Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Najnowszy tom poezji znanej w świecie, wielokrotnie nagradzanej autorki bestsellerów Margaret Atwood, w przekładzie laureata Nagrody Literackiej NIKE profesora Jerzego Jarniewicza.
W pierwszym od ponad dekady zbiorze poezji, zatytułowanym „Wiersze przychodzą późno”, Margaret Atwood porusza tematy miłości, straty, przemijania, natury i... zombie. Mimo że dotyka tak wielu zagadnień, wiersze mają ton osobisty, introspektywny. Utwór po utworze odzwierciedlają jej niezwykłą wyobraźnię i nieustępliwy zmysł obserwacji, odmalowując krajobrazy życia doświadczanego z troską i wyczuciem.
Choć wiele osób zna Margaret Atwood przede wszystkim z przełomowych, bestsellerowych powieści („Opowieść podręcznej”, „Testamenty”, „Oryks i Derkacz”), to od początku pisarskiej kariery należała do najbardziej wpływowych współczesnych poetek. Jest jedną z niewielu osób docenianych zarówno za osiągnięcia poetyckie, jak i prozatorskie.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 54
wstęp
Drogie Czytelniczki, Drodzy Czytelnicy!
Niedawno przeglądałam szufladę pełną moich starych zapisków z lat licealnych i studenckich. Pisałam na okrągło: prozę, eseje, sztuki. Oraz wiersze: dokończone, niedokończone, częściowo dokończone. Większość z nich nie była nic warta, ale było ich dużo. Niektóre z nadzieją wysyłałam do czasopism, załączając ofrankowaną kopertę, w której – zazwyczaj – do mnie wracały. Wiersze dotyczyły najrozmaitszych spraw, takich jak peonie, rewolucja węgierska 1956 roku, zima, odrąbane głowy. Nic nadzwyczajnego.
Wiersze pisałam piórem, ołówkiem, długopisem, wszystkim, co miałam pod ręką, na rozmaitych rodzajach papieru – w linię, gładkim, białym, żółtym, niebieskim – i znowu: na czymkolwiek, co miałam pod ręką. Kiedy patrzę na rękopisy wierszy z niniejszego tomu, widzę, że metody mojego pisania się nie zmieniły. Użyłam słowa „metody” w sensie potocznym; nigdy nie miałam metod, nigdy nie brałam udziału w żadnym kursie, który mógłby mnie w jakiekolwiek metody wyposażyć. Takich kursów nie było w Kanadzie pod koniec lat pięćdziesiątych.
Między wydaniami kolejnych książek poetyckich moje ręcznie pisane wiersze piętrzyły się w szufladzie. Pracowałam nad niektórymi, przepisując je na maszynie, używając moich czterech zdolnych do tego palców, poprawiałam, przepisywałam ponownie. Maszynopisy od czasu do czasu rozkładałam na podłodze – tak jak robiła to Jo ze swoimi kartkami w filmie Małe kobietki – zmieniałam ich kolejność, coś dodawałam, coś wyrzucałam, rozmyślałam.
Tak samo było z wierszami z tego tomu. Napisane ręcznie, odłożone do szuflady, przepisane na maszynie, przeredagowane. Wiersze te powstały między 2008 a 2019 rokiem. W ciągu tych jedenastu lat na świecie zrobiło się mroczniej. Postarzałam się. Poumierali bliscy mi ludzie.
Poezja dotyka samej istoty ludzkiej egzystencji: życia, śmierci, odnowy, zmiany; w polu jej zainteresowania są także uczciwość i nieuczciwość, niesprawiedliwość, czasem sprawiedliwość. Świat w jego zróżnicowaniu. Pogoda. Czas. Smutek. Radość.
I ptaki. W tych wierszach jest więcej ptaków niż kiedykolwiek. W następnej książce poetyckiej, jeśli taka powstanie, chciałabym zobaczyć jeszcze więcej wierszy o ptakach. I jeszcze więcej ptaków chciałabym widzieć na świecie.
Nie traćmy nadziei.
Margaret Atwood
późne wiersze
To późne wiersze.
Przychodzą zazwyczaj, gdy późno,
a nawet: poniewczasie,
jak list marynarza, który czytamy,
gdy nadawca spoczywa już na morskim dnie.
Za późno, by przyjść z pomocą. Spóźnione listy
i zbyt późne wiersze łączy niejedno.
Przychodzą, jakby niosła je woda.
O czymkolwiek mówią, już dawno się zdarzyło:
bitwa, słoneczny dzień, żądza, która rodzi się
w księżycowej poświacie, pocałunek na do widzenia.
Woda wyrzuca je na brzeg.
Albo „późno”, jak wtedy, gdy spóźniła się na kolację
i wszystkie słowa są już zimne lub zjedzone.
Drapichrust, dola, sromotny,
przewina, zaiste, podówczas,
strudzony, żywot, frasunek.
Nawet miłość i radość: stare, obgryzione po trzykroć kości.
Zardzewiałe zaklęcia. Refreny poprzecierane.
Jest późno, jest bardzo późno;
za późno na tańce.
A mimo to śpiewaj, co tylko możesz zaśpiewać,
włącz światło i śpiewaj dalej,
Śpiewaj: dalej.
widmowy kot
Koty też cierpią na demencję. Wiedzieliście o tym?
A nasze na pewno. Nie ten czarny, na tyle bystry,
by mieć nerwicę i trzymać się z dala od weterynarza.
Ale kotka, ta kuśnierska mufka, ten nasz kłębek puchu.
Lubiła wić się na chodniku
wokół nóg przechodniów, muskać wąsami
ich nogawki, dopóki nie zaczęła tracić
tego, co mogło być jej rozumem. Lubiła grasować
nocą po kuchni, racząc się kęsem
to racuszka, to znowu miękkiej gruszki.
„Czy ja mam coś takiego jeść?
Nie sądzę. Ale co? Ale gdzie?”.
Biegała po schodach, mole obsiadały jej łapy,
oczy miała sowie i jęczała jak dziecięcy
parowóz: „Mia-uuu! mia-uuu!”.
Taka bardzo bez dowcipu, taka nieobecna. „O, a kto to taki?”.
Drapała w drzwi sypialni
przed nią w porę zamknięte. „Wpuśćcie mnie,
obejmijcie, powiedzcie mi, kim byłam”.
Nic z tego. Koniec z mruczeniem. Koniec z błogością.
Gubi się w drodze do jadalni, naszej mrocznej jaskini,
gubi się w środku, gubi na zewnątrz.
Jeśli będę tędy przechodzić, obrosnę futerkiem i zacznę wyć,
jeśli zakłócę twoje fale radiowe,
nieważne, co powiem, kim jestem,
ani jak bardzo cię kocham,
przekręć klucz. W okna wstaw kraty.
sól
Czy wtedy było dobrze?
Tak. Było dobrze.
Wiedziałaś, że było dobrze?
W tamtym czasie? W twoim czasie?
Nie, bo martwiłam się,
bo byłam być może głodna,
bo chciało mi się, przez pół dnia, spać.
Trafiała mi się jakaś gruszka, śliwka,
kubek z czymś w środku,
białe, falujące zasłony
albo czyjaś dłoń.
Także łagodne światło lampy,
w tym namiocie z innej epoki,
które omiotło to, co piękne i pełne,
parę splecionych, skochanych ze sobą ciał,
po czym buchnęło jasnością i znikło.
Iluzje, powiesz, złudzenia:
tego wszystkiego nie było.
Ale jest przecież za nami:
twój czas rozłożony na trawie
jak piknik, co lśni,
choć noc.
Nie oglądaj się – mówią – za siebie,
zamienisz się w słup soli.
A czemu nie? Czemu się nie oglądać?
Czy rzeczy tam się nie skrzą, nie błyszczą?
Czy nie jest cudnie tam, wtedy, za plecami?
paszporty
Trzymamy je jak kosmyki naszych dzieci
po pierwszej wizycie u fryzjera, albo jak loki kochanka,
które ścięto za szybko. Oto i moje:
siedzą bezpiecznie w segregatorze, mają obcięte rogi,
na każdej stronie stempel
z podróży, które ledwie pamiętam.
Czemu podróżowałam stąd dotąd,
potem znowu dotąd? Bóg jeden wie.
I ta parada widmowych zdjęć,
które chcą udowodnić, że nią byłam ja:
Twarze – szarawe krążki, rybie oczy
uchwycone w płomieniu północnej godziny
z podświetlonym latarką, ponurym spojrzeniem
kobiety, którą właśnie aresztowano.
Te zdjęcia w ordynku, jedno za drugim, są jak mapa
faz księżyca, który blednie aż do wygaśnięcia,
albo jak obraz syreny, która co pięć lat zjawia się
na morskim brzegu, za każdym razem bliższa
wyglądem temu, co martwe:
skóra, która więdnie w prażącym powietrzu,
schnące na wietrze, coraz rzadsze włosy
i klątwa, która ją czeka, jeśli zaśmieje się lub rozpłacze.
śnieżyca
Matka, głęboko we śnie,
zwinęła się jak wiosenna paproć,
choć ma już prawie sto lat.
Mówię do jej sterczącego ucha,
które wystaje jak pomarszczony kamyk
ponad wzgórza poduszek:
„Hej, hej! Dzień dobry!”.
Ale perspektywa obudzenia się
wywołuje w niej opór.
Jest teraz zbyt głęboko, jak nurek,
który wdarł się do niebezpiecznej jaskini:
wieje w niej pustką.
Ale że śni, że jej się śni,
mogę się tylko domyślać: marszczy czoło,
głośno oddycha.
Może brnie
przez kolejną białą rzekę
albo stąpa po lodowej tafli.
Nie czeka jej już nowa przygoda
na górnym piętrze nieba, w pokoju
z jej łóżkiem i galerią rodzinnych fotografii.
Wyjdźmy, stańmy twarzą w twarz ze śnieżycą,
tak zwykle mówiła. Może więc
właśnie teraz to robi.
Tymczasem patrzę na pająka:
zostawia ślad na suficie,
ten mały posłaniec kurzu.
Zegar tyka, dzień się kurczy.
Świt przesiewa się, sypie nam na głowy.
Jak długo powinnam tu zostać?
Kładę dłoń na czole matki,
głaszczę jej kruche włosy.
Była wysoka, nad wyraz,
wszyscyśmy się skurczyli.
Czas, by weszła głębiej,
w śnieżycę, która na nią czeka,
mroczna i jasna zarazem, jak śnieg.
Czemu nie umiem uwolnić się od niej?
Czy przyjdzie czas, kiedy ją uwolnię?
kokos
Zaraz po wojnie można było kupić więcej.
Wróciły pomarańcze,
a czerń i biel przeobraziły się w tęczę.
Nikt nie wiedział jeszcze, co to awokado,
gdy niespodziewanie, w martwym sezonie
zimy, w naszej piwnicy
zmaterializował się nam kokos –
jak krągła, twarda, owłosiona pierś
drewnianej czarownicy.
Czemu akurat piwnica?
Mieliśmy tam siekierę.
Najpierw wbiliśmy gwoździe
w każde z trojga jego miękkich oczu,
wyciekł słodkawy płyn.
Potem postawiliśmy go na pieńku
i rozrąbaliśmy na pół.
Półkule potoczyły się po podłodze,
która w tamtym czasie, w epoce węgla,
nie mogła być czysta.
Pierwszy łyk najprawdziwszej ambrozji!
Choć zmieszany z popiołem i skorupami,
jak wszystko – jeśli czytasz Pismo uważnie –
jak wszystko, co w Niebie.
pamiątki
Wyjeżdżamy, przywozimy rzeczy
z obcych księżycowych brzegów,
gdzie nie kupisz takich jak tu pigułek,
ani pasty do zębów, ani nawet miejscowego piwa.
Potem rozdajemy te skarby z cudzych ziem,
które kupiliśmy na straganach:
ludową dzianinę, śmieszne narzędzia,
drewniane trolle. Muszle, kamienie.
Zamulają dna naszych kufrów i walizek,
podarunki dla przyjaciół,
pamiątki.
Ale kto ma co pamiętać?
Ta śmieszna czapka z kocimi uszami,
skąd? – nigdy tam nie byłaś.
Pamiętam, jak ją kupowałam.
A ty może pamiętasz, że kiedyś
ja pamiętałam. Że pamiętałam,
by o czymś dla ciebie pamiętać.
Że dzień był słoneczny,
choć duszny. Że dzieci miały nieduże głowy,
a włosy jasne.
Pojawiam się w cudzych snach
dużo częściej niż kiedyś.
Czasem, mówią, jestem w nich naga,
albo coś gotuję: najwyraźniej gotuję dużo.
Czasami jako stary pies
niosący w pysku list
zaadresowany: wkrótce.
Czasami jako szkielet
w zielonym, atłasowym fartuszku.
Zawsze jestem z jakiegoś powodu,
tak mówią mi ci, co o mnie śnią;
nie przyszłoby mi to do głowy.
A tę pamiątkę przywiozłam ci –
z życia jak sen, z księżycowego wybrzeża,
z miejsca, w którym nie ma zegarów.
Jest bez koloru, ale ma moc,
choć nie wiem, na czym polega,
ani jak ją otworzyć.
Proszę, jest dziś twoja.
Pamiętaj mnie.
blaszana drwalka podczas masażu
Leży na flanelowym prześcieradle
w pozie dryfujących zwłok,
twarzą w dół. Dłonie schodzą coraz niżej,
nie zważając na skórę,
idą po ksylofonie kręgosłupa,
unikają plam i płatów,
kierują się ku głębokiej tkance,
szukają miniaturowych zawiasów,
skrzeczących jak żaby –
trącają katgutowe struny
napiętych, obolałych ścięgien.
Zapuszkowano mnie,
zamknięto, i zardzewiałam.
Blaszana Drwalka, stara porzucona w lesie puszka
fasolki po bretońsku, moknę w deszczu.
Ruch to ból.
Ile we mnie rdzy.
Kim był ten, co się żalił,
że nie ma mózgu?
Jakiś wyimaginowany Strach na Wróble.
U mnie, to raczej serce:
tego organu mi brak.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki