Oryks i Derkacz - Margaret Atwood - ebook + książka

Oryks i Derkacz ebook

Margaret Atwood

4,2

Opis

ZASKAKUJĄCA, WCIĄGAJĄCA I SKŁANIAJĄCA DO REFLEKSJI POWIEŚĆ NOMINOWANA DO ORANGE PRIZE I MAN BOOKER PRIZE

Oryks i Derkacz to poruszająca historia miłosna i zarazem fascynująca wizja przyszłości. Yeti, budząc się po globalnej katastrofie, nie może uwierzyć w śmierć swojego najlepszego przyjaciela Derkacza i ukochanej ich obu — pięknej Oryks. Dlaczego świat się rozpadł? Czy Yeti jest ostatnim żyjącym człowiekiem? Dlaczego przeżyły tylko zielonookie Dzieci Derkacza? Wyczerpany, poszukując schronienia i jedzenia, wyrusza w podróż — do własnej przeszłości i do źródeł katastrofy, która doprowadziła świat do zagłady.

Margaret Atwood przenosi nas do nieodległej przyszłości, która wygląda aż nazbyt znajomo, a zarazem przerasta nasze wyobrażenia. Z charakterystycznym dla siebie dystansem i czarnym humorem konstruuje kolejne ostrzeżenie — igranie z genetyką, brak poszanowania dla otaczającego nas świata i ekologii musi skończyć się źle.

 

 

Nie ustępuje najmocniejszym dystopiom XX wieku — Oryks i Derkacz to wybitna pozycja literatury wizjonerskiej. „The Washington Post”

Mistrzyni Atwood i jej przyprawiająca o dreszcze postapokaliptyczna wizja świata nawiązuje do George’a Orwella, Anthony’ego Burgessa i Aldousa Huxleya... Oryks i Derkacz to jedna z czołowych pozycji literatury wizjonerskiej.
„The Seattle Times”

 

 

– Ile nieszczęścia – powiedział podczas jednego z lunchów Derkacz. Musieli być wtedy tuż po dwudziestce, Derkacz już pracował w Instytucie Watsona-Cricka.

– Ile niepotrzebnej rozpaczy spowodowała seria biologicznych niedopasowań, niedobrane hormony i feromony? W rezultacie ktoś, kogo namiętnie kochasz, nie chce albo nie może odwzajemnić tego uczucia. Pod tym względem jako gatunek jesteśmy żałośni: niedoskonale monogamiczni. Gdybyśmy tylko potrafili łączyć się na całe życie jak gibony albo przestawić na zupełnie beztroski promiskuityzm, nastąpiłby kres seksualnych rozterek. Lepszy plan: zrobić z tego nieuchronny cykl, jak u innych ssaków. Nigdy nie zechcesz kogoś, kogo nie możesz mieć.

 

 

 

 

Margaret Atwood

(ur. 1939 r.) kanadyjska pisarka, poetka i krytyczka literacka. Jest autorką ponad pięćdziesięciu powieści, zbiorów wierszy oraz esejów, a jej książki opublikowano w trzydziestu pięciu krajach. Napisała m.in.: Opowieść Podręcznej i jej kontynuację Testamenty, Panią Wyrocznię, Serce umiera ostatnie, Kobietę do zjedzenia, Kamienne posłanie, Zbójecką narzeczoną, Ruchome cele. Eseje umyślne z lat 1982–2004, Kocie oko nominowane w 1989 r. do Nagrody Bookera, Grace i Grace nagrodzoną kanadyjską Giller Prize oraz włoską Premio Mondello, Palące pytania. Eseje aktualne z lat 2004–2021. Dwukrotnie uhonorowana Nagrodą Bookera: w 2000 r. za powieść Ślepy zabójca i w 2019 r. za Testamenty. Mieszka w Toronto.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 422

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,2 (15 ocen)
7
4
4
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Dla mo­jej ro­dziny

OD TŁU­MACZKI

Red-nec­ked crake (Ral­lina tri­co­lor) to po pol­sku ru­do­kurka ogni­sto­głowa. Taki nick brzmiałby hu­mo­ry­stycz­nie w od­nie­sie­niu do głów­nego bo­ha­tera i jego two­rów, więc po­zwo­li­łam so­bie za­mie­nić go na Der­ka­cza (ang. crake, łac. Crex crex), in­nego ptaka z tej sa­mej ro­dziny chru­ścieli.

Mógł­bym, być może, na po­do­bień­stwo in­nych au­to­rów za­sko­czyć Cię nie­praw­do­po­dob­nymi i prze­dziw­nymi przy­go­dami, lecz wo­la­łem ra­czej zdać sprawę z rze­czy zwy­kłych, na­kre­śliw­szy je naj­prost­szym i naj­mniej ozdob­nym sty­lem, gdyż głów­nym mym za­mia­rem było wzbo­ga­ce­nie Twej wie­dzy, a nie Twa roz­rywka.

JONA­THAN SWIFT, Po­dróże do wielu od­le­głych na­ro­dów świata(tłum. Ma­ciej Słom­czyń­ski, Wy­daw­nic­two Li­te­rac­kie, Kra­ków 1979)

Czy nie można uchro­nić się przed nie­bez­pie­czeń­stwem? Na­uczyć się na pa­mięć me­cha­ni­zmu świata? Czy nie ma żad­nych wska­zó­wek, żad­nej ucieczki – tylko wszystko jest cu­dem i sko­kiem ze szczytu wieży w nie­znane?

VIR­GI­NIA WOOLF, Do la­tarni mor­skiej(tłum. Krzysz­tof Klin­ger, Czy­tel­nik, War­szawa 2000)

CZĘŚĆ

1

Mango

Yeti bu­dzi się przed świ­tem. Leży bez ru­chu, na­słu­chuje nad­cią­ga­ją­cego przy­pływu, fali za falą prze­le­wa­ją­cych się nad roz­ma­itymi ba­ry­ka­dami, słabo, sła­biutko, w ryt­mie bi­cia serca. Bar­dzo chciałby wie­rzyć, że na­dal śpi.

Na wscho­dzie po­ja­wia się sza­rawa mgła, te­raz za­bar­wiona mar­twym ró­ża­nym bla­skiem. Dziwne, że ten ko­lor na­dal wy­gląda de­li­kat­nie. Od­ci­nają się od niego ciemne syl­wetki przy­brzeż­nych wież, nie­zwy­kle gó­ru­jąc nad ró­żem i błę­ki­tem la­guny. Krzyki pta­ków, które tam gniaz­dują, i od­le­gły ryk oce­anu na na­mia­stce raf z za­rdze­wia­łych czę­ści sa­mo­cho­dów, po­tłu­czo­nych ce­gieł i in­nego gruzu nie­mal przy­po­mi­nają wa­ka­cyjny gwar.

Z przy­zwy­cza­je­nia spo­gląda na ze­ga­rek – ko­perta z nie­rdzew­nej stali, po­le­ro­wana alu­mi­niowa bran­so­leta; na­dal błysz­czy, choć już nie działa. Te­raz nosi go tylko jako ta­li­zman. Ze­ga­rek po­ka­zuje je­dy­nie pu­stą tar­czę: go­dzinę zero. To go przy­pra­wia o dreszcz prze­ra­że­nia, ten brak ofi­cjal­nego czasu. Nikt ni­g­dzie nie wie, która go­dzina.

– Uspo­kój się – mówi do sie­bie. Bie­rze kilka głę­bo­kich wde­chów, dra­pie rany po uką­sze­niach, ale nie tam, gdzie naj­bar­dziej swę­dzi, nie chce ze­rwać stru­pów: po­socz­nica to ostat­nie, czego mu po­trzeba. Po­tem przy­gląda się ziemi pod sobą w po­szu­ki­wa­niu fauny: wszę­dzie spo­kój, żad­nych łu­sek ani ogo­nów. Lewa ręka, prawa noga, prawa ręka, lewa noga, po­woli scho­dzi z drzewa. Po strzep­nię­ciu ga­łą­zek i kory owija się brud­nym prze­ście­ra­dłem ni­czym togą. Na noc za­wie­sił au­ten­tyczną re­plikę czapki ba­se­bal­lo­wej Red So­xów na ga­łęzi, dla bez­pie­czeń­stwa; za­gląda do środka, wy­trząsa pa­jąka, wkłada czapkę.

Idzie kilka me­trów w lewo, sika w krza­kach.

– Głowy do góry – mówi do ko­ni­ków po­lnych, które z ter­ko­tem od­ska­kują przed mo­czem.

Póź­niej okrąża drzewo i z dala od swo­jego zwy­cza­jo­wego ury­nału, po prze­ciw­nej stro­nie, grze­bie w schowku, który na­prędce zbu­do­wał z kilku be­to­no­wych płyt i owi­nął dru­cianą siatką, by go za­bez­pie­czyć przed my­szami i szczu­rami. Ukrył tam parę mango w pla­sti­ko­wej tor­bie, puszkę Bez­mię­snych Pa­ró­we­czek Kok­taj­lo­wych Smu­klana, cenne pół bu­telki szkoc­kiej – nie, ra­czej jedną trze­cią – i ofo­lio­wany ba­ton ener­ge­tyczny o smaku cze­ko­lady, ścią­gnięty z osie­dla miesz­kal­nych przy­czep, miękki i lepki. Waha się, czy go zjeść – być może już żad­nego nie znaj­dzie. Trzyma tu także otwie­racz do pu­szek i wła­ści­wie nie wia­domo po co szpi­ku­lec do lodu; jesz­cze sześć bu­te­lek po pi­wie, ze wzglę­dów sen­ty­men­tal­nych i jako po­jem­niki na świeżą wodę. A także oku­lary prze­ciw­sło­neczne, za­kłada je te­raz. Bra­kuje jed­nego szkła, ale lep­szy rydz niż nic.

Otwiera pla­sti­kową torbę: to już ostat­nie mango. Dziwne, za­pa­mię­tał, że ma ich wię­cej. Do środka wci­snęły się mrówki, cho­ciaż bar­dzo sta­ran­nie zwią­zał torbę. Już bie­gają mu po ra­mio­nach, te czarne, a także te okropne, małe i żółte. Zdu­mie­wa­jące, jak do­tkli­wie po­tra­fią ką­sać, zwłasz­cza żółte. Strząsa je.

– Ści­słe prze­strze­ga­nie co­dzien­nych ry­tu­ałów umoż­li­wia utrzy­ma­nie wy­so­kiego mo­rale i za­cho­wa­nie zdro­wia psy­chicz­nego – mówi gło­śno.

Ma wra­że­nie, że to cy­tat z książki, ja­kaś za­po­mniana, na­pu­szona wy­tyczna, którą na­pi­sano, by po­móc eu­ro­pej­skim miesz­kań­com ko­lo­nii w pro­wa­dze­niu ta­kich czy in­nych plan­ta­cji. Nie przy­po­mina so­bie, żeby kie­dy­kol­wiek czy­tał coś po­dob­nego, to jed­nak o ni­czym nie świad­czy. W reszt­kach jego mó­zgu kryje się mnó­stwo luk, tam gdzie nie­gdyś była pa­mięć. Plan­ta­cje kau­czuku, plan­ta­cje kawy, plan­ta­cje juty. (Czym była juta?) Ka­zano im no­sić hełmy tro­pi­kalne, prze­bie­rać się na ko­la­cję, nie gwał­cić tu­byl­ców. Nie bra­tać się z miej­sco­wymi ko­bie­tami. Czy też, uj­mu­jąc to ina­czej...

Za­kład, że się bra­tali. Dzie­więć razy na dzie­sięć.

– W świe­tle ła­go­dzą­cych – mówi.

Przy­ła­puje się na tym, że stoi z otwar­tymi ustami i pró­buje so­bie przy­po­mnieć resztę zda­nia. Siada na ziemi i gry­zie mango.

Szczątki

Po bia­łej plaży, peł­nej sprosz­ko­wa­nego ko­ralu i po­ła­ma­nych ko­ści, wę­druje grupa dzieci. Pew­nie pły­wały, na­dal są mo­kre i lśniące. Po­winny bar­dziej uwa­żać – kto wie, od czego się roi na la­gu­nie? Są jed­nak nie­ostrożne, w prze­ci­wień­stwie do Yeti, który nie za­nu­rzy w wo­dzie palca na­wet nocą, gdy słońce nie może go do­paść. Po­prawka: zwłasz­cza nocą.

Przy­gląda im się z za­zdro­ścią, a może to tę­sk­nota? Nie­moż­liwe, w dzie­ciń­stwie ni­gdy nie pły­wał w mo­rzu, ni­gdy nie bie­gał nago po plaży. Dzieci ba­daw­czo lu­strują oko­licę, pod­no­szą ja­kieś szczątki; po krót­kiej de­ba­cie biorą jedne przed­mioty, ci­skają precz inne; ich skarby lą­dują w po­dar­tym worku. Prę­dzej czy póź­niej – bez pu­dła – od­najdą go tam, gdzie sie­dzi opa­tu­lony w stę­chłe prze­ście­ra­dło, obej­mu­jąc łydki i ssąc mango, w cie­niu drzewa ze względu na nie­mi­ło­sierne słońce. Dla dzieci – gru­bo­skór­nych, od­por­nych na pro­mie­nie ul­tra­fio­le­towe – Yeti jest stwo­rze­niem ciem­no­ści, mroku.

Już idą.

– Yeti, o Yeti – in­to­nują.

Ni­gdy nie pod­cho­dzą zbyt bli­sko. Czy to z sza­cunku, czy też dla­tego, że śmier­dzi?

(Fak­tycz­nie śmier­dzi, do­brze o tym wie. Jest obrzy­dliwy, za­la­tuje, cuch­nie jak mors – tłusz­czem, solą, rybą – nie, żeby kie­dy­kol­wiek wą­chał ta­kie stwo­rze­nie. Wi­dział jed­nak zdję­cia).

Otwie­ra­jąc wo­rek, dzieci py­tają chó­rem:

– O Yeti, co zna­leź­li­śmy?

Pod­no­szą przed­mioty, wy­cią­gają przed sie­bie, jakby ofe­ro­wały je na sprze­daż: koł­pak, kla­wisz pia­nina, ka­wa­łek bla­do­zie­lo­nej bu­telki po na­poju ga­zo­wa­nym, wy­po­le­ro­wany przez ocean. Pla­sti­kowy po­jem­nik po ta­blet­kach Bło­go­Plus, ku­be­łek po kur­cza­ki­ści, też pu­sty. Myszka kom­pu­te­rowa, albo ra­czej jej resztki, z dłu­gim dru­cia­nym ogon­kiem.

Yeti ma ochotę wy­buch­nąć pła­czem. Co może im po­wie­dzieć? Nie zdoła wy­ja­śnić, czym są, lub ra­czej były, te ta­jem­ni­cze przed­mioty. Dzieci jed­nak na pewno od­ga­dły, co po­wie, gdyż za­wsze po­wta­rza to samo.

– To przed­mioty z daw­nych cza­sów. – Stara się mó­wić ła­god­nie, lecz z dy­stan­sem. Krzy­żówka pe­da­goga, pro­roka i życz­li­wego wu­jaszka. Ta­kiego tonu po­wi­nien uży­wać.

– Zra­nią nas? – Dzieci cza­sem znaj­dują puszki z ole­jem sil­ni­ko­wym, żrące roz­pusz­czal­niki, pla­sti­kowe bu­telki po wy­bie­la­czach. Mi­ni­pu­łapki z prze­szło­ści. Uwa­żają go za spe­cja­li­stę od po­ten­cjal­nych wy­pad­ków: go­rą­cych pły­nów, szko­dli­wych opa­rów, tru­ją­cego pyłu. Dziw­nych bó­lów.

– Te nie – mówi. – Te są bez­pieczne.

W tym mo­men­cie tracą za­in­te­re­so­wa­nie, wo­rek dynda. Nie od­cho­dzą jed­nak, stoją, ga­pią się. Prze­szu­ki­wa­nie plaży to tylko pre­tekst. Przede wszyst­kim chcą po­pa­trzeć na niego, bo tak bar­dzo różni się od nich. Czę­sto pro­szą, żeby zdjął oku­lary i znowu je za­ło­żył. Pra­gną zo­ba­czyć, czy na­prawdę ma dwoje oczu, czy też troje.

– Yeti, o Yeti – śpie­wają bar­dziej do sie­bie niż do niego.

Dla nich jego imię to tylko dwie sy­laby. Nie wie­dzą, co to jest Yeti, ni­gdy nie wi­działy śniegu.

Jedna z za­sad Der­ka­cza gło­siła, że nie wolno wy­brać imie­nia, je­śli nie ist­nieje jego od­po­wied­nik – choćby wy­pchany, choćby szkie­let. Żad­nych jed­no­roż­ców, żad­nych gry­fów, żad­nych man­ty­kor ani ba­zy­lisz­ków. Te za­sady nie mają już jed­nak za­sto­so­wa­nia i Yeti z gorz­kim za­do­wo­le­niem przy­jął swoje imię. Yeti, Czło­wiek Śniegu – nie wia­domo, czy praw­dziwy, ma­ja­czący gdzieś na obrze­żach śnie­życy, mał­po­kształtny czło­wiek albo człe­ko­kształtna małpa, ta­jem­ni­czy, nie­uchwytny, znany je­dy­nie z plo­tek i od­bi­tych przo­dem do tyłu śla­dów stóp. Po­dobno gór­skie ple­miona tro­piły go i za­bi­jały, gdy tylko nada­rzyła się taka oka­zja. Krą­żyły plotki, że po ugo­to­wa­niu i upie­cze­niu po­da­wano go na wy­staw­nych ucztach; było to tym bar­dziej pod­nie­ca­jące, jak przy­pusz­cza Yeti, że ba­lan­so­wało na kra­wę­dzi ka­ni­ba­li­zmu.

Dla swo­ich obec­nych ce­lów skró­cił imię. Te­raz jest tylko Yeti. Za­trzy­mał Czło­wieka Śniegu dla sie­bie, swoją wła­sną ta­jemną wło­sien­nicę.

Po chwi­lo­wym wa­ha­niu dzieci ku­cają w pół­kolu, dziew­częta i chłopcy ra­zem. Kil­koro młod­szych brzdą­ców na­dal prze­żuwa śnia­da­nie, zie­lony sok spływa im po bro­dach. To okropne, jak nie­chlujni stają się wszy­scy, gdy bra­kuje lu­ster. Mimo to te dzieci są nie­zwy­kle atrak­cyjne, każde na­gie, każde do­sko­nałe, każde o in­nym ko­lo­rze skóry – cze­ko­la­do­wym, ró­żo­wym, be­żo­wym, ma­śla­nym, kre­mo­wym, mio­do­wym – i każde z zie­lo­nymi oczyma. Es­te­tyka Der­ka­cza.

Wpa­trują się py­ta­jąco w Yeti. Pew­nie mają na­dzieję, że do nich prze­mówi, ale dzi­siaj nie jest w na­stroju. W naj­lep­szym wy­padku po­zwoli im z bli­ska obej­rzeć swoje oku­lary albo błysz­czący ze­psuty ze­ga­rek, albo czapkę ba­se­bal­lową. Po­doba im się czapka, lecz nie ro­zu­mieją jej prze­zna­cze­nia – zdej­mo­wane włosy to prze­cież nie włosy – a jesz­cze nie wy­my­ślił sto­sow­nej opo­wiastki.

Przez chwilę mil­czą, ga­pią się, za­sta­na­wiają. W końcu naj­star­sze za­czyna.

– O Yeti, po­wiedz nam, co za mech ro­śnie na two­jej twa­rzy?

Inne dzieci in­to­nują:

– Pro­simy, po­wiedz, pro­simy, po­wiedz! – Bez trą­ca­nia się łok­ciami, bez chi­cho­tów. Py­ta­nie jest po­ważne.

– Pióra – mówi.

Za­dają to py­ta­nie co naj­mniej raz w ty­go­dniu. Za­wsze udziela tej sa­mej od­po­wie­dzi. Na­wet w tak krót­kim cza­sie – ile, dwa mie­siące, trzy? stra­cił ra­chubę – zdo­łali zgro­ma­dzić zbiór le­gend czy też przy­pusz­czeń na jego te­mat: „Yeti był kie­dyś pta­kiem, ale za­po­mniał, jak się lata, i reszta jego piór wy­pa­dła, więc mu zimno i po­trze­buje dru­giej skóry, dla­tego musi się owi­jać. Nie: jest mu zimno, bo jada ryby, a ryby są zimne. Nie: owija się, bo bra­kuje mu jego mę­skiej rze­czy, nie chce, że­by­śmy to zo­ba­czyli. Dla­tego nie pływa. Yeti ma zmarszczki, bo kie­dyś miesz­kał pod wodą i po­marsz­czyła mu się skóra. Yeti jest smutny, bo jego ro­dacy wy­gnali go z mo­rza i zo­stał cał­kiem sam”.

– Ja też chcę mieć skrzy­dła – mówi naj­młod­sze dziecko.

Próżna na­dzieja: lu­dziom, Dzie­ciom Der­ka­cza, nie ro­sną już brody. Sam Der­kacz uwa­żał brody za ir­ra­cjo­nalne; iry­to­wało go też go­le­nie, usu­nął więc taką ko­niecz­ność. Cho­ciaż nie u Yeti, rzecz ja­sna: dla niego już za późno.

Te­raz wszy­scy mó­wią jed­no­cze­śnie.

– Yeti, o Yeti, my też mo­żemy mieć pióra?

– Nie – od­po­wiada.

– Dla­czego nie, dla­czego nie? – śpiewa dwoje naj­mniej­szych.

– Chwi­leczkę, spy­tam Der­ka­cza. – Wy­ciąga ze­ga­rek ku niebu, ob­raca go na prze­gu­bie, a na­stęp­nie przy­kłada ucho do tar­czy, jakby na­słu­chi­wał. Za­fa­scy­no­wane śle­dzą każdy jego ruch. – Nie. Der­kacz się nie zga­dza. Nie bę­dzie skrzy­deł. Wy­no­cha, szczyle.

– Szczyle? Szczyle? – Spo­glą­dają na sie­bie, a po­tem na niego. Po­peł­nił błąd, po­wie­dział coś, czego nie da się wy­tłu­ma­czyć. Nie uwa­żają szcza­nia za nic zdroż­nego. – Co to zna­czy szczyle?

– Odejdź­cie!

Ma­cha na nie prze­ście­ra­dłem, więc się roz­pra­szają, bie­gną po plaży. Na­dal nie wie­dzą, czy się go bać i do ja­kiego stop­nia. Nic nie wia­domo o tym, żeby skrzyw­dził dziecko, ale nie do końca go ro­zu­mieją. Trudno prze­wi­dzieć, jak się za­chowa.

Głos

– Te­raz je­stem cał­kiem sam – mówi gło­śno. – Sam po­zo­sta­łem, sam, sam je­den na wiel­kim wód roz­łogu![1] – Na­stępny frag­ment z pło­ną­cego al­bumu z wy­cin­kami w jego gło­wie.

Po­prawka: sam je­den na brzegu.

Bar­dzo chciałby usły­szeć ludzki głos, praw­dziwy ludzki głos, jak jego wła­sny. Cza­sem śmieje się jak hiena i ry­czy jak lew – jak swoje wy­obra­że­nie hieny, jak swoje wy­obra­że­nie lwa. W dzie­ciń­stwie oglą­dał stare DVD z ta­kimi stwo­rze­niami: filmy przy­rod­ni­cze pre­zen­tu­jące ko­pu­la­cję, war­cze­nie i wnętrz­no­ści, i matki li­żące młode. Dla­czego tak go to krze­piło?

Albo chrząka i pisz­czy jak świ­nion, albo wyje jak wil­kies. Auuu! Auuu! Cza­sem o zmroku biega po pia­sku, ci­ska ka­mie­niami w ocean i wrzesz­czy: „Kurwa, kurwa, kurwa, kurwa!”. Po tym czuje się le­piej.

Wstaje i wy­ciąga ręce, żeby je roz­pro­sto­wać, prze­ście­ra­dło opada. Z nie­sma­kiem spo­gląda na swoje ciało: brudną po­ką­saną przez owady skórę, po­pie­late kępki wło­sów, zgru­białe żółte pa­znok­cie u stóp. Goły jak w dniu na­ro­dzin, cho­ciaż aku­rat tego nie pa­mięta. Tyle waż­nych spraw roz­grywa się za ple­cami lu­dzi, gdy nie mogą ich ob­ser­wo­wać: na przy­kład na­ro­dziny i śmierć. I chwi­lowe za­po­mnie­nie w sek­sie.

– Na­wet o tym nie myśl – mówi do sie­bie. Seks jest jak drink, nie na­leży o nim roz­my­ślać za dnia.

Kie­dyś o sie­bie dbał – bie­gał, ćwi­czył na si­łowni. Te­raz wi­dzi wła­sne że­bra – nik­nie w oczach. Za mało zwie­rzę­cego białka. W jego uchu roz­lega się piesz­czo­tliwy głos: „Ładne po­śladki!”. To nie Oryks, tylko ja­kaś inna ko­bieta. Oryks nie jest już zbyt roz­mowna.

– Po­wiedz coś – błaga ją. Ona sły­szy, Yeti musi w to wie­rzyć, ale zbywa go mil­cze­niem. – Co mam zro­bić? – pyta ją. – Wiesz, że...

„Och, ładne mu­skuły”, prze­rywa mu szept. „Skar­bie, po­łóż się”. Kto to? Ja­kaś dziwka, którą kie­dyś ku­pił. Po­prawka: spe­cja­listka od usług sek­su­al­nych. Akro­batka, ko­bieta guma, z ce­ki­nami przy­le­pio­nymi do skóry ni­czym łu­ski ryby. Yeti nie­na­wi­dzi tego echa. Dawni święci je sły­szeli, zwa­rio­wani za­wszeni pu­stel­nicy w ja­ski­niach i na pu­styni. Wkrótce za­cznie wi­dy­wać ku­szące de­mony o czer­wo­nych sut­kach i mi­go­czą­cych ró­żo­wych ję­zy­kach, będą ła­sić się do niego i ob­li­zy­wać wargi. Z mo­rza, zza wa­lą­cych się wież, wy­ło­nią się sy­reny, a on usły­szy ich piękny śpiew, po­pły­nie ku nim i zje­dzą go re­kiny. Stwo­rze­nia o gło­wach i pier­siach ko­biet oraz szpo­nach or­łów za­ata­kują go z po­wie­trza, on roz­łoży ra­miona i to bę­dzie ko­niec. Mó­zgo­spiek.

Albo, co gor­sza, ja­kaś dziew­czyna, którą zna lub znał, przyj­dzie do niego spo­śród drzew, ucie­szona jego wi­do­kiem, ale okaże się tylko ułudą. Z ra­do­ścią po­wi­tałby choćby i to, bra­kuje mu to­wa­rzy­stwa.

Osło­nię­tym szkłem okiem uważ­nie wpa­truje się w ho­ry­zont – nic. Mo­rze ma barwę roz­grza­nego me­talu, niebo – wy­pło­wia­łego błę­kitu, poza dziurą wy­pa­loną przez słońce. Wszystko jest ta­kie pu­ste. Woda, pia­sek, niebo, drzewa, frag­menty prze­szło­ści. Nikt go nie sły­szy.

– Der­kacz! – wrzesz­czy. – Dupku! Gów­niany móżdżku!

Na­słu­chuje. Słona woda znowu spływa mu po twa­rzy. To za­wsze nad­cho­dzi znie­nacka, Yeti nie po­trafi tego po­wstrzy­mać. Od­dy­cha z tru­dem, jakby ol­brzy­mia ręka za­ci­skała się na jego klatce pier­sio­wej – ucisk, ulga, ucisk. Bez­sen­sowna pa­nika.

– To przez cie­bie! – krzy­czy do oce­anu.

Brak od­po­wie­dzi, nic dziw­nego. Tylko fale, słabo, sła­biutko. Trze pię­ścią twarz, po­ciera brud i łzy, i smarki, i zmierz­wione wąsy, i lepki sok z mango.

– Yeti, Yeti – mówi. – Weź się w garść.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

Przy­pisy

[1] Sa­muel Tay­lor Co­le­ridge, Pieśń o sta­rym że­gla­rzu, w: Po­ezje wy­brane, przeł. Zyg­munt Ku­biak, PIW, War­szawa 1987. (Przy­pisy po­cho­dzą od tłu­maczki).
Ty­tuł ory­gi­nałuORYX AND CRAKE
Tłu­ma­cze­nieMał­go­rzata He­sko-Ko­ło­dziń­ska
Pro­jekt okładkiUla Pą­gow­ska
Re­dak­tor pro­wa­dzącaDo­rota Ja­błoń­ska
Ko­rektaJa­dwiga Pil­ler
Co­py­ri­ght © 2003 by O.W. Toad, Ltd. Co­py­ri­ght © for the Po­lish trans­la­tion by Mał­go­rzata He­sko-Ko­ło­dziń­ska, 2024 Co­py­ri­ght © by Wielka Li­tera Sp. z o.o., War­szawa 2024
ISBN 978-83-8360-026-0
Wielka Li­tera Sp. z o.o. ul. Wiert­ni­cza 36 02-952 War­szawa
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.