Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Dowcip, inteligencja i nieskończona wyobraźnia. Jak ona to robi? Jak Margaret Atwood nieustannie tworzy tak mądrą, przejmującą, złośliwie zabawną i po prostu piękną prozę? Jak w kilku opowiadaniach potrafi zamknąć cały świat i opisać nasze w nim miejsce? Tym razem wyrusza w sferę dystopii, czarów i zaświatów. Poznajemy Nell i Tiga – urocze małżeństwo, które w czasie długiego wspólnego życia dostało bezcenną lekcję miłości. Kolejni bohaterowie to zdezorientowany ślimak, którego dusza utknęła w ciele pracownicy banku, i Martha Gellhorn – korespondentka wojenna, a może raczej kosmitka przysłana na Ziemię w ramach programu rozwiązywania kryzysów intergalaktycznych. Mamy tu też wspaniałą rozmowę Autorki z George’em Orwellem, pełną gorzkiego absurdu historię matki, córki i zamienionego w krasnala ojca oraz poruszającą relację starożytnej uczonej, Hypatii z Aleksandrii, która ujawnia tajemnicę swojej śmierci. Mimo różnorodności wszystkie opowiadania mają wspólny mianownik. Jak zawsze u Atwood, są nim dowcip, inteligencja, nieskończona wyobraźnia i umiejętność wywracania „normalności” do góry nogami.Cokolwiek nurtuje teraz Margaret Atwood, będzie nurtowało resztę świata za dziesięć lub więcej lat.EZRA KLEIN, „NEW YORK TIMES”
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 327
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Moim czytelnikom
Mojej rodzinie
Moim przyjaciołom i nieobecnym przyjaciołom
Graeme’owi Gibsonowi, jak zawsze
I
Tig i Nell
Pierwsza pomoc
Pewnego dnia Nell wróciła do domu w porze obiadowej i zastała drzwi wejściowe otwarte. Nie było samochodu. Ślady krwi na schodach prowadziły do środka; weszła, zauważyła, że są też na wykładzinie w korytarzu, i podążyła za nimi do kuchni. Na desce do krojenia leżał nóż, jeden z ulubionych Tiga, z japońskiej stali, wyjątkowo ostry, a obok zakrwawiona marchewka z odciętym końcem. Nigdzie nie było ich córki, wówczas dziewięcioletniej.
Co się mogło stać? Włamali się jacyś bandyci. Tig próbował bronić się przed nimi nożem (tylko jak wyjaśnić marchewkę?) i został ranny. Bandyci uciekli, porywając jego i córkę, zabierając samochód. Nell powinna zadzwonić na policję.
Albo Tig gotował, skaleczył się nożem, stwierdził, że potrzebuje szwów, i pojechał do szpitala, zabierając ze sobą córkę, żeby nie zostawiać jej samej. Brzmi to bardziej prawdopodobnie. Pewnie tak się śpieszył, że nie zostawił kartki.
Nell wyciągnęła środek do czyszczenia dywanów i spryskała krwawe plamy: gdy zaschną, trudniej będzie je wywabić. Później starła krew z podłogi w kuchni, a po namyśle też z marchewki, która była całkiem dobra. Szkoda, by się zmarnowała.
Czas mijał. Napięcie rosło. Właśnie miała zacząć obdzwaniać szpitale w okolicy i rozpytywać o Tiga, kiedy wrócił do domu z zabandażowaną ręką. Był w wesołym nastroju, podobnie jak córka. Ależ przygoda im się przydarzyła! Krew się lała, opowiadali Nell. Ścierka, którą Tig owinął skaleczenie, była cała czerwona! Jazda samochodem okazała się wyzwaniem, przyznał Tig – nie użył słowa „niebezpieczna” – ale kto by tam czekał na taksówkę! Jakoś sobie poradził jedną ręką, bo drugą musiał trzymać w górze, krew ściekała mu po przedramieniu; przynajmniej w szpitalu szybko go pozszywali, bo bali się, że wszystko zachlapie, no i proszę, już są z powrotem w domu! Na całe szczęście nie trafił w tętnicę, bo nie byłoby tak zabawnie. (Zabawnie nie było wcale, gdy Tig opowiadał tę historię później samej Nell: jego brawura okazała się udawana, nie chciał wystraszyć córki, choć tak naprawdę cały czas się martwił, czy nie zemdleje z utraty krwi – i co wtedy?).
– Muszę się napić – stwierdził.
– Ja też – powiedziała Nell. – Możemy zjeść jajecznicę. – Cokolwiek Tig planował przyrządzić z marchewki, odeszło w niepamięć.
Ścierka wróciła w plastikowej torebce. Jaskrawoczerwona, na brzegach już zaczynała brązowieć. Nell namoczyła ją w zimnej wodzie, bo to najlepszy sposób na wywabianie plam krwi z tkanin.
Co bym zrobiła, gdybym była wtedy w domu? – zastanawiała się. Plaster raczej by nie wystarczył. Opaska uciskowa? Uczyli ją tego pobieżnie w harcerstwie. Przerobili też zwichnięcia nadgarstków. Specjalizowała się w pomniejszych wypadkach, ale już nie w poważniejszych. Tymi zajmował się Tig.
Zdarzyło się to już jakiś czas temu. Wczesną wiosną, jeżeli Nell dobrze pamięta, jakoś pod koniec lat osiemdziesiątych. Były już wtedy działające ospale komputery. I drukarki: wkładało się do nich kartki łączone z góry i z dołu – po bokach miały dziurki, perforowane paski, które należało oderwać. Za to nie było jeszcze telefonów komórkowych, dlatego nie mogła napisać ani zadzwonić, zapytać Tiga, gdzie jest i skąd ta krew.
Ile musieliśmy kiedyś czekać, myśli. I to w nieświadomości. Tyle pustych pól, których nie potrafiliśmy wypełnić, tyle zagadek. Tak mało informacji. Teraz jest pierwsza dekada XXI wieku, czasoprzestrzeń się zagęściła, panuje tłok, ledwie można się poruszyć, bo wszędzie pełno tego i owego. Od ludzi nie da się uciec: pozostają w kontakcie, kontaktują się, zabiegają o kontakt. Stale pod ręką. To lepiej czy gorzej?
Nell wraca myślami do sali, w której są teraz z Tigiem. W jednym z tych nijakich wieżowców przy Bloor Street, w pobliżu wiaduktu. Siedzą na krzesłach przypominających te w szkole – z przodu jest nawet biała tablica – a wykład prowadzi pan Foote. Słuchaczki i słuchacze na sąsiednich krzesłach muszą być przynajmniej o trzydzieści lat młodsi od Tiga i Nell – niektórzy może i o czterdzieści. Dzieciaki.
– Jeśli zdarzy się wypadek motocyklowy – mówi pan Foote – to lepiej nie zdejmować kasku, prawda? Nigdy nie wiadomo, co tam można zastać. – Wykonuje kolisty ruch ręką, jakby wycierał szybę.
Racja, myśli Nell. Wyobraża sobie umazany wizjer kasku. W środku twarz, która przestała być twarzą. Krwawa miazga.
Pan Foote potrafi działać na wyobraźnię. Mówi w obrazowy sposób, może dlatego, że pochodzi z Nowej Fundlandii. Nie owija w bawełnę. Grubo ciosany: szeroki tors, nogi jak dwa klocki, ucho i ramię dzieli niewielka odległość. Równe proporcje z nisko położonym środkiem ciężkości. Pana Foote’a nie dałoby się ot tak przewrócić. Nell podejrzewa, że ktoś już próbował – wygląda, jakby już nie raz miał do czynienia z bijatyką w barze, ale też jakby nigdy nie wdawał się w bójki, których nie jest w stanie wygrać. Dociśnięty za mocno, mógłby wyrzucić napastnika przez okno, oczywiście ze spokojem – „Musicie zachować spokój”, powiedział już dwukrotnie – po czym upewniłby się, że nie połamał nikomu kości. Gdyby tak się jednak nieszczęśliwie złożyło, to unieruchomiłby je szyną i jeszcze opatrzył skaleczenia czy otarcia. Pan Foote ma wszystko w zestawie. Tak naprawdę jest ratownikiem medycznym, ale to wychodzi na jaw dopiero w dalszej części dnia.
W ręku trzyma czarny skórzany segregator, a na sobie ma zapinaną na suwak bluzę z długim rękawem, z logo pogotowia ratunkowego Szpitala Świętego Jana, jakby był trenerem drużyny – właściwie to jest: uczy ich pierwszej pomocy. Pod koniec dnia będzie test i każdy dostanie certyfikat. Wszyscy są na tej sali właśnie po to – pracodawcy wysłali ich na szkolenie. Tak samo Nell i Tig. Dzięki znajomościom rodzinnym Tiga mają poprowadzić wykłady podczas rejsu przyrodniczego statkiem wycieczkowym – on o ptakach, ona o motylach, czyli o swoich hobby. Oficjalnie będą należeć do załogi, a na tym konkretnym statku wszyscy jej członkowie muszą mieć ten certyfikat. Taki wymóg, usłyszeli od osoby, z którą kontaktowali się w sprawie rejsu.
Przemilczane zostało to, że większość pasażerów – gości, klienteli – oględnie mówiąc, nie będzie młoda. Niektórzy wręcz starsi od Nell i Tiga. Naprawdę wiekowi. Po takich ludziach należy się spodziewać, że mogą się przewrócić w każdej chwili, a wtedy na ratunek biegną „certyfikaty”.
Mało prawdopodobne, by ona i Tig musieli kogoś ratować: na pomoc rzucą się młodsi, a przynajmniej Nell ma taką nadzieję. W razie konieczności uda zawahanie i powie, że zapomniała, jak postąpić, co zresztą będzie prawdą. A Tig? Pewnie krzyknie: „Odsuńcie się, zróbcie im miejsce!”. Coś w tym stylu.
Wiadomo – lub raczej takie krążą pogłoski – że na tego rodzaju statkach na wszelki wypadek zawsze są dodatkowe zamrażarki. Nell wyobraża sobie przestrach kogoś, kto przez pomyłkę otwiera niewłaściwe drzwiczki i musi zmierzyć się z oburzonym, stężałym spojrzeniem jakiegoś nieszczęsnego pasażera lub pasażerki, którym ich certyfikat nie przyniósł żadnego pożytku.
Pan Foote stoi z przodu sali, wodząc wzrokiem po dzisiejszym narybku. Zachowuje neutralny wyraz twarzy, może tylko nieco rozbawiony. Banda pustogłowych mięczaków, pewnie tak o nich myśli. Mieszczuchy.
– Są czynności, które należy wykonać, i takie, których robić nie wolno – mówi. – Opowiem o jednych i drugich. Po pierwsze nie należy drzeć się jak kurczak bez głowy. Nawet gdyby nasz kolega już swoją stracił.
Przecież bezgłowe kurczaki nie mogą się wydzierać, myśli Nell. Tak przynajmniej zakłada. Rozumie jednak, o co chodzi. W razie niebezpieczeństwa przestrzega się: nie trać głowy. Pan Foote dodałby: „Jak dacie radę, no nie?”. Zdecydowanie chciałby, żeby w takiej sytuacji mieli głowę na karku.
– Wiele problemów można rozwiązać – ciągnie. – Ale jak odpadnie głowa, to koniec. W takim wypadku nie mam was czego uczyć, no nie?
To chyba ma być żart, ale pan Foote w żaden sposób go nie sygnalizuje. To ten typ, który żartuje z kamienną twarzą.
– Załóżmy, że jesteście w restauracji – po omówieniu wypadków motocyklowych pan Foote przechodzi do asfiksji – i kolega zaczyna się wam krztusić. Pytanie, które musicie zadać, to, czy może mówić. Zapytajcie, czy możecie uderzyć go w plecy. Jeśli odpowie, że tak, to znaczy, że nie jest źle, bo jeszcze oddycha, nie? Ale może się też zdarzyć... bo wiele osób się wstydzi, wstaje i co...? Idą do łazienki, żeby nie robić zamieszania, nie zwracać na siebie uwagi. Ale wy musicie pójść tam za nimi, bo inaczej mogą tego nie przeżyć. Wykorkować na podłodze, ani się obejrzycie. – Kiwa znacząco głową, dając do zrozumienia, że widywał takie przypadki. Był przy tym. Patrzył, gdy to się stało. Niestety przybył za późno.
Pan Foote wie, co mówi, myśli Nell. Jej samej prawie przydarzyło się coś podobnego. Krztuszenie się, wyjście do toalety, żeby nie robić wokół siebie hałasu. Wstyd może być śmiertelnie niebezpieczny, teraz to rozumie. Pan Foote utrafił w samo sedno.
– Następnie musicie pochylić poszkodowanego do przodu – ciągnie pan Foote. – I grzmotnąć pięć razy w plecy... powinno wystarczyć, żeby kawałek mięsa, pierożek czy ość od razu wyleciały. A jak nie, to stosujecie manewr Heimlicha. Kłopot w tym, że jeśli ofiara nie jest w stanie mówić, nie może też dać wam zgody, a co, jeśli już sinieje lub traci przytomność? Po prostu musicie to zrobić. Może złamiecie żebro, ale przynajmniej ten ktoś przeżyje, no nie? – Szczerzy się lekko, albo tak się Nell jedynie wydaje. Może tylko drgnął mu kącik ust. – To się właśnie liczy, nie? Poszkodowany przeżył!
Omawiają manewr Heimlicha i jak uderzyć kogoś w plecy we właściwy sposób. Zdaniem pana Foote’a połączenie tych dwóch metod prawie zawsze przynosi skutek, ale trzeba zadziałać odpowiednio szybko: w pierwszej pomocy czas jest na wagę złota.
– Dlatego mówi się o niej pierwsza, no nie? To nie cholerny urząd skarbowy, że się tak brzydko wyrażę, który się może ociągać, ile wlezie, wy macie jakieś cztery minuty.
Mówi, że teraz będzie przerwa na kawę, po której omówią utonięcia, metodę usta-usta i jeszcze hipotermię, a po lunchu zawały serca i defibrylatory. Sporo jak na jeden dzień.
Utonięcia są dość proste.
– Wpierw trzeba się pozbyć wody. Sama wyleci, jeśli pozwolicie działać grawitacji. Odwróćcie tylko poszkodowanego na bok i opróżnijcie mu usta, byle szybko.
Pan Foote nieraz miał do czynienia z utonięciami, całe życie mieszkał w pobliżu wody.
– Potem przełóżcie go na plecy, żeby oczyścić drogi oddechowe, sprawdźcie, czy oddycha i ma wyczuwalny puls, i upewnijcie się, że ktoś zadzwonił po pogotowie. Jeśli poszkodowany nie oddycha, to koniecznie usta-usta. Przyrząd, który właśnie wam pokazuję, to maseczka do sztucznego oddychania, bo czasami może się zdarzyć, że ofiara zwymiotuje, a wy nie chcecie mieć tego w ustach. Poza tym chodzi też o zarazki, nie? Zawsze należy nosić taką maseczkę przy sobie. – Pan Foote ma ich cały zapas. Można je będzie kupić pod koniec zajęć.
Nell stara się zapamiętać, żeby koniecznie taką nabyć. Jak w ogóle mogła dotąd żyć bez maseczki do sztucznego oddychania? Co za brak odpowiedzialności.
Do ćwiczenia metody usta-usta dobierają się w pary. Każda para dostaje czerwony plastikowy tors zakończony łysą białą głową lekko odchyloną do tyłu oraz matę do jogi, na której będzie klęczeć, próbując odratować swój tors. Należy zatkać mu nos palcami, przytknąć usta do jego ust, wdmuchnąć powietrze pięć razy, aż klatka piersiowa się uniesie, a następnie uciskać ją pięciokrotnie. Powtórzyć. W tym czasie druga osoba dzwoni po pogotowie, a potem zmieniają się przy uciskaniu klatki piersiowej. Może się to okazać męczące, szczególnie dla nadgarstków. Pan Foote chodzi po sali i sprawdza, jak sobie radzą.
– Zaczynacie kumać – chwali.
Tig mówi Nell, że biorąc pod uwagę stan jego kolan, będzie musiała zadzwonić po pogotowie, żeby ktoś podniósł go z tej maty. Nell chichocze w plastikowe usta, przez co partaczy oddech ratunkowy.
– Mam nadzieję, że nikt nie zacznie się topić na naszej zmianie – stwierdza – bo raczej go nie odratujemy.
Tig zauważa, że to ponoć dość bezbolesna śmierć. Podobno słyszy się dzwony.
Gdy już udaje im się odratować plastikowe torsy, przechodzą do omawiania hipotermii i wstrząsu. W obu przypadkach potrzebny jest koc. Pan Foote opowiada niezwykłą historię człowieka, który pojechał na narty i wyszedł z domku, żeby się odlać, ale zapomniał latarki, brnął w śniegu po pas, wpadł do dziury pod drzewem, która została po roztopach, i nie mógł się wydostać – znaleziono go dopiero rano. Był sztywny jak kołek i zimny jak ryba, powiedział pan Foote, nic a nic oddechu, a serce milczało jak grób. Na szczęście ktoś, kto pojechał tam z nim, ukończył kurs reanimacji i przez sześć godzin (sześć godzin!) próbował odratować ofiarę. I co? Udało się!
– Nie przestawajcie. Nie wolno się poddawać – mówi pan Foote. – Bo nigdy nic nie wiadomo.
Przerwa na lunch. Nell i Tig znaleźli włoską restauracyjkę, ukrytą w jednym z tych wieżowców bez wyrazu, zamawiają po kieliszku czerwonego wina i zajadają całkiem niezłą pizzę. Nell mówi, że będzie nosić w portfelu kartkę: „W razie wypadku dzwonić do pana Foote’a”, a Tig żartuje, że pan Foote powinien kandydować na premiera, żeby reanimować kraj metodą usta-usta. Uważa, że pan Foote na pewno służył w marynarce wojennej. Nell mówi: nie, jest szpiegiem. Tig rzuca, że mógł być piratem, ale Nell znów zaprzecza – bez wątpienia jest kosmitą z odległej galaktyki, a zawód instruktora pierwszej pomocy to tylko pomysłowa przykrywka.
Wygłupiają się, ale też czują nieudolni. Nell jest pewna, że gdyby musiała się zmierzyć z którymś z tych nagłych wypadków – utonięciem, wstrząsem, zamarznięciem – spanikowałaby, a wszystkie nauki pana Foote’a wyleciałyby jej z głowy.
– Może poradziłabym sobie z ukąszeniem węża – mówi. – Uczyli nas tego trochę w harcerstwie.
– Nie sądzę, by pan Foote to omawiał – stwierdza Tig.
– Na pewno tak, ale tylko na sesjach prywatnych, bo to zbyt niszowe.
Popołudnie zapowiada się ekscytująco. Dostają prawdziwe defibrylatory – elektrody trzeba z wielką precyzją przyłożyć do czerwonych plastikowych torsów. Każdy ma okazję spróbować. Pan Foote tłumaczy, jak przez przypadek nie defibrylować samego siebie, bo w takiej sytuacji serce może się przez pomyłkę zatrzymać. Nell mruczy pod nosem do Tiga, że śmierć przez samodefibrylację nie byłaby zbyt dostojna. Ale nie tak bardzo, jak przez wetknięcie widelca w gniazdko, odmrukuje Tig. To prawda, myśli Nell. Trzeba na to uważać, gdy ma się małe dzieci.
W końcu przychodzi pora na test. Pan Foote pilnuje, by wszyscy zdali: stara się podpowiadać, instruuje, żeby podnieść rękę, jeśli nie rozumie się pytania. Certyfikat przyjdzie pocztą, mówi i zamyka swój czarny skórzany segregator – z ulgą, jak się zdaje Nell. Ma z głowy kolejną grupę beznadziejnych przypadków i niech Bóg da, aby nie musieli brać udziału w prawdziwej akcji ratunkowej.
Nell kupuje maseczkę ochronną do sztucznego oddychania. Chce powiedzieć panu Foote’owi, że podobały jej się historie, które opowiadał, ale może zabrzmiałoby to niepoważnie, jakby to była zwykła rozrywka, a ona nie traktowała go serio. Mógłby się poczuć urażony. Dlatego mówi tylko „dziękuję”, na co on kiwa głową.
Z powrotem w domu – dzień lub dwa dni później – Nell przypomina sobie wszystkie grożące śmiercią sytuacje, w jakich znaleźli się z Tigiem, lub raczej sytuacje, co do których miała takie obawy. Czy była na nie przygotowana?
Któregoś razu dach się zapalił od komina. Tig wspiął się na poddasze, gdzie nie można się było wyprostować, i w kłębach duszącego dymu polewał ogień wiadrami wody. A gdyby nawdychał się wyziewów i stracił przytomność? Po tym zdarzeniu kupił koc gaśniczy, a na każdym piętrze każdego domu, w którym mieszkali, musiała być też gaśnica. Martwił się również w hotelach i na wszelki wypadek zawsze sprawdzał, gdzie są schody. I jeszcze okna: czy się otwierają? Hotelowe okna coraz częściej plombowano, ale zawsze można było spróbować zbić szybę ręką owiniętą w ręcznik. Marna to jednak pociecha, jeśli okno znajdowało się zbyt wysoko.
Innym razem Tig niechcący włączył wszystkie alarmy przeciwpożarowe w trzydziestopiętrowym hotelu, bo palił cygaro w korytarzu pod jednym z czujników, a potem udając, że to nie oni spowodowali całe zamieszanie, musieli zejść po schodach wiele pięter w dół i wyjść przez lobby, w którym roiło się od strażaków. Nie było to zdarzenie zagrażające życiu. Ani nawet szczególnie żenujące, bo nie zostali złapani.
Jeszcze innym razem na autostradzie jechała przed nimi ciężarówka wioząca drewno i nagle zaczęła gubić ładunek: deski podrywały się do lotu, frunęły chwilę, po czym spadały, odbijając się od asfaltowej nawierzchni – o włos uniknęli zderzenia. Na dokładkę działo się to podczas śnieżycy. Znajomość zabiegów resuscytacyjnych na niewiele by się wtedy zdała.
To znów któregoś razu pływali kanadyjką po Wielkich Jeziorach – łódka się przewróciła, bo obok przepływał parowiec oceaniczny, który wzbił wysoką falę. Na szczęście nie groziło to śmiercią: woda była ciepła, a do brzegu – blisko. Zmoczyło ich, i tyle.
Jeszcze innym razem Tig wrócił terenówką pośród ryków silnika, ciągnąc za sobą przyczepkę z drewnem, które pociął wstępnie piłą łańcuchową. Na głowie miał ranę, z której leciała krew, a on nawet tego nie zauważył. Ta sytuacja więc nie zagrażała życiu.
– Tata ma krew na buzi – powiedziała Nell do dzieci, jakby same tego nie widziały.
– Jak zawsze – odparło jedno z nich, wzruszając ramionami. Z ich punktu widzenia był niezniszczalny.
– Pewnie mam dużo krwi. – On sam zbył to śmiechem. Czym sobie rozciął głowę? Mniejsza o to. Po chwili rozładowywał drewno i zaraz rozłupywał je na szczapy: było już suche, bo zbierał uschnięte pniaki. Bach, bach, ani się obejrzeli, jak wrzucał szczapy do skrzyni. W tamtych czasach żyli jak na filmie oglądanym w przyśpieszonym tempie.
A te piesze wędrówki, na które chodzili jeszcze przed pojawieniem się telefonów komórkowych? Nie uważali, że to niebezpieczne. Czy chociaż zabierali ze sobą apteczkę? Co najwyżej kawałek plastra na pęcherze, maść z antybiotykiem i jakieś środki przeciwbólowe. Ale co by się stało, gdyby któreś z nich skręciło kostkę lub złamało nogę? Czy w ogóle mówili komuś, dokąd idą?
Na przykład tamtej jesieni w parku narodowym. Paskudna pogoda, śnieg spadł wcześnie i drogi były oblodzone.
Maszerowali w lesie, pośród żółtych i złotych buków, dźwigając wielgachne plecaki, napotkawszy zamarznięte sadzawki, dźgali je kijkami trekkingowymi, sprawdzali szlaki na mapach i nie mogli się zgodzić co do tego, w którą stronę iść. Zjadali kilka kostek czekolady, a później zatrzymywali się na lunch: przysiadłszy na powalonych drzewach, pałaszowali miniserki, jajka na twardo, orzechy i krakersy. Popijali rum z piersiówki.
Tig miał już wtedy problemy z kolanami, ale nie odpuszczał sobie tych wycieczek. Obwiązywał nogi bandanami, tuż nad i pod kolanem. „Jak to możliwe, że pan jeszcze chodzi? – zapytał go lekarz. – Przecież właściwie nie ma pan kolan”. Ale to było znacznie później.
Tamtego roku krążyła miejska legenda o niebezpieczeństwach grożących wędrowcom. Ponoć samce łosia w okresie rui – a więc jesienią, właśnie wtedy gdy wybrali się na wycieczkę – czuły pociąg seksualny do volkswagenów garbusów. I rzekomo miały się na nie rzucać z urwisk, miażdżąc przy tym samochód wraz z pasażerami. Nell i Tig uważali, że to bzdura, ale na wszelki wypadek dodawali „prawdopodobnie”, bo przecież zdarzają się różne dziwne rzeczy.
Rozbili namiot w odpowiednim miejscu, upichcili kolację na palniku turystycznym, przywiązali torby z jedzeniem do drzewa w pewnej odległości od namiotu (na wypadek gdyby pojawiły się niedźwiedzie), po czym wślizgnęli się do lodowatych śpiworów.
Nell nie mogła zasnąć, leżała, rozmyślając o tym, że ich kopułkowaty namiot przypomina kształtem volkswagena garbusa... Czy w środku nocy zjawi się łoś i na nich wskoczy? A gdy już odkryje swoją pomyłkę, to czy się wścieknie? Samce łosia znane są ze swoich napadów złości w okresie rui. Mogą wówczas stanowić poważne zagrożenie.
Ale gdy wzeszło słońce, prawdopodobieństwo tego, że zostaną zmiażdżeni przez łosia, zdawało się odległe. Tak więc to też nie była sytuacja grożąca śmiercią, może co najwyżej w głowie Nell.
Rok później pewną parę, która wybrała się na wycieczkę tym samym szlakiem, zaatakował w namiocie, zabił i częściowo zjadł niedźwiedź. Tig lubił potem powtarzać, że „ledwie uszli z życiem”. Odtąd na głos czytywał Nell przed snem fragmenty książki Ataki niedźwiedzi. Według autora dzieliły się one na dwie kategorie: ludzi atakowały albo niedźwiedzie głodne, albo niedźwiedzice chroniące młode. W każdym z tych przypadków należało postąpić inaczej, lecz nie istniał sposób, aby je prędko rozróżnić. Co mam robić? Kiedy udawać trupa, kiedy ostrożnie wycofać się bokiem, a kiedy się bronić? Wiele zależało też od tego, czy mówimy o niedźwiedziu czarnym, czy o grizzly. Instrukcje były złożone.
– Nie wydaje mi się, że powinniśmy czytać o tym przed snem – zauważyła Nell. Natknęli się na opowieść o kobiecie, której niedźwiedź odgryzł rękę; w końcu jednak walnęła go w nos i tym sposobem zdołała zwierzę przepędzić.
– Musiała mieć nerwy ze stali – stwierdził Tig.
– Na pewno była w szoku – odparła Nell. – W takim stanie można mieć nadludzką moc.
– Przynajmniej przeżyła! – powiedział Tig.
– Nie dziel skóry na niedźwiedziu, że tak powiem – skwitowała Nell. – W końcu straciła rękę.
Czy to ich powstrzymało przed chodzeniem na te wycieczki bez odpowiedniego sprzętu i przygotowania? Nie. Tig co prawda kupił jakiś spray na niedźwiedzie. Zwykle pamiętali, by go zabrać.
Wspominając teraz te wszystkie sytuacje – bo po jakimś czasie, po wielu zdarzeniach, człowiek zaczyna wspominać – Nell zastanawia się, czy nauki pana Foote’a na coś by się wtedy przydały. Może przy pożarze dachu: gdyby Nell zdołała wyciągnąć nieprzytomnego Tiga z niskiego poddasza, to mogłaby mu zrobić sztuczne oddychanie, podczas gdy dom by się palił. Ale zjedzenie przez niedźwiedzia lub zmiażdżenie przez łosia? Przed tym by ich nie ocaliły.
Pan Foote miał rację: nie znamy dnia ani godziny. Nikt nie wie, jaki będzie ostateczny wynik. Tylko dlaczego nazywa się to wynikiem, skoro koniec końców nic z tego nie wynika? „Nie wyjdziemy z tego żywi”, mawiał Tig żartem, choć to wcale nie był żart. A gdybyśmy znali dzień i godzinę, gdybyśmy potrafili je przewidzieć, czy tak byłoby lepiej? Nie: przez cały czas żylibyśmy z poczuciem żalu, opłakując to, co się jeszcze nie wydarzyło.
Już lepiej zachować iluzję bezpieczeństwa. Lepiej improwizować. Maszerować przez złocisty jesienny las, niezbyt przygotowanym, dźgać lód kijkiem trekkingowym, podjadać czekoladę, siedząc na oszronionym pniu, obierać jajka na twardo skostniałymi palcami i patrzeć, jak prószy pierwszy śnieg i zapada zmrok. Nikt nie wie, gdzie jesteś.
Czy naprawdę byli tacy nieostrożni i niczego nieświadomi? Tak, naprawdę. Nieświadomość dobrze im służyła.
Nakładem Wielkiej Literyukazały sięnastępujące książki Margaret Atwood:
POWIEŚCI
Serce umiera ostatnie
Opowieść Podręcznej
Pani wyrocznia
Kocie oko
Ślepy zabójca
Testamenty
Zbójecka narzeczona
Kobieta do zjedzenia
Oryks i Derkacz
Rok Potopu
MaddAddam
OPOWIADANIA
Kamienne posłanie
ESEJE
Ruchome cele
Palące pytania