Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
ZASKAKUJĄCA, WCIĄGAJĄCA I SKŁANIAJĄCA DO REFLEKSJI POWIEŚĆ NOMINOWANA DO ORANGE PRIZE I MAN BOOKER PRIZE
Oryks i Derkacz to poruszająca historia miłosna i zarazem fascynująca wizja przyszłości. Yeti, budząc się po globalnej katastrofie, nie może uwierzyć w śmierć swojego najlepszego przyjaciela Derkacza i ukochanej ich obu — pięknej Oryks. Dlaczego świat się rozpadł? Czy Yeti jest ostatnim żyjącym człowiekiem? Dlaczego przeżyły tylko zielonookie Dzieci Derkacza? Wyczerpany, poszukując schronienia i jedzenia, wyrusza w podróż — do własnej przeszłości i do źródeł katastrofy, która doprowadziła świat do zagłady.
Margaret Atwood przenosi nas do nieodległej przyszłości, która wygląda aż nazbyt znajomo, a zarazem przerasta nasze wyobrażenia. Z charakterystycznym dla siebie dystansem i czarnym humorem konstruuje kolejne ostrzeżenie — igranie z genetyką, brak poszanowania dla otaczającego nas świata i ekologii musi skończyć się źle.
Nie ustępuje najmocniejszym dystopiom XX wieku — Oryks i Derkacz to wybitna pozycja literatury wizjonerskiej. „The Washington Post”
Mistrzyni Atwood i jej przyprawiająca o dreszcze postapokaliptyczna wizja świata nawiązuje do George’a Orwella, Anthony’ego Burgessa i Aldousa Huxleya... Oryks i Derkacz to jedna z czołowych pozycji literatury wizjonerskiej. „The Seattle Times”
– Ile nieszczęścia – powiedział podczas jednego z lunchów Derkacz. Musieli być wtedy tuż po dwudziestce, Derkacz już pracował w Instytucie Watsona-Cricka.
– Ile niepotrzebnej rozpaczy spowodowała seria biologicznych niedopasowań, niedobrane hormony i feromony? W rezultacie ktoś, kogo namiętnie kochasz, nie chce albo nie może odwzajemnić tego uczucia. Pod tym względem jako gatunek jesteśmy żałośni: niedoskonale monogamiczni. Gdybyśmy tylko potrafili łączyć się na całe życie jak gibony albo przestawić na zupełnie beztroski promiskuityzm, nastąpiłby kres seksualnych rozterek. Lepszy plan: zrobić z tego nieuchronny cykl, jak u innych ssaków. Nigdy nie zechcesz kogoś, kogo nie możesz mieć.
Margaret Atwood
(ur. 1939 r.) kanadyjska pisarka, poetka i krytyczka literacka. Jest autorką ponad pięćdziesięciu powieści, zbiorów wierszy oraz esejów, a jej książki opublikowano w trzydziestu pięciu krajach. Napisała m.in.: Opowieść Podręcznej i jej kontynuację Testamenty, Panią Wyrocznię, Serce umiera ostatnie, Kobietę do zjedzenia, Kamienne posłanie, Zbójecką narzeczoną, Ruchome cele. Eseje umyślne z lat 1982–2004, Kocie oko nominowane w 1989 r. do Nagrody Bookera, Grace i Grace nagrodzoną kanadyjską Giller Prize oraz włoską Premio Mondello, Palące pytania. Eseje aktualne z lat 2004–2021. Dwukrotnie uhonorowana Nagrodą Bookera: w 2000 r. za powieść Ślepy zabójca i w 2019 r. za Testamenty. Mieszka w Toronto.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 422
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Dla mojej rodziny
OD TŁUMACZKI
Red-necked crake (Rallina tricolor) to po polsku rudokurka ognistogłowa. Taki nick brzmiałby humorystycznie w odniesieniu do głównego bohatera i jego tworów, więc pozwoliłam sobie zamienić go na Derkacza (ang. crake, łac. Crex crex), innego ptaka z tej samej rodziny chruścieli.
Mógłbym, być może, na podobieństwo innych autorów zaskoczyć Cię nieprawdopodobnymi i przedziwnymi przygodami, lecz wolałem raczej zdać sprawę z rzeczy zwykłych, nakreśliwszy je najprostszym i najmniej ozdobnym stylem, gdyż głównym mym zamiarem było wzbogacenie Twej wiedzy, a nie Twa rozrywka.
JONATHAN SWIFT, Podróże do wielu odległych narodów świata(tłum. Maciej Słomczyński, Wydawnictwo Literackie, Kraków 1979)
Czy nie można uchronić się przed niebezpieczeństwem? Nauczyć się na pamięć mechanizmu świata? Czy nie ma żadnych wskazówek, żadnej ucieczki – tylko wszystko jest cudem i skokiem ze szczytu wieży w nieznane?
VIRGINIA WOOLF, Do latarni morskiej(tłum. Krzysztof Klinger, Czytelnik, Warszawa 2000)
CZĘŚĆ
1
Mango
Yeti budzi się przed świtem. Leży bez ruchu, nasłuchuje nadciągającego przypływu, fali za falą przelewających się nad rozmaitymi barykadami, słabo, słabiutko, w rytmie bicia serca. Bardzo chciałby wierzyć, że nadal śpi.
Na wschodzie pojawia się szarawa mgła, teraz zabarwiona martwym różanym blaskiem. Dziwne, że ten kolor nadal wygląda delikatnie. Odcinają się od niego ciemne sylwetki przybrzeżnych wież, niezwykle górując nad różem i błękitem laguny. Krzyki ptaków, które tam gniazdują, i odległy ryk oceanu na namiastce raf z zardzewiałych części samochodów, potłuczonych cegieł i innego gruzu niemal przypominają wakacyjny gwar.
Z przyzwyczajenia spogląda na zegarek – koperta z nierdzewnej stali, polerowana aluminiowa bransoleta; nadal błyszczy, choć już nie działa. Teraz nosi go tylko jako talizman. Zegarek pokazuje jedynie pustą tarczę: godzinę zero. To go przyprawia o dreszcz przerażenia, ten brak oficjalnego czasu. Nikt nigdzie nie wie, która godzina.
– Uspokój się – mówi do siebie. Bierze kilka głębokich wdechów, drapie rany po ukąszeniach, ale nie tam, gdzie najbardziej swędzi, nie chce zerwać strupów: posocznica to ostatnie, czego mu potrzeba. Potem przygląda się ziemi pod sobą w poszukiwaniu fauny: wszędzie spokój, żadnych łusek ani ogonów. Lewa ręka, prawa noga, prawa ręka, lewa noga, powoli schodzi z drzewa. Po strzepnięciu gałązek i kory owija się brudnym prześcieradłem niczym togą. Na noc zawiesił autentyczną replikę czapki baseballowej Red Soxów na gałęzi, dla bezpieczeństwa; zagląda do środka, wytrząsa pająka, wkłada czapkę.
Idzie kilka metrów w lewo, sika w krzakach.
– Głowy do góry – mówi do koników polnych, które z terkotem odskakują przed moczem.
Później okrąża drzewo i z dala od swojego zwyczajowego urynału, po przeciwnej stronie, grzebie w schowku, który naprędce zbudował z kilku betonowych płyt i owinął drucianą siatką, by go zabezpieczyć przed myszami i szczurami. Ukrył tam parę mango w plastikowej torbie, puszkę Bezmięsnych Paróweczek Koktajlowych Smuklana, cenne pół butelki szkockiej – nie, raczej jedną trzecią – i ofoliowany baton energetyczny o smaku czekolady, ściągnięty z osiedla mieszkalnych przyczep, miękki i lepki. Waha się, czy go zjeść – być może już żadnego nie znajdzie. Trzyma tu także otwieracz do puszek i właściwie nie wiadomo po co szpikulec do lodu; jeszcze sześć butelek po piwie, ze względów sentymentalnych i jako pojemniki na świeżą wodę. A także okulary przeciwsłoneczne, zakłada je teraz. Brakuje jednego szkła, ale lepszy rydz niż nic.
Otwiera plastikową torbę: to już ostatnie mango. Dziwne, zapamiętał, że ma ich więcej. Do środka wcisnęły się mrówki, chociaż bardzo starannie związał torbę. Już biegają mu po ramionach, te czarne, a także te okropne, małe i żółte. Zdumiewające, jak dotkliwie potrafią kąsać, zwłaszcza żółte. Strząsa je.
– Ścisłe przestrzeganie codziennych rytuałów umożliwia utrzymanie wysokiego morale i zachowanie zdrowia psychicznego – mówi głośno.
Ma wrażenie, że to cytat z książki, jakaś zapomniana, napuszona wytyczna, którą napisano, by pomóc europejskim mieszkańcom kolonii w prowadzeniu takich czy innych plantacji. Nie przypomina sobie, żeby kiedykolwiek czytał coś podobnego, to jednak o niczym nie świadczy. W resztkach jego mózgu kryje się mnóstwo luk, tam gdzie niegdyś była pamięć. Plantacje kauczuku, plantacje kawy, plantacje juty. (Czym była juta?) Kazano im nosić hełmy tropikalne, przebierać się na kolację, nie gwałcić tubylców. Nie bratać się z miejscowymi kobietami. Czy też, ujmując to inaczej...
Zakład, że się bratali. Dziewięć razy na dziesięć.
– W świetle łagodzących – mówi.
Przyłapuje się na tym, że stoi z otwartymi ustami i próbuje sobie przypomnieć resztę zdania. Siada na ziemi i gryzie mango.
Szczątki
Po białej plaży, pełnej sproszkowanego koralu i połamanych kości, wędruje grupa dzieci. Pewnie pływały, nadal są mokre i lśniące. Powinny bardziej uważać – kto wie, od czego się roi na lagunie? Są jednak nieostrożne, w przeciwieństwie do Yeti, który nie zanurzy w wodzie palca nawet nocą, gdy słońce nie może go dopaść. Poprawka: zwłaszcza nocą.
Przygląda im się z zazdrością, a może to tęsknota? Niemożliwe, w dzieciństwie nigdy nie pływał w morzu, nigdy nie biegał nago po plaży. Dzieci badawczo lustrują okolicę, podnoszą jakieś szczątki; po krótkiej debacie biorą jedne przedmioty, ciskają precz inne; ich skarby lądują w podartym worku. Prędzej czy później – bez pudła – odnajdą go tam, gdzie siedzi opatulony w stęchłe prześcieradło, obejmując łydki i ssąc mango, w cieniu drzewa ze względu na niemiłosierne słońce. Dla dzieci – gruboskórnych, odpornych na promienie ultrafioletowe – Yeti jest stworzeniem ciemności, mroku.
Już idą.
– Yeti, o Yeti – intonują.
Nigdy nie podchodzą zbyt blisko. Czy to z szacunku, czy też dlatego, że śmierdzi?
(Faktycznie śmierdzi, dobrze o tym wie. Jest obrzydliwy, zalatuje, cuchnie jak mors – tłuszczem, solą, rybą – nie, żeby kiedykolwiek wąchał takie stworzenie. Widział jednak zdjęcia).
Otwierając worek, dzieci pytają chórem:
– O Yeti, co znaleźliśmy?
Podnoszą przedmioty, wyciągają przed siebie, jakby oferowały je na sprzedaż: kołpak, klawisz pianina, kawałek bladozielonej butelki po napoju gazowanym, wypolerowany przez ocean. Plastikowy pojemnik po tabletkach BłogoPlus, kubełek po kurczakiści, też pusty. Myszka komputerowa, albo raczej jej resztki, z długim drucianym ogonkiem.
Yeti ma ochotę wybuchnąć płaczem. Co może im powiedzieć? Nie zdoła wyjaśnić, czym są, lub raczej były, te tajemnicze przedmioty. Dzieci jednak na pewno odgadły, co powie, gdyż zawsze powtarza to samo.
– To przedmioty z dawnych czasów. – Stara się mówić łagodnie, lecz z dystansem. Krzyżówka pedagoga, proroka i życzliwego wujaszka. Takiego tonu powinien używać.
– Zranią nas? – Dzieci czasem znajdują puszki z olejem silnikowym, żrące rozpuszczalniki, plastikowe butelki po wybielaczach. Minipułapki z przeszłości. Uważają go za specjalistę od potencjalnych wypadków: gorących płynów, szkodliwych oparów, trującego pyłu. Dziwnych bólów.
– Te nie – mówi. – Te są bezpieczne.
W tym momencie tracą zainteresowanie, worek dynda. Nie odchodzą jednak, stoją, gapią się. Przeszukiwanie plaży to tylko pretekst. Przede wszystkim chcą popatrzeć na niego, bo tak bardzo różni się od nich. Często proszą, żeby zdjął okulary i znowu je założył. Pragną zobaczyć, czy naprawdę ma dwoje oczu, czy też troje.
– Yeti, o Yeti – śpiewają bardziej do siebie niż do niego.
Dla nich jego imię to tylko dwie sylaby. Nie wiedzą, co to jest Yeti, nigdy nie widziały śniegu.
Jedna z zasad Derkacza głosiła, że nie wolno wybrać imienia, jeśli nie istnieje jego odpowiednik – choćby wypchany, choćby szkielet. Żadnych jednorożców, żadnych gryfów, żadnych mantykor ani bazyliszków. Te zasady nie mają już jednak zastosowania i Yeti z gorzkim zadowoleniem przyjął swoje imię. Yeti, Człowiek Śniegu – nie wiadomo, czy prawdziwy, majaczący gdzieś na obrzeżach śnieżycy, małpokształtny człowiek albo człekokształtna małpa, tajemniczy, nieuchwytny, znany jedynie z plotek i odbitych przodem do tyłu śladów stóp. Podobno górskie plemiona tropiły go i zabijały, gdy tylko nadarzyła się taka okazja. Krążyły plotki, że po ugotowaniu i upieczeniu podawano go na wystawnych ucztach; było to tym bardziej podniecające, jak przypuszcza Yeti, że balansowało na krawędzi kanibalizmu.
Dla swoich obecnych celów skrócił imię. Teraz jest tylko Yeti. Zatrzymał Człowieka Śniegu dla siebie, swoją własną tajemną włosiennicę.
Po chwilowym wahaniu dzieci kucają w półkolu, dziewczęta i chłopcy razem. Kilkoro młodszych brzdąców nadal przeżuwa śniadanie, zielony sok spływa im po brodach. To okropne, jak niechlujni stają się wszyscy, gdy brakuje luster. Mimo to te dzieci są niezwykle atrakcyjne, każde nagie, każde doskonałe, każde o innym kolorze skóry – czekoladowym, różowym, beżowym, maślanym, kremowym, miodowym – i każde z zielonymi oczyma. Estetyka Derkacza.
Wpatrują się pytająco w Yeti. Pewnie mają nadzieję, że do nich przemówi, ale dzisiaj nie jest w nastroju. W najlepszym wypadku pozwoli im z bliska obejrzeć swoje okulary albo błyszczący zepsuty zegarek, albo czapkę baseballową. Podoba im się czapka, lecz nie rozumieją jej przeznaczenia – zdejmowane włosy to przecież nie włosy – a jeszcze nie wymyślił stosownej opowiastki.
Przez chwilę milczą, gapią się, zastanawiają. W końcu najstarsze zaczyna.
– O Yeti, powiedz nam, co za mech rośnie na twojej twarzy?
Inne dzieci intonują:
– Prosimy, powiedz, prosimy, powiedz! – Bez trącania się łokciami, bez chichotów. Pytanie jest poważne.
– Pióra – mówi.
Zadają to pytanie co najmniej raz w tygodniu. Zawsze udziela tej samej odpowiedzi. Nawet w tak krótkim czasie – ile, dwa miesiące, trzy? stracił rachubę – zdołali zgromadzić zbiór legend czy też przypuszczeń na jego temat: „Yeti był kiedyś ptakiem, ale zapomniał, jak się lata, i reszta jego piór wypadła, więc mu zimno i potrzebuje drugiej skóry, dlatego musi się owijać. Nie: jest mu zimno, bo jada ryby, a ryby są zimne. Nie: owija się, bo brakuje mu jego męskiej rzeczy, nie chce, żebyśmy to zobaczyli. Dlatego nie pływa. Yeti ma zmarszczki, bo kiedyś mieszkał pod wodą i pomarszczyła mu się skóra. Yeti jest smutny, bo jego rodacy wygnali go z morza i został całkiem sam”.
– Ja też chcę mieć skrzydła – mówi najmłodsze dziecko.
Próżna nadzieja: ludziom, Dzieciom Derkacza, nie rosną już brody. Sam Derkacz uważał brody za irracjonalne; irytowało go też golenie, usunął więc taką konieczność. Chociaż nie u Yeti, rzecz jasna: dla niego już za późno.
Teraz wszyscy mówią jednocześnie.
– Yeti, o Yeti, my też możemy mieć pióra?
– Nie – odpowiada.
– Dlaczego nie, dlaczego nie? – śpiewa dwoje najmniejszych.
– Chwileczkę, spytam Derkacza. – Wyciąga zegarek ku niebu, obraca go na przegubie, a następnie przykłada ucho do tarczy, jakby nasłuchiwał. Zafascynowane śledzą każdy jego ruch. – Nie. Derkacz się nie zgadza. Nie będzie skrzydeł. Wynocha, szczyle.
– Szczyle? Szczyle? – Spoglądają na siebie, a potem na niego. Popełnił błąd, powiedział coś, czego nie da się wytłumaczyć. Nie uważają szczania za nic zdrożnego. – Co to znaczy szczyle?
– Odejdźcie!
Macha na nie prześcieradłem, więc się rozpraszają, biegną po plaży. Nadal nie wiedzą, czy się go bać i do jakiego stopnia. Nic nie wiadomo o tym, żeby skrzywdził dziecko, ale nie do końca go rozumieją. Trudno przewidzieć, jak się zachowa.
Głos
– Teraz jestem całkiem sam – mówi głośno. – Sam pozostałem, sam, sam jeden na wielkim wód rozłogu![1] – Następny fragment z płonącego albumu z wycinkami w jego głowie.
Poprawka: sam jeden na brzegu.
Bardzo chciałby usłyszeć ludzki głos, prawdziwy ludzki głos, jak jego własny. Czasem śmieje się jak hiena i ryczy jak lew – jak swoje wyobrażenie hieny, jak swoje wyobrażenie lwa. W dzieciństwie oglądał stare DVD z takimi stworzeniami: filmy przyrodnicze prezentujące kopulację, warczenie i wnętrzności, i matki liżące młode. Dlaczego tak go to krzepiło?
Albo chrząka i piszczy jak świnion, albo wyje jak wilkies. Auuu! Auuu! Czasem o zmroku biega po piasku, ciska kamieniami w ocean i wrzeszczy: „Kurwa, kurwa, kurwa, kurwa!”. Po tym czuje się lepiej.
Wstaje i wyciąga ręce, żeby je rozprostować, prześcieradło opada. Z niesmakiem spogląda na swoje ciało: brudną pokąsaną przez owady skórę, popielate kępki włosów, zgrubiałe żółte paznokcie u stóp. Goły jak w dniu narodzin, chociaż akurat tego nie pamięta. Tyle ważnych spraw rozgrywa się za plecami ludzi, gdy nie mogą ich obserwować: na przykład narodziny i śmierć. I chwilowe zapomnienie w seksie.
– Nawet o tym nie myśl – mówi do siebie. Seks jest jak drink, nie należy o nim rozmyślać za dnia.
Kiedyś o siebie dbał – biegał, ćwiczył na siłowni. Teraz widzi własne żebra – niknie w oczach. Za mało zwierzęcego białka. W jego uchu rozlega się pieszczotliwy głos: „Ładne pośladki!”. To nie Oryks, tylko jakaś inna kobieta. Oryks nie jest już zbyt rozmowna.
– Powiedz coś – błaga ją. Ona słyszy, Yeti musi w to wierzyć, ale zbywa go milczeniem. – Co mam zrobić? – pyta ją. – Wiesz, że...
„Och, ładne muskuły”, przerywa mu szept. „Skarbie, połóż się”. Kto to? Jakaś dziwka, którą kiedyś kupił. Poprawka: specjalistka od usług seksualnych. Akrobatka, kobieta guma, z cekinami przylepionymi do skóry niczym łuski ryby. Yeti nienawidzi tego echa. Dawni święci je słyszeli, zwariowani zawszeni pustelnicy w jaskiniach i na pustyni. Wkrótce zacznie widywać kuszące demony o czerwonych sutkach i migoczących różowych językach, będą łasić się do niego i oblizywać wargi. Z morza, zza walących się wież, wyłonią się syreny, a on usłyszy ich piękny śpiew, popłynie ku nim i zjedzą go rekiny. Stworzenia o głowach i piersiach kobiet oraz szponach orłów zaatakują go z powietrza, on rozłoży ramiona i to będzie koniec. Mózgospiek.
Albo, co gorsza, jakaś dziewczyna, którą zna lub znał, przyjdzie do niego spośród drzew, ucieszona jego widokiem, ale okaże się tylko ułudą. Z radością powitałby choćby i to, brakuje mu towarzystwa.
Osłoniętym szkłem okiem uważnie wpatruje się w horyzont – nic. Morze ma barwę rozgrzanego metalu, niebo – wypłowiałego błękitu, poza dziurą wypaloną przez słońce. Wszystko jest takie puste. Woda, piasek, niebo, drzewa, fragmenty przeszłości. Nikt go nie słyszy.
– Derkacz! – wrzeszczy. – Dupku! Gówniany móżdżku!
Nasłuchuje. Słona woda znowu spływa mu po twarzy. To zawsze nadchodzi znienacka, Yeti nie potrafi tego powstrzymać. Oddycha z trudem, jakby olbrzymia ręka zaciskała się na jego klatce piersiowej – ucisk, ulga, ucisk. Bezsensowna panika.
– To przez ciebie! – krzyczy do oceanu.
Brak odpowiedzi, nic dziwnego. Tylko fale, słabo, słabiutko. Trze pięścią twarz, pociera brud i łzy, i smarki, i zmierzwione wąsy, i lepki sok z mango.
– Yeti, Yeti – mówi. – Weź się w garść.
Przypisy