Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
„Czy zasługujemy na tę Miłość, którą Bóg utrzymuje Kosmos w istnieniu? Czy zasługujemy na nią jako Gatunek? Przyjęliśmy Świat, który nam został dany, i bezmyślnie zniszczyliśmy jego strukturę i żyjące na nim Stworzenia. Według innych religii Świat zostanie zwinięty jak zwój papieru i spalony na nicość, a wówczas nastanie nowe Niebo i nowa Ziemia. Lecz z jakiej racji Bóg miałby nam dać nową Ziemię, skoro tę udręczyliśmy tak straszliwie?”
Przepowiednia Adama Pierwszego - przywódcy sekty religijnej - Bożych Ogrodników wypełnia się. Praktycznie cała ludzkość ginie. Ziemia jest nie do poznania. Przeżywają jedynie dwie kobiety: Ren - tancerka trapezowa zamknięta w ekskluzywnym klubie ze striptizem „Scales and Tails”, oraz Toby - Boża Ogrodniczka uwięziona w luksusowym spa, w którym wiele produktów kosmetycznych jest jadalnych. Podczas gdy sekta Adama Pierwszego przemierzazmieniony świat pełen tajemniczych, skorumpowanych władz oraz nowych form życia, główne bohaterki starają się z niego uciec…
Czy możliwe jest aby przeżył ktoś jeszcze? Co się stało z Amandą - bioartystką i przyjaciółką Ren oraz Jimmym - dawnym kochankiem? Jak potoczyły się losy krwiożerczych paintbólowców i KorpuSOKorpie - tajemniczej, skorumpowanej służbie bezpieczeństwa strzegącej interesów władzy?
Margarett Atwood zapytana w 2017 roku przez Michała Nogasia z Gazety Wyborczej o to czy pisarz może być prorokiem, odpowiedziała:
Ja po prostu bardzo uważnie przyglądałam się temu, co działo się na świecie w czasie, gdy pisałam te kolejne książki. (przyp.:cykl Maddaddam) Nie dawało mi spokoju rozmyślanie o tym, co się stanie, jeśli wystąpi efekt domina. Przecież jedno wydarzenie zwykle wywołuje kolejne, a nasza coraz szybsza rzeczywistość nie daje już możliwości powrotu do punktu wyjścia. Przemy do przodu, niszcząc to, co jeszcze niedawno wydawało nam się wieczne.(…)Nasz współczesny świat cechuje brak refleksji nad możliwymi konsekwencjami.
„Rok potopu” to II tom trylogii MADDADDAM. Autorka skupia się w nim na zbliżającej się katastrofie ekologicznej, sytuacji kobiet, nowo powstałej religijności i różnorodności jej form.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 540
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Dla Graeme’a i Jess
Ogród
Kto pielęgnuje Ogród,
Ten Ogród tak zielony?
Był to cudowny Ogród,
W krasie nieprześcigniony.
W nim Bóg umieścił wszystko,
Co fruwa, biega i pływa.
Lecz Jego Stworzenia wybiła
Szkodników ręka chciwa.
I wszystkie darzące nas niegdyś
Kwieciem i owocem drzewa
Z pniami, z gałęźmi, z listowiem
Dziś piasek suchy zawiewa.
I wszystkie lśniące wody
Są dzisiaj mułem i błotem,
A piękne pierzaste ptaki
Zniknęły ze swym szczebiotem.
Ogrodzie mój, potąd będzie
Los twój boleśnie mnie smucić,
Aż Ogrodnicy zdołają
Dawne Życie ci wrócić.
Z Niepisanego śpiewnika Bożych Ogrodników
Rok Potopu
1
Rok dwudziesty piąty, Rok Potopu
Toby
Wczesnym rankiem Toby wspina się schodami na taras na dachu, żeby obejrzeć wschód słońca. Kij od mopa służy jej do utrzymywania równowagi. Winda nie działa już od dłuższego czasu. Schody są wilgotne i śliskie, a jeśli Toby się poślizgnie i upadnie, nikt jej nie podniesie.
Z pierwszymi promieniami ciepła ponad pasem drzew dzielącym ją od opustoszałego miasta wznoszą się mgły. W powietrzu czuć lekki zapach spalenizny, karmelu, smoły i zjełczałego grilla, popielisty, tłusty swąd tlącego się wysypiska zlanego deszczem. Opuszczone wieże w oddali wyglądają jak szkielety dawnej rafy – wyblakłe, bezbarwne, bez życia.
Życie jednak istnieje. Ćwierkają ptaki, na pewno wróble. Ich głosy brzmią czysto i ostro, jak paznokcie stukające w szkło, nie toną już jak dawniej w zgiełku samochodów. Czy ptaki zauważają tę ciszę, brak silników? Jeśli tak, to czy są szczęśliwsze? Toby nie ma o tym pojęcia. W odróżnieniu od kilku innych Ogrodników – tych z pewnym obłędem w oczach, tych, co chyba przedawkowali – nigdy nie miała złudzenia, że może rozmawiać z ptakami.
Na wschodzie coraz mocniej jaśnieje słońce, czerwieniąc siną mgiełkę nad odległym oceanem. Rozsiadłe po słupach hydroelektrycznych sępy suszą skrzydła, wachlując nimi i otwierając je niczym czarne parasole. Jeden po drugim szybują w górę unoszone prądami powietrza. Kiedy z nagła nurkują w dół, to znak, że wypatrzyły padlinę.
Sępy są naszymi przyjaciółmi – tak nauczali niegdyś Ogrodnicy. – Oczyszczają ziemię. To niezbędne mroczne Boże Anioły cielesnego rozkładu. Pomyśl, jak byłoby strasznie, gdyby nie było śmierci!
Czy ja w to jeszcze wierzę? – zastanawia się Toby.
Jeśli się przyjrzeć z bliska, wszystko wygląda inaczej.
Na dachu stoi kilka kwietników ze zdziczałymi roślinami ozdobnymi, kilka ławek ze sztucznego drewna. Niegdyś było tu zadaszenie chroniące przed słońcem, rozkładane późnymi popołudniami, ale porwał je wiatr. Toby siedzi na ławce, obserwując teren. Podnosi lornetkę do oczu, lustruje okolicę z lewa na prawo. Droga obsadzona po bokach różoświetlikami, zaniedbanymi i przypominającymi wystrzępione szczotki do włosów, ich fioletowe lśnienie blednie we wzmagającym się świetle dnia. Wjazd od zachodu spowity w różową powłokę solarną imitującą suszoną cegłę. Za bramą bezładna plątanina samochodów.
Grządki kwiatowe stłamszone przez mlecz i łopian, nad którymi fruwają ogromne akwamarynowe ćmy kudzu. Fontanny z basenami w formie muszli Świętego Jakuba wypełnionymi stojącą deszczówką. Parking z różowym wózkiem golfowym i dwoma różowymi minivanami z NowyTy, na każdym z nich logo w kształcie mrugającego oka. W oddali na drodze kolejny minivan – po zderzeniu z drzewem. Kiedyś z jego okna zwieszało się ludzkie ramię, ale zniknęło.
Na szerokich trawnikach wybujało zielsko. Niskie nieregularne kopczyki porosły trojeścią, przymiotnem i szczawiem. Tu i ówdzie strzęp tkaniny, połysk kości. To miejsca, gdzie padli ludzie, jedni przecinając trawnik w biegu, inni powoli, słaniając się. Toby patrzyła wówczas z dachu przykucnięta za kwietnikiem, ale nie obserwowała ich długo. Niektórzy z tych ludzi wzywali pomocy, jakby wiedzieli, że ona tam jest. Jak jednak mogła im pomóc?
Basen kąpielowy pokrywa plamisty kożuch glonów. Pojawiły się już żaby. Na płytszym końcu polują na nie siwe i białe czaple oraz pawiaple. Przez chwilę Toby próbuje wyłowić drobne zwierzęta, które wpadły do wody i utonęły. Świetliste zielone króliki, szczury, szopunksy z pasiastymi ogonami i złodziejskimi maskami szopów praczy. Ostatecznie decyduje się je zostawić. Może dzięki nim jakoś zalęgną się ryby, ale to dopiero kiedy basen się bardziej zabagni.
Czy zamierza zjeść te przyszłe ryby? Na pewno nie.
Na pewno jeszcze nie teraz.
Obraca się ku wznoszącej się dokoła ciemnej ścianie drzew, pnączy, liściastych i krzaczastych zarośli i lustruje ją przez lornetkę. To tam może się czaić zagrożenie. Jakie zagrożenie? Tego nie potrafi powiedzieć.
Nocą słychać zwyczajne dźwięki: psy szczekają w oddali, chichoczą myszy, świerszcze grają jak nargile, z rzadka skrzeknie żaba. Krew huczy Toby w uszach: tu-tusz! tu-tusz! tu-tusz! Ciężka miotła zmiatająca suche liście.
„Idź spać” – mówi na głos. Nie sypia jednak dobrze, od kiedy została w tym budynku sama. Czasem słyszy głosy – ludzkie głosy, wołające do niej w bólu. Albo głos kobiet – tych, które niegdyś tu pracowały, i tych, które przyjeżdżały tu, spragnione odpoczynku i odmłodnienia. Pluskających się w basenie, spacerujących po trawnikach. Słyszy te ich różowo brzmiące głosy, kojone i kojące.
Słyszy też głosy Ogrodników, nucących coś lub śpiewających, głosy śmiejących się dzieci w Ogrodzie na budynku Edencliff. Głos Adama Pierwszego, Nuali, Burta. Starej Pilar, otoczonej obłokiem swoich pszczół. I Zeba. Jeśli ktokolwiek z nich pozostał przy życiu, to na pewno Zeb. Zjawi się lada dzień, nadejdzie ścieżką lub wyłoni się spomiędzy drzew.
Pewnie jednak już nie żyje. Lepiej się z tym pogodzić i nie łudzić się na próżno.
Ktoś jeszcze musiał jednak ocaleć. Niemożliwe, żeby została sama jedna na świecie. Muszą być jeszcze inni. Czy będą przyjaciółmi, czy wrogami? Jeśli kogoś zobaczy, po czym to pozna?
Przygotowała się. Drzwi pozamykała na klucz, okna zabiła gwoźdźmi. Ale takie blokady nie stanowią dostatecznego zabezpieczenia. Każda szczelina kusi intruza.
Nawet śpiąc, nasłuchuje niczym zwierzę, czy nie odkryje czegoś odbiegającego od normy, nieznanego dźwięku lub ciszy, która otworzy się jak rozpadlina w skale.
Adam Pierwszy mawiał, że gdy małe stworzonka przerywają swój śpiew, to znak, że się boją. Trzeba szukać dźwięku, który je przeraził.
2
Rok dwudziesty piąty, Rok Potopu
Ren
Strzeż się słów. Uważaj, co piszesz. Nie pozostawiaj po sobie śladów.
Tak uczyli nas Ogrodnicy, kiedy mieszkałam z nimi jako dziecko. Mówili, że powinniśmy polegać na pamięci, bo nic, co zapisane, nie jest wiarygodne. Duch przechodzi z ust do ust, nie z rzeczy do rzeczy. Książki można spalić, papier kruszeje, komputery można zniszczyć. Tylko Duch żyje wiecznie, a Duch nie jest rzeczą.
Pismo, jak mówili Adamowie i Ewy, jest niebezpieczne, bo po nim piszącego mogą wyśledzić wrogowie, mogą go wytropić i skazać na podstawie jego słów.
Teraz jednak, gdy przez świat przetoczył się Bezwodny Potop, cokolwiek napiszę, nie może mi zagrozić, bo ci, co mogliby użyć tego przeciwko mnie, najprawdopodobniej nie żyją. Mogę pisać, co mi się podoba.
Kredką do brwi na ścianie obok lustra piszę swoje imię, „Ren”. Pisałam je wiele razy, „Renrenren”, jak pieśń. Kiedy za długo jest się samym, można zapomnieć, kim się jest. Tak powiedziała mi Amanda.
Nie mogę wyjrzeć przez okno, bo jest z luksferów. Nie mogę wyjść na dwór, bo drzwi są zamknięte od zewnątrz. Ale dopóki nie wysiądzie bateria słoneczna, mam jeszcze powietrze i wodę. Mam jeszcze co jeść.
Miałam szczęście. Miałam naprawdę niesamowite szczęście. Amanda zawsze mówiła: „Pamiętaj o szczęściu, które cię spotkało”. Tak też robię. Miałam szczęście między innymi dlatego, że kiedy zaczął się Potop, pracowałam tutaj, w Łuskach. A jeszcze większym szczęściem było to, że znalazłam się w bezpiecznym miejscu, bo zamknęli mnie w Śliskiej Strefie. Pękł mi ciałochron z biofilmu – jednego klienta poniosło i ugryzł mnie tak, że przebił się przez zielone cekiny – zrobili mi więc test i czekałam na wyniki. To nie było pęknięcie na mokro, takie z wydzielinami i błonami. Zwykłe suche pęknięcie pod łokciem, więc niczym się nie przejmowałam. Ale w Łuskach sprawdzali wszystko. Dbali o swoją reputację, bo w kwestii czystości byłyśmy znane jako najprzyzwoitsze z nieprzyzwoitych dziewczynek w mieście.
Jeśli dziewczyna miała talent, dostawała w Łuskach i Ogonach dobrą opiekę. Były tu dobre jedzenie, lekarz, jeśli zaszła potrzeba, i ogromne napiwki, gdyż do Łusek przychodzili mężczyźni z najpotężniejszych Korporacji. Klub był dobrze zarządzany, choć jak wszystkie inne znajdował się w dosyć zakazanej okolicy. Chodziło o image. Jak mawiał Mordis, szemrany klimat służy temu interesowi, bo bez czegoś ostrzejszego, czegoś krzykliwego albo sprośnego, bez odrobiny obleśności cóż różniłoby nas od przeciętnego produktu, jaki każdy facet może dostać w domu, z kremem do twarzy i białymi majtkami z bawełny?
Mordis wyrażał się bez ozdobników. Był w branży od dziecka, a kiedy zdelegalizowano stręczycielstwo i szukanie klienta na ulicy – rzekomo w trosce o zdrowie publiczne i bezpieczeństwo kobiet – i wszystko podpięto pod EroTarg kontrolowany przez KorpuSOKorp, dzięki doświadczeniu awansował. „Wszystko zależy od tego, jakich zna się ludzi – mówił – i co się o nich wie”. Zwykle później wyszczerzał się i klepał nas po tyłku. Ale to były tylko przyjacielskie klepnięcia. Nigdy nie brał od nas gratisów. Miał zasady.
Był żylastym facetem z wygoloną głową i czarnymi, błyszczącymi, ruchliwymi oczami, podobnymi do mrówczych łebków. Dopóki wszystko było okej, był wyluzowany. Ale gdy klient stawał się nachalny, zawsze się za nami wstawiał. „Nie pozwolę krzywdzić moich najlepszych dziewczyn” – mówił. Traktował to jako punkt honoru.
Nie lubił też marnotrawstwa. Mówił, że jesteśmy drogocennym skarbem, śmietanką towarzystwa. Od kiedy wszystko podłączono pod EroTarg, każdy, kto został poza systemem, nie tylko łamał prawo, lecz był także pośmiewiskiem – jak te kilka wyniszczonych, chorych staruch, które włóczyły się alejami, wprost żebrząc. Żaden mężczyzna, któremu została choćby odrobina mózgu, nawet by do nich nie podszedł. My, dziewczyny z Łusek, mówiłyśmy na nie „niebezpieczne odpady”. Nie powinnyśmy były tak nimi gardzić, należało im raczej współczuć. Jednak żeby umieć współczuć, trzeba się napracować, a my byłyśmy jeszcze młode.
Tamtej nocy, kiedy uderzył Bezwodny Potop, czekałam na wyniki testu. Dziewczyny w sytuacji takiej jak moja przez parę tygodni trzymano pod kluczem w Śliskiej Strefie, gdyż istniało podejrzenie, że mogły złapać coś zaraźliwego. Jedzenie dostarczano przez szczelnie izolowane podajniki, a oprócz tego była jeszcze minilodówka z przekąskami. Płyny, przychodzące i wychodzące, filtrowano. Było tam wszystko, co potrzebne, ale doskwierała mi nuda. Miałam do dyspozycji przyrządy gimnastyczne i bardzo często na nich ćwiczyłam, wszak tancerka trapezowa nie powinna wyjść z wprawy.
Można też było oglądać telewizję, stare filmy, słuchać własnej muzyki, rozmawiać przez telefon albo odwiedzać inne pokoje w Łuskach na ekranie interkomu. Czasami, kiedy wykonywałyśmy numer z bzykankiem, puszczałyśmy oko do kamer w samym środku pojękiwań, żeby dodać otuchy tym, które siedziały w Śliskiej Strefie. Wiedziałyśmy, że w wężowej skórze i w piórach pod sufitem ukryte są kamery. W Łuskach wszyscy byliśmy jedną wielką rodziną i Mordis życzył sobie, żeby nawet gdy któraś trafiała do Śliskiej Strefy, zachowywała się tak, jakby wciąż we wszystkim brała udział.
Dzięki Mordisowi czułam się bezpieczna. Wiedziałam, że jeśli znajdę się w poważnych tarapatach, mogę na niego liczyć. W moim życiu było tylko kilkoro takich ludzi: Amanda – przez większość czasu, Zeb – czasami. I Toby. Nie sądziłam, że będę wymieniać pośród nich Toby, która była tak ostra i surowa. Jednak kiedy człowiek tonie, nie powinien się chwytać czegoś, co miękkie i rozmamłane. Wtedy potrzebuje czegoś twardszego.
Święto Stworzenia Świata
Święto Stworzenia Świata, Rok piąty
O Stworzeniu i Nazywaniu ZwierzątMówi Adam Pierwszy
Drodzy Przyjaciele, Drogie Współtworzenia, Drogie Współssaki!
W Święto Stworzenia Świata pięć lat temu nasz Ogród na Dachu Edencliff byl spalonym słońcem pustkowiem pośród zgniłych slumsów i siedlisk występku. Teraz jednak rozkwitł niczym róża.
Pokrywając takie bezużyteczne dachy zielenią, w drobnej mierze przyczyniamy się do odkupienia Bożego Dzieła Stworzenia z otaczającego nas rozkładu i nieurodzaju, a jednocześnie możemy żywić się nieskażonym pokarmem. Niektórzy nazwą nasz wysiłek daremnym, lecz gdyby wszyscy poszli za naszym przykładem – jaka zmiana dokonałaby się na naszej drogiej Planecie! Przed nami jeszcze ogrom ciężkiej pracy, lecz nie lękajcie się, Przyjaciele! – albowiem nieustraszenie będziemy podążać naprzód.
Cieszę się, że wszyscy przyszli w kapeluszach przeciwsłonecznych.
Zwróćmy teraz myśli ku naszemu corocznemu nabożeństwu z okazji Święta Stworzenia Świata.
Człowiecze Słowa Boga mówią o Dziele Stworzenia za pośrednictwem pojęć, które miały być zrozumiałe dla ludzi z odległej przeszłości. Nie ma tam mowy o galaktykach ani genach, wyrażenia takie wywołałyby bowiem wielki zamęt w ówczesnych umysłach! Lecz czyż z tego powodu mamy za naukowy fakt uznać opowieść, że świat został stworzony w ciągu sześciu dni, a dane obserwacyjne nazwać bzdurą? Boga nie da się zamknąć w wąskich, dosłownych i materialistycznych interpretacjach ani mierzyć Go Ludzką miarą, albowiem Jego dni to eony, a tysiąc wieków naszego czasu to dla Niego jeden wieczór. W odróżnieniu od innych religii, my nigdy nie twierdziliśmy, że dla jakichś szczytnych celów trzeba uczyć dzieci zafałszowanej geologii.
Przypomnijcie sobie, jak brzmi początek owych Człowieczych Słów Boga: Ziemia jest bezładem i pustkowiem, a Bóg słowem powołuje do istnienia Światłość. Nauka określa ten moment mianem „Wielkiego Bum!”[1], jakby to była seksualna orgia. W zasadzie obie te relacje są ze sobą zbieżne: Ciemność, a później w jednej chwili Światłość. Nie ma jednak wątpliwości, że Stworzenie dokonuje się nieustannie, bo czyż z każdą chwilą nie powstają nowe gwiazdy? Przyjaciele, dni Boże nie następują jeden po drugim, lecz biegną równolegle do siebie, pierwszy obok trzeciego, czwarty obok szóstego. Powiada się nam: „Stwarzasz je, gdy ślesz swego Ducha i odnawiasz oblicze Ziemi”.
Powiada się nam również, że piątego dnia Bożego Dzieła Stworzenia wody wydały z siebie Istoty żywe, a dnia szóstego suchy ląd zapełnił się Zwierzętami, Drzewami i innymi Roślinami. Wszystkie je Bóg pobłogosławił i wszystkim polecił się mnożyć. Na końcu został stworzony Adam, czyli Ludzkość. Według Nauki to właśnie w takiej kolejności na planecie pojawiły się gatunki: Człowiek na samym końcu. Mniej więcej w takiej właśnie kolejności, a w każdym razie w dość podobnej.
Co dzieje się dalej? Bóg przyprowadza Zwierzęta przed Człowieka, „aby zobaczyć, jak je nazwie”. Dlaczego Bóg już wtedy nie wiedział, jakie nazwy wybierze Adam? Jedyna sensowna odpowiedź jest taka, że Bóg dał Adamowi wolną wolę i dlatego Adam może zrobić coś, czego sam Bóg nie potrafi z góry przewidzieć. Pomyślcie o tym, kiedy następnym razem odczujecie pokusę mięsożerstwa lub materialnego dostatku! Nawet Bóg czasem nie wie, co zamierzacie uczynić!
Aby zebrać wszystkie Zwierzęta, Bóg musiał do nich przemówić. W jakim języku to uczynił? Moi Drodzy, to nie był hebrajski. Nie była to łacina ani greka, ani język angielski, ani francuski, ani hiszpański, ani arabski, ani chiński. Nie. Bóg zwołał Zwierzęta w ich własnych językach. Do Renifera mówił po reniferzemu, do Pająka po pajęczemu, do Słonia w języku słoniowym, do Pchły w języku pchlim. Do Stonogi przemawiał po stonożemu, do Mrówki po mrówczemu. Tak to musiało wyglądać.
A co się tyczy samego Adama, Nazwy, które nadał on Zwierzętom, były pierwszymi wypowiedzianymi przezeń słowami, zaczątkiem Ludzkiej mowy. W tym momencie o kosmicznym znaczeniu Adam sięgnął po swą Człowieczą duszę. Dla nas wypowiedzenie Imienia jest pozdrowieniem, przybliżeniem innego ku sobie. Wyobraźmy sobie Adama, który czule i radośnie wywołuje Nazwy Zwierząt, jak gdyby mówił: Tu jesteś, moje najdroższe! Witaj! Tak więc pierwsze zetknięcie Adama ze Zwierzętami naznaczone było czułością, miłością i bliskością, albowiem przed swym upadkiem Człowiek nie był mięsożercą. Zwierzęta wiedziały o tym i nie uciekały przed nim. Tak zapewne wyglądał ów niepowtarzalny Dzień: przepełnione pokojem zgromadzenie, w którym Człowiek otoczył miłością wszystkie żywe Istoty na Ziemi.
Ileż od tamtego czasu utraciliśmy, Drogie Współssaki, Drodzy Współśmiertelnicy! Ileż świadomie zniszczyliśmy! Ileż musimy przywrócić do istnienia, również w nas samych!
Przyjaciele, czas Nazywania jeszcze się nie zakończył. Być może, mierząc Bożą miarą, wciąż jeszcze mamy dzień szósty. W ramach Medytacji wyobraźcie sobie, że doświadczacie pełni spokoju w owej kojącej chwili. Wyciągnijcie ręce ku tym łagodnym oczom, które patrzą na was z taką ufnością – ufnością niezbrukaną rozlewem krwi, chciwością, pychą, pogardą.
Wypowiedzcie ich Nazwy.
Zaśpiewajmy.
Gdy w pięknym siedlisku
Gdy w pięknym siedlisku w Adama
Dusza została tchnięta,
Żył, spoglądając na Boże oblicze,
Z nim – w zgodzie wszystkie Zwierzęta.
Duch Ludzki dobył się z mową,
By nazwać Boże Stworzenia –
Bóg wezwał je wszystkie pospołu
I przyszły bez lęku ni drżenia.
Śpiewając, skacząc, hasając,
Głosiły wszystkie chwałę
Stworzenia, co wypełniło
Te pierwsze dni wspaniałe.
Lecz Człowiek blask siewu Bożego
Zadusił dziś i osłabił,
Bo z żądzy zniszczył Wspólnotę,
Udręczył ją i ograbił.
Jak dawną przywrócić miłość?
Stworzenia, cierpiące tak wiele –
Nazwiemy was w naszych sercach,
Powiemy znów: „Przyjaciele!”
Z Niepisanego śpiewnika Bożych Ogrodników
3
Rok dwudziesty piąty
Toby. Dzień Podokarpa
Świta. Jest przełom nocy i dnia. Toby odmienia słowo na różne sposoby: przełom, przełamać, przełamany. Co przełamuje się o świcie? Noc? Czy może słońce, rozcięte horyzontem na dwie połówki niczym jajko, z którego wycieka światłość?
Toby podnosi lornetkę do oczu. Drzewa wyglądają niewinnie jak zawsze, ale Toby ma wrażenie, że jest obserwowana, jak gdyby jej obecność wyczuwały nawet martwe kamienie i pnie i nie życzyły jej dobrze.
Takie są efekty przebywania w samotności. Zaznajomiła się z nimi podczas Czuwań i Rekolekcji u Bożych Ogrodników. Falujący pomarańczowy trójkąt, gadające świerszcze, drgające kolumny roślinności, oczy wśród liści. Jak jednak odróżnić miraż od rzeczywistości?
Słońce, mniejsze, lecz silniej przygrzewające, stoi już w zenicie. Toby schodzi z dachu, odziewa się w swój różowy kombinezon, spryskuje się odstraszającym owady SuperD i poprawia różowy przeciwsłoneczny kapelusz z szerokim rondem. Odblokowuje drzwi wejściowe i wychodzi zająć się ogrodem. Niegdyś uprawiano tu ekologiczne sałatki dla klientek, które spożywały je w należącym do ośrodka barku. Specjalnie dla nich rosły tu garnirunki, egzotyczne kompozyty jarzyn i herbatki ziołowe. Nad głową zwiesza się siatka chroniąca przed ptakami. Druciane ogrodzenie ma utrudnić zadanie zielonym królikom, kotrysiom i szopunksom, które chciałyby przedostać się tu z Parku. Przed Potopem nie były zbyt liczne, teraz mnożą się jednak w zadziwiająco szybkim tempie.
Toby pokłada w tym ogrodzie nadzieje, wyczerpuje się bowiem zawartość jej magazynu. W ciągu lat zgromadziła zapasy, które jej zdaniem powinny wystarczyć w podobnej sytuacji – lecz przeliczyła się i oto kończą się wiórki sojowe i sojdynki. Na szczęście w ogrodzie wszystko jest jak należy: kokorzyca dostaje strąków, zakwitły bóbanany, krzaki polirzeczkowe okryły się brązowymi gronkami różnych kształtów i wielkości. Toby zrywa nieco szpinaku, strąca z niego opalizujące zielone żuczki i je rozdeptuje. Poczuwszy wyrzut sumienia, kciukiem wyciska dla nich grób w ziemi i wypowiada prośbę o oswobodzenie duszy i przebaczenie. Nikt wprawdzie na nią nie patrzy, lecz głęboko wpojonych nawyków niełatwo się pozbyć.
Translokuje parę ślimaków, wyrywa kilka chwastów. Portulakę zostawia, kiedyś będzie można ugotować ją na parze. Na młodej naci marchwi znajduje dwie jasnobłękitne gąsienice ciem kudzu. Wygenerowano je po to, by w sposób biologiczny ograniczyć pleniące się pnącza kudzu, ale najwyraźniej ogrodowe warzywa smakują im lepiej. Projektant ciem dla żartu – w pierwszych latach stosowania kompozycji genów było to dość częste – umieścił im na łebkach dziecięce twarzyczki z wielkimi oczami i radosnym uśmiechem, przez co trudniej było je zabijać. Toby ściąga je z marchwi – ich żuchwy poniżej masek słodkich dzieciątek nie przerywają łapczywego żucia – rozwiera siatkę na złożeniu i wyrzuca je poza ogrodzenie. Na pewno przyjdą tu z powrotem.
Wracając do budynku, Toby znajduje przy ścieżce ogon psa, zdaje się setera irlandzkiego. Długa sierść upstrzona jest rzepami i gałązkami. Pewnie zgubił go jakiś sęp, one bez przerwy coś gubią. Toby stara się nie myśleć o innych rzeczach, które sępy gubiły przez pierwsze tygodnie po Potopie. Najgorsze były palce od rąk.
Jej dłonie stały się grubsze, sztywne i brunatne jak korzenie.
Za dużo kopie w ziemi.
4
Rok dwudziesty piąty
Dzień Świętego Bashira Alouse’a
Kąpiel bierze wczesnym rankiem, gdy słońce nie grzeje zbyt mocno. Na dachu trzyma wiadra i miski, do których zbiera deszczówkę z popołudniowych burz. Spa ma własną studnię, lecz od kiedy wysiadło zasilanie słoneczne, nie działają pompy. Pranie również robi na dachu, rzeczy suszy rozłożone na ławkach. Brudną wodą spłukuje toaletę.
Namydla się – zostało jeszcze mnóstwo różowego mydła – i szoruje gąbką. Zmniejsza mi się ciało, myśli. Marszczę się. I kurczę. Tylko patrzeć, jak zostanie ze mnie skórka przy paznokciu. Tak naprawdę zawsze była raczej chuda: „Tobiatho – zazdrościły jej kobiety – chciałabym mieć taką figurę jak ty!”.
Wyciera się, wkłada różowy fartuch z napisem „Melody”. Teraz, gdy nie ma już kto czytać etykietek, nie ma sensu się nimi przejmować, więc zaczęła nosić fartuchy innych: Anity, Quintany, Ren, Carmel, Symphony. Dziewczyn, które były takie wesołe, takie pełne nadziei. Z wyjątkiem Ren. Ren była smutna. Ale Ren odeszła wcześniej.
Gdy zaczęły się te problemy, odeszły wszystkie. Wróciły do domów, żeby być z bliskimi. Wierzyły, że miłość je ocali. „Idźcie – powiedziała im Toby – ja pozamykam”. I pozamykała, zostając w środku.
Myje swoje długie ciemne włosy, które upina później w mokry kok. Koniecznie musi je skrócić, są gęste i przez to jej za gorąco. Na dodatek śmierdzą jak baranina.
Gdy suszy włosy, słyszy dziwny odgłos. Ostrożnie podchodzi do obiegającej dach balustrady. Wokół basenu ryją trzy ogromne świnie – dwie lochy i knur. Światło poranka oświetla ich krągłe sinoróżowe kadłuby, błyszczące jak ciała zapaśników. Są zbyt duże i pulchne, by były normalne. Widziała już takie świnie na łące, ale tak blisko nigdy nie podchodziły. Pewnie uciekły z jakiejś hodowli doświadczalnej.
Stanęły przy płytszym końcu basenu, gapią się weń jakby w zamyśleniu, potrząsając ryjami. Być może wietrzą martwego szopunksa unoszącego się na powierzchni pokrytej szumowiną wody. Będą próbowały go wyłowić? Pochrząkują między sobą, potem się wycofują. Widocznie uznały, że nawet na ich gust szopunks za bardzo się już rozłożył. Zatrzymują się, by po raz ostatni wciągnąć zapach, i truchtając, znikają za załomem budynku.
Toby śledzi je, idąc wzdłuż balustrady. Natrafiły na płot otaczający ogród, zaglądają do środka. Jedna ze świń zaczyna ryć. Chcą przekopać się dołem.
– Wynocha mi stąd! – woła do nich. Patrzą na nią z lekceważeniem.
Toby rzuca się ku schodom. Zbiega co sił w nogach, uważając, by się nie poślizgnąć. Idiotka! Nie powinna się nigdzie ruszać bez karabinu. Wyciąga go spod łóżka, pędzi z powrotem na dach. Bierze na cel jedną ze świń. To knur. Łatwo trafić, ustawił się bokiem, ale Toby się waha. To Stworzenia Boże. Adam Pierwszy mówił: „Nigdy nie zabijaj bez słusznego powodu”.
– Ostrzegam! – wrzeszczy Toby. O dziwo, świnie jakby ją rozumiały. Pewnie widziały już broń, miotacz albo paralizator. Wydawszy kwik przerażenia, odwracają się i rzucają do ucieczki.
Gdy przebiegły ćwierć długości łąki, Toby zdała sobie sprawę, że kiedyś wrócą. Przekopią się w nocy i w mig zryją jej ogród tak, że nic z niego nie zostanie. A to będzie oznaczać, że zniknie źródło zaopatrzenia w żywność. Musi je zastrzelić, to obrona konieczna. Wypala raz. Pudłuje. Próbuje ponownie. Pada knur. Samice nie przerywają ucieczki. Dopiero gdy dobiegają do skraju lasu, odwracają się i spoglądają. W końcu wtapiają się w gąszcz i znikają.
Toby trzęsą się ręce. Zgasiłaś życie, mówi do siebie. Postąpiłaś nierozważnie pod wpływem gniewu. Powinnaś się czuć winna. Mimo to zastanawia się, czy nie wziąć kuchennego noża i pójść oderżnąć szynkę. Po przyłączeniu się do Ogrodników złożyła Śluby Wegańskie, ale w tej chwili perspektywa kanapki z bekonem to silna pokusa. Powstrzymuje się jednak: białko zwierzęce jest wyjściem ostatecznym.
Szepce zwyczajową formułkę Ogrodniczych przeprosin, choć nie czuje się skruszona. Nie dość skruszona.
Powinna poćwiczyć strzelanie do celu. Mierzyła, spudłowała; pozwoliła uciec maciorom – niezdara.
Przez ostatnie tygodnie nie zawracała sobie głowy karabinem. Teraz jednak obiecuje sobie, że będzie go targać ze sobą wszędzie, nawet do kąpieli na dach, nawet do toalety. I do ogrodu – zwłaszcza do ogrodu. Świnie są inteligentne, zapamiętają ją, nie przepuszczą jej. Czy wychodząc, powinna zamykać drzwi na klucz? A jeśli do budynku będzie trzeba wracać biegiem? Jednakże jeśli zostawi drzwi otwarte i pójdzie pracować w ogrodzie, ktoś lub coś może się przez nie wślizgnąć i czekać na nią w środku.
Musi brać pod uwagę każdą możliwość. „Araratu, którego mur nie grodzi, Araratem zwać się nie godzi – jak chętnie śpiewali Ogrodnicy. – Mur niezdatny do obrony runie, nim będzie ukończony”. Ogrodnicy uwielbiali pouczające rymowanki.
5
Toby wybrała się po karabin kilka dni po pojawieniu się pierwszych ognisk. Było to w nocy po tym, gdy dziewczyny, zrzuciwszy różowe fartuchy, uciekły z NowyTy.
To nie była zwyczajna pandemia, dająca się opanować po paruset tysiącach zgonów i zlikwidować za pomocą bionarzędzi i środków dezynfekujących. To był Bezwodny Potop, przed którym tylekroć przestrzegali Ogrodnicy. Potwierdzały to wszystkie oznaki: rozprzestrzeniał się z wiatrem jak na skrzydłach, przepalał miasta niczym ogień, pozostawiał po sobie tłumy zainfekowanych, przerażenie i jatki. W coraz to nowych miejscach gasły światła, coraz trudniej było o jakiekolwiek wiadomości: sieci ulegały awariom, bo wymierały obsługujące je załogi. Wszystko wskazywało na totalną katastrofę, dlatego Toby potrzebowała karabinu – którego posiadanie było zabronione. Jeszcze tydzień wcześniej ktoś złapany z taką bronią poniósłby tragiczne konsekwencje, teraz jednak przepisy były bez znaczenia.
Wyprawa wiązała się ze sporym ryzykiem. Będzie musiała przejść pieszo do swojej dawnej plebsopolii – komunikacja nie będzie działać – i odnaleźć szpetny dwupoziomowy domek, który przez krótki czas należał do jej rodziców. Wtedy będzie trzeba wykopać karabin, licząc na to, że nikt jej przy tym nie zobaczy.
Samo przebycie drogi nie powinno sprawić jej problemu, nadal była w formie. Problemem będą ludzie. Według wiadomości, które z przerwami docierały do niej przez telefon, wszędzie wybuchały zamieszki.
Wyszła z budynku spa o zmierzchu, zamykając za sobą drzwi na klucz. Przeciąwszy rozległy trawnik, skierowała się ku bramie północnej. Szła leśną ścieżką, którą niegdyś klientki chadzały na spacery w cieniu. Tu nie była zanadto widoczna, choć przy dróżce nadal świeciło się parę lampek. Nie trafiła na nikogo. Tylko zielony królik pokicał między krzewy, a drogę przeciął jej kotryś spoglądający na nią pełgającymi oczami.
Brama wjazdowa była uchylona. Przecisnęła się przez nią niepewnie, obawiając się zagrożenia. Ruszyła przez Park Dziedzictwa. Pojedynczo i w grupach mijali ją spieszący się ludzie, którzy chcieli wydostać się z miasta, w nadziei że uda im się przejść przez moloch plebsopolii i schronić na wsi. Toby posłyszała kaszel, kwilenie dziecka. Niemal potknęła się o kogoś leżącego na ziemi.
Nim dotarła na skraj Parku, zrobiło się ciemno choć oko wykol. Szła od drzewa do drzewa, nie wychylając się z mroku. Na bulwarze tłoczyły się samochody, ciężarówki, motocykle solarne i autobusy, których kierowcy trąbili i wrzeszczeli bez ustanku. Niektóre pojazdy leżały wywrócone i płonęły. W sklepach na dobre szło plądrowanie. Próżno było szukać ludzi z KorpuSOKorpu. Pewnie ratując własną skórę, ulotnili się pierwsi i schronili w szczelnie odgrodzonych twierdzach Korporacji, gdzie – jak miała nadzieję – zanieśli śmiertelnego wirusa.
Gdzieś rozległy się strzały. A więc ludzie już rozkopali ogródki, pomyślała Toby. Nie ona jedna miała karabin.
Na końcu ulicy stała barykada z ciasno ustawionych samochodów, która miała też swoich obrońców, nie wiadomo w co uzbrojonych. O ile Toby była w stanie dostrzec, wyglądało to jak metalowe rurki. Rozwścieczony tłum wrzeszczał w ich kierunku, miotając cegły i kamienie: ludzie chcieli przejść, chcieli uciec z miasta. Czego chciała załoga barykady? Zapewne chciała plądrować i gwałcić, chciała pieniędzy i innych bezużytecznych rzeczy.
Adam Pierwszy mówił, że gdy uderzy Bezwodny Potop, ludzie będą próbowali ratować się przed utonięciem. Będą się chwytać ostatniej deski ratunku. Przyjaciele, strzeżcie się, byście nie byli tą deską, bo jeśli się was chwycą lub choćby dotkną, wy również utoniecie!
Toby oddaliła się od barykady. Będzie musiała ją okrążyć. Wycofała się w mrok, przekradając się za listowiem, idąc obrzeżami Parku. Dotarła do otwartej przestrzeni, gdzie Ogrodnicy urządzali swoje targi i gdzie stał gliniany domek, w którym niegdyś bawiły się dzieci. Ukryła się za nim, czekając, aż coś odwróci uwagę innych. Wkrótce zdarzyła się jakaś kolizja, zaraz później dał się słyszeć wybuch i korzystając z tego, że wszystkie głowy były zwrócone w tamtym kierunku, powolutku przeszła przez zaporę. Zeb nauczał, że najlepiej nie uciekać biegiem. Jeśli uciekasz i biegniesz, jako ofiara polegniesz.
Boczne ulice do tego stopnia były zapchane ludźmi, że Toby musiała robić uniki, by na nikogo nie wpaść. Miała na sobie rękawice chirurgiczne, kamizelkę kuloodporną z jedwabiu wytwarzanego przez pająka skrzyżowanego z kozą – zwędziła ją jakiś rok temu ochronie NowyTy – i czarny filtr na nos. Z ogrodowej szopy zabrała łopatę i łom – jeśli machnąć nimi zdecydowanie, mogły być śmiercionośnym orężem. W kieszeni miała buteleczkę sprayu do włosów „Blask Absolutny NowyTy”, którym można było dotkliwie razić w oczy. Na zajęciach z minimalizacji rozlewu krwi w mieście Zeb nauczył ją wielu przydatnych rzeczy. Uczył, że przede wszystkim należy dążyć do zminimalizowania rozlewu własnej krwi.
Kierowała się na północny wschód, przecinając ekskluzywną dzielnicę Fernside, następnie Pudło, odznaczające się byle jak zbudowanymi małymi domami. Przemykała się najwęższymi zaułkami, tymi, które były słabo oświetlone i mniej zatłoczone. Minęło ją kilka osób zajętych własnymi sprawami. Gdy opodal zatrzymało się dwóch nastolatków chcących najwyraźniej podjąć próbę rabunku, Toby zaczęła kaszleć i wychrypiała: „Pomocy!”, a wtedy dali nogę.
Około północy, skręciwszy kilkakrotnie w niewłaściwą ulicę – wszystkie drogi w Pudle były do siebie podobne – dotarła do dawnego domu rodziców. Nie paliło się w nim światło, brama garażu stała otwarta, okno frontowe było wybite, uznała więc, że jest pusty. Obecni właściciele albo byli martwi, albo przebywali gdzie indziej. To samo dotyczyło domu sąsiedniego, tego, przy którym zakopany był karabin.
Przystanęła na chwilę, by się uspokoić, wsłuchując się w pulsowanie krwi w głowie: tu-tusz! tu-tusz! Karabin albo tu nadal jest, albo go nie ma. Jeżeli jest, Toby zdobędzie karabin. Jeżeli go nie ma, Toby nie zdobędzie karabinu. Nie ma powodu do paniki.
Ukradkiem, niczym złodziej, otworzyła furtkę do ogródka sąsiadów. Ciemność i bezruch. Woń kwiatów nocnych, lilii i tytoniu mieszała się z zapachem czegoś, co płonęło kilka przecznic dalej. Widać było łunę pożaru. Znienacka w twarz Toby pacnęła ćma kudzu.
Wetknęła łom pod płytę, podważyła ją, ujęła za krawędź i odchyliła. Następnie drugą i trzecią. Trzy płyty. Zaczęła pracować łopatą.
Łomotanie serca. Jedno za drugim.
Jest.
„Nie płacz – powiedziała do siebie. – Rozedrzyj folię, bierz karabin, naboje i wiej stąd”.
Powrót do NowyTy zabrał jej trzy dni – musiała omijać co gwałtowniejsze zamieszki. Na schodach wejściowych zobaczyła błotniste odciski stóp, ale do środka nikt się nie włamał.
Przypisy