześć dłu­gich tygo­dni ocze­ki­wa­nia, Alma i Heini z pomocą gospo­da­rzy zna­leźli w pobliżu nie­wiel­kie miesz­kanko do wyna­ję­cia, a obok pokój dla Vatiego. Na szczę­ście podróż star­szego pana prze­bie­gła bez zawi­ro­wań. Almie spadł kamień z serca.

Szybko zdała sobie sprawę z nowych kło­po­tów na hory­zon­cie. Tempo, w jakim życie na Wyspach pochła­niało oszczęd­no­ści, przy­pra­wiało o zawrót głowy. Pomoc zna­jo­mych muzy­ków zbie­ra­ją­cych środki na pobyt wiel­kiego Roségo na emi­gra­cji dawała mizerne efekty. Wkrótce stało się jasne, że powinni jak naj­szyb­ciej sami zara­biać, ina­czej cała rodzina nie będzie miała za co żyć. Nie­stety, żeby pra­co­wać, musieli mieć zezwo­le­nia; ich wyro­bie­nie kosz­to­wało masę czasu i zabie­gów.

Leila i Max wpa­dli więc na pomysł uczcze­nia pobytu sza­cow­nego wir­tu­oza z Wied­nia serią pry­wat­nych kon­cer­tów. Spro­sili cały tłum muzy­ków i zna­jo­mych melo­ma­nów. Obie rodziny, tak jak za daw­nych cza­sów, zaczęły wspól­nie grać. Wkrótce za sprawą nie­wy­pa­rzo­nego języka Almy sto­sunki zaczęły się psuć. Pod­czas wspól­nych prób i wystę­pów parę razy nie wytrzy­mała i wypa­liła jedną czy dwie nie­po­chlebne uwagi o tech­nice gry Leili. Max nic nie powie­dział, ale wście­kły prze­stał brać udział w kon­cer­tach. Atmos­fera do reszty się zwa­rzyła.

Na szczę­ście Leila potra­fiła wczuć się w sytu­ację Almy, zro­zu­mieć, że jej ner­wo­wość tyczyła się nie rywa­li­za­cji, lecz zgoła innych pro­ble­mów. Pew­nego wie­czoru po kon­cer­cie i kola­cji obie posta­no­wiły poroz­ma­wiać na osob­no­ści. Nie było to łatwe, gdyż Alma sta­rała się nie spusz­czać Heiniego z oczu. Leila zła­pała ją, kiedy narze­czony wyszedł wcze­śniej, wyja­śnia­jąc, że jest zmę­czony i będzie cze­kał w miesz­ka­niu.

– Almo, co się dzieje?

Ta ner­wo­wym ruchem odszu­kała papie­ro­śnicę.

– Mar­twię się o Heiniego. Ja i Vati mamy muzykę. A on? Co on będzie robił na Wyspach? Jego sytu­acja jest o wiele gor­sza niż nasza. Austriak z uro­dze­nia, do tego oby­wa­tel Trze­ciej Rze­szy. Nie jest ucie­ki­nie­rem jak my. Nie znaj­dzie tu pracy. Zda­jesz sobie sprawę, że jeśli coś pój­dzie nie tak, a jak znam życie i Hitlera, z pew­no­ścią pój­dzie – w jakiej sytu­acji znaj­dzie się Heini?

– On cię kocha, Almo. Widzę to w jego oczach.

– A ja widzę, że czuje się zaszczuty. Myśli tylko, jak się uwol­nić. Wije się jak wąż.

– Co masz na myśli?

– Podej­rze­wam, że utrzy­muje kon­takt z rodziną. Naci­skają na niego, by wró­cił. Dowo­dów nie mam, ale jestem tego nie­malże pewna.

Leila mogła tylko przy­tu­lić biedną, prze­wraż­li­wioną Almę, któ­rej kolejna miłość wymy­kała się z rąk.

– Wszystko będzie dobrze.

– Naj­waż­niej­sze, że Vati przy­je­chał i czuje się dobrze. I że mamy muzykę.

Alma dała się odpro­wa­dzić do miesz­ka­nia. Heini wyszedł im na spo­tka­nie.

– O czym tak długo roz­pra­wia­ły­ście, dro­gie panie? – zagaił.

– Oczy­wi­ście o poli­tyce – wybrnęła Alma, po czym wtu­liła się w Heiniego. W oczach Leili raczej oplo­tła męż­czy­znę niczym bluszcz.

Po kilku mie­sią­cach nastał łagodny, wyspiar­ski czer­wiec. Wyda­rzyło się wów­czas coś nie­po­ko­ją­cego. Leilę po powro­cie do domu po jed­nej z trud­niej­szych prób dopa­dła gospo­sia.

– Pani, za dnia był tele­fon. Obcy chłop, gadał po szwab­sku.

– Może to dzwo­nił któ­ryś z austriac­kich zna­jo­mych? – spró­bo­wała uspo­koić kobietę Leila. Emi­granci z Austrii i Nie­miec, Żydzi, bywali u nich regu­lar­nie.

– Gdzież tam, mówie pani, żaden zna­jomy – upie­rała się Anne. – Obcy, zupeł­nie obcy. Gadał, że zadrynda kole ósmej.

Cze­kali w napię­ciu. Tele­fon zadzwo­nił punk­tu­al­nie.

– Dhoga pani – roz­legł się w słu­chawce nie­zna­jomy głos. – Nie znamy się, pho­szę jed­nak mnie wysłu­chać. Przy­je­cha­łem kilka dni temu z Austhii. Jestem przy­ja­ciel Heiniego. Po namo­wie ojca Heini zgo­dził się whó­cić do domu i prze­jąć hodzinny inte­hes. Zosta­wił pani Hosé list. On sam się boi o jej heak­cję i heak­cję pana Ahnolda. Pani Alma zapewne podzie­liła się z nim tą nie­do­brą wie­ścią. Czy mógł­bym prze­ka­zać phośbę Heiniego, by pani bez zwłoki udała się do ich domu wes­przeć panią Hosé?

– O cho­lera! – rzu­ciła Leila, po czym ubrała się i pospie­szyła do Arnolda. Zastała tam Almę, całą w łzach.

– To już drugi raz, Leilo, drugi raz… – powta­rzała, szlo­cha­jąc.

Leila trzy­mała ją za dłoń, pro­sząc tylko bez­rad­nego Arnolda, by zszedł na dół i zamó­wił u gospo­dyni, pani Pomfrey, imbryk her­baty.

Zosia. Lwów–Stryj, lato 1939

Zosia

Lwów–Stryj, lato 1939

Drogi pamięt­niku!

To już ostatni wpis. Doro­słej pan­nie nie wypada pro­wa­dzić pamięt­nika. Zwłasz­cza nauczy­cielce.

– Do Stryja poje­dziemy razem – oświad­czył ojciec. Nie miała nic do powie­dze­nia. A jed­nak się ode­zwała.

– Papo, a wojna?

Wszę­dzie mówiło się o woj­nie. Zosia, świeża absol­wentka peda­go­giki, zna­la­zła posadę w nie­da­le­kim Stryju. Pozo­sta­wało zna­leźć odpo­wied­nią dla mło­dej panny stan­cję i przed­sta­wić się prze­ło­żo­nej. Zosia zamie­rzała poje­chać sama. Jest już prze­cież doro­sła, ma dwa­dzie­ścia cztery lata, naj­wyż­szy czas, by wkro­czyć w praw­dziwe życie. Bra­cia dawno posta­wili na swoim – Sta­szek w War­sza­wie urzę­do­wał u mini­stra, Janek koń­czył dok­to­rat. Została tylko ona, naj­młod­sza, córeczka tatu­sia do gro­bo­wej deski.

– Pojadę sama. – Tup­nęła nogą. I tak wie­działa, co wskóra.

– Mowy nie ma.

Poje­chali. Przy­naj­mniej nie trzy­mał jej za rączkę na pero­nie w prze­szklo­nej hali dworca. Czuła, że miałby w grun­cie rze­czy na to ochotę. Drogę do Stryja spę­dzili w mil­cze­niu, ojciec, sze­lesz­cząc „Gazetą Lwow­ską”, popu­lar­nie zwaną lem­ber­gierką, Zosia zapa­trzona w oświe­tlony moc­nym, sierp­nio­wym słoń­cem kra­jo­braz. Co ją czeka w Stryju? Jak tam będzie? Jutro obej­mie posadę nauczy­cielki w liceum. Odże­gny­wała się od tego całą mło­dość. A potem męż­czy­zna roz­party obok poru­szył wąsem, zmarsz­czył brwi i gada­nia nie było. Nie posta­wiła się jak bra­cia. Matka też nie sta­nęła za córką. W lwow­skim tra­dy­cyj­nym domu pano­wała góru­jąca nad innymi zasada posłu­szeń­stwa – przede wszyst­kim kobiet wobec męż­czyzn. Bra­cia mogli z ojcem nego­cjo­wać. Żona – cza­sami. Córka? – ni­gdy. Co to, to nie. Mogła sobie naj­wy­żej po cichu uty­ski­wać, w myślach złorze­czyć na ojca, ale prze­ciw­sta­wić się nie śmiała.

Stryj był w owym cza­sie jed­nym z nie­wiel­kich kre­so­wych mia­ste­czek o dłu­gich pol­sko-ukra­iń­sko-austriac­kich tra­dy­cjach. Dyrek­torka w typie Elizy Orzesz­ko­wej przy­wi­tała Zosię z sza­cun­kiem, oka­zy­wa­nym bar­dziej ojcu niż przy­szłej pod­wład­nej. Anicz nie dał córce nawet dojść do głosu.

Nie­opo­dal szkoły zna­leźli dla niej stan­cję, oboje zatrzy­mali się tam na noc. Następ­nego dnia star­szy pan pla­no­wał powrót do Lwowa, a Zosia z samego rana miała sta­nąć przed nową klasą i popro­wa­dzić pierw­szą lek­cję.

Tyle że naza­jutrz do kraju wkro­czyli Niemcy.

– Wra­camy – posta­no­wił ojciec. Zosia nie zamie­rzała się z nim kłó­cić. Wojna to wojna – wia­domo, lepiej w nie­pew­nych cza­sach być razem.

W mie­ście zapa­no­wał kom­pletny chaos. Pociągi prze­stały jeź­dzić według usta­lo­nego roz­kładu. W pocze­kalni kłę­bił się tłum nie­wie­dzący, co ze sobą począć.

Anicz pocią­gnął córkę na tyły budynku; mie­ścił się w nich oddział pocz­towy. Pra­co­wał tam jego stary zna­jomy. Po krót­kiej roz­mo­wie wpu­ścił oboje do wagonu pocz­to­wego.

Pierw­szego dnia wojny Lwów zupeł­nie się odmie­nił. Jak tylko Zosia z papą wyszli z budynku dworca, zoba­czyli cią­gną­cych do cen­trum miesz­kań­ców wsi i mia­ste­czek z dobyt­kiem na wozach. Na oczach Zosi roz­pa­dał się znany jej świat. Od zachodu dały się sły­szeć dziwne, niskie pomruki przy­po­mi­na­jące war­kot sil­ni­ków. Anicz pocią­gnął córkę za łokieć w stronę naj­bliż­szej otwar­tej bramy. Zoba­czyła plecy ludzi tło­czą­cych się na wąskich piw­nicz­nych scho­dach.

– Szyb­ciej – pona­glił ją, gdy się obró­ciła, popa­tru­jąc z zacie­ka­wie­niem na doroż­ka­rza w cza­pie, z wiel­kim wąsi­skiem pod rów­nie oka­za­łym nocha­lem. Nagle, w chwili gdy ojciec wepchnął Zosię do ciem­nego kory­ta­rzyka, roz­legł się wybuch. Cała kamie­nica zadrżała w posa­dach i aż pod­sko­czyła niczym unie­sione przez olbrzyma pudełko. W podwó­rzu wzbiła się chmura pyłu i dymu, poja­wił się ogień, krzy­czeli ludzie, gdzieś nie­opo­dal kwi­liło nie­mowlę. Sypały się kawałki tynku i cegieł, z okien pole­ciały odłamki szkła.

Wkrótce po bom­bar­do­wa­niu samo­loty odle­ciały na wschód. Zosia otwo­rzyła oczy. Razem z ojcem leżeli obsy­pani kawał­kami gruzu i pyłem. Kiedy się prze­ja­śniło, ujrzała przed sobą zasty­głą twarz woź­nicy, z oczami nie­ru­chomo wpa­trzo­nymi w prze­strzeń i dziurą w czaszce tam, gdzie jesz­cze przed chwilą była czapa z dasz­kiem. Krzyk­nęła.

– Zawra­cają – stwier­dził ojciec, spo­glą­da­jąc na niebo. Otrze­pał płaszcz, po czym pocią­gnął córkę, teraz nie­zmier­nie mu wdzięczną, że uparł się jechać z nią do Stryja. Nad dwor­cem uno­siły się niczym powie­wa­jące na wie­trze czarne flagi – kłęby gry­zą­cego dymu. Ci, któ­rzy nie zdą­żyli uciec – leżeli na scho­dach do hali dworca i na ulicy; w pozach ludzi zasko­czo­nych przez śmierć przy­po­mi­nali zepsute lalki. Zanim ojciec pocią­gnął ją do następ­nej bramy, wpa­try­wała się w nich z grozą i fascy­na­cją zara­zem. Prze­szło jej przez myśl, że wyglą­dają jak zabawki poroz­rzu­cane ręką nie­grzecz­nego chłopca albo zapo­mniane mane­kiny.

– Szyb­ciej! – zako­men­de­ro­wał ojciec. Ryk sil­ni­ków nara­stał. Nie­opo­dal, w następ­nej bra­mie, w wej­ściu do piw­nicy kryli się już ludzie. Bomby ponow­nie gruch­nęły, spa­da­jąc nie­omal wszę­dzie, i z prawa, i z lewa, i bli­żej, i dalej. Z każ­dym kolej­nym hukiem ludzie kulili się, zakry­wa­jąc głowy, paciorki różańca prze­ska­ki­wały w pal­cach, drżące dło­nie mięły kape­lu­sze. „Zdro­waś Maryjo, łaski pełna” – roz­le­gał się czyjś nie­wy­raźny szept.

Brama po bra­mie, piw­nica za piw­nicą dotarli do domu. Na miej­scu cze­kała na nich nie­spo­dzianka: nie­mowlę wraz z kar­miącą je mamą, kuzynką Wero­niką świeżo wypi­saną ze szpi­tala. Cze­kała na męża, który miał po nich przy­je­chać fur­manką. Zosia poczuła, że domknęło się koło życia – jed­nego dnia doświad­czyła śmierci, a teraz cudu naro­dzin.

– Wojna – orzekł ojciec. – Trzeba małą ochrzcić.

Zosi zalśniły oczy. Och, naresz­cie zosta­nie matką. Wpraw­dzie chrzestną, ale zawsze to coś. W pierw­szy dzień wojny. Lecz ojciec roz­wiał nadzieje.

– Chrzest­nym będzie Janek, chrzestną matka – zaor­dy­no­wał.

Zosia mogła sobie poma­rzyć, pozaz­dro­ścić. Pona­rze­kać na ojca jak zawsze. I tyle.

Zosia. Lwów, 1939

Zosia

Lwów, 1939

Drogi pamięt­niku!

Wojna – prze­ra­ża­jące słowo, wystar­czyło, by do cie­bie wró­cić. Zaraz po nim następne – jesz­cze bar­dziej nie­zro­zu­miałe i napeł­nia­jące grozą: oku­pa­cja.

Led­wie wró­cili do rodzin­nego miesz­ka­nia, musieli je tym­cza­sowo opu­ścić. Ulo­ko­wany w stra­te­gicz­nym miej­scu budy­nek prze­jęło woj­sko. Dwu­dzie­stego trze­ciego wrze­śnia sytu­acja się odmie­niła, jed­nego najeźdźcę zastą­pił drugi. Do mia­sta wkro­czył żywioł radziecki. Zosia była świad­kiem prze­mar­szu pol­skich żoł­nie­rzy wypę­dzo­nych z Cyta­deli. Szli w mun­du­rach, z któ­rych kazano im odpiąć pasy z bro­nią, pil­no­wani przez czer­wo­no­ar­mij­nych żoł­da­ków w szpi­cza­stych cza­pach z czer­wo­nymi gwiaz­dami i kara­bi­nami wiszą­cymi na sznur­kach. Naj­go­rzej prze­graną Pol­ski przy­jął ojciec. Zapadł się w sobie; sie­dział w fotelu, mil­cząc całymi dniami, potem prze­niósł się do sypialni, pra­wie stam­tąd nie wycho­dził. Odma­wiał jedze­nia, nie odzy­wał się sło­wem. Matka i córka nie wie­działy, co je bar­dziej napeł­niało prze­ra­że­niem – czy sytu­acja na zewnątrz, czy w domu. Mar­twiły się też o braci Zosi. Jan zmo­bi­li­zo­wany we wrze­śniu jako stu­dent poli­tech­niki został skie­ro­wany pod Lwów do jed­nej z fabryk, w ramach akcji obrony prze­my­słu. Po prze­gra­nej wró­cił do domu tylko po to, by się poże­gnać.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki