Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Poznajcie Dziewczyny z Powstania Warszawskiego!
Kobiecy oddział Dywersja i Sabotaż Kobiet (Dysk) Warszawskiego Okręgu Armii Krajowej.Stworzony przez porucznik Wandę Gertz kryptonim „Lena” DYSK działał od 1942 roku i walczył z okupantem w czasie Powstania Warszawskiego. Oto jego historia.
Fabularyzowana historia ukazuje udział kobiet w akcjach konspiracyjnych. Były to m.in. likwidacje konfidentek, wysadzenie mostu pod Łukowem czy zniszczenie torów kolejowych pod Radomiem. Jak pisze autor: „Trzy wybrane na główne, przewijające się przez opowieść postacie „Isi”, „Meli” i „Ewy”, oparte na biografiach autentycznych uczestniczek akcji i walk „Dysku” – pań: Jadwigi Podrygałło, Melanii Aniołowskiej i Ewy Płoskiej – wzięły na siebie w książce ciężar ukazania całości działań formacji”.
Marcin Lwowski dotarł do wielu interesujących materiałów, często do tej pory znanych jedynie specjalistom, a teraz dostępnych również czytelnikom w całej Polsce. Jego praca stała się przyczynkiem do popularyzacji wiedzy o stosunkowo mało znanym wycinku działalności kobiet w AK.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 309
Główne bohaterki
„Lena”
Kwiecień 1942
– Będziesz potrzebować nowego pseudonimu.
Zasady konspiracji były jasne – kolejny przydział, inne obowiązki, tworzenie nienazwanej jeszcze struktury – wymyślasz siebie na nowo poprzez wybranie innego niż dotąd używane tajnego imienia. Dla bezpieczeństwa – twojego i podwładnych, ochrony całej skomplikowanej siatki podziemnych powiązań. To było oczywiste.
– „Lena” – padło z ust postawnej czterdziestolatki o nieprzystępnej twarzy, a jak niektórzy nawet śmieli twierdzić, męskiej urodzie. Jednak w grubo ciosanych rysach też wszyscy nieodmiennie dostrzegali szlachetność i determinację.
Jej prawdziwe nazwisko znała większość kadry kolejnych podziemnych organizacji, w których działała. Tak naprawdę przez cały czas była to jedna siatka, jeden organizm. Zmieniano formy, nazwy, w odpowiedzi na nowe wyzwania, jakie stawiała trudna wojenna, a teraz okupacyjna, rzeczywistość. Tuż po kapitulacji, w listopadzie, Wanda Gertz została zaprzysiężona w Służbie Zwycięstwu Polski.
Ludzie – przytłoczeni szokiem wywołanym niemiecką i sowiecką agresją, okrucieństwem napaści, butą najeźdźców i kruchością obrony – potrzebowali dowodów, że Polska żyje, dlatego zaraz po kapitulacji Warszawy, która broniła się jeszcze dziesięć długich dni po opuszczeniu terytorium kraju przez rząd i wydaniu rozkazu, by otoczona przez dwóch najeźdźców armia wycofywała się w kierunku Rumunii i Węgier, pozostali w ojczyźnie wojskowi wzięli się do roboty.
Wanda nie przypadkiem od samego początku została zaangażowana w tajną działalność – była nie byle kim, ale doświadczoną, znaną wszystkim osobą instytucją, chodzącą legendą, funkcjonującą przez dwadzieścia lat niepodległości pod wypracowanym w czasie Wielkiej Wojny pseudonimem.
1915
Osiemnastoletnia Wanda spojrzała w obejmujące całą jej postać lustro, ustawione w mieszkaniu koleżanki. Koleżanki z Drużyny im. Emilii Plater, w której od dwóch lat działała, obecnie w stopniu plutonowej. Otoczona przez trzy dziewczyny, krytycznie wpatrujące się w jej odbicie. Nigdy nie była dziewczęca – zwiewna, eteryczna – dlatego teraz, przebrana w dostarczone przez druhny spodnie, koszulę, kurtkę, w męskich butach, była pod wrażeniem przemiany. Wyglądała jak chłopak. Prawie.
– Włosy – podpowiedziała któraś.
– Nożyczki! Królestwo za nożyczki – zażądała Wanda, sięgając po jeden z szatynowych kosmyków.
Nie miała długich włosów, rozpuszczone dotykały ramion, jednak spięte w ogonek ryzykownie zniekształcały pożyczoną maciejówkę. Znalazły się nożyczki i chętna adeptka fryzjerstwa.
Po dłuższej chwili przed grupką dziewcząt stanęła odmieniona plutonowa. Przyglądając się własnemu odbiciu, czuła, jak coraz szybciej bije jej serce pod płóciennym materiałem, którym ściśle owinęła klatkę piersiową, żeby lepiej ukryć kolejny niewygodny atrybut kobiecości. Teraz spełni swe dziecięce marzenia – przemknęło jej przez myśl. Dom rodziców, Jana i Florentyny, chociaż rodzina ojca wywodziła się ze starego saksońskiego rodu Schliss Gertzów, którzy przywędrowali do Polski jeszcze za Sasów, przepełniony był polskim patriotyzmem. Jan przyniósł z powstania styczniowego wojenne opowieści. Powtarzane wielokrotnie podczas spotkań weteranów tworzyły w sercach najmłodszych członków rodziny ich własną, domową mitologię.
Od najmłodszych lat Wandzia pragnęła walczyć o Polskę, tak jak tato. W czasie dziecięcych zabaw, otoczona olbrzymią kolekcją żołnierzyków, dowodziła ich ołowianymi armiami. Biegała za braćmi i kolegami, żądając dołączenia do oddziału. Jako że młodsza, i do tego dziewczynka, mimo zapału nigdy nie została przyjęta do zabawy na równych prawach, nikt wówczas nie wyobrażał sobie kobiety żołnierza, nie tylko pośród chłopców, ale i dowódców w prawdziwym wojsku. A teraz – oglądając siebie przemienioną w męską postać – z tryumfującym uśmieszkiem na poważnej zazwyczaj twarzy przeczuwała, że oto jej dziecięce marzenia właśnie przekuwają się w rzeczywistość. Wbrew wszystkiemu. A za nią pójdą inne, podobne jej żołnierki, towarzyszki boju, kobiety, które nie dadzą się więcej spychać na margines życia także i w tej kwestii. Świat mężczyzn musi się z tym pogodzić i znaleźć miejsce w armii także i dla drugiej połowy ludzkości.
– Zaraz, zaraz – odezwała się drużynowa – co z dokumentami?
Kluczowe pytanie. Obie wiedziały, że oficjalna droga poboru była dla Wandy zamknięta, nie rekrutowano kobiet. O czym sama się dobitnie przekonała, próbując zaciągu do Batalionu Warszawskiego, dla którego wcześniej pracowała, organizując ekwipunek, z cichą nadzieją, że razem z żołnierzami dołączy do I Brygady. Nic z tego. „Dla kobiet w wojsku miejsca nie ma” – nadal huczały jej w głowie słowa Komendanta. Batalion wyruszył w bój pod koniec sierpnia. Bez Wandy. Drużynowa, Janina Nadratowska, wyciągnęła kartkę i zapisała adres.
– Pójdziesz, powiesz, że jesteś ode mnie.
– Co to za miejsce?
Wanda opuściła kamienicę w pośpiechu, wszystkie musiały zwiewać przed matką druhny Jagi, która użyczyła pokoju. Wyszła na ulicę z duszą na ramieniu, w głowie huczały jej tysiące pytań, bała się, jak przechodnie zareagują na przebraną za mężczyznę kobietę. Czy dojdzie do awantury? Będą za nią krzyczeć, wyzywać? Nic takiego nie nastąpiło, ludzie mijali ją obojętnie, zajęci swoimi sprawami, z każdym krokiem nabierała więc pewności siebie. Będzie dobrze.
Udała się pod wskazany adres, do starego nauczyciela, znajomego drużynowej, pokazała list polecający od podoficerów, do których skierowała ją Nadratowska. Miała ze sobą przygotowany wcześniej paszport na nazwisko Kazimierza Żuchnowicza. Następnego dnia rano obudziły ją głosy dobiegające z korytarza. Okazało się, że w mieszkaniu zebrała się grupa chłopców, którzy właśnie dobierali sobie mundury. Znalazła coś i dla siebie, po czym po okazaniu dokumentów i listu polecającego wraz z innymi rekrutami pomaszerowała na dworzec. Pociąg zabrał do Lublina cały tłum chętnych do walki mężczyzn i jedną przebraną kobietę.
Po przyjeździe na miejsce spełnienie jej dziecięcych marzeń zderzyło się z rzeczywistością – ulokowano ich na nocleg w budynku, który okazał się nieogrzewaną budą z oknami bez szyb, spać trzeba było pokotem na gołych deskach w otoczeniu, które nie doświadczyło, jak to mówią, kobiecej ręki. Czyli brud i smród. Trudno, nie to było najgorsze. Najgorsze dopiero przyszło.
– Wszyscy po kolei na komisję lekarską! – wrzasnął na całą salę podoficer.
Chłopcy zaczęli niemrawo wstawać z podłogi i powoli kierować się we wskazaną stronę. Nie ona jedna, okazało się, miała obawy przed tą komisją.
– Nic się nie bójcie – zapewniał oficer. – Będziecie oceniani na oko.
Wanda nie ruszyła się z miejsca. Komisja lekarska oznaczała dla niej jedno – kompletną dekonspirację. Nie mogła uciec, nie teraz, kiedy udało jej się w końcu dostać do wymarzonych Legionów. Z ociąganiem stanęła w ogonku do werbunku, czekając w napięciu na swoją kolej.
Ktoś z pilnujących porządku zauważył, że jeden z kandydatów przepuszcza innych w kolejce, a następnie kieruje się do strzeżonego przez wartownika wyjścia. Nic z tego, żołnierz zastąpił Wandzie drogę.
– Żadnych wyjść w pojedynkę na miasto – warknął.
Nie było odwrotu.
– Chciałabym zapytać, który z szanownych panów mógłby mnie z obowiązku oględzin zwolnić? – zapytała niecierpliwie, a w komisji zapanowała konsternacja.
Ktoś wskazał przewodzącego rekrutacji porucznika. Ten, zaskoczony sytuacją, nie wiedział, co odpowiedzieć, wybąkał więc tylko:
– Jakie są przyczyny?
Siedzący przed szerokim arkuszem papieru pisarz odważył się w końcu wypowiedzieć to, co dostrzegli wszyscy, być może poza owym porucznikiem.
– Podejrzewam, że to przebrana niewiasta.
Wyjaśniła, że zbyć się nie da, że musi na front. Jej upór, ale i dojrzałość zjednała oficerów komisji, którzy po pierwszym zaskoczeniu nie kryli podziwu.
– Tutaj nie możemy panienki przepuścić – zadecydował stojący na czele porucznik.
Wskazał grupkę odrzuconych rekrutów.
– Pojedzie panna z grupą do Piotrkowa. Może tam się uda.
W Piotrkowie pomógł i list polecający, i dobre słowo odsyłającego Wandę oficera. Trafiła pod skrzydła Michała Romera, polsko-litewskiego polityka pochodzenia niemieckiego, działacza zatrudnionego w Biurze Prasowym Legionów. Człowiek o wielkiej tuszy i równie wielkim sercu, pomyślała. To Romer użył swych wpływów, aby tutejsza komisja wreszcie Kazimierza Żuchnowicza do wojska przyjęła. I udało się! Oficerowie, którzy zdawali sobie sprawę z niezwykłej sytuacji, zaproponowali nawet Wandzie oddzielny pokój, ale odmówiła. Skoro miała być żołnierzem, tak jak inny chłopcy, to powinna spać z tymi, u których boku przyjdzie jej walczyć. Już i tak niejeden coś podejrzewał. Któryś z rekrutów rzucił Wandzie, kiedy wróciła z komisji:
– Sierżant mówił, że z was jest przebrana kobieta, dlatego nie poszliście na oględziny lekarskie!
Wanda od dawna miała naszykowaną ripostę. Teraz się roześmiała i wypaliła:
– Dziwne, bo sierżant powiedział dokładnie to samo o was!
Siedzący obok chłopcy wybuchli śmiechem i było po sprawie.
– Jedziesz na powrót do Lublina, ale ostatecznie na Wołyń, do Kowla – oznajmił zaraz po załatwieniu wszelkich formalności Romer.
Droga na wschód wiodła przez Warszawę, widok rodzinnych okolic nieco ukoił jej skołataną duszę. Z Lublina kolejni wtajemniczeni przerzucili Wandę bliżej frontu, podróżowała w przedziale z oficerami jadącymi do Kowla, gdzie nareszcie dowiedziała się, jaki ma przydział. Służba ordynansowa przy dowódcy pułku majorze Ottokarze Brzozie-Brzezinie.
Brzoza okazał się wojskowym o przenikliwym spojrzeniu i przystojnej, ozdobionej kozią bródką i wąsami twarzy. Powiadomiony o nietuzinkowym rekrucie zrobił najpierw dziewczynie wykład na temat własnej kariery w cesarsko-królewskiej armii i nieco o armatach.
– Na razie zostajesz w Kowlu – oświadczył na koniec. – Trzeba się trochę przyuczyć, poznać ludzi i zobaczyć, jak to idzie.
– Tak jest!
Imię „Kazik” przylgnęło do Wandy jako pseudonim na okres wojenny i całe lata powojnia. Zaczęła karierę wojskową. Pierwsze dwa tygodnie zapoznawała się z ludźmi i uzbrojeniem przydzielona do wydawania sprzętu artyleryjskiego z magazynu. Nie obeszło się bez prowadzenia ksiąg, ale jako absolwentka kursów buchalteryjnych w Warszawie z tym akurat nieźle sobie poradziła. W końcu nadszedł moment, kiedy odważyła się poprosić o upragniony rozkaz dołączenia do oddziału, i był to 1. Pułk Artylerii I Brygady.
– O mój Boże! – wyrwało się „Kazikowi” na widok przydzielonej jej i koledze, kanonierowi Jurkowi, ziemianki we wsi Ugły. Prymitywna budowla nie miała właściwie żadnego wyposażenia, tylko wsparte drewnianymi stemplami ściany i sufit z pni. Na szczęście w oddziale Jurek spotkał znajomych, z których jeden postanowił do nich dołączyć. Zdobył worki, którymi wyłożyli ściany, a także starą kozę i trochę narzędzi. Jak się okazało, w pobliżu leżała opuszczona wieś, skąd przynieśli trochę blachy, wiadro i drzwi.
– Pałac, prawdziwy pałac – z zazdrością stwierdzili kanonierzy z pobliskich ziemianek, a Jurek pokraśniał z dumy.
Za to Wanda miała kłopot – podobnie jak innym od razu przydzielono jej do opieki konie. Urodzona i wychowana w Warszawie zwierzęta te często widywała, ale tylko powożone przez profesjonalnych woźniców, nigdy wierzchowca nie dosiadała, cóż dopiero mówić o opiece. A tu trzeba było zrobić wszystko.
O piątej rano jezdnych budził gwizdkiem dyżurny, Wanda miała szczęście, jeśli otrzymała niewystarczający dla wszystkich sprzęt – łopatę, zgrzebło i szczotki. Inaczej trzeba było sobie radzić na własną rękę. Stajenny pokazał, co i jak. Należało konia wyprowadzić z boksu, uprzątnąć nawóz, a przejście wysypać białym piaskiem. Następnie oczyścić zwierzę zgrzebłem i szczotką, napoić i nakarmić, a wszystko do śniadania, a jeśli nie zdążyłeś, zamiast posiłku pozostawał udział w apelu i modlitwie. Potem starszy ogniomistrz przystępował do przydzielania zadań przedpołudniowych, od najłatwiejszych po ciężką pracę fizyczną.
„Kazik” z Jurkiem, po krótkim epizodzie pomocników kuchennych, dostali przydział do rąbania drewna, a potem jeszcze gorzej – plutonowy wybrał ich do rozbiórki starych stajen, których konstrukcja opierała się na jeszcze bardziej leciwych podkładach kolejowych. Wanda starała się we wszystkim dorównać współtowarzyszom, nie oszczędzała się i nie oczekiwała taryfy ulgowej.
Praca trwała z przerwą na nakarmienie koni i obiad do ostatniego posiłku, czyli do piątej. Do ziemianki Wanda wracała, powłócząc nogami, a nie mając zazwyczaj sił na przyniesienie wody ze studni i umycie się, po prostu padała na pryczę. Jednak przez cały czas trwała w euforii – spełniała marzenia i nikt jej jeszcze nie nakrył.
Z ludźmi jakoś nie miała problemów, gorzej ze zwierzętami. Kiedy jako tako wdrożyła się do praktyki stajennej, okazało się, że konie jej nie poważają. Narowiły się, kopały i próbowały gryźć, najwyraźniej wyczuwając u Wandy strach i brak zaufania. Trzeba było to zmienić. Bo jeśli „Kazik” stanie się pośmiewiskiem jezdnych, wcześniej czy później odkryją jej tajemnicę. Odtąd zaczęła traktować swoje konie z góry – nie jak przestraszona dziewczynka, tylko doświadczony jeździec. Postawa taka szybko dała rezultaty. Narowiące się dotąd zwierzęta spokorniały i zaczęły się słuchać, aż do pechowego dnia, kiedy pewnej nocy podczas dyżuru jedno z nich wyprowadziło celny cios kopytem w „Kazikową” nogę. Bolało, a do tego pech chciał, że następnego dnia tę samą nogę przygniotła upadająca belka z rozbieranej stajni!
– „Kazik”! – dowódca baterii przywołał kulejącego kanoniera. – Co z tobą?
Wytłumaczyła i otrzymała rozkaz udania się do sanitariusza. Ale nie posłuchała, od momentu problemów przy rekrutacji przyjęła żelazną zasadę – żadnych medyków i żadnego badania. Po paru dniach dowódca, widząc, że chromanie nie ustępuje, przeniósł ją do wartowników, żeby się trochę zregenerowała.
W końcu doczekała się przydziału do baterii, co prawda jako rezerwa, ale zawsze. Zaczął się czas nauki obsługi armaty polowej. Pułk majora Ottokara dysponował sprzętem starszego typu, po każdym strzale nie dość, że całe działo odrzucało na kilka metrów, to jeszcze z lufy wydobywały się duże ilości dymu – co skutkowało koniecznością natychmiastowego przeniesienia broni na inne, wcześniej przygotowane miejsce. Przeciwnik bowiem, poinformowany pióropuszem dymu, zazwyczaj walił w to stanowisko całą mocą granatów i szrapneli. Robota nie dość, że wykonywana w pośpiechu, to jeszcze nerwowa i ciężka, armaty do najlżejszych nie należały.
Wandę martwiło, że ani Otto Brzoza-Brzezina, ani major Wyrwa-Furgalski jakoś nie garnęli się do wysyłania jej na pole walki. Któregoś dnia wspięła się na czubek wysokiej jodły z nadzieją, że przynajmniej z daleka zobaczy bitwę, ale ujrzała tylko przejeżdżającą galopem kuchnię polową, która próbowała uniknąć rosyjskiego ostrzału. Podobny problem miał i Jurek.
– Słuchaj, może trzeba uciec do piechoty? – zaproponował pewnego dnia.
– Jak? – zainteresowała się Wanda.
– Ano tak, że podczas wymarszu zaczaimy się w którejś z chat, odczekamy i przyłączymy do pierwszego oddziału, który się nawinie!
– A to nie jest…
– Nie.
– Dobrze, to tak zróbmy – zgodziła się po krótkim namyśle Wanda.
Cały plan już, już mieli wprowadzić w życie, lecz w kluczowym momencie, kiedy po zmroku razem z Jurkiem szykowali się do przeprowadzenia akcji, Wanda nagle, ku swemu przerażeniu, zdała sobie sprawę, że stało się coś strasznego.
– Nic nie widzę – wyszeptała drżącym głosem prosto do ucha nachylającego się do niej Jurka.
– Co? – zacukał się kanonier.
Nie było odwrotu, trzeba było ruszać z własnymi oddziałami. Jurek pomógł Wandzie złapać się wozu i w ten sposób mogła uczestniczyć w wymarszu, przerażona, pewna, że tak właśnie zakończy się jej krótka przygoda w Legionach. Na szczęście wraz z jutrzenką okazało się, że wzrok jej stopniowo wrócił, ślepła tylko po zmroku. Wszystko z przemęczenia, niedożywienia, emocji, nadludzkiego wysiłku. Uparcie nadal trzymała się jednak własnych wytycznych – żadnych wizyt u lekarza. Miała nadzieję, że jak organizm odpocznie, nabierze sił, to i wzrok wróci. Ale gdy tylko rozbili obóz za Stochodem, znowu trzeba było wziąć się do pracy przy budowie nowych stajni.
Po pół roku służby, w związku z napiętą sytuacją między Komendantem i władzami austriackimi i niejasnym statusem Brygady, Brzoza zaproponował Wandzie urlop w Warszawie. Zameldowała się w dowództwie pułku, a potem przez Lublin zabrała się z wracającym do Warszawy kapitanem. Na miejscu dowiedziała się, że Piłsudski w wyniku konfliktu z Austriakami podał się do dymisji. Nie miała dokąd wracać.
Żeby nie siedzieć bezczynnie, w gorącym czasie zaangażowała się w działania Oddziału Żeńskiego Polskiej Organizacji Wojskowej, który właśnie w 1916 roku wznowił działalność. Nadal pod pseudonimem „Kazik”.
Kwiecień 1942
Pierwsze dwa lata wojny, po intensywnym początku, kiedy uczestniczyła w tworzeniu podziemnych struktur w Warszawie, Wanda spędziła w lasach nieopodal Piotrkowa Trybunalskiego. Zaważyła siła wyższa: dowództwo podejrzewało wsypę, cała organizacja została zagrożona, więc i ona znalazła się w niebezpieczeństwie. Starając się gasić pożar w zarodku, zadecydowano o przeniesieniu jej na prowincję. Wyjechała tam, gdzie miała znajomych jeszcze sprzed wojny, a jednocześnie, wiedząc, że nie zniesie bezczynności, dołączyła do lokalnej komórki Związku Walki Zbrojnej obwodu „Las”, pod wodzą komendanta „Aleksandra”. Wszyscy doskonale znali jej doświadczenie, legendę „Kazika” i nieprzeciętne zdolności organizacyjne, więc przyjęto ją z otwartymi rękami.
Oficjalnie pełniła służbę jako sekretarka „Aleksandra”, ale jej działania nie ograniczały się do konspiracyjnej biurokracji. Doświadczenia poprzedniej wojny światowej oraz okresu międzywojnia uczyniły z Wandy eksperta od organizowania łączności, a ta w intensywnych czasach Państwa Podziemnego miała kluczowe znaczenie. Starała się być przydatna, jak to tylko w piotrkowskich lasach było możliwe – zbierała informacje wywiadowcze z terenu dotyczące liczebności wrogich wojsk i ich uzbrojenia, represji na ludności cywilnej, lokalnych wybryków bandyckich. Jako doświadczony żołnierz wiedziała, co to rozkaz; jeśli zwierzchnicy nakazali jej zniknąć spod oka gestapo, mogła tylko przyczaić się w lasach nadleśnictwa Meszcze i czekać. Czekać, aż Komenda Główna uzna, że już czas, aby wróciła do stolicy.
*
W czerwcu 1941 roku sytuacja wojenna radykalnie się zmieniła – dwóch sojuszników nagle stanęło przeciwko sobie, hitlerowskie Niemcy zaatakowały Związek Radziecki. Wanda przeczuwała, że wobec tak wielkiej odmiany: powstania nowego frontu na wschodzie, Komenda Główna musi zmienić taktykę i strategię. Nadchodził czas wzmożonej dywersji i sabotażu. Jej czas.
Mniej więcej w tym samym czasie, w którym niesprzyjające okoliczności sprawiły, że Wanda musiała opuścić Warszawę, Komendant Główny Związku Walki Zbrojnej wydał rozkaz powołania organizacji sabotażowo-dywersyjnej w ramach dotychczasowej struktury – Związek Odwetu. Konspiracja w konspiracji. Karzące ramię Polskiego Państwa Podziemnego, którego zadaniem było zadawać wrogowi rany może niewielkie, ale liczne, niczym rój zirytowanych pszczół broniących ula przed napastnikiem. Początkowo planowano sabotować niemiecki wysiłek wojenny skierowany na Zachód, związany z atakiem na Francję. Jednak dopiero rozpoczęcie ataku na Sowietów uświadomiło dowództwu ZWZ, że teraz zwiększona aktywność może naprawdę odmienić oblicze wojny.
Wanda została wezwana do Warszawy przez „Teodora”, zaangażowanego w tworzenie organizacji od samego początku, a w 1942 roku komendanta Związku Odwetu. Znali się osobiście z czasów przedwojennych, no bo kto nie znał „Kazika”, a i ona znała wszystkich, także Franciszka Niepokólczyckiego. W wojsku polskim obecny od początku jego istnienia, doświadczony w niespokojnych czasach wykuwania niepodległości dywersant i wywiadowca, a także wprawny saper, dowódca w 1939 roku 60. Batalionu Armii „Modlin”.
Kiedy „Kazik” pozostawał na uboczu, „Teodor” na rozkaz naczelnego wodza pracował nad stworzeniem oddzielnej formacji przeznaczonej do sabotażu i dywersji. Tym razem, między innymi dzięki dwudziestoletnim wysiłkom Wandy, rola kobiet w nowej strategii miała być niebagatelna, daleka od tradycyjnych funkcji pomocniczych. Już w pierwszych miesiącach okupacji, zaraz po nowym roku, jednocześnie ze Związkiem Odwetu zostały powołane do życia Kobiece Patrole Minerskie, pod dowództwem Zofii Franio, która w konspiracji przyjęła nieprzypadkowo pseudonim „Doktór”.
Z wykształcenia i praktyki lekarz z wieloletnim doświadczeniem, oddana dwóm sprawom – medycynie i obronie ojczyzny, całe dwudziestolecie poświęciła na przygotowanie do trudnej sytuacji wojennej. W czasie polsko-bolszewickiego starcia, w latach 1919–1920 służyła ochotniczo w Wojsku Polskim, następnie po odbyciu kursu Przysposobienia Wojskowego Kobiet sama rzuciła się jako instruktorka w wir szkoleń medycznych organizowanych na wypadek wojny.
We wrześniu 1939 roku przewodniczyła komisji poborowej ochotniczego batalionu Pomocniczej Służby Kobiet we Lwowie. Jeszcze w tym samym roku wróciła do Warszawy, gdzie wspólnie z Niepokólczyckim stworzyli koncepcję Kobiecych Patroli Minerskich, uważając, że w działaniach wywiadowczych, dywersyjnych i sabotażu kobiety lepiej się sprawdzą niż mężczyźni. Łatwiej wtopią się w tło, wzbudzą mniej podejrzeń i w ten sposób osiągną lepsze rezultaty. A poza tym – żartował „Teodor” – gdzie diabeł nie może…, co, mimo rubasznego wydźwięku, zgadzało się z koncepcją Zofii Franio, Wandy Gertz i wielu kobiet, które od początku walki o niepodległość domagały się dla siebie równego traktowania w siłach obronnych. Działalność „Doktór” i jej liczących przeszło pięćdziesiąt kobiet patroli uznana została w dowództwie za sukces i przetarła szlak kolejnej koncepcji – stworzenia specjalnego oddziału dywersji i sabotażu, w którym nie będzie ani jednego mężczyzny. Właśnie dlatego Wanda została ściągnięta w 1942 roku do Warszawy. I dlatego musiała wybrać sobie nowy pseudonim. „Lena”.
Kapitulacja stolicy zastała Wandę na posadzie w Muzeum Belwederskim. Została tu kierowniczką sekretariatu, ponieważ od przewrotu majowego była jednym z najbliższych współpracowników Marszałka, osobą, której powierzył spisywanie swoich rozważań i listów. Po latach śmiała się z tremy, jaka ją ogarnęła na wieść o spotkaniu. Ona, która całą młodość spędziła w wojsku, także na pierwszej linii frontu, w końcu żadna młódka – w 1926 roku miała na karku trzydzieści sześć wiosen – przed pierwszym bezpośrednim kontaktem z Marszałkiem drżała niczym rekrut w progu biura werbunkowego.
A przecież w 1920 roku dekretem Naczelnego Wodza za zasługi na odcinku Praga–Grochów podczas bitwy warszawskiej otrzymała stopień porucznika. Dwa lata wcześniej, po powrocie do Warszawy, zorganizowała kobiecy batalion POW, ba, nawet niemiecki sąd wojskowy skazał ją na sześć miesięcy więzienia za uczestniczenie w patriotycznej demonstracji na placu Zbawiciela. Miała szczęście, nie odbyła na Pawiaku całej kary, udało się zapłacić kaucję, zamienić odsiadkę na grzywnę i mogła wrócić do działania. Od grudnia tego samego roku pełniła służbę jako zastępca zbrojmistrza Komendy Głównej, a w czasie wojny 1919 roku sama dowodziła zaciągiem do wojska w Przyfrontowym Referacie werbunkowym. Po miesiącu przeniesiono ją do Wilna i dano dowodzenie nad II Batalionem Ochotniczej Legii Kobiet. W czasie działań bojowych w Wilnie, Grodnie, Białymstoku wsławiła się trafnością decyzji, odwagą i troską o podkomendnych, chociaż wycofywała swoich ludzi z boju w ostatniej chwili.
Jakież było jej rozczarowanie, kiedy sejmowa większość w 1923 roku odebrała jej i innym kobietom stopnie wojskowe. W czasach pokoju właśnie powstałe z popiołów państwo polskie kobiet w wojsku nie chciało. Owszem, zaraz po ogłoszeniu niepodległości nadano im prawa wyborcze, ale nie pozwolono bronić ojczyzny w sposób, jaki sobie wybrały. Wszystkie zostały przeniesione do rezerwy.
Nastał czas pokoju, a Wanda nie mogła się oprzeć wrażeniu, że to czas niepewny i że układ światowy jeszcze nieraz podważy niestabilne podstawy polskiej państwowości. Dlatego, nie oglądając się na przeszłość, rzuciła się w wir pracy. Jakby przeczuwała, że dopiero co zakończony konflikt światowy za ponad piętnaście lat wybuchnie kolejną wojną, być może nie ostatnią.
Jeszcze w 1921 roku kobiety ze stopniami oficerskimi spotkały się na zjeździe w Poznaniu, gdzie stworzyły podwaliny form organizacyjnych dla istniejących oddziałów kobiecych, które, wiedziały to, wkrótce zostaną rozwiązane. W następnym roku przy udziale Wandy powstał Klub Starszych Inspektorek, pracujący nad programem szkoleń Przysposobienia Wojskowego Kobiet do Obrony Kraju.
Pragniesz pokoju, szykuj się na wojnę.
Działała – organizowała obozy szkoleniowe dla kadry hufców PWK na poziomie szkolnym i akademickim, wkrótce znalazła się w wąskim gronie pań o najwyższym stopniu organizacyjnym – instruktorki.
Kiedy po przewrocie majowym powołano Generalny Inspektorat Sił Zbrojnych, Wanda zaczęła pracować w jego komórce personalnej, w ten sposób skrzyżowały się drogi jej i Marszałka.
Piłsudski szybko zaczął traktować ją jak kolegę oficera, powierzał jej największe służbowe tajemnice, osobiście dyktując korespondencję. Jednocześnie jednak Gertzówna nie zaprzestała działalności w Przysposobieniu Wojskowym Kobiet. Wszystkie członkinie organizacji czuły, że czas nagli. W 1938 roku nastąpił przełom – Sejm, niejako w ostatniej chwili – uchwalił ustawę o powszechnym obowiązku wojskowym, w której umocował prawnie ochotniczą służbę pomocniczą kobiet.
Wkrótce polityczny chaos późnych lat trzydziestych zrodził kolejną wojnę.
Wanda rzecz jasna uczestniczyła w obronie Warszawy, a po kapitulacji aż do listopada nadzorowała działalność istniejącego w Belwederze Muzeum Marszałka, do czasu wizyty niskiego Niemca z twarzą, która skojarzyła się jej z obliczem egipskiej mumii – samego Josepha Goebbelsa. Wydał on rozkaz zamknięcia placówki i przeniesienia zbiorów do Muzeum Narodowego. Belweder został opróżniony i stał się siedzibą generalnego gubernatora.
W tym samym miesiącu, w listopadzie, Wanda Gertz została zaprzysiężona w podziemnej organizacji zbrojnej. Rozpoczęcie działalności niepodległościowej dla „Kazika” była oczywistością.
Pierwszą jej decyzją po otrzymaniu rozkazu stworzenia nowego oddziału w ramach Związku Odwetu było nawiązanie kontaktu z kadrą Polskiej Organizacji Wojskowej i Przysposobienia Wojskowego Kobiet, które wkrótce miały zyskać grupowy pseudonim „Starszych Pań”.
Wiosna „Starszych Pań” 1942
Spotkały się w mieszkaniu na Marszałkowskiej 64 wyznaczonym na lokal kontaktowy. Wszystkie obecne były mniej więcej w wieku „Kazika”, koło czterdziestki. Doświadczone na polu walki w czasie, kiedy Polska po raz pierwszy wywalczyła w XX wieku niepodległość, dalsze i bliższe znajome z Polskiej Organizacji Wojskowej, Przysposobienia Wojskowego Kobiet i innych działań patriotycznych. Teraz za namową Wandy miały połączyć siły w tworzeniu nowej, nienazwanej jeszcze struktury bojowej.
Jednym z pierwszych wyborów Wandy była „Sława”, Władysława Macieszyna, urodzona w 1888 roku, studentka krakowskiej Polskiej Szkoły Nauk Politycznych jeszcze przed pierwszą wojną światową, a po jej wybuchu najpierw sanitariuszka w szpitalu dla jeńców wojennych, następnie działająca w Żeńskim Oddziale Wywiadowczym przy Biurze Wywiadowczym Legionów dowodzonym przez Aleksandrę Szczerbińską, późniejszą żonę Piłsudskiego. W latach 1914–1915 odbyła trzy podróże kurierskie, niebezpieczne, na granicy ryzyka, które przyniosły jej uznanie i szacunek na najwyższych szczeblach wojskowych – poprzez front rosyjsko-niemiecki z korespondencją i rozkazami dla POW w Warszawie, na osobiste polecenie Piłsudskiego ponownie do stolicy, jeszcze okupowanej przez Rosjan, oraz w lutym 1915 roku z meldunkami i rozkazami do Kijowa, gdzie wiozła fałszywe paszporty dla więzionych w obozie jenieckim w Darnicy legionistów, a potem tworzyła struktury POW.
W wolnej Polsce „Sława” nadal była zaangażowana w pracę wywiadowczą, w 1922 roku została wysłana do robotników polskich pracujących w Zagłębiu Ruhry przez Oddział II Sztabu Generalnego. Od 1935 roku do września 1938 pełniła funkcję senatora II RP. A tuż przed wybuchem II wojny światowej, w maju 1939 roku, przeszła szkolenie w zakresie dywersji w ośrodku Wojska Polskiego pod Wyszkowem. Przez pierwsze dwa lata okupacji służyła jako łącznik między sztabem Komendy Głównej Związku Walki Zbrojnej a partiami politycznymi. Była idealnym kandydatem nie tylko na współpracowniczkę Wandy Gertz, ale i jej zastępczynię. I taką propozycję otrzymała.
Resztę trzonu nowej komórki tworzyły koleżanki z Polskiej Organizacji Wojskowej – Hanna Bielik „Filipina”, Maria Jankowska „Margerita” (przeniesiona ze Związku Odwetu), Jadwiga Szymańska „Wiga” i Maria Zielonka „Zofia”.
– Musicie zacząć poszukiwania kandydatek wśród młodych dziewczyn – wyznaczała pierwsze zadania „Lena”. – Zgodnie z zasadami konspiracji wybrać takie o nieskazitelnej postawie patriotycznej. Do walki podziemnej garnie się wiele, sztuka polega na tym, żeby wyłuskać te najbardziej godne zaufania, o nieposzlakowanej opinii, kryształowym charakterze. Najlepiej z kręgu najbliższych znajomych, działaczy konspiracji. A potem wszystko pójdzie dalej – metodą łańcuszkową. Zrekrutowane przez was dziewczęta przyciągną nowe.
– Jaki przewidujesz kryptonim? – na koniec spotkania zapytał „Teodor”. „Lena” nie zastanawiała się ani chwili.
– SiD – odpowiedziała. – Sabotaż i Dywersja.
„Mela”
Siedemnastoletnia brunetka o ciemnych oczach, okrągłej twarzy i ładnie zarysowanych ustach miała mnóstwo zajęć przez cały wrzesień 1939 roku. Wiadomo, wojna.
Ze swoją 67. Warszawską Drużyną Harcerską imienia Henryki Pustowójtówny Melania Wojciechowska włączyła się, tak jak i prawie cała cywilna Warszawa, w obronę miasta. Właściwie to zaczęło się już w sierpniu – drużynowa zgłosiła wszystkie dziewczyny na ochotnika do kopania schronów i rowów przeciwlotniczych. Stawiły się w komplecie, żadna się nie wyłamała.
Pracowały ramię w ramię z innymi warszawiakami. Mela nie mogła się nadziwić, jak tłumnie odpowiedzieli na apel prezydenta Starzyńskiego. Panowała podniosła, bojowa atmosfera, wokół siebie miała robotników, prawników, zakonnice, księży, sklepikarzy i rzemieślników oraz – oczywiście – harcerzy. Stawili się równie dużą liczbą zarówno mężczyźni, jak i kobiety. Wśród najbliższych koleżanek Meli rozpowszechniła się pogłoska, że drużynowa na własne oczy widziała, jak poetka Kazimiera Iłłakowiczówna popychała taczki pełne ziemi. Warszawscy restauratorzy dbali o pracujących, dostarczając im przygotowywane u siebie posiłki – raz Mela zjadła obiad składający się z całej miski lodów czekoladowych.
1 września zaczęły się naloty. Bomby spadły na odległe od Śródmieścia dzielnice Warszawy: Grochów i Okęcie. Szóstego dnia wojny druhny dowiedziały się, że wybuch doprowadził do zawalenia się budynku Dworca Wschodniego, wśród wielu ofiar były harcerki pracujące w punkcie sanitarnym Ochotniczej Służby Czerwonego Krzyża.
A potem z każdym dniem robiło się gorzej. Lotnicy wroga pojawiali się grupami, latali nisko, atakowali najpierw obiekty strategiczne – lotniska, mosty, linie kolejowe, gazownię czy spichlerze. Polska broniła się w powietrzu – do czasu.
25 września miała miejsce prawdziwa kulminacja katastrofy, do warszawskiego języka dzień ów przeszedł pod nazwą „lanego poniedziałku”. Nastąpił nalot dywanowy. Pierwszy w tej nowej wojnie. Tego jednego dnia naliczono setki ofiar wśród ludności cywilnej. Warszawa bombardowana była od godziny 7.00 rano do zmroku. Wybuchło wiele pożarów, zniszczeniu uległy szpitale, elementy infrastruktury krytycznej – w tym elektrownia na Powiślu, gazownia miejska, Stacja Filtrów, a także budynki użyteczności publicznej, między innymi ratusz miejski, w którego gruzach poległ wiceprezydent stolicy Jan Około-Kułak. Funkcjonowanie całego miasta zostało sparaliżowane.
Oprócz nalotów 8 września rozpoczęło się ostrzeliwanie miasta z dział. Płonęły kamienice na Siennej, Śliskiej, Sosnowej, wybuchł zbiornik gazu na Woli, przez co przerwana została praca gazociągu. Niemiecka artyleria, która w połowie września utworzyła wokół miasta pierścień, uderzała z tysiąca luf. Pociski docierały do samego centrum miasta, leciały od strony Marymontu, Pragi i Okęcia, wywołując pożary spichlerzy na Woli. Po bombardowaniach Śródmieścia 13 września przestała działać łączność telefoniczna i sieć wodociągowa, co utrudniało gaszenie pożarów. Płonęły magazyny amunicji w Cytadeli. Wielką odwagą i poświęceniem wykazali się walczący z ogniem strażacy.
Ogólnemu chaosowi starała się zapobiegać powołana przez prezydenta miasta w miejsce ewakuowanej policji Straż Obywatelska. Działały kobiety – te z Czerwonego Krzyża szkoliły napływające setkami wolontariuszki. Dzielnie udzielały się aktywistki z Przysposobienia Kobiet do Obrony Kraju i kobiecego batalionu pomocniczej służby wojskowej.
Miasto z wolna zmieniało się w ruinę – na każdej ulicy straszyły wypalone fasady, w podwórzach organizowano prowizoryczne cmentarze. Serce pękało Meli na widok spalonego Zamku Królewskiego, Teatru Wielkiego, zrujnowanych kamienic na Krakowskim Przedmieściu, Nowym Świecie, w każdej dzielnicy.
Drużyna Meli przez cały wrzesień uczestniczyła w wielu akcjach pomocy – nosiły pościel i bieliznę ofiarowane do nowych łóżek w szpitalach; starsze dziewczyny, te, które ukończyły osiemnaście lat, oddawały krew; kiedy mogły, uczestniczyły w pracach powołanego przez prezydenta miasta Komitetu Samopomocy Społecznej, głównie działając na dworcach, służąc pomocą i informacją przybywającej do stolicy ludności ewakuowanej w ramach specjalnego rządowego programu, albo po prostu uciekinierom z terenów zajmowanych przez Niemców.
Harcerskie mundury widziało się w tym trudnym czasie dosłownie wszędzie – w łączności, przy odkopywaniu rannych z zawalonych po uderzeniu bomby domów, w punktach sanitarnych, przy budowaniu barykad, kopaniu okopów i grzebaniu zmarłych.
Nic to jednak nie dało, dwa dni po tragicznym „lanym poniedziałku” generał Kutrzeba w fabryce Skody podpisał akt kapitulacji. Zaraz po nim zaczęło się wielkie wychodzenie wojska polskiego ze stolicy – widywało się rozgoryczonych żołnierzy rozbijających o drzewa broń albo zakopujących ją w ogródkach, byle tylko nie oddawać w ręce wroga. A potem nastąpiło sprzątanie miasta, w które ponownie zaangażowano ludność cywilną, tym razem pod przymusem, na rozkaz Niemców, ale i prośbę prezydenta – należało rozebrać barykady, uprzątnąć przewrócone tramwaje, ugasić tlące się pożary.
Harcerki z drużyny Meli kontynuowały prace wykonywane w czasie nalotów. Zgodnie z nakazem drużynowej pracowały na Dworcu Głównym, w punkcie pomocy ludności ewakuowanej z Poznańskiego. Organizowały dożywianie, zbierały odzież, tworzyły listy wolnych lokali, w których pozbawieni dachu nad głową przybysze mogli się zatrzymać. W ocalałym budynku zagospodarowały pomieszczenia na świetlicę dla rodzin wygnanych z okolic Poznania i Śląska.
Ponadto drużyna znalazła sobie miejsce pracy w przepełnionym Szpitalu Ujazdowskim, do którego ewakuowano pacjentów ze zbombardowanego Szpitala Świętego Ducha. Służba tam polegała na opiece nad rannymi żołnierzami, przynoszeniu żywności, rozdzielaniu paczek, pisaniu i nadawaniu listów.
W pewnym momencie drużynowa zaczęła wciągać niektóre dziewczyny w tajną działalność. Nie tłumaczyła, dla kogo pracują, nakazywała bez zadawania zbędnych pytań przenosić w zupełnej konspiracji małe przesyłki lub listy z jednego adresu pod inny. Przejęte druhny żadnych pytań nie zadawały, tylko dostarczały przesyłki na miejsce. Domyślały się, że podejmują się czegoś wielkiego i niebezpiecznego. Wspaniałe uczucie!
Któregoś dnia, już po Nowym Roku, drużynowa zarządziła konspiracyjną zbiórkę przy Muzeum Narodowym. Okazało się, że Niemcy ogłosili plan wywiezienia do Rzeszy cennych zbiorów numizmatycznych i nakazali spakowanie eksponatów do skrzyń. Dziewczyny pomagały je pakować. Jednocześnie zobaczyły przedziwny widok – grupę robotników w opaskach na oczach prowadzonych do piwnic przez pracowników muzeum. Mela nie wiedziała, o co chodzi, ale drużynowa wkrótce jej wyjaśniła, że to murarze przysłani przez prezydenta do zbudowania skrytki na najcenniejsze zbiory. Mało wartościowe monety zapakowały Niemcom, resztę drużynowa w oddzielnych paczkach ukryła na mieście.
– Dziewczyny – zwróciła się do druhen na koniec akcji. – Trzeba się pożegnać. Muszę zniknąć na jakiś czas. Bądźcie dzielne.
– Czuwaj!
Rozstały się z drużynową.
Punkt pomocy wysiedlonym został szybko zlikwidowany przez Niemców. Zakończył się pewien etap działalności i Mela nie wiedziała, co dalej ma ze sobą począć. Chciała działać w konspiracji, ale nie miała pojęcia, jak nawiązać kontakt z jej członkami. Koleżanki z drużyny rozsypały się po mieście i trudno je było namierzyć, zwłaszcza że okupant zlikwidował szkolnictwo wyższe i bardzo ograniczył funkcjonowanie szkół średnich.
Mela była w kropce.
Ponownie zaczęła działać w konspiracji dopiero na wiosnę 1942 roku. Wprowadziła ją dobra znajoma z drużyny, kierując do „Zofii”. Maria Zielonka zaproponowała jej przystąpienie do kobiecego oddziału dywersji i sabotażu, w którym służyły same kobiety! Kiedy Melania zrozumiała, że jej bezpośrednim zwierzchnikiem nie będzie mężczyzna, nie posiadała się ze szczęścia. Jako pseudonim przyjęła zdrobnienie swojego imienia – „Mela”.
„Ewa”
– Nie płacz, maleńka.
Dwudziestosześcioletnia Ewa Płoska, ciemna blondynka ze zmysłowymi ustami i pociągłą, szczupłą twarzą, przytuliła niespełna miesięczną Zosię. Niemowlę płakało jej na ręku, o dziwo, powodem była mokra od święconej wody główka, nie nalot, którego się dziecko nie wiedzieć czemu nie bało. Córka leżała na kolanach Ewy spokojnie mimo dochodzących do piwnicy odgłosów niemieckich bombowców. Rozbeczała się dopiero, kiedy zaczęli ją chrzcić. Zrobili to trochę z obawy, że dziecko zginie od bomby niechrzczone, a trochę przy okazji – skorzystali, że w piwnicy ich domu schował się ksiądz z sąsiedniej kaplicy.
Stanisław, ojciec Zosi, długo w domu nie wysiedział – rwał się do pomocy przy obronie miasta. Zgłosił się do Straży Obywatelskiej.
– Ale najpierw wywieziemy was, dziewczyny, za miasto – oświadczył i zrobił minę „bez dyskusji”, więc Ewa spakowała najpotrzebniejsze rzeczy i dała się wywieźć furmanką na wieś.
Wróciły z Zosią dopiero po kapitulacji. Widok ruin na każdej ulicy ich nie ucieszył, ale najważniejsze, że Staszek przeżył. Bielańska kamienica na Kleczewskiej ocalała, sąsiadki staruszki – pani Rylowa i pani Czulińska – też. A skoro tak, można jakoś żyć.
Staszek prawie od razu zaczął działać. Tak się zakonspirował, że właściwie przestał bywać w domu. Ewę też ciągnęło do podziemia, aż się paliła do walki, co wcale Staszka nie dziwiło, wręcz przeciwnie – wiedział, że takie u Ewy rodzinne tradycje. Matka, Zofia Prauss, dawna rewolucjonistka, działaczka Organizacji Bojowej PPS i współpracowniczka Piłsudskiego, z wykształcenia matematyk, osobiście w 1906 roku zorganizowała udaną akcję odbicia męża z carskiego więzienia w Petersburgu. Potem, w okresie niepodległości, małżonkowie służyli z oddaniem Polsce. Tata Ewy, pierwszy minister edukacji II RP Ksawery Prauss, organizował od podstaw system szkolnictwa. Mama zakładała Ligę Kobiet, wydział kobiecy w PPS-ie i Państwową Inspekcję Pracy. Taka postawa rodziców zobowiązuje. Teraz w czasie wojny mama nadal dawała przykład. Zaraz po kapitulacji zaangażowała się w bliżej nieokreśloną podziemną działalność, o której nic najbliższym nie mówiła. Wiadomo było, że – podobnie jak Staszek – z założonymi rękami nie siedzi.
Co innego Ewa. Staszek starał się wszystko tak zorganizować, żeby jego dziewczyny przede wszystkim były bezpieczne.
– Zosia jest najważniejsza – powtarzał, kiedy z rzadka się widywali. – Wystarczy, że jedno z rodziców nadmiernie wychyla łeb z okopu.
Zostały z małą Zosią same, mając do towarzystwa jedynie dwie miłe sąsiadki. Na szczęście w domu pojawiła się teściowa, którą zmyślny syn sprowadził do miasta, co nieoczekiwanie dało Ewie nieco więcej swobody. Nie mogła opędzić się od myśli, że teraz i ona mogłaby zacząć działać. Żeby tylko przed Staszkiem jakoś to ukryć.
Pewnego dnia spotkała panią Halinę Krahelską, starą znajomą, która w czasie oblężenia była komendantką obrony przeciwlotniczej na Mokotowie, a potem przeniosła się na Bielany, ponieważ straciła w pożarze dom i zamieszkała u siostrzenicy. Zaczęły rozmawiać, Ewa zaprosiła ją do siebie. Owa znana działaczka i pisarka, dowiedziawszy się, że Ewa rwie się do walki, umówiła ją na spotkanie z majorem „Witalisem” (Tadeusz Marynowski). Stawił się na nim mężczyzna z wysokim czołem, wąsikiem i zawadiackim uśmieszkiem. Poinformował, że niniejszym proponuje Ewie udział w dywersji. Nie mogła uwierzyć w swoje szczęście, plotła trochę o matce rewolucjonistce, ale „Witalis” szybko wprowadził ją w główną zasadę konspiracji – trzymać język za zębami, nawet wśród najbliższych. Od tego zależy ich życie. Żarty się skończyły. Skoro tak, to tak. Dyskrecja obowiązująca nawet wobec męża i teściowej była jej na rękę.
Przyjąwszy pseudonim „Ewa”, zaczęła od uczestnictwa w kursie, który odbywał się w prywatnym mieszkaniu na ulicy Kopernika. Szkoleniowcy ograniczyli wykłady do kwestii praktycznych. „Ewa” dowiedziała się, jak skonstruować bombę, mając do dyspozycji jedynie zegarek, spłonkę, kawałek trotylu i walizkę. Jak wysadzić tory i pociąg, używając angielskiego materiału wybuchowego, zwanego plastikiem. Jak najskuteczniej zniszczyć most. Jak doprowadzić do zawalenia domu przez uszkodzenie instalacji gazowej w piwnicy.
*
Nie mogła się doczekać akcji, tak się do tej dywersji paliła. Szybko wyszła z własną inicjatywą. Dom na Kleczewskiej stał niedaleko pętli tramwajowej, ta zaś znajdowała się naprzeciwko przedwojennego Centralnego Instytutu Wychowania Fizycznego na Marymonckiej, w którym stacjonowała obsługa pobliskiego lotniska wojskowego, przejętego przez Luftwaffe. Kiedy tak się kręciła między pętlą, CIWF-em a Kleczewską, zauważyła często parkujące tam cysterny z paliwem lotniczym, bardzo słabo strzeżone. Od razu wpadła na pomysł, który przedstawiła „Witalisowi”. Z okna stojącego na pętli tramwaju był idealny dostęp do wlewów paliwa w cysternach, dzięki czemu dywersantka mogłaby z łatwością dosypać cukru do benzyny lotniczej. Z wykładów wiedziała już, że zmieszany z paliwem spowoduje zakopcenie świec i awarię zapłonu. „Witalis” spojrzał na „Ewę” z nieskrywanym uznaniem, jakby dotąd nie bardzo wierzył, że będzie z niej dywersantka.
Przystąpili do planowania. Najpierw należało opracować formułę – policzyć, jaką ilość białego proszku wsypać, żeby awaria samolotu nastąpiła w odpowiednim momencie, najlepiej gdzieś nad linią frontu. Kiedy wszystko obmyślono i przygotowano, pozostawało wprowadzić plan w życie. Zanim „Witalis” zezwolił „Ewie” na uczestnictwo w akcji, sam osobiście wszystko sprawdził, a potem dał jej do pomocy drugą dziewczynę, której zadanie polegało na odwróceniu uwagi obsługi pętli i motorniczego schowanych w niewielkiej budce. Pracownicy transportu miejskiego to zresztą były swoje chłopaki, nie trzeba było ich specjalnie namawiać do współpracy.
I tak „Ewa” przeprowadziła swoją pierwszą, wymyśloną przez siebie, akcję sabotażową. Po każdym zanieczyszczeniu paliwa następował drugi etap – obserwacyjny, dokonywany wprost z okna pokoju „Ewy” w jej własnym mieszkaniu, skąd miała doskonały widok na płytę bielańskiego lotniska. Zaopatrzona w wojskową lornetkę i notes skrupulatnie zapisywała każdy start i lądowanie. Wkrótce wyszło jej, że statystyka powrotów dzięki jej akcji bardzo się pogorszyła. Ku chwale ojczyzny, panie majorze!
„Witalis” i jego ludzie przez cały 1941 rok byli bardzo zajęci uszkadzaniem wagonów i parowozów oraz wykolejaniem transportów. Kobiet w tych akcjach nie wykorzystywano wcale, spiskowcy doszli do wniosku, że do tak mało subtelnej dywersji się nie nadają. W końcu jednak przyszedł czas na „Ewę” – „Witalis” zlecił jej przygotowanie akcji, której celem było zmniejszenie przepustowości węzła kolejowego. Przejeżdżały przezeń pociągi z posiłkami i uzbrojeniem na front wschodni. Pomysł był prosty – należało zakłócić pracę linii telegraficznej, którą przesyłano sygnały pomiędzy stacją początkową i końcową transportu, powodując przestoje, które miały sparaliżować cały węzeł. Fachowiec od kolei żelaznej, z którym major współpracował, obliczył, że po jednym dniu przerwy w połączeniu pociągi będą miały od 4 do 8 godzin opóźnienia. Zadanie ułatwiał fakt, że kable były rozpięte na słupach i wystarczyło zarzucić na nie siatkę na drucie i wbić go kolcem w ziemię. Uziemienie załatwiało sprawę. „Ewa” miała tylko akcję przygotować, resztą, jak postanowił „Witalis”, zająć się miały warszawskie prostytutki. „Ewa” nie mogła w ten pomysł uwierzyć.
– Panie majorze – oburzyła się. – Prostytutki do takich zadań się nie nadają. Zwerbuję odpowiednie dziewczyny, na przykład harcerki albo…
– To zbyt niebezpieczne. Nie ma dyskusji – uciął „Witalis”.
„Ewa” akcję przygotowała jak najlepiej – osobiście wybrała najbardziej dogodne miejsca pod Warszawą. I tyle. Na uczestniczenie w samym blokowaniu linii nie dostała pozwolenia i nie wiedziała nawet, kim dowódca ostatecznie się posłużył i jak poszło.
W lipcu „Witalisa” zgarnęło gestapo i po krótkim pobycie na Pawiaku został zamordowany w obozie na Majdanku. Tego samego 1942 roku miała miejsce kolejna tragedia – Niemcy wpadli z zaskoczenia do mieszkania matki „Ewy”, używającej pseudonimu „Ryksa”. Lokal służył jako punkt kontaktowy i skrytka Związku Walki Zbrojnej. Aresztowali Zofię razem ze współpracownikami.
Wkrótce mama zaczęła grypsować. Jak się okazało, Niemcy przeszukali mieszkanie na Żurawiej pobieżnie, nie znajdując skrytki. „Ewa” została zaangażowana w akcję wydobycia stamtąd cennych przedmiotów. Było jej najłatwiej jako córce, mogła się wytłumaczyć, że przyszła zabrać swoje rzeczy. Do transportu przydzielono jej chłopaka z organizacji, czekał przy bramie z rikszą.
Mieszkania pilnowało dwóch niemieckich żołnierzy, mieli obowiązek przeszukania wszystkich wynoszonych pakunków. „Ewa” przygotowała ich celowo bardzo dużo i każdy grzecznie podsuwała im pod same nosy. W końcu starszy stopniem ziewnął i rozsiadł się w kuchni, jego podwładny machnął tylko ręką, widząc kolejną paczkę. Wtedy zaczęła wynosić ukryte pod domowymi przedmiotami dokumenty, pieczątki, mikrofilmy. Granaty i pistolety zostawiła na koniec. Kiedy zeszła z ostatnim koszykiem z ukrytą pod nożami i widelcami bronią, okazało się, że chłopak z rikszą zniknął. Nie miała pojęcia, czy pomyślał, że wpadła, czy spłoszył go patrol policji. Przestraszyła się. Zbliżała się godzina policyjna, brakowało tylko, by zatrzymał ją tajniak i przetrzepał bagaż. Przypomniała sobie o bezpiecznym lokalu w okolicy, należącym do współpracowniczki matki.
Z samego rana pojechała z tymi granatami do ciotki na Leszno. Dopiero po paru dniach udało jej się złapać kontakt z kimś z ZWZ, kto odebrał towar i zlecił zameldowanie górze o przebiegu wydarzeń. Obcy mężczyzna aż cmoknął z podziwu.
– Kogoś z takimi żelaznymi nerwami należy lepiej wykorzystać. Skontaktuję panią z odpowiednią osobą.
„Isia”
Prawie dwudziestoletnia Jadzia Podrygałło, zdrobniale zwana Isią, wróciła do Warszawy w samą porę – 17 sierpnia. Jechali z letniska z rodzicami i dwoma młodszymi braćmi w miarę luźnym pociągiem, w komfortowych warunkach – przynajmniej w porównaniu do tego, co, jak słyszała, działo się po 23 sierpnia, kiedy cała Polska gwałtem ruszyła z urlopów do swych miejsc zamieszkania. Jeszcze na początku lata rząd zachęcał do korzystania z wakacji, aby pokazać międzynarodowej społeczności, a szczególnie Hitlerowi, że naród polski nie da się ani zastraszyć, ani strachem sparaliżować. W czasie powrotu dało się już odczuć przedwojenną gorączkę, choćby przy kasie, kiedy próbujący zapłacić za bilety ojciec miał problem z otrzymaniem reszty, ponieważ w całym kraju brakowało monet. Kasjer przeprosił i usiłował namówić ojca, żeby nie płacił banknotami, ale rodzina, nawet po przeszukaniu wszystkich portfeli, nie miała odpowiedniej sumy. W końcu tata machnął ręką na resztę.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki