Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Najnowsze teksty autorki Opowieści Podręcznej
Palące pytania to zbiór esejów, wykładów i szkiców, które Margaret Atwood tworzyła w latach 2004–2021 – rezultat niemal dwóch dekad myślenia i czujnego mapowania zmieniającej się rzeczywistości. Teksty były pisane w chwilach przełomu: niedługo po zamachu na World Trade Center, w czasach rewolucji #metoo oraz afer obyczajowych, politycznych i seksualnych, jakie wstrząsnęły Stanami Zjednoczonymi i Europą. Ostatnie teksty powstawały, gdy pandemia niespodziewanie zatrzymała w biegu cały świat. To zawieszenie i wielka niewiadoma skłania Margaret Atwood do zadania nurtującego wszystkich pytania: jak świat i my będziemy wyglądali później?
W Palących pytaniach Atwood nie unika tematów, które stały się znakiem rozpoznawczym jej publicystyki. Zdradza tajniki pisarskiego rzemiosła, dzieli się wiedzą z początkującymi pisarzami oraz rozmyśla o literaturze: jakie powinno być jej miejsce w świecie i dlaczego tak ważne jest, by nie bać się nowych odczytań zarówno klasyków, jak i pisarzy współczesnych. Dlatego snuje refleksje na temat Szekspira, Dickensa i Kafki. Szczególnie świeże i ciekawe jest jej spojrzenie na twórczość Ryszarda Kapuścińskiego, ale zastanawia się także nad literackimi drogami Alice Munro, Ursuli K. Le Guin, Raya Bradbury’ego, W.G. Sebalda czy Doris Lessing.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 729
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Dla Graeme’aI dla mojej rodziny
Przedmowa
Palące pytania to mój trzeci zbiór esejów i innych tekstów okolicznościowych. Pierwszy nosił tytuł Second Words i obejmował okres od roku 1960, w którym zaczęłam publikować recenzje książek, do 1982. Drugi – Ruchome cele[1] – zawierał materiały od roku 1983 do połowy 2004. Palące pytania obejmują okres od drugiego półrocza 2004 do pierwszego 2021. Czyli na poszczególne tomy przypada z grubsza po dwadzieścia lat.
Każdy z tych okresów był na swój sposób burzliwy. Teksty okolicznościowe pisuje się pod wpływem szczególnych okoliczności, są więc ściśle związane z własnym czasem i miejscem – a przynajmniej moje mają to do siebie. Zależą też od tego, w jakim wieku je pisałam, i od mojej ówczesnej sytuacji. (Czy miałam wtedy stałą pracę? Byłam studentką? Potrzebowałam pieniędzy? A może byłam już znaną pisarką i folgowałam swoim zainteresowaniom? Czy też pisałam za darmo w odpowiedzi na czyjeś wołanie o pomoc?)
W 1960 roku byłam studentką singielką, wciąż jeszcze przed debiutem książkowym i z niezbyt bogatą garderobą. W 2021 byłam już dość znaną osiemdziesięciojednoletnią pisarką, babcią i wdową, ale garderobę nadal miałam niezbyt bogatą, bo nieudane eksperymenty nauczyły mnie, że noszenie pewnych strojów powinnam sobie darować.
Oczywiście przez ten czas się zmieniłam – mam włosy innego koloru niż dawniej – ale świat przecież także się zmienił. Ostatnie sześćdziesiąt parę lat przypominało kolejkę górską w wesołym miasteczku: wiele było wstrząsów i przewrotów, zgiełku i przeciwności. W 1960 roku minęło zaledwie piętnaście lat od zakończenia drugiej wojny światowej. Naszemu pokoleniu wydawała się ona bardzo bliska – bo ją przeżyliśmy, w naszych rodzinach byli weterani i ofiary, a niektórzy nasi nauczyciele z liceum na niej walczyli – a zarazem bardzo daleka. Między rokiem 1950 a 1960 przewalił się maccartyzm, pokazując nam, jak krucha może być demokracja, ale wypłynął też Elvis, który postawił na głowie piosenkę i taniec. Radykalnie zmieniły się także stroje: te z lat czterdziestych były utrzymane w poważnych kolorach, trwałe, wojskowego kroju i kanciaste, zanim nadeszły lata pięćdziesiąte: pieniste, bez ramiączek, bufiaste, pastelowe i całe w kwiatach. Wychwalano kobiecość. Co się tyczy samochodów, to ciemne zamknięte nadwozia sedanów z lat wojennych ustąpiły miejsca kabrioletom w krzykliwych barwach, z chromowanym wykończeniem. Niektórzy mieli radia tranzystorowe. Kina samochodowe wyrosły jak spod ziemi. Pojawiły się plastiki.
A potem, w latach sześćdziesiątych, zaszła kolejna zmiana. W środowisku poważnej młodzieży formalne tańce ustąpiły miejsca piosenkom folkowym. Artyści z kameralnych kółek, które spotykały się wtedy w kawiarniach w Toronto, skłaniający się raczej ku francuskiemu egzystencjalizmowi niż ku bitnikom, hołdowali modzie na czarne swetry z golfem i tegoż koloru kredkę do oczu.
Ale wczesne lata sześćdziesiąte były w gruncie rzeczy dalszym ciągiem lat pięćdziesiątych. Trwała zimna wojna. Kennedy’ego jeszcze nie zamordowano. Nie było powszechnie dostępnej pigułki antykoncepcyjnej. Nie było minispódniczek, chociaż właśnie wyszły z mody szorty. Nie było hipisów. Ani drugiej fali ruchu kobiet. Właśnie w tamtym okresie napisałam swoje pierwsze recenzje książek, pierwszy tomik wierszy i pierwszą powieść, która na szczęście wciąż leży w szufladzie, a także pierwszą, jaka się ukazała, czyli Kobietę do zjedzenia[2]. Zanim ją jednak wydano, w 1969 roku, opisany w niej świat zdążył zniknąć.
Późniejsze lata sześćdziesiąte przyniosły wzburzenie. W Stanach Zjednoczonych zaczęły się wielkie marsze na rzecz praw obywatelskich i protesty przeciwko wojnie wietnamskiej, a do Kanady wlała się wielusettysięczna rzeka amerykańskich uciekinierów przed poborem do wojska. Ja też byłam w wiecznym ruchu: w tamtych latach przez pewien czas robiłam doktorat w Cambridge w Massachusetts, a przez resztę dekady piastowałam pomniejsze stanowiska akademickie w takich miastach jak Montreal czy Edmonton. Przeprowadzałam się szesnaście, jeśli nie siedemnaście razy. W tamtym okresie powstało w Kanadzie sporo nowych wydawnictw, a wiele z nich zajmowało się tym, jak postkolonialny kraj usiłuje zrozumieć siebie. Dzięki współpracy z jednym z nich napisałam mnóstwo esejów – zarówno wtedy, jak i później.
Potem przyszły lata siedemdziesiąte: ferment drugiej fali ruchu kobiet, a gdy ta zbliżała się do końca, nastąpiła wsteczna reakcja i wypalenie; w Kanadzie quebecki separatyzm zajął sam środek sceny politycznej. W tamtym okresie powstało kilka autorytarnych reżimów: w Chile za sprawą Pinocheta, a w Argentynie z winy tamtejszej junty popełniono wiele morderstw i mnóstwo osób zniknęło; w Kambodży reżim Pol Pota dokonał masowych rzezi. Jedne reżimy były prawicowe, inne lewicowe, ale rzucało się w oczy, że żadna ideologia nie ma monopolu na okrutne masakry.
Oprócz recenzowania książek nadal pisałam powieści, opowiadania i wiersze, uważając to za swoją prawdziwą pracę, lecz nie stroniłam od pisania artykułów i wygłaszania wykładów. Sporo z nich dotyczyło tematów, które do dziś zaprzątają mój kurczący się mózg: zagadnień kobiecych, pisania i pisarzy, praw człowieka. Zostałam tymczasem członkinią Amnesty International, która zabiegała o wolność dla więźniów sumienia, a jej główną metodą były kampanie pisania listów.
Od 1972 roku nie miałam już żadnych akademickich posad i pracowałam jako wolny strzelec, toteż przyjmowałam każde płatne zlecenie, jakie mi się trafiało. Mieszkaliśmy na farmie z małym dzieckiem i równie niewielkim budżetem. Nie byliśmy biedni, chociaż jeden z naszych gości po wizycie u nas mówił znajomym, że nie mamy nic oprócz kozy. (W rzeczywistości nie hodowaliśmy kóz, tylko owce). Ale nie tarzaliśmy się w pieniądzach. Uprawialiśmy wiele gatunków warzyw i trzymaliśmy kury oraz innych nieludzkich lokatorów. Prowadzenie tego miniaturowego gospodarstwa pochłaniało czas i przynosiło straty, więc uważałam, że jeśli mogę trochę zarobić na pisaniu zamiast na sprzedawaniu jajek, to tym lepiej.
Lata osiemdziesiąte zaczęły się od naszej przeprowadzki z farmy do Toronto (między innymi ze względu na szkołę dziecka), wyboru Ronalda Reagana na prezydenta Stanów Zjednoczonych i wzrostu wpływów religijnej prawicy. W roku 1981 zaczęłam myśleć o Opowieści Podręcznej[3], chociaż napisanie jej odkładałam aż do 1984 roku, bo pomysł wydawał mi się przeszarżowany. Moja działalność w dziedzinie pisania tekstów okolicznościowych przyspieszyła – trochę dlatego, że mogłam sobie na to pozwolić, bo odkąd dziecko poszło do szkoły, miałam za dnia więcej wolnego czasu, a po trosze dzięki temu, że częściej mnie o takie teksty proszono. Zaglądając do swoich sporadycznie i niestarannie prowadzonych, niezbyt treściwych dzienników, stwierdzam, że jednym z wątków przewodnich jest w nich nieustanne narzekanie na nadmiar zobowiązań. „Trzeba temu położyć kres” – pisałam raz po raz. Ale niektóre moje teksty powstawały w odpowiedzi na prośby o pomoc, więc kres się oddalał.
„Po prostu odmawiaj” – radzono mi i ja sama też tak sobie doradzałam. Ale jeżeli ktoś, kogo proszą o dziesięć tekstów okolicznościowych rocznie, odrzuca dziewięćdziesiąt procent próśb, to ma co roku do napisania jeden taki tekst. Lecz jeśli rok w rok dostaje czterysta zamówień i w dziewięćdziesięciu procentach przypadków odmawia – jakże stanowczo i cnotliwie! – to i tak musi napisać czterdzieści tekstów rocznie. Od kilkudziesięciu lat właśnie tyle wynosi moja roczna średnia. Są pewne granice. Trzeba temu położyć kres.
Wróćmy jednak do chronologii. W 1989 roku wraz z upadkiem muru berlińskiego zakończyła się zimna wojna i runął ustrój sowiecki. To już koniec historii, mówiono nam: kapitalizm wiedzie w przyszłość, chodzenie po sklepach jest niezrównane, człowieka określa wybór stylu życia, a czegóż więcej mogą chcieć kobiety? Nie wspominając już o mniejszościach, określanych w Kanadzie w kręgach polityków i rządowych biurokratów (jak mi donieśli szpiedzy) mianem multietników (czyli ludzi mówiących innymi językami niż francuski i angielski) i visiminów (osób innej rasy niż biała). Otóż wkrótce się okazało, że jedni i drudzy mogą chcieć znacznie więcej; ale w latach dziewięćdziesiątych nie było to tak bardzo widoczne. Pojawiały się wprawdzie pierwsze zwiastuny, słychać było pewne pomruki; gdzieś trwały wojny, dokonywano politycznych przewrotów i dochodziło do konfliktów; jednak nie były to jeszcze wybuchy. Nadal panowało przekonanie, że „tutaj to się nie może stać”.
W roku 2001, po zamachach terrorystycznych na World Trade Center i Pentagon, wszystko się zmieniło. Podważono dawne założenia, to, co dotąd uspokajało, wyleciało oknem, dotychczasowe banalne prawdy przestały być prawdziwe. Rządził strach i podejrzliwość.
I tu zaczynają się Palące pytania.
Skąd ten tytuł? Może stąd, że pytania, w obliczu których postawił nas jak dotąd dwudziesty pierwszy wiek, są więcej niż naglące. Oczywiście każda epoka tak myśli o swoich kryzysach, ale nastrój obecnej jest niewątpliwie inny. Po pierwsze – sprawa planety. Czy świat rzeczywiście się spala? Czy to my podkładamy ogień? Czy zdołamy go ugasić?
A wysoce nierówny podział bogactwa, nie tylko w Ameryce Północnej, lecz także właściwie wszędzie? Czy tak źle wyważony i niestabilny układ ma szansę się utrzymać? Ile jeszcze minie czasu, zanim dziewięćdziesiąt dziewięć procent ludzkości poczuje, że ma dość, i podpali metaforyczną Bastylię?
No a demokracja. Czy jest zagrożona? I co właściwie określamy jej mianem? Czy w ogóle kiedykolwiek istniała, rozumiana jako równouprawnienie wszystkich obywateli? Czy rzeczywiście chcemy wszystkim dać równe prawa? Bez względu na płeć, religię, przynależność etniczną? Czy ustrój zwany demokracją warto chronić lub do niego dążyć? Co nazywamy wolnością? Ile swobody wypowiedzi należy przyznać, komu i na jaki temat? Rewolucja mediów społecznościowych dała niespotykaną dotąd władzę internetowym zbiorowościom, które nazywamy ruchami, jeśli je lubimy, lub tłuszczą, gdy budzą w nas niechęć. To dobrze czy źle? A może to tylko kolejne stadium rozwojowe staroświeckich tłumów w ruchu?
Czy popularny dziś slogan „spalić to wszystko” rzeczywiście nawołuje do spalenia wszystkiego?
Czy to „wszystko” dotyczy na przykład wszystkich słów? A twórcy, jak niektórzy przywykli ich nazywać? A pisarze i pisarstwo? Czy mają oni – a raczej my – być jedynie tubami, roztrąbiającymi tolerowane banały, które ponoć służą społeczeństwu? A może nasza rola polega na czym innym? Jeśli zaś otoczenie jej nie pochwala, to czy nasze książki zostaną spalone? A czemu nie? Przecież już tak robiono. Książka nie ma w sobie nic niezbywalnie świętego.
Oto niektóre z palących pytań, które usłyszałam od różnych osób (a także od samej siebie) przez ostatnie dwadzieścia lat. Na część z nich odpowiem. A może lepiej napisać, że spróbuję odpowiedzieć? „Esej” znaczy wszak właśnie „próba”. Staranie.
Podzieliłam tę książkę na pięć części. Każdą określa jakieś zdarzenie lub punkt zwrotny.
Część pierwsza zaczyna się w roku 2004. Trwała wtedy wojna w Iraku – pokłosie zamachów na World Trade Center i Pentagon. Byłam wówczas w trasie promującej Oryks i Derkacza[4](2003) – pierwszy tom trylogii MaddAddam, osnuty wokół dwojakiego kryzysu: klimatycznego, wraz ze spowodowaną nim zagładą gatunków, oraz pandemii, wywołanej przez eksperymenty w dziedzinie inżynierii genetycznej. W latach 2003–2004 oba te założenia wydawały się abstrakcyjne; dziś już nie tak bardzo. Część pierwsza kończy się w roku 2009, kiedy to świat jeszcze się chwiał po wielkim krachu finansowym z października 2008 – a ja właśnie wydawałam Dług. Rozrachunek z ciemną stroną bogactwa[5]. (Niektórzy przypuszczali, że mam szklaną kulę. Nie miałam).
Część druga obejmuje lata 2010–2013. Prezydentem Stanów Zjednoczonych był wtedy Obama, a świat z wolna wracał do siebie po załamaniu finansowym. Ja byłam głównie zajęta pisaniem MaddAddam[6] – trzeciego tomu trylogii pod tymże tytułem. Po ukazaniu się książki autora często pytają, czemu ją wydał – tak jakby ukradł popielniczkę – i w jednym z poniższych esejów sumiennie postaram się wytłumaczyć ze swojej zbrodni.
Moje życie eseistki toczyło się rozmaicie. Nadal pisałam recenzje, przedmowy i niestety nekrologi. Kryzys klimatyczny stawał się coraz gorętszym tematem, a ja stwierdziłam, że pisuję o nim częściej niż we wcześniejszych latach.
W 2012 roku u mojego partnera Graeme’a Gibsona stwierdzono demencję. „Jakie są rokowania?” – zapytał. „Choroba może się rozwijać wolno albo szybko, jej postępy mogą też się zatrzymać, a właściwie to nie wiemy” – odpowiedziano mu. Podobnie rzecz się miała ze stanem świata. Był to niespokojny, pełen wstrząsów okres, w którym nie zdarzyła się żadna pojedyncza druzgocąca katastrofa. Ludzie się bali, lecz ich lęk był rozlany. Wstrzymywaliśmy oddech. Jakoś popychaliśmy swoje sprawy. Udawaliśmy, że jest normalnie. Ale w powietrzu wyczuwało się już powiewy zmian na gorsze.
W części trzeciej zebrałam eseje z lat 2014–2016. W Stanach Zjednoczonych zaczynała się już wtedy kampania przed wyborami zaplanowanymi na rok 2016. Jednocześnie trwały przygotowania do kręcenia serialu telewizyjnego na podstawie Opowieści Podręcznej (zdjęcia miały się zacząć w sierpniu 2016). Powstawał także miniserial według Grace i Grace[7] – książki o kobiecie z dziewiętnastego wieku, uwięzionej pod zarzutem morderstwa.
Jak widać, mocno mnie zaprzątała kwestia wolności i jej przeciwieństw. Mniej więcej w tamtym okresie zaczęłam pracę nad Testamentami[8] – dalszym ciągiem Opowieści Podręcznej, który miał się ukazać w 2019 roku.
Jeszcze przed końcem 2016 roku duch czasu niewątpliwie się zmienił. Po wyborze Donalda Trumpa na prezydenta Stanów Zjednoczonych wylądowaliśmy obiema nogami w dziwnej krainie postprawdy i mieliśmy w niej żyć aż do roku 2020, choć niektórzy najwidoczniej postanowili nadal w niej mieszkać.
Część czwarta zaczyna się w roku 2017, kiedy to Ameryka obawiała się, że Opowieść Podręcznej może jednak okazać się historią bynajmniej nie zmyśloną. Natychmiast po zaprzysiężeniu prezydenta Trumpa przez cały świat tłumnie przeszły marsze kobiet. W Stanach Zjednoczonych wiele było wtedy załamywania rąk i niepokoju. Co dalej? Jak blisko odebrania kobietom praw się znaleźliśmy? Czy nadciąga zamordyzm? Kiedy w kwietniu telewizja zaczęła nadawać serial Opowieść Podręcznej, trafił on do publiczności, której nie musiał o niczym przekonywać. W tym samym roku nadano miniserial Grace i Grace. Grace i Grace to nasza przeszłość, a Opowieść Podręcznej była hipotetyczną przyszłością.
Po uporczywych hakerskich próbach wykradzenia maszynopisu przez internet (co zresztą było w moim życiu pisarki jednym z dziwaczniejszych epizodów) 10 września 2019 roku ukazały się Testamenty.
W tym samym okresie powstał ruch #MeToo. Jego skutki oceniam w sumie pozytywnie, bo to dzięki niemu stało się jasne, że zachowania w stylu Harveya Weinsteina nikomu już nie ujdą na sucho. Dobre i złe strony demaskacji dokonywanych w mediach społecznościowych pozostają jednak dyskusyjne, a „wojny kulturowe” nadal trwają. Na ich tle pisałam o potrzebie prawdy, sprawdzania faktów i oddawania sprawiedliwości, tak jak pisali też kronikarze spraw Weinsteina, Cosby’ego i wielu innych.
Tamte trzy lata były trudne dla Graeme’a i dla mnie. W latach 2017 i 2018 jego stan się pogarszał, a w pierwszej połowie 2019 roku nabrało to tempa. Wiedzieliśmy, że zostało nam niewiele wspólnego czasu – nie lata, lecz zaledwie miesiące. Graeme chciał odejść, zanim przestanie być sobą, i to życzenie się spełniło. Półtora dnia po promocji Testamentów, która odbyła się w londyńskim National Theatre, dostał rozległego wylewu krwi do mózgu, zapadł w śpiączkę i po pięciu dniach umarł.
Niektórzy mogli się zdziwić, że po jego śmierci nie przerwałam trasy promocyjnej Testamentów. Gdybyś jednak miał do wyboru pokoje hotelowe, wydarzenia i ludzi albo opustoszały dom i niezajęty fotel, to co byś wybrał, drogi czytelniku? Oczywiście spotkanie z opustoszałym domem i niezajętym fotelem tylko trochę się odwlekło. Znalazły się na mojej drodze później, bo taka jest kolej rzeczy.
Część piąta zaczyna się w roku 2020. W Stanach Zjednoczonych był to rok wyborów – przedziwny, a tym dziwniejszy z powodu COVID-19, który na dobre uderzył w marcu.
Poproszono mnie o napisanie paru tekstów na związane z tym tematy: co robię po całych dniach i co nas czeka?
Moją uwagę zaprzątały totalitaryzmy. Niepokoił mnie ogólnoświatowy przechył w tym kierunku, podobnie jak rozmaite autorytarne posunięcia w Stanach Zjednoczonych. Czyżbyśmy znowu byli świadkami upadku demokracji?
Jesienią 2020 roku ukazał się zbiór moich wierszy pod tytułem Dearly. Przytaczam tu jeden z tekstów, które o nim napisałam. Wiele myślałam o Graemie; miło było pisać przedmowy do jego Bedside Book of Birds i dwóch ostatnich powieści, akurat wtedy wznawianych.
Kończę Palące pytania tekstami o dwojgu najważniejszych obrońcach przyrody – Rachel Carson i Barrym Lopezie – których działalność będzie według mnie zyskiwać na znaczeniu, w miarę jak przyszłość nas, mieszkańców Ziemi, będzie stawała się coraz bardziej niepewna. Spadkobiercami Carson i Lopeza oraz wielu innych prekursorów, którzy ostrzegali nas o narastaniu kryzysu klimatycznego, są młode pokolenia postmilenialsów, a ich najsławniejszym głosem jest Greta Thunberg. Gdy w połowie dwudziestego wieku ukazała się pierwsza książka Rachel Carson, wygodnie było zaprzeczać, robić uniki i grać na zwłokę, ale dłużej tak się nie da. Przynajmniej jeśli chcemy jako gatunek nadal żyć na tej planecie.
Postmilenialsi niebawem dorosną do stanowisk zapewniających władzę. Oby użyli jej mądrze. I wkrótce.
Część I
2004–2009.
CO BĘDZIE DALEJ?
Naukowe romansowanie
(2004)
Czuję się ogromnie zaszczycona, że poproszono mnie o wygłoszenie Wykładu Kestertona tutaj, w Carleton School of Journalism and Communication.
Zauważyłam, że jestem czwarta w tym cyklu, a poprzedza mnie trzech bardzo wybitnych mężczyzn. Nigdy nie ufałam liczbie cztery, lubię za to trójkę. Podzieliłam więc tę podejrzaną czwórkę na dwa zbiory: jeden zawiera trzy elementy i jest zbiorem nawiedzonych szczęściarzy, obejmującym osoby płci męskiej, lecz wykluczającym mnie; natomiast zbiór drugi ma tylko jeden element i obejmuje osoby rodzaju żeńskiego, takie jak, nawiasem mówiąc, moja własna. Jestem zatem pierwszą przedstawicielką zbioru, któremu – ufam – przybędzie niebawem wiele nowych elementów.
Ale dość już na dzisiejszy wieczór tego feminizmu, który, jak widać, sprytnie wplotłam we wstępne wygłupy, żeby państwa nim nie przestraszyć. Nigdy nie rozumiałam, dlaczego ludzie miewają przy mnie poczucie zagrożenia. Jestem przecież, po pierwsze, dość niskiego wzrostu, a jaki niski człowiek prócz Napoleona komukolwiek zagrażał? Po drugie zaś, jestem ikoną, jak państwu niewątpliwie powiedziano, a kto się nią stanie, ten już właściwie nie żyje i musi tylko sterczeć bez ruchu w parkach, zamieniając się w brąz, podczas gdy gołębie i inne ptaki siadają mu na ramionach i defekują na głowę. Po trzecie, astrologicznie rzecz biorąc, jestem Skorpionem, jednym z najdobrotliwszych i najłagodniejszych znaków zodiaku. My, Skorpiony, lubimy wieść spokojny żywot w mrocznym zaciszu czubków butów, nikomu nie sprawiając kłopotu, dopóki ktoś nie spróbuje wtargnąć w nasz zakątek agresywnie wielką stopą o żółtych paznokciach. Taka właśnie jestem: nikomu nie wadzę, chyba że ktoś mnie nadepnie, a wtedy nie odpowiadam za skutki.
Tytuł mojej dzisiejszej pogadanki brzmi Naukowe romansowanie. Oficjalnym tematem ma być fantastyka naukowa. W podtekście czai się zapewne pytanie „Po co komu w ogóle proza?” czy coś w tym guście. Głębszy podtekst zawiera się w kilku akapitach o dwóch romansach naukowych mojego autorstwa. A podszewką głębszego podtekstu może się okazać kwestia „Czym jest człowiek?”. Ten wykład przypomina zatem okrągłe cukierki, którymi za dwa centy mogliśmy dawniej psuć sobie zęby: z wierzchu cukrowa polewa, pod nią kolejne warstwy w rozmaitych kolorach i wreszcie w samym środku dziwne zagadkowe ziarno.
Najpierw rozprawię się z osobliwą odmianą prozy, często określaną mianem science fiction lub fantastyki naukowej, chociaż ta etykietka łączy w sobie dwa terminy, które na zdrowy rozum wzajemnie się wykluczają, ponieważ science – od scientia, czyli „wiedza” – powinna się zajmować dowiedzionymi faktami, podczas gdy fiction – słowo, którego źródłosłów znaczy „lepić” (tak jak z gliny) – oznacza pozór lub zmyślenie. Częsty jest pogląd, jakoby dwa człony wyrażenia „fantastyka naukowa” wzajemnie się niwelowały. Książkę ocenia się zatem jako coś, co w zamyśle autora miało być stwierdzeniem obiektywnej prawdy, a element fantastyczny (fabuła, fikcja) sprawia, że lektura nie przynosi żadnej korzyści czytelnikowi pragnącemu głęboko wniknąć na przykład w zagadnienia nanotechnologii. Inni znów traktują książkę tak, jak W.C. Fields traktował golfa, kiedy definiował go jako dobry, lecz niepotrzebnie popsuty spacer, czyli widzą w niej strukturę fabularną przytłoczoną nadmiarem ezoterycznie ekscentrycznego materiału, chociaż powinna się ograniczyć do opisu stosunków towarzyskich i seksualnych między Bobem i Carol oraz Tedem i Alice.
Juliusz Verne, pradziadek fantastyki naukowej w linii męskiej i autor takich dzieł, jak Dwa tysiące mil podmorskiej żeglugi, ze zgrozą śledził wybryki H.G. Wellsa, który w przeciwieństwie do niego nie poprzestawał na opisywaniu maszyn mieszczących się w granicach ludzkich możliwości technicznych, czyli na przykład łodzi podwodnych, lecz tworzył inne – chociażby wehikuł czasu – z oczywistych względów nieprawdopodobne. Il invente! – zawołał ponoć kiedyś z głęboką dezaprobatą Verne.
I tutaj (ryzykując, że nabawię się guzków śpiewaczych, których dostaje się od wygłaszania zbyt długich wykładów) dochodzimy do pewnego osobliwego skrzyżowania dróg – miejsca, gdzie nauka spotyka się z fantastyką. Skąd wzięła się taka proza, dlaczego ludzie ją piszą i czytają, no i jaki z niej w ogóle pożytek?
Zanim ukuto określenie science fiction, w Ameryce lat trzydziestych, w złotym okresie potworów o wyłupiastych ślepiach i dziewcząt w zwiewnych ciuszkach, książki w stylu Wojny światów H.G. Wellsa nazywano „naukowymi romansami”. W obu terminach – scientific romance i science fiction – człon naukopochodny gra rolę przydawki. Rzeczownikami są romance i fiction, a ten ostatni ma bardzo szerokie pole znaczeniowe.
Wszelkie większe okazy prozy literackiej przywykliśmy nazywać „powieściami” i oceniać je według kryteriów stworzonych z myślą o recenzowaniu konkretnego typu takiej długiej prozy, a mianowicie powieści o jednostkach osadzonych w realistycznie opisanym środowisku społecznym, której prekursorem był Daniel Defoe (choć próbował ją przedstawić jako publicystykę), a także Samuel Richardson, Fanny Burney i Jane Austen w osiemnastym i na początku dziewiętnastego wieku, zanim w połowie oraz pod koniec dziewiętnastego stulecia rozwinęli ją George Eliot, Charles Dickens, Flaubert, Tołstoj i wielu innych.
Tego rodzaju proza uchodzi za niezrównaną, jeśli występujące w niej postacie są trójwymiarowe, a nie płaskie, te pierwsze uważa się bowiem za psychologicznie głębsze. Wszystko, co nie pasuje do tego wzorca, zepchnięto do mniej poważnej kategorii tak zwanej literatury gatunkowej i w niej to tkwić odtąd musi szpiegowski dreszczowiec, a także powieść kryminalna i przygodowa, opowieści niesamowite i science fiction; choćby nie wiedzieć jak znakomicie je napisano, siedzą w swoich pokojach, odesłane tam, rzec by można, za karę, że ośmieliły się sprawiać czytelnikowi przyjemność w sposób rzekomo lekki. Ich autorzy zmyślają, my zaś wszyscy zdajemy sobie z tego sprawę, przynajmniej do pewnego momentu, a skoro tak, to te książki nie opowiadają o Prawdziwym Życiu, w którym nie powinno być miejsca na zbiegi okoliczności, dziwaczność, szybką akcję i przygody (oczywiście nie dotyczy to literatury wojennej), są zatem nierzetelne.
Powieść właściwa zawsze rościła sobie pretensje do głoszenia pewnego rodzaju prawdy – o naturze ludzkiej, o tym, jak naprawdę zachowują się ludzie ubrani od stóp do głów (z wyjątkiem scen sypialnianych), czyli w sytuacjach społecznych podlegających obserwacji. Uważa się, że „literatura gatunkowa” ma wobec nas inne zamiary. Zamiast po prostu wciskać nam nosy w codzienną mierzwę, stworzoną przez codzienny mozół, chce dostarczać rozrywki, ta zaś jest zła i ucieczkowa. Nieszczęściem dla powieściopisarzy szerokie rzesze czytelników dosyć lubią rozrywkę. W arcydziele George’a Gissinga New Grub Street występuje biedujący pisarz, który popełnia samobójstwo po klapie swojej realistycznej powieści obyczajowej, zatytułowanej Mr. Bailey, Grocer. New Grub Street ukazała się w okresie najbardziej obłędnego powodzenia takich przygodowo-romansowych nowinek jak She Ridera Haggarda czy romanse naukowe H.G. Wellsa, więc powieść Mr. Bailey, Grocer (gdyby rzeczywiście istniała) miałaby wtedy mocno pod górkę. Jeżeli się państwu wydaje, że w dzisiejszych czasach coś takiego nie mogłoby się zdarzyć, proszę rzucić okiem na wyniki sprzedaży Życia Pi – czysto przygodowego romansu – oraz Kodu Leonarda da Vinci i wielotomowych wampiram Anne Rice.
Tłem realistycznej powieści właściwej jest Śródziemie, środkiem Śródziemia jest klasa średnia, a bohater i bohaterka zazwyczaj mieszczą się w zalecanej normie i jedynie w wersjach tragicznych (na przykład u Thomasa Hardy’ego) z niej wypadają, lecz nie ich to wina, tylko przeciwności Losu oraz kłód, które rzuca im pod nogi społeczeństwo. Jak mawiają autorzy wewnętrznych recenzji wydawniczych: „lubimy tych ludzi”. Zdarzają się oczywiście groteskowe wariacje na temat zalecanych norm, ale pojawiają się one nie jako niegodziwe gadające małże, wilkołaki czy kosmici, lecz jako ludzie o ułomnych osobowościach lub dziwnych nosach. Idee dotyczące nowych, niesprawdzonych dotąd form organizacji społecznej przedstawia się w rozmowach między postaciami, w dziennikach bądź mrzonkach, zamiast je dramatyzować tak jak w utopiach lub dystopiach. Głównych bohaterów osadza się w przestrzeni społecznej, przydając im rodziców i krewnych, choć w chwili zawiązania akcji mogą oni być mocno niezadowalający albo i nieżywi. Owe główne postacie nie zjawiają się ni stąd, ni zowąd jako osoby w pełni dorosłe, lecz wyposażone są w przeszłość, we własną historię. Ten rodzaj prozy zajmuje się świadomie przeżywaną jawą, a jeśli ktoś w takiej książce ma się zmienić w stawonoga, może mu się to przydarzyć wyłącznie w koszmarnym śnie.
Ale proza literacka to niekoniecznie powieść rozumiana jako utwór ściśle realistyczny. Utwór prozatorski może zawierać fikcję, nie będąc powieścią. Wędrówka Pielgrzyma Johna Bunyana jest poematem prozą i opowiada fikcyjną historię, lecz w zamyśle autora nie miała być „powieścią”; w chwili jej pisania ta kategoria jeszcze nie istniała. Jest to romans – opowieść o przygodach bohatera – połączony z alegorią, przedstawiającą kolejne etapy w życiu chrześcijanina. (Jest to zarazem jeden z utworów prekursorskich wobec fantastyki naukowej, choć ten jego aspekt rzadko bywa dostrzegany). A oto kilka innych form prozy literackiej, niebędących powieściami właściwymi: proza konfesyjna; sympozjum; satyra menippejska albo anatomia; i wreszcie utopia wraz ze swoją złą bliźniaczką dystopią.
Nathaniel Hawthorne celowo nazywał niektóre swoje utwory romansami, aby je odróżnić od powieści. Być może szło mu o to, że w większości romansów stosuje się nieco oczywistsze schematy niż te, które dostrzegano w powieściach: na przykład bohaterka jest blondynką, a jej alter ego ma ciemne włosy. Francuzi określają opowiadania dwoma różnymi słowami – contes i nouvelles, czyli „opowieści” oraz „nowiny” – i jest to przydatne rozróżnienie. Opowieść może być osadzona w dowolnej scenerii i sięgać tam, dokąd powieści nie docierają – do piwnic i strychów umysłu, gdzie postacie, które w powieściach mają prawo się ukazywać jedynie jako sny i zwidy, oblekają się w uchwytny kształt i chodzą po ziemi. Natomiast nowina jest nowiną o nas – wiadomością tak codzienną jak codzienność życiowa. Mogą w niej być kraksy samochodowe i katastrofy okrętów, ale raczej nie potwory Frankensteina; chyba że komuś wśród codzienności życia uda się takiego potwora stworzyć.
Ale nowiny nie sprowadzają się do bieżących sensacji. Proza literacka może przynieść nam innego rodzaju nowinę; potrafi opowiadać o tym, co już minione i co właśnie mija, a także o tym, co dopiero nadejdzie. Pisząc o przyszłości, można uprawiać katastroficzne dziennikarstwo, niegdyś nazywane prorokowaniem, a dziś określane niekiedy mianem agitki: zagłosuj na tego skurwiela, zbuduj tę tamę, zrzuć tę bombę, a rozpęta się piekło, a co najmniej czyściec, czyli zacznie się utyskiwanie; ponieważ jednak aż nazbyt często pytano mnie: „skąd wiedziałaś?”, spieszę zaznaczyć, że nie param się proroctwami, w każdym razie nie w dosłownym znaczeniu. Nikt nie zdoła przewidzieć przyszłości. Za dużo w niej zmiennych. W dziewiętnastym wieku Tennyson napisał poemat Zamek w Locksley, w którym zdaje się przewidywać między innymi epokę samolotów, zawierający taki oto wers: „I jam w przyszłość się pogrążał, i jak oka sięgnie trud”[9]. W rzeczywistości nikomu to się jednak nie uda. Można natomiast nurkować w teraźniejszości, wyławiając z niej ziarna tego, co ma szansę stać się przyszłością. Jak powiedział William Gibson, przyszłość jest już z nami, tyle że nierówno rozdzielona. Można zatem spojrzeć na jagnię i sformułować o nim taką na przykład hipotezę: „Jeżeli temu jagnięciu nie przytrafi się po drodze nic nieoczekiwanego, będzie z niego zapewne a) owca lub b) twoja kolacja”, lecz raczej nie c) olbrzymi wełnisty potwór, który zburzy Nowy Jork.
Kto pisze o przyszłości, ale nie uprawia dziennikarskiego jasnowidztwa, stworzy zapewne coś, co ludzie zaliczą do fantastyki naukowej albo beletrystyki spekulatywnej. Czym innym jest dla mnie ściśle rozumiana fantastyka naukowa (czyli książki o rzeczach, których na razie jeszcze nie umiemy lub nigdy nie mamy szans dokonać, takich jak przejście przez tunel czasoprzestrzenny do innego wszechświata), a czym innym beletrystyka spekulatywna, ta bowiem posługuje się rekwizytami już teraz mniej lub bardziej dostępnymi (na przykład kartami kredytowymi), a jej akcja toczy się na Ziemi. Zakres znaczeniowy tych dwóch określeń jest jednak płynny. Niektórzy używają terminu „beletrystyka spekulatywna” jako parasola, pod którym mieści się fantastyka naukowa razem z przyległościami w rodzaju fantastyki naukowo-fantastycznej i tym podobnymi, a inni na odwrót – zaliczają beletrystykę spekulatywną do fantastyki.
A oto skrócona lista rzeczy, które są możliwe w tego rodzaju fabułach, a niewykonalne w powieściach definiowanych tak, jak zazwyczaj się je definiuje:
• Książki te mogą badać skutki użycia nowych, dopiero proponowanych technologii, robiąc to w sposób obrazowy, czyli ukazując je jako już gotowe do zastosowania.
• Mogą w sposób obrazowy badać naturę i granice człowieczeństwa, zdzierając z niego fasadę, na ile tylko się da.
• Mogą badać relację między człowiekiem a wszechświatem, badania te zaś często wiodą nas w stronę religii i łatwo łączą się z mitologią, choć w ramach konwencji realistycznych byłoby dla nich miejsce jedynie w rozmowach, marzeniach i monologach.
• Mogą badać proponowane zmiany organizacji społeczeństwa, pokazując, jak wyszliby na tych zmianach ludzie żyjący w ich zasięgu, gdybyśmy je rzeczywiście wprowadzili. Stąd utopia i dystopia.
• Mogą badać rejony wyobraźni, śmiało wiodąc nas tam, dokąd żaden człowiek jeszcze nie zajrzał. Stąd statki kosmiczne; wewnętrzna przestrzeń Fantastycznej podróży; cyberprzestrzenne wycieczki Williama Gibsona; no i Matrix – nawiasem mówiąc: romans przygodowy z silną nutą chrześcijańskiej alegorii, bliżej przez to spokrewniony z Wędrówką Pielgrzyma niż z Dumą i uprzedzeniem.
Niejeden komentator twierdził już, jakoby fantastyka naukowa była formą, którą przybrała teologia narracji po Raju utraconym, i niewątpliwie jest to prawda. Skrzydlatych istot nadprzyrodzonych ani mówiących krzewów ognistych raczej nie napotkamy w powieści o maklerach giełdowych (chyba że zażyli oni sporo substancji zmieniających stan umysłu), lecz na planecie X takie motywy nie będą razić.
Sama napisałam dwie książki fantastyczno-naukowe lub, jak kto woli, spekulatywnie beletrystyczne: Opowieść Podręcznej tudzież Oryks i Derkacza. Komentatorzy, którzy dostrzegli ich wspólne cechy (żadna nie jest powieścią w rozumieniu Jane Austen i akcja obu toczy się w przyszłości), wrzucają je do jednej szufladki, lecz w istocie nie są one podobne. Opowieść Podręcznej to klasyczna dystopia, przynajmniej częściowo poczęta z ducha George’a Orwella i Roku 1984 (zwłaszcza epilog). W audycji, którą w czerwcu 2003 nagrałam dla BBC z okazji setnej rocznicy urodzin tego autora, powiedziałam:
Orwellowi wytykano rozgoryczenie i pesymizm, bo rzekomo pozostawia nas z wizją przyszłości, w której jednostka nie ma żadnych szans, a brutalny totalitarny bucior wszechwładnej Partii będzie deptał twarz ludzkości po wsze czasy.
Ale tej wizji Orwella przeczy ostatni rozdział książki – esej o nowomowie, czyli wypichconym przez reżim języku, opartym na dwumyśleniu. Cenzurując wszystkie potencjalnie kłopotliwe słowa (na przykład zabronione „zło” zostało wyrugowane przez „dwakroć-plus-niedobro”) i odwracając sens innych wyrazów, żeby znaczyły przeciwieństwo tego co dotychczas (gmach, w którym torturuje się ludzi, nosi nazwę Ministerstwa Miłości, a ten, gdzie niszczy się przeszłość, stał się Ministerstwem Informacji), władcy Lądowiska Pierwszego pragną całkowicie uniemożliwić obywatelom klarowne myślenie.
Esej o nowomowie napisano jednak poprawną angielszczyzną w trzeciej osobie czasu przeszłego, co może tylko oznaczać, że reżim upadł, a język i indywidualność przetrwały. Ktokolwiek bowiem jest autorem eseju o nowomowie, świat roku 1984 musiał tymczasem się skończyć. Dlatego sądzę, że Orwell miał dużo więcej wiary w giętkość ludzkiego ducha, niż zazwyczaj się przypuszcza.
Bezpośrednio wzorowałam się na Orwellu znacznie później – w prawdziwym roku 1984, kiedy zaczęłam pisać nieco odmienną dystopię, czyli Opowieść Podręcznej[1*].
Większość dystopii napisali mężczyźni, przyjmując męski punkt widzenia. Występujące w nich kobiety są bezpłciowymi automatami albo buntowniczkami, które rzucają wyzwanie prawom reżimu dotyczącym płci. Grają role kusicielek i próbują mamić męskich protagonistów, którym zresztą bywa to miłe. Kimś takim jest Julia z Roku 1984, podobnie jak ubrana w jedwabną kombinację Lenina z Nowego wspaniałego świata, ta od orgii-porgii, uwodzicielka Dzikusa, a także I-330, wywrotowa femme fatale z przełomowej i klasycznej już dziś książki Jewgienija Zamiatina My, napisanej w 1924 roku. Chciałam się pokusić o dystopię opowiedzianą z kobiecego punktu widzenia – rzec by można: opis świata według Julii. Opowieść Podręcznej nie staje się jednak zaraz przez to „dystopią feministyczną”, a jeżeli, to tylko o tyle, o ile dopuszczenie kobiety do głosu i wyposażenie jej w życie wewnętrzne zawsze wyda się „feministyczne” tym, którzy uważają, że ani jedno, ani drugie kobietom się nie należy.
Pod innymi względami despotyzm, który opisuję, nie różni się od wszystkich prawdziwych despotyzmów i od większości zmyślonych. Na szczycie władzy znajduje się w nim potężna, choć nieliczna grupa, która rządzi – albo próbuje rządzić – resztą społeczeństwa i zagarnia lwią część dostępnych dóbr. Świniom w Folwarku zwierzęcym dostaje się mleko i jabłka, a elicie w Opowieści Podręcznej – płodne kobiety. W mojej książce przeciwko tyranii występuje siła, w której sam Orwell – mimo swojego przekonania, że do walki z uciskiem niezbędna jest organizacja polityczna – zawsze pokładał wielką nadzieję, a mianowicie zwykła ludzka przyzwoitość tego właśnie rodzaju, który wychwalał w eseju o Charlesie Dickensie.
Pewien fragment w końcowej partii Opowieści Podręcznej wiele zawdzięcza Rokowi 1984. Mam na myśli sprawozdanie z sympozjum, które odbywa się kilkaset lat po opowiedzianych wydarzeniach, a w raporcie tym zamordystyczny ustrój, opisany w powieści, jest już tylko przedmiotem akademickiej analizy. Zbieżność z esejem Orwella o nowomowie powinna być dla każdego oczywista.
Opowieść Podręcznej jest zatem dystopią. A Oryks i Derkacz? Nie powiedziałabym, że to klasyczna dystopia. Zawiera co prawda elementy dystopijne, ale właściwie nie przedstawia nam ogólnej struktury społecznej opisywanego kraju; widzimy tylko, jak w niszach tego społeczeństwa żyją główne postacie. Jedyny dostępny im obraz reszty świata dociera do nich za pośrednictwem telewizji oraz internetu i jest ocenzurowany, a tym samym podejrzany.
Oryks i Derkacz jest według mnie połączeniem romansu przygodowego z satyrą menippejską – formą literacką, która zajmuje się literacką obsesją. Kategorię tę reprezentuje część Podróży Guliwera opowiadająca o Lapucie, czyli latającej wyspie. Tu też należą rozdziały o Instytucie Watsona-Cricka z Oryks i Derkacza. To, że Laputa nigdy nie istniała i istnieć nie mogła (chociaż Swift trafnie przewidział korzyści płynące z dominacji w powietrzu), a Instytutowi Watsona-Cricka niewiele brakuje do tego, żeby stać się rzeczywistością, mało ma wspólnego z ich funkcją w ramach formy literackiej.
Niektóre postacie z Oryks i Derkacza zostały zaprojektowane gwoli ulepszenia zastanego modelu, czyli nas. Każdy, kto zajmuje się taką inżynierią (a dziś już prawie możemy projektować ludzi), musi zadać sobie pytanie: jak wielkie zmiany można wprowadzić? Które cechy stanowią rdzeń naszego jestestwa? Na czym polega człowieczeństwo? „A człowiek? Niby wiem, że to arcydzieło”[10]. A skoro już sami możemy je obrabiać, co mu odetniemy?
I tu wracamy na wspomniane już skrzyżowanie dróg, na którym nauka spotyka się z fikcją. „Czy odrzuca pani naukę?” – pytają mnie czasem. Dziwne pytanie. Odrzucić naukę? Na rzecz i w przeciwieństwie do czego? Gdyby nie to, co nazywamy nauką, wielu z nas umarłoby na ospę, że nie wspomnę o gruźlicy. Wychowałam się wśród naukowców, znam ich obyczaje. Sama o mało nie zostałam uczoną i na pewno wybrałabym tę drogę, gdyby nie uwiodła mnie literatura. Niektórzy z moich najbliższych krewnych są naukowcami. W niczym nie przypominają doktora Frankensteina.
Ale nauka, jak już powiedziałam, zajmuje się wiedzą. Natomiast literaturę zaprzątają uczucia. Nauka jako taka nie jest osobą i nie ma wbudowanego systemu zasad moralnych, nie bardziej niż toster. Jest tylko narzędziem przeznaczonym do zaspokajania naszych pragnień i do obrony przed tym, co nas przeraża, i tak jak każde narzędzie może służyć zarówno dobru, jak i złu. Młotka da się użyć do budowy domu, lecz można nim też zamordować sąsiada. My, ludzie, zawsze tworzymy narzędzia, które pomagają nam osiągać upragnione cele, a nasze pragnienia nie zmieniają się od tysięcy lat, bo wedle wszelkich oznak natura ludzka także pozostaje niezmienna.
Skąd to wiemy? Możemy czerpać tę wiedzę z mitów i legend. Mówią nam one, co i jak czujemy, a od uczuć zależą nasze pragnienia.
Czego zatem pragniemy? Podam nieco przykładów. Chcemy mieć sakiewkę zawsze pełną złota. Chcemy odnaleźć źródło, którego woda zapewnia wieczną młodość. Chcemy fruwać. Chcemy mieć stół, na którym znajdzie się mnóstwo pysznych potraw, ilekroć powiemy „stoliczku, nakryj się”, a po posiłku wszystko samo się sprzątnie. Chcemy mieć niewidzialną służbę, której nigdy nie będziemy musieli płacić. Chcemy mieć siedmiomilowe buty, które pozwolą nam błyskawicznie wszędzie dotrzeć. Chcemy mieć czapkę niewidkę, żeby niepostrzeżenie podglądać ludzi. Chcemy mieć broń, która nigdy nie chybia celu i całkowicie unicestwi naszych wrogów. Chcemy karać niesprawiedliwość. Pałamy żądzą władzy. Pragniemy podniet i przygód, a zarazem łakniemy bezpieczeństwa i spokoju. Chcemy być nieśmiertelni. Chcemy mieć mnóstwo pociągających seksualnie partnerów. Chcemy, żeby ci, których kochamy, odwzajemniali to uczucie i byli nam wierni. Chcemy mieć śliczne, inteligentne dzieci, które okażą nam należny szacunek i nie rozbiją samochodu. Chcemy żyć wśród muzyki, upojnych woni i pięknych przedmiotów. Nie chcemy zanadto się zgrzać. Nie chcemy zanadto zmarznąć. Chcemy tańczyć. Chcemy pić na umór i nie mieć potem kaca. Chcemy rozmawiać ze zwierzętami. Chcemy budzić zazdrość. Chcemy być podobni bogom.
Pragniemy mądrości. Pragniemy nadziei. Pragniemy być dobrzy. I dlatego opowiadamy sobie czasem historyjki o mroczniejszej stronie wszystkich naszych innych pragnień.
System kształcenia, który uczy nas tylko tego, co dotyczy samych naszych narzędzi (ich wymyślania i konstruowania, sposobu używania i konserwacji), a pomija ich rolę jako urządzeń do zaspokajania pragnień, jest w gruncie rzeczy zaledwie szkołą naprawy tosterów. Nawet najlepszy na świecie majster od opiekaczy straci jednak posadę, jeżeli ludzie wykreślą grzanki ze śniadaniowego jadłospisu. To, co przywykliśmy nazywać sztuką, nie jest tylko ozdobną falbanką, lecz samym sednem i sercem sprawy, ponieważ dotyczy właśnie naszych serc, a motorem naszej technologicznej pomysłowości są, oprócz umysłów, także emocje. Społeczeństwo bez sztuki żyłoby tak, jakby stłukło swoje lustro i wycięło sobie serce. Nie byłoby już ludzkie w naszym dzisiejszym rozumieniu.
Jak już dawno zauważył William Blake, świat napędza ludzka wyobraźnia. Początkowo napędzała tylko ten ludzki, niegdyś maleńki w porównaniu z otaczającym go światem przyrody, olbrzymim i potężnym. Dziś jesteśmy o krok od całkowitego panowania nad wszystkim oprócz pogody. Ale naszymi poczynaniami nadal kieruje ludzka wyobraźnia w całej swojej różnorodności. Literatura jest zewem czy też uzewnętrznieniem, wypowiedzią lub wypociną ludzkiej wyobraźni. Wypuszcza cieniste formy myśli i uczuć – niebo, piekło, potwory, anioły i całą resztę – na światło, dzięki czemu mamy sposobność uważnie im się przyjrzeć i może lepiej zrozumieć, kim jesteśmy, czego pragniemy i gdzie są granice tych pragnień. Rozumienie wyobraźni jest już nie tylko rozrywką czy nawet obowiązkiem, lecz także koniecznością, im bowiem dokładniej coś sobie wyobrazimy, tym łatwiej będzie nam się z tym uporać.
Albo chociaż spróbować. Zawsze dobrze nam szło wypuszczanie kotów z worków, dżinnów z butelek i plag z puszki Pandory. Tylko zapędzanie ich tam z powrotem sprawia nam trudności. Ale każde z nas jest dzieckiem opowieści. Może tym, co nas popycha do przodu i – a jakże – wyciąga z łóżka, każe zejść na parter i czytać poranną gazetę, jest proste pytanie, wobec którego każdy literat czy dziennikarz (zauważyli państwo to rozróżnienie?) musi stawać w każdej godzinie pisania. Brzmi zaś ono:
Co będzie dalej?
Przypisy