Ostatni Don - Mario Puzo - ebook + audiobook + książka

Ostatni Don ebook

Mario Puzo

4,4

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Podczas chrzcin swoich wnuków rządzący twardą ręką don Domenico Clericuzio, głowa najsilniejszej amerykańskiej rodziny mafijnej, podejmuje decyzję o wyjściu z przestępczego podziemia. Chce, by odtąd jego krewni zajęli się legalnymi interesami i stali integralną częścią społeczeństwa. Szefom innych mafijnych klanów składa ofertę nie do odrzucenia - przejmą wszystkie jego intratne interesy, poza hazardem, on zaś będzie inwestował ich pieniądze, pobierając adekwatne wynagrodzenie. Mijają lata i do głosu dochodzą dawne niesnaski i nierozwiązane konflikty. Krwawe wydarzenia z przeszłości odciskają się piętnem na członkach rodu Clericuzio.

Dante Santadio, brzydki, nielubiany wnuk Dona, psychopata i morderca, marzy o objęciu władzy po dziadku. Zazdrości wysokiej pozycji w Rodzinie i powodzenia u kobiet swemu stryjecznemu bratu, przystojnemu Crossowi De Lena, właścicielowi i zarządcy wielkiego kasyna w Las Vegas. Walka obu mężczyzn o przywództwo zagrozi spokojnej egzystencji Clericuzich, ale ostatni don przewidział tę sytuację...

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 657

Oceny
4,4 (120 ocen)
68
34
17
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Agnieszkamet

Nie oderwiesz się od lektury

Uwielbiam książki Puzo tą też mnie nie zawiodła..
00
helutek7

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam
00
mariusz1978kapela

Nie oderwiesz się od lektury

rewelacja
00
Kwadrat53

Nie oderwiesz się od lektury

Nie tak wybitna jak Ojciec Chrzestny, ale znacznie lepsza od Sycylijczyka
00
AnnaMalicka

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna książka. Uwielbiał teksty, sposób wypowiedzi Mario Puzo. Akcja trzymająca w napięciu do ostatniej chwili i tematyka nie pozwoliły oderwać się od słuchania. Gorąco polecam.
00

Popularność




GRZECHÓW MAFII NIE DA SIĘ WYMAZAĆ

Don Domenico Cleurizio, głowa najpotężniejszej amerykańskiej rodziny mafijnej, podejmuje decyzję o zalegalizowaniu swojej działalności. Szefom innych rodzin składa ofertę nie do odrzucenia – przejmą wszystkie jego interesy poza kasynami, a on za odpowiednią prowizją będzie inwestował ich pieniądze.

Wkrótce jednak musi spojrzeć prawdzie w oczy – o powrocie do normalności nie może być mowy. Do głosu dochodzą dawne konflikty, a najważniejszy trawi rodzinę od wewnątrz. Dante, nielubiany wnuk Domenico, psychopatyczny morderca, zazdrości wysokiej pozycji i powodzenia u kobiet stryjecznemu bratu, Crossowi De Lena, współwłaścicielowi i zarządcy kasyna w Las Vegas. Czy ostatni don przewidział również ten kryzys?

MARIO PUZO

(1920–1999)

Amerykański prozaik urodzony w Nowym Jorku w niezamożnej rodzinie włoskich imigrantów. Debiutował w 1955 r. powieścią Mroczna arena. Jego najbardziej znaną książką jest wydany w 1969 r. Ojciec Chrzestny – saga o amerykańskiej rodzinie mafijnej, sprzedana w USA w nakładzie ponad 21 milionów egzemplarzy, przetłumaczona na kilkadziesiąt języków. Głośną, nagrodzoną Oscarami, filmową adaptację powieści z wielkimi kreacjami Marlona Brando i Ala Pacino, zrealizował Francis Ford Coppola. Na kanwie książki powstały także filmy Ojciec Chrzestny II i Ojciec Chrzestny III, do których Puzo napisał scenariusze. Dorobek literacki pisarza obejmuje ponadto powieści Dziesiąta Aleja, Czwarty K, Głupcy umierają, Sycylijczyk, Ostatni don, Sześć grobów do Monachium, wydane pośmiertnie książki Omerta i Rodzina Borgiów oraz scenariusze do cyklu filmów o Supermanie. W 2012 r. na listy bestsellerów weszła powieść Rodzina Corleone, powstała na kanwie odnalezionego scenariusza autorstwa Maria Puzo.

mariopuzo.com

Tego autora

DZIESIĄTA ALEJA

CZWARTY K

GŁUPCY UMIERAJĄ

OMERTA

OSTATNI DON

MROCZNA ARENA

SZEŚĆ GROBÓW DO MONACHIUM

RODZINA BORGIÓW

Saga rodziny Corleone

OJCIEC CHRZESTNY

SYCYLIJCZYK

RODZINA CORLEONE

Mario Puzo, Ed Falco

Tytuł oryginału:

THE LAST DON

Copyright © Mario Puzo 1996

All rights reserved

Polish edition copyright © Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o. 2023

Polish translation copyright © Monika Sujczyńska 2009

Redakcja: Jacek Ring

Projekt graficzny okładki i serii: Kasia Meszka

Ilustracje na okładce i we wnętrzu: Tantowi Gilang/Shutterstock (mapa); Vec.Stock/Shutterstock (znak miasta; karty); NikhomTreeVector/Shutterstock (krew)

ISBN 978-83-6775-769-0

Wydawca

Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o.

Hlonda 2A/25, 02-972 Warszawa

wydawnictwoalbatros.com

Facebook.com/WydawnictwoAlbatros | Instagram.comwydawnictwoalbatros

Niniejszy produkt jest objęty ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że publiczne udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Aneta Vidal-Pudzisz

Dla

Virginii Altman

i Domenicka Cleriego

PROLOG

Quogue, 1965

W Niedzielę Palmową, rok po wielkiej wojnie z Rodziną Santadio, don Domenico Clericuzio wyprawiał podwójne chrzciny dzieci, w których płynęła jego krew, a przy okazji zamierzał dokonać zasadniczej zmiany w swym życiu. W tym celu zaprosił szefów największych rodzin mafijnych w Ameryce, jak również Alfreda Gronevelta, właściciela hotelu Xanadu w Las Vegas, i Davida Redfellowa, twórcę imperium narkotykowego w Stanach Zjednoczonych. W zasadzie wszystkich swych partnerów biznesowych.

Przywódca najpotężniejszej rodziny mafijnej w Ameryce, don Clericuzio, postanowił zrzec się władzy, w każdym razie pozornie. Doszedł do wniosku, że nadszedł czas na zmianę taktyki; otwarte sprawowanie władzy stało się zbyt niebezpieczne. Rzecz jasna, wziął pod uwagę fakt, że oddanie władzy jest posunięciem również dość ryzykownym, i dlatego chciał je przeprowadzić na własnych warunkach, a zarazem tak, by wyglądało, że jest hojny i wspaniałomyślny.

Ośmiohektarową posiadłość w Quogue otaczał ceglany mur wysokości trzech metrów, zwieńczony drutem kolczastym i wyposażony w czujniki elektroniczne. Poza rezydencją don Clericuzia znajdowały się tam domostwa jego trzech synów oraz dwadzieścia domków dla zaufanych ludzi.

Przed przybyciem gości don zasiadł z synami przy białym stole z kutego żelaza w ogrodowej altanie za rezydencją. Najstarszy, dwudziestosiedmioletni Giorgio, wyróżniał się małym wąsikiem oraz wysoką, szczupłą sylwetką angielskiego dżentelmena, chodził w garniturach szytych na miarę. Na jego posępnej, mrocznej twarzy malowała się złośliwa inteligencja. Don Clericuzio powiedział mu, żeby zapisał się do szkoły biznesu, gdzie nauczą go, jak kraść pieniądze, nie łamiąc przy tym prawa.

Giorgio pokiwał w milczeniu głową; polecenie ojca traktował jak edykt królewski, a nie zaproszenie do dyskusji.

Następnie don zwrócił się do swego siostrzeńca, Josepha „Pippiego” De Leny. Kochał go na równi ze swymi synami, zresztą nic dziwnego – Pippi był nie tylko krewnym (synem jego zmarłej siostry), ale także doskonałym generałem, który pokonał tego nieokrzesańca Santadia.

– Zamieszkasz na stałe w Las Vegas – rzekł mu. – Będziesz pilnował naszych interesów w Xanadu. Teraz, kiedy wycofujemy się z rządzenia, nie miałbyś tu co robić. Nadal jednak pozostaniesz „młotem” rodziny Clericuzio.

Ponieważ Pippi nie miał uszczęśliwionej miny, don uznał, że musi uzasadnić swą decyzję.

– Twojej żonie nie odpowiadałaby na dłuższą metę atmosfera rodziny i życie w Enklawie Bronxu. Nalene jest inna. Jej tu nie zaakceptują. Dlatego uważam, że musisz urządzić się osobno.

Było to zgodne z prawdą, ale don miał co innego na względzie. Rodzina traktowała Pippiego jak wielkiego bohatera i gdyby nadal pełnił funkcję „burmistrza” Enklawy Bronxu, mógłby zanadto urosnąć w siłę i w przyszłości zagrozić jego synom.

– Postanowiłem mianować cię moim bruglione na Zachodzie – wyjaśnił. – Będziesz bogaty. Ale to odpowiedzialna praca.

Wręczywszy Pippiemu akt własności domu w Las Vegas, zwrócił się ku swemu najmłodszemu synowi, który liczył dwadzieścia pięć lat, był najniższy z całego rodzeństwa i zarazem najgrubszy, a poza tym małomówny i wrażliwy. Przesiadując na kolanach matki, nauczył się gotować włoskie wiejskie potrawy i dlatego pewnie najbardziej ze wszystkich opłakiwał jej przedwczesną śmierć.

– Kolej na ciebie – oznajmił z uśmiechem don Clericuzio. – Ty otworzysz w Nowym Jorku wytworną restaurację. Nie żałuj pieniędzy. Pokaż Francuzom, co to dobre jedzenie. – Po tych słowach to Pippi i młodzi Clericuziowie zachichotali, a i Vincent się uśmiechnął. – Pojedziesz do najlepszej w Europie szkoły restauratorów.

– Czego mnie tam mogą nauczyć? – Vincent skrzywił się, choć był zadowolony z wyroku.

Don Clericuzio spojrzał nań surowo.

– Twoje ciasta są pewnie lepsze. Chodzi jednak o to, żebyś nauczył się zarządzać finansami takiego interesu. Niewykluczone, że któregoś dnia zostaniesz właścicielem sieci restauracji. Giorgio da ci pieniądze.

Następnie zwrócił się do Petiego, który był średnim i najweselszym z jego synów. Wprawdzie w wieku dwudziestu sześciu lat błaznował jak nastolatek, nie ulegało jednak wątpliwości, że to właśnie on odziedziczył geny sycylijskich przodków.

– Petie, teraz, kiedy Pippi obejmuje Zachód, ty zostaniesz „burmistrzem” Enklawy Bronxu i będziesz dostarczał rodzinie żołnierzy. Kupiłem ci firmę budowlaną. Dużą. Remontowanie drapaczy chmur w Nowym Jorku, budowanie budynków dla policji stanowej, asfaltowanie ulic. To dochodowy interes, liczę więc, że go rozwiniesz. W ten sposób twoi żołnierze będą mieli legalne zatrudnienie, a ty godziwe zarobki. Zaczniesz od odbycia praktyki u dotychczasowego właściciela firmy, ale pamiętaj, że twoim głównym obowiązkiem jest dostarczanie rodzinie żołnierzy.

Zwrócił się ponownie do Giorgia:

– Ty zostaniesz moim następcą. Od dziś obaj z Vincentem jesteście wyłączeni z udziału w niebezpiecznych akcjach, poza wyjątkowymi sytuacjami. Musicie myśleć o przyszłości. Nie możemy pozwolić, by twoje dzieci, moje dzieci, mały Dante i Croccifixio, dorastały w takim świecie jak wasz. Jesteśmy bogaci, nie musimy więc ryzykować życia, żeby zarobić na chleb. Zostaniemy doradcami finansowymi innych rodzin. Będziemy wspierać je politycznie i rozstrzygać ich spory. Naszą kartą przetargową będzie silna armia. Zajmiemy się też pilnowaniem ich forsy, a oni za to, jak się mówi na Sycylii, dadzą nam umoczyć dziób.

Za dwadzieścia, trzydzieści lat – podjął po krótkiej przerwie – wtopimy się w praworządne społeczeństwo i będziemy się spokojnie cieszyć naszym bogactwem. Ci dwaj malcy, których dziś chrzcimy, nie będą musieli grzeszyć ani narażać się tak jak my.

– Czy jest więc sens utrzymywać Enklawę Bronxu? – zdziwił się Giorgio.

– Nic nie rozumiesz – odparł don Clericuzio. – Chcemy zostać świętymi, nie męczennikami.

*

Godzinę później don Clericuzio obserwował przyjęcie z balkonu swej willi.

Na rozległej murawie, zastawionej stołami piknikowymi z zielonymi parasolami rozpostartymi jak skrzydła, zgromadziło się dwieście osób, przy czym znaczną część gości stanowili żołnierze Enklawy Bronxu. Zwykle chrzciny przebiegały bardzo radośnie, tym razem jednak kładł się na nie cień.

Zwycięstwo nad Santadiami kosztowało ich wiele ofiar. Don Clericuzio stracił ukochanego syna Silvia, jego córka Rose Marie straciła męża.

Don obserwował gości snujących się wokół kilku długich stołów, na których stały kryształowe karafki z ciemnoczerwonym winem, błyszczące białe wazy z zupą i pastami, półmiski ze stosami mięs i serów w dużym wyborze, chrupiące świeże chleby rozmaitych kształtów i wielkości. Z tyłu cicho grała niewielka orkiestra. Don wsłuchał się w muzykę; działała nań kojąco.

W samym środku podkowy utworzonej ze stołów piknikowych stały dwa wózki przykryte niebieskimi kocykami. Ależ dzielni byli ci malcy! Kiedy pokropiono ich wodą święconą, nawet nie mrugnęli. Przy wózkach pełniły wartę matki – Rose Marie i Nalene De Lena, żona Pippiego. Patrząc z balkonu na niewinne twarzyczki Dantego Clericuzia i Croccifixia De Leny, don czuł się odpowiedzialny za przyszłość tych chłopców. Jeśli uda mu się zrealizować to, co zamierzył, zostaną normalnymi członkami społeczeństwa. Zdziwiło go, że goście prawie wcale nie zwracali na nich uwagi.

Nieopodal Vincent, o twarzy jak wykutej z granitu, częstował dzieci hot dogami. Wózek, który zbudował specjalnie na tę okazję, był większy od wózków nowojorskich handlarzy, miał bardziej jaskrawy parasol, nie mówiąc już o tym, że oferował smaczniejsze jedzenie. Ubrany w biały, czysty fartuch Vincent serwował hot dogi z kapustą kiszoną i musztardą lub z czerwoną cebulą i ostrym sosem. Zapłatą było cmoknięcie w policzek. Obserwując to, don Clericuzio pomyślał, że ze wszystkich jego synów właśnie Vincent, mimo szorstkiej powierzchowności, ma najbardziej miękkie serce.

Petie grał w bocce z Pippim De Leną, Virginiem Ballazzem i Alfredem Groneveltem. Don skrzywił się z niesmakiem, widząc, że Petie jak zwykle się wygłupia. Robił wszystko, żeby popsuć grę. No i w końcu mu się udało – tak mocno uderzył w kulę przeciwnika, że rozleciała się na kawałki.

Virginio Ballazzo, prawa ręka don Clericuzia, udał, że chce go za to ukarać, Petie z kolei udał, że się go boi, i rzucił się do ucieczki. Zabawne. Petie był urodzonym gangsterem, a i ten wesołek Ballaz­zo wyrobił sobie niezłą markę.

Żaden z nich jednak nie mógł się równać z Pippim.

Pippi przyciągał spojrzenia wszystkich kobiet poza Rose Marie i Nalene, matkami ochrzczonych dziś chłopców. Prezentował się doskonale – rosły, grubokościsty, silny, przystojny bandzior. Budził ciekawość także wielu mężczyzn, nie wyłączając żołnierzy z Enklawy Bronxu, którzy w milczeniu kontemplowali wygląd i zwinne ruchy legendarnego „młota”, najlepszego z fachowców.

Młody, rumiany David Redfellow, najpotężniejszy handlarz narkotyków w Stanach, pochylił się nad wózkami i uszczypnął niemowlęta w policzki. Mina Alfreda Gronevelta, ubranego wciąż w marynarkę i krawat, mówiła, że zupełnie nie odpowiada mu ta dziwaczna gra. Gronevelt, podobnie jak don, zbliżał się do sześćdziesiątki.

Dziś don Clericuzio odmieni życie ich wszystkich. Miejmy nadzieję, że na lepsze.

Na balkonie zjawił się Giorgio i zapowiedział pierwsze spotkanie. W pomieszczeniu na tyłach domu czekało dziesięciu szefów Rodzin, których Giorgio wstępnie zapoznał z zamiarami don Clericuzia. Chrzciny stanowiły doskonałą przykrywkę dla takiego zebrania, ale ponieważ tych dziesięciu nie łączyły z Rodziną Clericuzio żadne więzy towarzyskie, marzyli o tym, żeby jak najszybciej znaleźć się gdzie indziej.

Pomieszczenie bez okien wyposażono w ciężkie meble i barek. Dziesięciu szefów Rodzin z ponurymi minami siedziało przy marmurowym stole konferencyjnym. Pozdrowili po kolei don Clericuzia i czekali, co ma im do zakomunikowania.

Don posłał po synów, Vincenta i Petiego, członka kierownictwa Ballazzę oraz Pippiego De Lenę. Kiedy przyszli, oschły i sardoniczny Giorgio wygłosił krótki wstęp.

Don Clericuzio powiódł po twarzach dziesięciu mafiosów, najpotężniejszych przywódców organizacji, której celem było zaspokajanie elementarnych ludzkich potrzeb.

– Mój syn, Giorgio, wprowadził was w sprawę – powiedział. – Rzecz wygląda następująco: przechodzę na emeryturę we wszystkich branżach poza hazardem. Nowojorskie interesy przekazuję staremu przyjacielowi, Virginio Ballazzowi, który utworzy własną Rodzinę i uniezależni się od Rodziny Clericuzio. Interesy w pozostałej części kraju, w branżach takich jak związki zawodowe, transport, alkohol, wyroby tytoniowe i narkotyki, postanowiłem scedować na wasze Rodziny. Wraz z moimi znajomościami w policji. W zamian proszę tylko, żebyście mi pozwolili zajmować się pieniędzmi, które zarobicie. W moich rękach będą bezpieczne, a przy tym zawsze dla was dostępne. Nie musicie się martwić, że rząd wpadnie na ich trop. A wszystko za jedyne pięć procent prowizji.

Mafiosi nie wierzyli własnym uszom. Oto don Clericuzio, zamiast przejąć nad nimi pełną kontrolę i zniszczyć ich imperia, przekazywał im swe interesy.

Vincent obszedł stół, nalewając wszystkim po kolei wina. Mafiosi unieśli kieliszki i wypili za pomyślność don Clericuzia.

*

Kiedy mafiosi ceremonialnie się pożegnali i opuścili pomieszczenie na tyłach willi don Clericuzia, Petie wprowadził Davida Redfellowa, który usiadł w skórzanym fotelu twarzą do dona i przyjął kieliszek od Vincenta. Redfellow wyróżniał się nie tylko długimi włosami, ale również kolczykiem z diamentem w uchu i dżinsową marynarką noszoną do czystych, wyprasowanych dżinsów. Był Skandynawem, pogodnym, dość inteligentnym blondynem o jasnoniebieskich oczach.

Don Clericuzio miał wobec niego wielki dług wdzięczności. To właśnie David Redfellow dowiódł, że przedstawicieli władzy da się przekupić narkotykami.

– Od dziś kończysz z narkotykami – oznajmił mu don. – Mam dla ciebie coś lepszego.

Redfellow nie zaprotestował, spytał tylko:

– Dlaczego?

– Dlatego że rząd zaczął poświęcać narkotykom za dużo czasu i uwagi – odparł don. – Do końca życia nie miałbyś spokoju. Poza tym narkotyki stały się zbyt niebezpieczne. Dotąd chronił cię Petie i jego żołnierze, ale sytuacja uległa zasadniczej zmianie. Ci Kolumbijczycy są straszliwie głupi i pazerni. No cóż, skoro tego chcą, niech sami się z tym męczą. Ty się przeniesiesz do Europy. Tam zdołam zapewnić ci bezpieczeństwo. Kupisz bank we Włoszech i zamieszkasz w Rzymie. Będziesz miał pełne ręce roboty.

– Cudownie – rzekł ironicznie Redfellow. – Zważywszy na fakt, że nie mówię po włosku i nie mam zielonego pojęcia o bankowości.

– Nauczysz się jednego i drugiego – powiedział don Clericuzio. – I będziesz żył szczęśliwie w Rzymie. Oczywiście możesz zostać tutaj, ale wtedy nie dam rady cię wspierać, a Petie ochraniać. Wybór należy do ciebie.

– Kto przejmie moje interesy? – zainteresował się Red­fellow. – Dostanę jakieś odstępne?

– Twoje interesy przejmą Kolumbijczycy – odparł don. – To nieuniknione, taki jest bieg historii. Ale zapewniam cię, że rząd zrobi wszystko, by uprzykrzyć im życie. No więc zgadzasz się czy nie?

Redfellow zadumał się na chwilę, a potem spytał wesoło:

– Od czego mam zacząć?

– Do Rzymu zawiezie cię Giorgio. On pozna cię z moimi ludźmi, a następnie przez kilka lat będzie ci doradzał. – Don wstał i go objął. – Dziękuję, że mnie posłuchałeś. Będziemy nadal współpracowali i wierz mi, nie będziesz miał powodów do narzekania.

*

Po wyjściu Davida Redfellowa don polecił Giorgiowi wezwać Alfreda Gronevelta. Jako właściciel hotelu Xanadu w Las Vegas Grone­velt do tej pory znajdował się pod ochroną wysadzonej obecnie z siodła Rodziny Santadio.

– Panie Gronevelt – zaczął don. – Będzie pan nadal prowadził hotel, tyle że pod moim nadzorem. Nie musi się pan obawiać ani o swoje bezpieczeństwo, ani o pieniądze. Hotel pozostanie pana własnością w pięćdziesięciu jeden procentach, ja będę właścicielem czterdziestu dziewięciu procent należących przedtem do Rodziny Santadio. Będę legalnie reprezentowany. Czy to panu odpowiada?

Gronevelt, który zachowywał się z wielką godnością i mimo wieku miał wspaniałą prezencję, powiedział ostrożnie:

– Odpowiada, ale pod warunkiem że będę prowadzić hotel po swojemu. W przeciwnym razie wolę odsprzedać panu swój udział.

– I zrezygnowałby pan z tej kopalni złota? – spytał z niedowierzaniem don. – Nie, niech się pan nie obawia. Przede wszystkim jestem człowiekiem interesu. Gdyby Santadiowie potrafili zachować umiar, nie doszłoby do tych wszystkich strasznych rzeczy. A tak przestali istnieć jako Rodzina. Ale pan i ja jesteśmy ludźmi rozsądnymi. Moi reprezentanci otrzymają działkę Santadiów. A Joseph De Lena, Pippi, otrzyma to, co mu się będzie słusznie należało. Zostanie moim bruglione na Zachodzie z pensją roczną w wysokości stu tysięcy wypłacaną przez hotel Xanadu w formie, jaką uzna pan za stosowną. W razie jakichś kłopotów proszę się zwracać do niego. W pańskiej branży trudno się ich ustrzec.

Wysoki, skromny Gronevelt spytał spokojnie:

– Dlaczego właśnie mnie pan tak wyróżnia? Na pewno ma pan mnóstwo innych możliwości.

– Ponieważ pan jest geniuszem w swoim fachu – odparł poważnie don Domenico. – Wszyscy w Las Vegas tak mówią. Szanuję pana i dlatego zamierzam panu coś dać.

Słysząc to, Gronevelt się uśmiechnął.

– Dał mi pan dość. Mój hotel. Czy coś może się z tym równać?

Don obrzucił go rozbawionym spojrzeniem, bo choć był poważnym człowiekiem, czasami bawiło go popisywanie się władzą.

– Może pan zgłosić kandydaturę na przewodniczącego Komisji Hazardu w Nevadzie. Mają wakat.

Rzadko zdarzało się, aby Gronevelt był do tego stopnia zaskoczony i pod tak głębokim wrażeniem. Serce zabiło mu mocniej z radości, gdyż oto przed jego hotelem otwierała się przyszłość, o jakiej nie śmiał nawet marzyć.

– Jeśli potrafi pan to załatwić – powiedział cicho – to w najbliższym czasie bardzo się wzbogacimy.

– Już załatwiłem – odparł don. – A teraz zapraszam na przyjęcie.

– Natychmiast wracam do Las Vegas – oświadczył Gronevelt. – Myślę, że nie powinienem być tu widziany.

Don pokiwał głową.

– Petie, niech ktoś podwiezie pana Gronevelta do Nowego Jorku.

*

W pokoju pozostali już tylko młodzi Clericuziowie oraz Pippi De Lena i Virginio Ballazzo. Wszyscy poza Giorgiem sprawiali wrażenie lekko zdezorientowanych. Nie znali planów don Clericuzia.

Ballazzo był młody jak na bruglione, miał tylko kilka lat więcej od Pippiego. Kontrolował związki zawodowe, transport odzieży, częściowo narkotyki. Don Domenico przyrzekł mu, że od tej chwili będzie niezależny od Rodziny Clericuzio. Miał płacić jej dziesięć procent i rządzić się po swojemu.

Virginio Ballazzo poczuł, że zakręciło mu się w głowie od tego awansu. Zazwyczaj nie miał kłopotów z wyrażaniem swych uczuć, a nawet słynął z wylewności, teraz jednak wzruszenie odebrało mu mowę i zdobył się tylko na objęcie don Clericuzia.

– Z tych dziesięciu procent pięć będę odkładał na twoją emeryturę lub jakiś nieprzewidziany wypadek – powiedział don. – Wybacz, że ci to mówię, ale ludzie się zmieniają, tracą pamięć, zapominają o wdzięczności. Otóż proszę, żebyś dokładnie prowadził księgowość. – Przerwał. – Miej przy tym na uwadze, że nie jestem z urzędu skarbowego i nie mogę ci wlepić domiaru.

Ballazzo zrozumiał, co to znaczy. Don Domenico wymierzał karę szybko i bez ostrzeżenia. Karą nieodwołalnie była śmierć. Ale jak inaczej miał się rozprawiać z wrogami?

Don Clericuzio zwolnił Ballazza. Kiedy odprowadzał do drzwi Pippiego, zawahał się na moment, po czym przyciągnął go do siebie i szepnął mu do ucha:

– Ale pamiętaj, to nasz sekret. I niech tak zostanie. Nigdy ci nie wydałem takiego rozkazu.

*

Nieopodal wejścia do willi na Pippiego De Lenę czatowała Rose Marie Clericuzio, bardzo młoda i piękna wdowa, choć w czerni zdecydowanie nie było jej do twarzy. Żałoba po mężu i bracie tłumiła jej naturalną żywotność, tak ważną dla śródziemnomorskiego typu urody. Sprawiała, że ogromne brązowe oczy wydawały się zbyt ciemne, a oliwkowa cera ziemista. Urodę Rose Marie ożywiał jedynie błękit śpioszków jej nowo ochrzczonego synka Dantego, którego trzymała na rękach. Przez cały dzień unikała ojca i braci, Giorgia, Vincenta i Petiego, chciała jednak porozmawiać z Pippim De Leną.

Gdy była nastolatką, kochała się w kuzynie do szaleństwa. Niestety, Pippi, dziesięć lat starszy, zawsze zbywał ją żartami, traktował jak smarkulę. Mimo że słynął z pobłażania cielesnym zachciankom, wobec córki don Clericuzia zachowywał daleko idącą wstrzemięźliwość.

– Cześć, Pippi – zagadnęła go. – Gratuluję.

Odpowiedział jej czarującym uśmiechem przystojnego brutala. Pochylił się, żeby pocałować niemowlę w czoło, przy czym zaskoczyło go, że pachnące jeszcze trochę kościołem włosy małego były sztywne niczym szczecina.

– Dante Clericuzio. Pięknie brzmi.

Powiedział to nie bez kozery, Rose Marie bowiem za namową don Clericuzia wróciła – wraz z osieroconym synkiem – do panieńskiego nazwiska, i z tego powodu, mimo że argumenty ojca brzmiały bardzo przekonująco, dręczyły ją wyrzuty sumienia. Nimi właśnie podyktowane było jej pytanie:

– Jak ci się udało namówić protestancką żonę na katolicką uroczystość i takie religijne imię?

– Moja żona mnie kocha i za wszelką cenę chce mi sprawić przyjemność.

Nalene go kochała, bo go nie znała. W każdym razie nie tak dobrze jak ona.

– Dałeś małemu na imię Croccifixio. Myślę, że amerykańskie imię sprawiłoby większą przyjemność twojej żonie.

– To imię twego dziadka. Nadałem je synowi, aby sprawić przyjemność twemu ojcu – odparł Pippi.

– Wszyscy wciąż staramy się sprawić mu przyjemność – zauważyła Rose Marie. Gorycz tych słów została jednak zamaskowana uśmiechem, który dzięki układowi kości policzkowych wydawał się naturalnym wyrazem jej twarzy, dodawał jej wdzięku i łagodził kąśliwość uwag. Po chwili milczenia dodała: – Dziękuję za uratowanie mi życia.

Pippi popatrzył na nią, jakby nie od razu zrozumiał, o co chodzi.

– Nic ci nie groziło – rzekł cicho po chwili. Położył rękę na jej ramieniu. – Naprawdę. I przestań już o tym myśleć. Zapomnij. Czeka nas szczęśliwa przyszłość. Tylko zapomnij o przeszłości.

Rose Marie przytknęła wargi do główki dziecka, ale po to, by Pippi nie mógł zobaczyć jej miny.

– Zapomnę – mruknęła świadoma, że Pippi powtórzy tę rozmowę jej ojcu i braciom. – Pogodziłam się już z tą sytuacją. – Niech wiedzą, że ona ich wciąż kocha i cieszy się z przyjęcia synka (oczyszczonego dziś z grzechu pierworodnego, dzięki czemu nie groziło mu, że będzie się smażył po wsze czasy w piekle) na łono Rodziny.

W tej chwili podszedł do nich z tyłu Virginio Ballazzo, objął ich i wyprowadził na środek murawy. Z willi wyszedł don Domenico w orszaku synów.

Rodzina Clericuzio – panowie w smokingach, panie w długich sukniach, dzieci w atłasach – ustawiła się półkolem do zdjęcia. Goście zaczęli klaskać i wykrzykiwać życzenia. Chwila ta – chwila pokoju, triumfu, miłości – została uwieczniona na fotografii, która powiększona i oprawiona w ramkę zawiśnie w gabinecie don Clericuzia obok ostatniego portretu jego syna Silvia, poległego w wojnie z Rodziną Santadio.

*

Don wrócił na balkon sypialni, skąd dalej obserwował przyjęcie na dole.

Pchając przed sobą wózek, Rose Marie minęła grupę graczy w bocce. Wysoka, szczupła i elegancka żona Pippiego, Nalene, z małym Croccifixiem na rękach przeszła przez trawnik, żeby do niej dołączyć. Położyła synka obok jego kuzyna, a potem obie patrzyły na malców z ogromną czułością.

Serce don Clericuzia przepełniła radość na myśl o tym, że ci chłopcy nigdy się nie dowiedzą, jaką cenę zapłacono za ich szczęś­liwe życie.

Teraz do matek podszedł Petie i włożył do wózka butelkę z mlekiem. Wszyscy troje wybuchnęli śmiechem, bo malcy zaczęli ją sobie wyrywać. Rose Marie wzięła Dantego na ręce. Patrząc na nią, don wspomniał przeszłość i ciężko westchnął. Wdowa – cóż za rozdzierający serce widok. Jakże była piękna i radosna, kiedy kochała.

Rose Marie, jego ukochana córka, niegdyś wesoła, pełna życia dziewczyna, zmieniła się wprost nie do poznania. Utrata męża i brata to dla kobiety straszny cios. Ale don z doświadczenia wiedział, że rozpacz nie trwa wiecznie, a wdowy w końcu zdejmują żałobę. Poza tym miała dziecko. Dzieci są wielką pociechą.

Don Clericuzio pomyślał o własnym życiu i zdziwił się, że tyle dokonał. To prawda, że musiał niekiedy podejmować potworne decyzje, ale niczego nie żałował. Postępował słusznie. Odpowie przed Bogiem za swe grzechy i miejmy nadzieję, że zostaną mu odpuszczone.

Teraz Pippi grał w bocce z trzema żołnierzami z Enklawy Bronxu, którzy, choć byli od niego starsi i mieli dobrze prosperujące przedsiębiorstwa, czuli przed nim wielki mores. Pippi, świadom, że jest w centrum uwagi, tryskał humorem. Był legendą, tym, który wygrał w bocce z Santadiami.

Radość go wręcz rozsadzała – za każdym razem, gdy jego kula wybiła z misy kulę przeciwnika, wznosił zwycięski okrzyk. Cały Pippi, pomyślał don. Wierny żołnierz, miły towarzysz. Silny, zwinny, przebiegły, mało wymagający.

Na boisko wszedł teraz Virginio Ballazzo, jedyny człowiek, który mógł z nim konkurować. Rzucił kulą. Po chwili jego celność nagrodzono głośnymi oklaskami. Ballazzo złożył triumfalny ukłon w stronę balkonu. Don Clericuzio zaklaskał, czując coś w rodzaju dumy, że tacy ludzie (i wszyscy inni, którzy zebrali się w tę Niedzielę Palmową w Quogue) rozkwitali i tak dobrze sobie radzili pod jego panowaniem. A dzięki jego dalekowzroczności przetrwają trudne lata, które na pewno nadejdą.

Nie dostrzegał tylko zalążków zła w nieuformowanych jeszcze umysłach ludzkich.

KSIĘGA 1

Hollywood, Las Vegas, 1990

Rozdział 1

Cytrynowe, charakterystyczne dla kalifornijskiej wiosny światło oblewało marchewkowe włosy Boza Skanneta. Umięśnione ciało mężczyzny drżało; szykował się do skoku. Skannet całym swym jestestwem cieszył się, że świadkami jego wyczynu będzie ponad miliard ludzi na całym świecie.

Wsunięty pod elastyczny pasek spodenek tenisowych mały pistolet zasłonił długą do ud, zapinaną na suwak białą kurtką w pionowe czerwone błyskawice. Włosy przewiązał szkarłatną bandaną w niebieskie kropki. W prawej ręce dzierżył dużą butlę wody Evian. Jak ulał pasował do świata, w który zamierzał za chwilę wkroczyć. Tym światem był tłum przed pawilonem Dorothy Chandler w Los Angeles, oczekujący przybycia gwiazd filmowych na ceremonię wręczenia Nagród Akademii. Gapie siedzieli na trybunach specjalnie wzniesionych na tę okazję, a na ulicy tłoczyły się ekipy stacji telewizyjnych, które postawiły sobie za cel rozesłać wizerunki tych współczesnych świętych po całym globie. Dziś wieczorem świat zobaczy wielkie gwiazdy w ich ludzkich wcieleniach – jedne przeżywające triumf, inne przegrane jak zwykli śmiertelnicy.

Gapiów czujnie obserwowali umundurowani strażnicy z błyszczącymi brązowymi pałkami. Ale Boz Skannet nie przejmował się strażnikami. Po pierwsze, był od nich wyższy, zwinniejszy i silniejszy, po drugie, będzie działał z zaskoczenia. Jeśli miałby się kogoś obawiać, to raczej czatujących na wielkie sławy reporterów i kamerzystów, spodziewał się jednak, iż będą woleli jego napad transmitować, niż mu przeciwdziałać.

Pod wejście do pawilonu zajechała biała limuzyna z Atheną Aquitane, okrzykniętą przez niektóre tygodniki „najpiękniejszą kobietą świata”. Kiedy wyłoniła się z samochodu, gapie, skandując jej imię, zaczęli napierać na barierki. Ekipy telewizyjne rzuciły się, by przekazywać jej urodę do najdalszych zakątków globu. Athena Aquitane pomachała im.

Skannet przeskoczył barierkę przy trybunach. Klucząc między płotkami policyjnymi, zobaczył, że brązowe koszule strażników zbiegają się w jednym punkcie. Normalka, pomyślał. Strażnicy ustawili się jednak pod złym kątem i wyminął ich z taką łatwością, z jaką przed laty wymijał zawodników drużyny przeciwnika na boisku futbolowym. Dobiegł w chwili, gdy zwrócona do kamer lepszym profilem Athena mówiła coś do mikrofonu. Za nią stało trzech mężczyzn. Upewniwszy się, że jest w polu widzenia kamery, Skannet chlusnął na Athenę płynem z butelki. I krzyknął:

– Masz tu trochę kwasu, ty dziwko! – A do kamery powiedział spokojnie: – Zasłużyła sobie.

Wtedy dotarła doń pierwsza fala mężczyzn w brązowych koszulach, z pałkami uniesionymi do bicia. Ukląkł na ziemi.

Athena Aquitane dojrzała go w chwili, gdy unosił rękę z butelką i zdążyła się trochę uchylić. Płyn oblał jej policzek i ucho.

Miliard ludzi na całym świecie zobaczyło na ekranach telewizorów srebrzysty płyn, mokry policzek aktorki, jej zaskoczenie na widok napastnika, wyraz autentycznego przerażenia, który przez chwilę oszpecił jej cudną twarz.

Miliard ludzi na całym świecie zobaczyło, jak policja wlokła Skanneta, który najpierw uniósł ręce w triumfalnym geście jak jakiś gwiazdor, ale zaraz zgiął się wpół, gdyż rozwścieczony policjant, wymacawszy pistolet za paskiem jego spodenek, wymierzył mu silny cios w nerki.

Athena Aquitane, wciąż oszołomiona, odruchowo otarła ręką policzek. Nie czuła pieczenia. Spojrzała na dłoń. Kropelki prędko wysychały. Jacyś ludzie doskoczyli, żeby ją ratować, zabrać stąd czym prędzej.

Odepchnęła ich i powiedziała spokojnie:

– To tylko woda. – I na potwierdzenie swych słów zlizała kropelki z dłoni. Potem uśmiechnęła się smutno i dodała: – Bardzo typowe dla mojego męża.

Po tej demonstracji opanowania, z jakiego słynęła, szybkim krokiem weszła do pawilonu Dorothy Chandler. A kiedy otrzymała Oscara za najlepszą rolę kobiecą, widzowie urządzili jej długą owację na stojąco.

*

W zimnym wnętrzu penthouse’u na najwyższym piętrze hotelu-kasyna Xanadu w Las Vegas powoli umierał jego osiemdziesięciopięcioletni właściciel. Tego wiosennego dnia wydawało mu się, że słyszy stłumione przez odległość szesnastu pięter grzechotanie kuleczki z kości słoniowej w czerwonych i czarnych zagłębieniach kół ruletek, chrapliwe zaklęcia graczy wygłaszane pod adresem toczących się kości oraz zgrzytanie tysięcy automatów połykających łakomie srebrne monety.

Alfred Gronevelt umierał w pełni szczęśliwy. W ciągu długiego życia był kolejno dziwkarzem, stręczycielem amatorem, graczem, współmordercą, politycznym mataczem, żeby skończyć jako surowy, ale sprawiedliwy władca Xanadu. Z obawy przed zdradą nigdy nikogo nie pokochał, lecz wielu ludziom okazał sympatię. Niczego nie żałował. Teraz cieszył się każdą małą przyjemnością, których niewiele mu już w życiu pozostało. Taką jak popołudniowy obchód kasyna.

Do sypialni wszedł Croccifixio „Cross” De Lena, który przez ostatnie pięć lat był jego prawą ręką.

– Jesteś gotów, Alfredzie? – spytał.

Gronevelt z uśmiechem skinął głową.

Cross przeniósł go na wózek inwalidzki, za którym stał już sanitariusz. Pielęgniarka otuliła starca pledem, wręczyła Crossowi pudełeczko z pigułkami i otworzyła mężczyznom drzwi apartamentu. Sama zostawała tutaj, gdyż Gronevelt nie życzył sobie jej towarzystwa w czasie popołudniowych przejażdżek.

Pokonawszy bezszelestnie zjadliwie zielony sztuczny trawnik ogrodu apartamentu, wózek zniknął we wnętrzu pospiesznej windy, która zatrzymywała się dopiero szesnaście pięter niżej, w kasynie.

Gronevelt siedział wyprostowany jak świeca i rozglądał się dokoła. Bardzo lubił patrzeć, jak ludzie bezskutecznie usiłują puścić go z torbami. Wózek mijał kolejno sektor ruletki, blackjacka, bakarata, powoli przedzierał się przez dżunglę stolików, przy których grano w kości. Gracze nie zwracali uwagi na starca o bystrym spojrzeniu, siedzącego w wózku inwalidzkim, nie widzieli zatem rozbawienia na jego wychudłej twarzy. Nawiasem mówiąc, inwalidzi w Las Vegas nie należeli do rzadkości. Pewnie spodziewali się, że los wynagrodzi im kalectwo.

Wreszcie wózek wtoczył się do kafeterii. Posługacz ustawił go w loży zarezerwowanej dla Gronevelta, sam zaś usiadł przy innym stoliku, oczekując na sygnał.

Za przeszkloną ścianą w oślepiającym słońcu Nevady połyskiwał ogromny basen wypełniony szmaragdową wodą, w której pluskały się młode matki z dziećmi, z daleka podobne do kolorowych zabawek. Myśl, że to wszystko jest jego dziełem, napawała Gronevelta dumą.

– Przegryź coś, Alfredzie – zaproponował Cross De Lena.

Gronevelt uśmiechnął się do niego. Cross miał taką urodę, że podobał się kobietom i mężczyznom, a poza tym należał do nielicznych osób, którym Gronevelt ufał.

– Kocham ten hotel, chłopcze – powiedział. – Odziedziczysz moje udziały, będziesz więc musiał się jakoś ułożyć z naszymi partnerami w Nowym Jorku, ale za nic na świecie nie oddaj im Xanadu.

Cross poklepał starca po kościstej, wychudłej dłoni.

– Nie oddam.

Gronevelt poczuł, jak światło słoneczne zza szklanej ściany przenika mu do żył.

– Wszystkiego cię nauczyłem – ciągnął. – Dokonaliśmy razem kilku naprawdę trudnych rzeczy, ale nie należy oglądać się za siebie. Jedno ci tylko powiem: dobro procentuje, dlatego staraj się robić jak najwięcej dobrego. To naprawdę popłaca. Natomiast miłość i nienawiść nikomu nie wychodzą na zdrowie.

Pili kawę. Gronevelt dziobał strudel, Cross popijał kawę sokiem pomarańczowym.

– Jeszcze jedno – przypomniał sobie Gronevelt. – Wille dawaj tylko tym, którzy są gotowi przepuścić milion dolarów. Pamiętaj, te Wille są sławne. Nie wpuszczaj do nich byle kogo.

Cross poklepał Gronevelta po dłoni, ale nie od razu cofnął rękę. Był do niego bardzo przywiązany. Pod pewnymi względami nawet bardziej niż do ojca.

– Nie martw się, Alfredzie – uspokoił go. – Dla mnie Wille są święte. Coś jeszcze?

Gronevelt popatrzył na niego zmętniałymi od zaćmy oczami.

– Bądź ostrożny – rzekł. – Bądź zawsze niezwykle ostrożny.

– Dobrze – odparł Cross. A następnie, chcąc odwrócić myśli starca od śmierci, spytał: – Kiedy mi wreszcie opowiesz o wielkiej wojnie z Rodziną Santadio? Wiem, że z nimi współpracowałeś. Dlaczego wszyscy nabrali wody w usta?

Gronevelt westchnął z rezygnacją w sposób charakterystyczny dla starego człowieka.

– Wiem, że pozostało mi niewiele czasu. Ale nie mogę ci nic powiedzieć. Najlepiej spytaj ojca.

– Pytałem. Ale milczy jak zaklęty.

– Co było, to było – rzekł Gronevelt. – Zostaw przeszłość w spokoju. Nie grzeb w niej. Nie szukaj w niej usprawiedliwienia czy uzasadnienia. Nie szukaj w niej szczęścia. Jesteś, jaki jesteś, i to samo odnosi się do świata.

*

Potem Gronevelt wrócił do penthouse’u i pielęgniarka go wykąpała. Mierząc mu puls, zmarszczyła czoło, na co Gronevelt powiedział:

– To tylko procenty.

Tej nocy spał zdrowo, a nad ranem doszedł do wniosku, że chciałby popatrzeć przez okno. Pielęgniarka posadziła go w ogromnym fotelu, otuliła pledami, sama zaś przycupnęła obok i sięgnęła ponownie po jego dłoń, by zmierzyć puls. Kiedy chciała cofnąć rękę, Gronevelt przytrzymał ją za nadgarstek. Nie oponowała. Trzymając się za ręce, obserwowali wschód czerwonej kuli słońca nad pustynią.

Niebo stopniowo zmieniło barwę z atramentowoczarnej na ciemnopomarańczową. Gronevelt patrzył na kort tenisowy, pole golfowe, basen, siedem Willi oświetlonych niczym Wersal oraz dumnie powiewające flagi hotelu Xanadu – białe gołębie na zgniłozielonym polu. Na bezkresną pustynię w tle.

Wszystko to moje dzieło, dumał. Na ugorze wybudowałem świątynię przyjemności. Żyłem szczęśliwie. Sobie to zawdzięczam. Starałem się być najlepszym człowiekiem na świecie. Czy zostanę osądzony? Myślami wrócił do swojej młodości, przypomniał sobie kolegów, młodocianych filozofów, spierających się na temat Boga i moralności, jak to wówczas mieli w zwyczaju czternastoletni chłopcy.

„Gdyby ci dawali milion dolarów za naciśnięcie guzika i zabicie miliona Chińczyków – zaczął kiedyś jeden z nich z triumfalną miną, jak gdyby stawiał jakąś niemożliwą do rozwiązania kwestię etyczną – zrobiłbyś to?”. Po długiej dyskusji zgodzili się, że nie byliby do tego zdolni. Wszyscy, oprócz Gronevelta.

Teraz wiedział z całą pewnością, że to on miał wtedy rację. Nie dlatego, że odniósł w życiu sukces, ale dlatego, że dziś nikt by takiego pytania już nie postawił. Dylematy tego rodzaju przestały istnieć. Co najwyżej można było je sformułować w następujący sposób:

„Czy nacisnąłbyś guzik, żeby dla marnego tysiąca dolarów zabić dziesięć milionów Chińczyków?” (czemu, do diabła, właśnie Chińczyków?). Tak brzmiałoby obecnie to pytanie.

Świat nabierał krwawopurpurowej barwy. Groneveltowi zakręciło się w głowie. Ścisnął dłoń pielęgniarki, żeby nie stracić równowagi. Dzięki zaćmie mógł patrzeć prosto w słońce. Pomyślał sennie o kobietach, które kochał, i o pewnych działaniach, które przedsięwziął. O facetach, z którymi obszedł się bezlitośnie, i o tych, którym okazał miłosierdzie. Pomyślał o Crossie jak o synu i zrobiło mu się go żal. Pomyślał o Rodzinie Santadio i o Rodzinie Clericuzio. Był szczęśliwy, że ma to już za sobą. Tylko jak właściwie należało żyć – szczęśliwie czy moralnie? I czy do znalezienia odpowiedzi na to pytanie koniecznie trzeba być Chińczykiem?

Ta ostatnia myśl zupełnie go skonfundowała. Pielęgniarka poczuła, że dłoń starca nagle stężała i zrobiła się zimna. Pochyliła się nad nim, żeby sprawdzić, czy daje znaki życia. Nie dawał.

*

Cross De Lena, spadkobierca i następca, urządził Groneveltowi godny pogrzeb. Na tę smutną ceremonię zaprosił (bądź powiadomił o niej) wszystkich luminarzy z Las Vegas, najwierniejszych graczy, znajomych Gronevelta, cały personel hotelu. Albowiem Alfred Gronevelt, geniusz hazardu z Las Vegas, był człowiekiem cieszącym się powszechnym szacunkiem.

Inicjował i finansował budowę kościołów wszelkich wyznań, gdyż uważał, że „graczom wierzącym w Boga należy się nagroda”. Będąc wrogiem biedy i slumsów, budował pierwszorzędne szpitale i znakomite szkoły. I zawsze mówił, że robi to we własnym interesie. Pogardzał Atlantic City, gdzie za aprobatą władz stanowych przywłaszczano sobie wszystkie pieniądze, lekceważąc tamtejsze społeczeństwo.

Gronevelt usilnie przekonywał opinię społeczną, że hazard nie jest karygodnym występkiem, lecz rozrywką klasy średniej, taką samą jak golf lub baseball. On to sprawił, że hazard wyszedł z podziemia. Dlatego właśnie Las Vegas chciało oddać mu cześć.

Cross starał się panować nad emocjami. Miał poczucie głębokiej straty, bo odkąd sięgał pamięcią, z Groneveltem łączyła go silna więź uczuciowa, ale nie wolno mu było zapomnieć, że został właścicielem pięćdziesięciu jeden procent hotelu Xanadu. Wartych z grubsza licząc pół miliarda dolarów.

Rozumiał, że teraz w jego życiu nastąpi wiele zmian. Taka władza i takie pieniądze łączą się z większymi zagrożeniami. Zmienią się także jego stosunki z don Clericuziem i Rodziną – odtąd będzie ich wspólnikiem w interesach.

Najpierw zadzwonił do Quogue. Odebrał Giorgio i udzielił mu pewnych instrukcji. Powiedział, że Rodzinę na pogrzebie będzie reprezentował Pippi. Dante poleci do Las Vegas najbliższym samolotem, aby doprowadzić do końca pewną sprawę, o której rozmawiali wcześniej, ale nie pojawi się na pogrzebie. Nawet się nie zająknął na temat tego, że Cross został właścicielem połowy hotelu.

Następnie Cross zadzwonił do swej siostry Claudii, która wcześniej próbowała się z nim skontaktować. Niestety, u niej też odezwała się automatyczna sekretarka. Również Ernest Vail prosił go o telefon. Cross go lubił i miał jego rewersy na pięćdziesiąt kawałków, ale tym razem Vail będzie musiał wziąć na wstrzymanie i poczekać, aż skończą się uroczystości.

Wiadomość zostawił też Pippi, długoletni przyjaciel Gronevelta, Cross teraz go potrzebował, by mu wyjaśnił, co dalej. Ciekawe, jak ojciec ustosunkuje się do jego nowej pozycji, bogactwa? To może być drażliwa sprawa, podobnie jak uświadomienie klanowi Clericuzio, że ich bruglione na Zachodzie nie jest już byle kim.

Cross nie miał wątpliwości, że don się potrafi znaleźć w tej sytuacji, i był przekonany, że nie zawiedzie się na ojcu. Ale jak zareagują Giorgio, Vincent i Petie Clericuzio, nie mówiąc o Dantem? Z Dantem byli zaprzysiężonymi wrogami od dnia, kiedy zostali razem ochrzczeni w prywatnej kaplicy don Clericuzia. Ich wzajemna niechęć stała się w Rodzinie dyżurnym dowcipem.

A tu Dante ma przyjechać do Las Vegas, żeby się zająć Dużym Timem, zwanym też Cyganem. Ta myśl nie dawała spokoju Crossowi, który do Dużego Tima miał jakąś dziwną słabość. Domyślał się, że los Cygana został przesądzony przez samego don Clericuzia, chciałby jednak wiedzieć, w jaki sposób Dante zamierzał się nim zająć.

*

Takiego pogrzebu w Las Vegas nie pamiętano. Alfredowi Groneveltowi oddawano hołd jak jakiemuś świętemu. Zwłoki wystawiono na widok publiczny w wybudowanym za jego pieniądze kościele protestanckim, który łączył majestatyczność katedr europejskich z brązowymi pochyłymi ścianami indiańskich tipi. Motywy indiańskie królowały również na ogromnym parkingu będącym przejawem osławionej praktyczności Las Vegas.

Chór z uniwersytetu, na którym Gronevelt finansował trzy etaty na wydziale humanistycznym, polecał go w swych pieśniach Bogu.

Żałobnicy, którzy zdobyli wykształcenie dzięki stypendiom fundowanym przez Gronevelta, sprawiali wrażenie szczerze zmartwionych. Za trumną szli również gracze, którzy stracili w Xanadu całe fortuny; ci z kolei nie kryli zadowolenia, że choć raz górą są oni, nie Gronevelt. Samotnie przybyłe kobiety, niektóre w średnim wieku, cicho popłakiwały. W pogrzebie wzięli też udział przedstawiciele synagog i kościołów katolickich, do których zbudowania Gronevelt walnie się przyczynił.

Oczywiście zamknięcie kasyna byłoby bardzo nie po myśli zmarłego, wobec tego na uroczystość przybyli tylko szefowie sal i krupierzy, którzy tego dnia pracowali na nocną zmianę. Zjawili się nawet niektórzy goście z Willi, traktowani przez Crossa i Pippiego ze szczególną atencją.

Przybył również – w asyście burmistrza – gubernator stanu Nevada, Walter Wavven. Zamknięto w części miasta ruch, aby umożliwić spokojne dotarcie na cmentarz procesji złożonej ze srebrnego karawanu, czarnych limuzyn oraz żałobników idących pieszo i aby Alfred Gronevelt mógł po raz ostatni przejechać przez stworzony przez siebie świat.

Tego wieczoru goście Las Vegas złożyli mu ostatni hołd. Hołd, który niewątpliwie bardzo by mu się spodobał. Grali tak wysoko, że ustanowili nowy rekord plajty, jeśli oczywiście nie brać pod uwagę nocy sylwestrowych. Okazali Groneveltowi szacunek, grzebiąc wraz z nim swe pieniądze.

Wieczorem Cross De Lena był gotów do rozpoczęcia nowego życia.

*

Tego samego wieczoru Athena Aquitane siedziała na kanapie w swym domu przy plaży w Malibu Colony i próbowała podjąć jakąś decyzję. Przez otwarte drzwi wpadał wiatr znad oceanu, przyprawiając ją o dreszcze.

Sławną na całym świecie aktorkę trudno sobie wyobrazić jako małą dziewczynkę, jaką była, nim stała się kobietą. Charyzma gwiazdy każe nam wierzyć, że wyskoczyła w pełni ukształtowana z głowy Zeusa, podobnie jak kreowane przez nią piękne bohaterki. Słynne aktorki nigdy nie robiły w majtki, nie były szczerbate, nie miały trądziku, nie jąkały się onieśmielone, nie dostawały fioła w wieku dorastania, nie masturbowały się, nie kochały się bez wzajemności, nie zmagały się z losem. Sama miała kłopoty z wygrzebaniem z zakamarków pamięci obrazu siebie, kiedy była taką normalną osobą.

Zawsze uważała się za w czepku urodzoną. Wszystko przychodziło jej szalenie łatwo. Miała cudownych rodziców, którzy w porę zwrócili uwagę na jej zdolności i zadbali o ich rozwój. Mimo że była bardzo ładna, nie ograniczyli się do zachwytów nad jej urodą. Ojciec przybliżył jej sport, matka literaturę i sztukę. Athena nie przypominała sobie, żeby w dzieciństwie była kiedykolwiek smutna, nieszczęśliwa. Aż do skończenia siedemnastu lat.

Wtedy to zakochała się w Bozie Skannecie, który był od niej o cztery lata starszy i w college’u uchodził za gwiazdę futbolu. Jego rodzina posiadała największy bank w Houston. Boz był równie przystojny jak Athena piękna, do tego adorował ją w zabawny, czarujący sposób. Gdy ich doskonale ukształtowane ciała przylgnęły jak magnesy, a końcówki nerwów zaiskrzyły niczym przewody pod wysokim napięciem, odnieśli wrażenie, że znaleźli się w raju. Po­brali się, gdyż chcieli w nim pozostać na zawsze.

Athena szybko zaszła w ciążę, ale nie przybierała specjalnie na wadze i nie odczuwała mdłości. Cieszyła się na swego dzidziusia. Chodziła dalej do college’u, studiowała aktorstwo, grała w golfa i w tenisa. Na korcie tenisowym wygrywał Boz, na polu golfowym lepsza była ona.

Boz otrzymał posadę w banku ojca. Po urodzeniu dziecka, dziewczynki, której dała na imię Bethany, Athena wróciła do szkoły, zwłaszcza że Boza stać było na opłacenie niańki i służącej. Małżeństwo tylko zaostrzyło apetyt Atheny na naukę. Mnóstwo czytała, głównie dramaty.

Zachwycała się Pirandellem, Strindberg budził w niej mieszane uczucia, płakała nad Tennessee Williamsem. Stała się bardziej rzutka, a inteligencja doskonale harmonizowała z jej urodą, dodając godności, której czasem brakuje pięknu. Nic więc dziwnego, że durzyli się w niej wszyscy mężczyźni, młodzi, starzy i ci w średnim wieku. Przyjaciele zazdrościli Bozowi Skannetowi takiej żony. Athena dumnie obnosiła swą doskonałość i dopiero po latach dowiedziała się, że drażniła nią wielu ludzi, zarówno znajomych, jak i kochanków.

Boz powiedział wtedy żartem, że tak samo drażnił ich rolls­-royce, którego co wieczór parkował na ulicy. Boz nie był głupi i sam widział, że ma niezwykłą żonę, stworzoną do innego życia. Czuł, że utraci ją tak samo, jak swe marzenia o karierze sportowej. Niestety, nie szykowała się żadna wojna, w której mógłby wykazać się odwagą, czego żałował, bo czuł, że rozpiera go wściekłość. Wyglądał dość pociągająco, ale nie został obdarzony żadnym szczególnym talentem. Nie interesowało go też zbijanie majątku.

Athena miała talent i wiedziała, czego chce od życia. Jakże jej tego zazdrościł.

Dlatego postanowił wyjść naprzeciw przeznaczeniu. Zaczął pić, uwodzić żony kolegów, a w banku ojca zawierać niezbyt czyste transakcje. Cieszył się ze swego sprytu, jak każdy mężczyzna z nowo nabytej umiejętności, i postanowił wykorzystać go do ukrycia swych prawdziwych uczuć do żony. Nienawidzenie kogoś tak pięknego i doskonałego jak Athena uważał za nie lada bohaterstwo.

Mimo rozwiązłego trybu życia cieszył się doskonałym zdrowiem. Spodobało mu się to. Zaczął chodzić do siłowni, trenować boks. Kochał ring, gdyż mógł przywalić komuś pięścią w twarz, znienacka przejść od lekkich kuksańców do sierpowego. Podobał mu się stoicki spokój tej walki. Uwielbiał polowanie, strzelanie do zwierząt. Czerpał przyjemność z uwodzenia naiwnych kobiet, bawiła go banalna powtarzalność romansów.

Dumny ze swego sprytu zaczął się zastanawiać, jak go najlepiej spożytkować w konkretnej sytuacji. Zrobić Athenie więcej dzieci? Czwórkę, piątkę, szóstkę. Dzieci by ich znowu do siebie zbliżyły. Dzieci powstrzymałyby Athenę od skoków w bok. Ale Athena przejrzała go na wylot i dała mu zdecydowany odpór. Co więcej, powiedziała: „Jeśli chcesz mieć więcej dzieci, niech ci je urodzą kobiety, które pieprzysz”.

Pierwszy raz rzuciła mu w twarz tak grubiańskie słowa. Inna rzecz, że wcale się nie krył ze swą niewiernością. Na tym w istocie polegała jego chytrość. Wolał, żeby Athena odeszła od niego z płaczem, niż porzuciła dla innego.

Athena widziała, co działo się z Bozem, ale była zbyt młoda i zbyt zajęta sobą, żeby się nim przejmować. Dopiero wtedy, gdy Boz zrobił się okrutny, dwudziestoletnia Athena doszła do wniosku, że wszystko ma swoje granice.

Boz zaczął zachowywać się w sposób typowy dla mężczyzn, którzy nienawidzą kobiet. Athena odnosiła wrażenie, że jej mąż zbzikował.

W drodze powrotnej z banku Boz zwykle wstępował do pralni chemicznej po ich ubrania, co uzasadniał tak: „Twój czas jest cenniejszy od mojego, skarbeńku. Nie dość, że ciężko pracujesz, to jeszcze chodzisz na jakieś strasznie ważne kursy”. Obojętnym tonem maskował zawartą w tej uwadze złośliwość.

Pewnego dnia wrócił z naręczem jej sukien w chwili, kiedy właś­nie brała kąpiel. Popatrzył na nią z góry, na jej złote włosy, białą skórę, krągłe piersi, brodawki polukrowane pianą i powiedział grubym głosem: „Ciekawe, jaką będziesz miała minę, kiedy wrzucę ci te łachy do wanny”. Ale nie wrzucił, tylko odwiesił suknie do szafy, a ją wyjął z wanny, wytarł różowym, szorstkim ręcznikiem, a potem się z nią kochał. Kilka tygodni później sytuacja się powtórzyła. Tylko że tym razem ubrania wylądowały w wodzie.

Pewnego wieczoru przy kolacji Boz zagroził, że potłucze naczynia. Skończyło się na pogróżkach, ale tydzień później rozbił w drobny mak wszystko, co było w kuchni. Po takich wybrykach zawsze bardzo przepraszał żonę. I zawsze chciał się z nią kochać. Ona jednak nie miała na to najmniejszej ochoty. W tym czasie sypiali już w osobnych pokojach.

Kiedy indziej przy kolacji Boz uniósł pięść i powiedział: „Twoja twarz jest zbyt doskonała. Może gdybym złamał ci nos, nabrałaby charakteru jak twarz Marlona Brando”.

Pobiegła do kuchni, on rzucił się za nią. Ze strachu chwyciła za nóż. Boz roześmiał się i rzekł: „Do tego akurat nie jesteś zdolna”. Miał rację. Bez trudu odebrał jej nóż. „Ja tylko żartowałem. Jedyną twoją wadą jest zupełny brak poczucia humoru”.

Dwudziestoletnia Athena śmiało mogła poskarżyć się rodzicom, ale tego nie zrobiła. Trzymała też fason przed przyjaciółmi. Ufna w swą inteligencję postanowiła sama znaleźć wyjście z sytuacji. Wiedziała już, że szkoły nie skończy. Na jakąś oficjalną pomoc też nie mogła liczyć. Przez chwilę zastanawiała się, czy nie rozkochać Boza jeszcze raz w sobie, ale na samą myśl o pójściu z nim do łóżka dostawała gęsiej skórki. Czuła, że nie potrafiłaby udawać miłości w sposób przekonujący, choć sam pomysł bardzo przemawiał do jej aktorskiej wyobraźni.

To, co sprawiło, że w końcu zdecydowała się wziąć sprawy w swoje ręce, miało związek nie z nią, lecz z Bethany. Boz lubił podrzucać ich roczną córeczkę do góry i do ostatniej chwili udawać, że nie zamierza jej złapać. Raz, niby niechcący, upuścił ją na kanapę. A któregoś dnia, tym razem z całą pewnością umyślnie, upuścił małą na podłogę. Athena krzyknęła z przerażenia. Rzuciła się do Bethany, podniosła ją, przytuliła i zaczęła uspokajać. Całą noc obserwowała dziecko, siedząc obok łóżeczka. Bethany miała na głowie ogromny guz. Boz ze łzami w oczach przepraszał i przysięgał, że ostatni raz bawił się z nią w ten sposób. Ale Athena podjęła już decyzję.

Następnego dnia wyjęła z konta wszystkie pieniądze. Dla zmylenia ewentualnej pogoni dokonała rezerwacji w różnych biurach podróży. Dwa dni później Boz wrócił z pracy i zastał dom pusty.

Sześć miesięcy później Athena wypłynęła – bez dziecka – w Los Angeles i rozpoczęła karierę aktorską. Znalazła sobie agenta średniej klasy i na początku występowała z małymi trupami teatralnymi. Po głównej roli w sztuce wystawianej w teatrze Mark Taper Forum przyszły epizodyczne role w rozmaitych filmikach, aż w końcu obsadzono ją w pierwszoplanowej roli w filmowym hicie. W kolejnym filmie zagrała już główną rolę i wtedy w jej życie ponownie wkroczył Boz Skannet.

Zapłaciła mu alimenty za trzy lata z góry. Jego popis przed pawilonem Dorothy Chandler wcale jej nie zdziwił. To był stary numer jej męża. Teraz oblał ją wodą… następnym razem w butelce będzie kwas.

*

– W LoddStone Studios mają straszny zgryz – powiedziała tamtego ranka Molly Flanders do Claudii De Lena. – Kłopoty z Atheną Aquitane. Boją się, że z powodu tego incydentu przed Oscarami nie wróci już na plan. Bantz prosi, żebyś do niej wpadła. Liczą, że potrafisz na nią wpłynąć.

Claudia przyszła do biura Molly w towarzystwie Ernesta Vaila.

– Dobrze, porozmawiam z nią, jak tylko skończymy z tą sprawą – przyrzekła. – Aż tak się przejęła?

Molly Flanders była jednym z najlepszych prawników w branży rozrywkowej, i to w mieście, gdzie nie brakowało świetnych prawników. W sali sądowej zamieniała się w tygrysicę i prawie zawsze wygrywała, ponieważ nie tylko była doskonałą aktorką, ale w małym palcu miała całe prawo.

Wcześniej była najbardziej wziętym obrońcą w Kalifornii. Ocaliła od komory gazowej dwudziestu morderców. Najgorszy z jej klientów dostał kilka lat za nieumyślne spowodowanie śmierci. Ale nie wytrzymała tego nerwowo i przerzuciła się na prawo przemysłu rozrywkowego. Wybrała tę branżę, bo tu trup nie słał się tak gęsto, a łajdacy, z którymi miała teraz do czynienia, byli inteligentni i czarujący.

Reprezentowała reżyserów pierwszej kategorii, kasowych aktorów oraz wziętych scenarzystów. Nazajutrz po rozdaniu Oscarów wizytę złożyła jej ulubiona klientka, scenarzystka Claudia De Lena. Przyszła ze swym kolegą po fachu, niegdyś głośnym powieścio­pisarzem, Ernestem Vailem.

Claudia De Lena była klientką Molly Flanders, a zarazem jej dobrą znajomą. Zatem kiedy Claudia poprosiła ją, żeby pomogła Vai­lowi, Molly zgodziła się bez wahania. Jakże teraz tego żałowała. Vail zwrócił się do niej ze sprawą, której nie była zdolna załatwić. Na dobitkę budził w niej wstręt fizyczny, choć nigdy nic takiego nie czuła do żadnego ze swych klientów morderców. Pocieszała się myślą, że dzięki temu łatwiej jej przyjdzie odprawić go z kwitkiem.

– Erneście – powiedziała. – Przejrzałam wszystkie kontrakty, wszystkie oficjalne dokumenty i nie widzę podstaw do wytoczenia procesu LoddStone Studios. Prawa do swych bohaterów możesz odzyskać tylko w jeden sposób, mianowicie, przenosząc się na tamten świat, zanim wygasną prawa autorskie do książki, czyli w ciągu najbliższych pięciu lat.

Dziesięć lat wcześniej Ernest Vail był bezsprzecznie najsławniejszym pisarzem Ameryki, wychwalanym przez krytyków, czytanym przez rzesze ludzi. Bohater jednej z jego powieści przypadł do gustu wytwórni filmowej LoddStone Studios. Kupili prawa, nakręcili film, odnieśli ogromny sukces. Nakręcono dwa następne filmy o tej samej postaci, które też zarobiły spore pieniądze. Wytwórnia miała w planie jeszcze cztery sequele. Na swoje nieszczęście Vail w pierwszym kontrakcie scedował na LoddStone Studios prawa do bohaterów powieści i jej tytułu – na wszystkich planetach we wszechświecie, we wszystkich rodzajach działalności podejmowanych przez wytwórnię. Standardowy kontrakt dla pisarzy, którzy nie wyrobili sobie jeszcze marki w świecie filmowym.

Ernest Vail miał wiecznie skrzywioną, niesympatyczną minę. Zapewne nie bez powodu. Wprawdzie jego książki krytycy wciąż wychwalali, ale ludzie już ich nie czytali. W ogóle życie mu się niezbyt udało. Opuściła go żona wraz z trojgiem dzieci. Na książce, według której nakręcono udany film, zarobił masę forsy, ale jednorazowo, podczas gdy LoddStone Studios dalej zbijały fortunę.

– Wytłumacz mi to – rzekł Vail.

– Kontrakty zostały tak sformułowane, że w żaden sposób nie da się ich podważyć – odparła Molly. – Właścicielem twoich postaci jest wytwórnia filmowa LoddStone Studios. Przeoczyli tylko jeden drobny szczegół. Otóż prawo autorskie stanowi, że po twojej śmierci wszystkie prawa do twojej spuścizny przechodzą na twoich spadkobierców.

Vail pierwszy raz się uśmiechnął.

– Zbawienne prawo.

– A o jakiej kwocie mówimy? – zainteresowała się Claudia.

– Przy dobrym układzie – wyjaśniła Molly – o pięciu procentach. Jeśli przyjmiemy, że zrobią z tej książki pięć filmów, które nie okażą się niewypałami i zostaną obejrzane miliard razy na całym świecie, kwota ta wyniesie trzydzieści, czterdzieści milionów. – Przerwała na chwilę i uśmiechnęła się ironicznie. – Gdybyś umarł, mogłabym załatwić twym spadkobiercom sporo forsy. Przyparłabym LoddStone Studios do muru.

– Zadzwoń do nich – powiedział Vail – i umów mnie na spot­kanie. Zagrożę, że się zabiję, jeśli nie zmienią kontraktu.

– Nie uwierzą ci.

– To się zabiję – zagroził Vail.

– Nie wygłupiaj się, Erneście – rzekła pojednawczo Claudia. – Masz tylko pięćdziesiąt lat. Jesteś za młody, żeby umierać dla pieniędzy. Dla zasad, dla dobra kraju, dla miłości, to tak. Ale nie dla pieniędzy.

– Muszę zadbać o żonę i dzieci – oświadczył Vail.

– Byłą żonę – przypomniała mu Molly. – Na miłość boską, byłeś dwukrotnie żonaty.

– Mówię o prawdziwej żonie. Tej, która urodziła moje dzieci.

Molly coraz lepiej rozumiała, dlaczego Vaila nie lubiano w Hollywood.

– LoddStone Studios nie dadzą ci złamanego centa. Nie uwierzą, że się zabijesz. Nie uwierzą pisarzowi. Gdybyś był kasowym aktorem, to kto wie? Albo pierwszorzędnym reżyserem. Ale pisarz? Oni kichają na pisarzy. Przepraszam cię, Claudio.

– Ernest to wie i ja też wiem – zgodziła się Claudia.

– Gdyby nie to, że odczuwają śmiertelny lęk przed pustą kartką papieru, dawno by z nas zrezygnowali. Naprawdę nie możesz nic zrobić?

Molly westchnęła i wykręciła numer Eliego Marriona. Była na tyle znana, że mogła poprosić o rozmowę z Bobbym Bantzem, prezesem wytwórni LoddStone Studios.

*

Potem Claudia i Vail wstąpili do Polo Lounge, żeby się czegoś napić.

– Duża kobieta z tej Molly – rzekł Vail w zamyśleniu. – Czy wiesz, że duże kobiety łatwiej się uwodzi? I że w łóżku są lepsze od małych?

Nie pierwszy raz Claudia zadała sobie pytanie, dlaczego lubi Vaila. Wbrew wszystkim. Co innego jego powieści. Te ją niezmiennie zachwycały.

– Kretyn.

– Chciałem tylko powiedzieć, że duże kobiety są milsze. Podają człowiekowi śniadanie do łóżka i oddają drobne przysługi. Kobiece przysługi.

Claudia wzruszyła ramionami.

– Duże kobiety mają dobre usposobienie – ciągnął Vail. – Raz jedna odwiozła mnie do domu z przyjęcia i nie wiedziała, co ze mną począć. Rozglądała się po sypialni z taką miną, z jaką moja matka rozglądała się po kuchni, kiedy w domu nie było nic do jedzenia, a ona musiała z czegoś ugotować obiad. Zastanawiała się, jak w tej sytuacji najlepiej spędzić czas.

Sączyli swoje napoje. Claudia pomyślała, że Vail bywa rozbrajający i jak zwykle w takich momentach poczuła do niego silny pociąg.

– Wiesz, jak poznałam Molly? – spytała. – Broniła jakiegoś faceta, który zamordował narzeczoną, i powiedziała mi, że potrzebuje dobrego dialogu do wykorzystania w sali sądowej. Napisałam jej scenę jak do filmu. Klient Molly dostał wyrok za nieumyślne zabójstwo. Napisałam dialogi i fabułę jeszcze do trzech innych spraw, a potem z tym skończyłyśmy.

– Nienawidzę Hollywood – oświadczył Vail.

– Nienawidzisz Hollywood, gdyż LoddStone Studios zrobiły cię w konia – zauważyła Claudia.

– Nie tylko dlatego – odparł Vail. – Widzisz, chodzi o to, że jestem przeżytkiem, członkiem starej cywilizacji jak Aztecy, Chińczycy z czasów cesarstwa, Indianie, których wyparli ludzie o bardziej zaawansowanej technologii. Jestem pisarzem z prawdziwego zdarzenia, piszę powieści, które przemawiają do wyobraźni. Taki rodzaj pisarstwa jest jednak bardzo nienowoczesny. Nie mogę konkurować z filmami. Filmy mają kamery, plany filmowe, muzykę i sławne twarze. Jak pisarz ma stawać z nimi w zawody, dysponując tylko słowami? Tym bardziej że filmy zawęziły pole walki. Nie zdobywają umysłów, tylko serca.

– To ja nie jestem pisarzem, tak? – obruszyła się Claudia. – Scenarzysta nie jest pisarzem? Rozumiem, że przemawia przez ciebie gorycz.

Vail poklepał ją po ramieniu.

– Ja tobą nie pogardzam – rzekł. – Nie pogardzam nawet filmem. Po prostu definiuję.

– Masz szczęście, że ubóstwiam twoje książki. Nie dziwi mnie, że nikt cię tutaj nie lubi.

Vail uśmiechnął się łagodnie.

– Nie, nie – zaprotestował. – Nie mów, że mnie nie lubią. Mają mnie za nic, to wszystko. Ale zobaczysz, jak zaczną mnie szanować, kiedy moja rodzina odziedziczy po mnie prawa do moich bohaterów.

– Nie mówisz poważnie – rzekła Claudia.

– Owszem, mówię. To bardzo kuszący pomysł. Samobójstwo. Czy popełnienie samobójstwa uchodzi w dzisiejszych czasach za nietakt?

– Niech cię diabli. – Claudia zdenerwowała się i objęła go za szyję. – Słuchaj, wojna się dopiero zaczyna. Jestem pewna, że zmienią zdanie, gdy z nimi pogadam. Zgadzasz się?

– Nie ma pośpiechu. Zanim wymyślę, jak to zrobić, minie z sześć miesięcy. Nienawidzę przemocy.

Do Claudii nareszcie dotarło, że Vail mówi poważnie. Ku swemu zaskoczeniu poczuła strach. Nie żeby go kochała, choć przez jakiś czas sypiali ze sobą. Nie chodziło nawet o to, że go lubiła. Przeraziła ją myśl, że pieniądze liczyły się dla niego bardziej od tych pięknych książek, które pisał. Że jego sztuka skapitulowała wobec czegoś tak przyziemnego jak forsa. Z tego przerażenia powiedziała:

– W najgorszym razie pojedziesz do Las Vegas i porozmawiasz z moim bratem Crossem. On coś wymyśli. Lubi cię.

Vail się roześmiał.

– Nie aż tak.

– Cross ma dobre serce – zapewniła Claudia. – Znam brata.

– Czyżby? – spytał niedowierzająco Vail.

*

Natychmiast po rozdaniu Nagród Akademii Athena wróciła do domu i od razu położyła się do łóżka. Nie mogła jednak zasnąć, godzinami przewracała się z boku na bok. Miała napięte wszystkie mięśnie. Nie dopuszczę, żeby zrobił to drugi raz, powtarzała w myśli. O nie. Nie chcę znowu żyć w ciągłym strachu.

Zaparzyła herbatę, ale kiedy zobaczyła, jak drży jej ręka, zirytowana odstawiła filiżankę i wyszła na balkon. Stała tam dłuższą chwilę wpatrzona w ciemne nocne niebo, spokój jednak nie nadchodził.

Przebrała się w białe szorty i tenisówki i zeszła na plażę. Na horyzoncie właśnie pokazało się czerwone słońce. Pobiegła przed siebie, mocząc nogi w zimnej wodzie. Starała się trzymać linii brzegowej, nie zbaczać z twardego, mokrego piasku. Musi odzyskać spokój. Nie dopuści, by Boz zrujnował jej życie. Tyle się napracowała. Boz chce ją zabić, to pewne. Ale najpierw będzie się z nią bawił jak kot z myszą, pastwił się nad nią. Potem ją oszpeci, okaleczy, licząc, że w ten sposób zmusi ją do powrotu. Athena poczuła, że za chwilę zemdleje, na szczęście wiatr spryskał jej twarz kroplami zimnej wody z oceanu. Nie, nie!

Pomyślała o LoddStone Studios. Że się wściekną i będą jej grozić. Tak, ale im chodzi tylko o forsę. Pomyślała o Claudii i zrobiło jej się przykro, że zaszkodzi przyjaciółce. Jeśli chodzi o innych, to w tej sytuacji nie stać jej na luksus martwienia się o nich. Ludzie będą usiłowali przemówić Bozowi do rozumu, nie wiedząc, że mają do czynienia z psychopatą. Boz ich nabierze, a oni ucieszą się, że odnieśli sukces wychowawczy. Athena była od nich mądrzejsza. Nie zaryzykuje. Nie może sobie na to pozwolić, gdyż…

Zadyszana dotarła do ogromnych czarnych głazów na północnym krańcu plaży i usiadła. Gdy czekała, aż oddech się jej wyrówna, usłyszała pisk mew. Uniosła głowę. Ptaki pikowały w dół, a potem szybowały tuż nad powierzchnią wody. Athenie łzy napłynęły do oczu, ale postanowiła wziąć się w garść. Przełknęła ślinę, żeby pozbyć się dławienia w gardle. Pierwszy raz w życiu żałowała, że nie jest bliżej rodziców. Poczuła się jak dziecko, które ma ochotę pobiec do domu, bo wie, że ktoś je tam przytuli i powie, że wszystko będzie dobrze. Kiedyś wierzyła w takie zaklęcia. Uśmiechnęła się gorzko. Teraz była powszechnie kochana, podziwiana, uwielbiana… i co z tego? Nie sądziła, że kiedykolwiek będzie jej doskwierała pustka, samotność. Chociaż czasem, mijając na ulicy jakąś zwykłą kobietę z mężem i dziećmi, kobietę wiodącą normalne życie, odczuwała dziwną tęsknotę. Dość! – przyrzekła sobie. Wszystko jest w twoich rękach. Opracuj plan działania i trzymaj się go. Jesteś kowalem swego losu…

Słońce stało wysoko na niebie, kiedy ruszyła w drogę powrotną. Szła z dumnie uniesioną głową i patrzyła prosto przed siebie. Wiedziała już, co zrobi.

*

Boz Skannet spędził całą noc w areszcie. Kiedy go zwolniono, adwokat zwołał konferencję prasową, na której Skannet oświadczył dziennikarzom, że choć nie widział Atheny Aqui­tane od dziesięciu lat, jest jej mężem, i że chciał tylko zażartować. Płyn, którym ją oblał, to zwyk­ła woda z kranu. Na koniec powiedział, że Athena z całą pewnością nie wniesie pozwu. W ten sposób dał do zrozumienia, że zna jej jakąś wstydliwą tajemnicę. Miał rację. Athena skargi nie wniosła.

*

Tego dnia Athena Aquitane zawiadomiła wytwórnię kręcącą najdroższy w historii kina film, że nie wróci do pracy. Po ataku, do którego doszło przed pawilonem Dorothy Chandler, bała się o swoje życie.

Bez Atheny jednak nie mogło być nawet mowy o skończeniu filmu, historycznej epopei Mesalina. To tak, jakby wyrzucono w błoto pięćdziesiąt milionów dolarów. Athena domyślała się, że już żadna wytwórnia nie odważy się jej obsadzić.

LoddStone Studios podało do publicznej wiadomości, że odtwórczyni głównej roli w kręconym właśnie filmie poczuła się bardzo zmęczona, ale przez miesiąc na pewno wypocznie i wróci na plan.

Rozdział 2

Dla LoddStone Studios zerwanie przez Athenę Aquitane kontraktu byłoby druzgocącym ciosem. Zazwyczaj jeden talent nie mógł zbytnio zaszkodzić tej najpotężniejszej wytwórni Hollywood, ale zbliżało się Boże Narodzenie i Mesalina miała pełnić funkcję tak zwanej lokomotywy, czyli filmu, który pociągnie za sobą wszystkie inne filmy nakręcone przez LoddStone Studios podczas długiej, ciężkiej zimy.

Przypadek zrządził, że w następną sobotę w Beverly Hills, w posiadłości Eliego Marriona, głównego udziałowca i prezesa Lodd­Stone Studios, odbywał się bankiet dobroczynny z okazji dorocznego Festiwalu Braterstwa.

Ukryta w głębi kanionów ponad Beverly Hills rezydencja Eliego Marriona miała dwadzieścia pokoi, ale – ciekawostka! – tylko jedną sypialnię. Eli Marrion nie lubił bowiem, żeby ktokolwiek nocował w jego domu. Dla gości wybudował kilka bungalowów, jak również dwa korty tenisowe i ogromny basen. Sześć pokoi jego willi zajmowała olbrzymia kolekcja malarstwa.

Na ten bankiet, na który wstęp kosztował tysiąc dolarów od osoby, zaproszono pięćset najznamienitszych postaci Hollywood. Do ich dyspozycji oddano specjalne namioty – z barami, bufetami oraz parkietem, na którym do tańca przygrywała orkiestra. W wesoło udekorowanych, zmyślnie zaprojektowanych namiotach umieszczono przenośne toalety.

Natomiast rezydencję, bungalowy, korty tenisowe i basen odgrodzono sznurem i obstawiono ochroniarzami. Goście jednak nie czuli się tym dotknięci; zresztą Eli Marrion był tak niezwykłym człowiekiem, że nie można było się na niego obrazić.

Gdy goście przechadzali się po murawie, wymieniali plotki i tańczyli obowiązkowo przez trzy godziny, gospodarz przyjęcia zamknął się w wielkiej sali konferencyjnej rezydencji z grupą ludzi, którym leżała na sercu sprawa ukończenia Mesaliny.

Zebraniu oczywiście przewodniczył Eli Marrion. Wprawdzie stuknęła mu już osiemdziesiątka, ale dzięki sprytnej charakteryzacji wyglądał najwyżej na sześćdziesiąt lat. Siwe włosy były idealnie przystrzyżone i ufarbowane na srebrzysty kolor, a ciemny garnitur tak skrojony, że poszerzał go w ramionach i maskował cienkie jak patyki golenie. Białą koszulę przecinał na pół różowy krawat, który dodawał koloru szarawej cerze starca. Eli Marrion rządził LoddStone Studios jednak tylko wtedy, kiedy miał na to ochotę. Często wolał pozostawić podejmowanie trudnych decyzji zwykłym śmiertelnikom.

Odmowa Atheny Aquitane ukończenia filmu, na który poszło już tyle pieniędzy, zanadto go denerwowała, by miał się nią sam zajmować. Mesalina, produkcja za sto milionów dolarów, lokomotywa wytwórni, z prawami z góry sprzedanymi dystrybutorom kaset wideo, telewizji publicznej i kablowej w kraju i za granicą, była dla nich skarbem, który niebawem miał osiąść na dnie oceanu niczym stary hiszpański galeon.

Plus sprawa samej Atheny Aquitane. Trzydziestoletnia gwiazda podpisała już kontrakt z LoddStone Studios na kolejny kasowy film. Była autentycznym, niekwestionowanym talentem, który Marrion darzył wielkim podziwem.

Wiedział, że talenty są niebezpieczne jak dynamit. Że trzeba postępować z nimi nader ostrożnie. Otaczać miłością, zasypywać fałszywymi, tanimi pochlebstwami, obdarzać ziemskimi dobrami. Być im ojcem, matką, bratem, siostrą, a nawet kochankiem. Ponosić wszelkie ofiary. Ale przychodził czas, kiedy należało przyjąć twardą, bezlitosną postawę.

Egzekwowanie jego woli należało do Bobby’ego Bantza, Skippy’ego Deere’a, Mela Stuarta oraz Dity Tommey.

Patrząc na ludzi zebranych w miłej jego sercu sali konferencyjnej, obwieszonej obrazami wartości dwudziestu milionów dolarów, wyposażonej w stoły, krzesła, dywany, kryształowe kieliszki i karafki o łącznej wartości co najmniej pół miliona dolarów, Eli Marrion czuł, jak mięknie. Miał coraz większe trudności z prezentowaniem się światu w roli człowieka apodyktycznego, za jakiego powszechnie uchodził.

Rankiem nie czuł się wcale wypoczęty, męczyło go golenie, zawiązywanie krawata, zapinanie guzików u koszuli. Od osłabienia fizycznego bardziej jednak zasmucało go osłabienie umysłowe, które przejawiało się w litowaniu się nad bliźnimi. Coraz częściej więc wyręczał się Bobbym Bantzem, pozwalał mu rządzić. Bantz był o trzydzieści lat młodszy, a przy tym bardzo oddany i zawsze lojalny.

Bantz pełnił funkcje prezesa i dyrektora administracyjnego LoddStone Studios. Od ponad trzydziestu lat stanowił prawą rękę Marriona i przez ten czas zdążyli zżyć się ze sobą jak ojciec i syn. Uzupełniali się. Po przekroczeniu siedemdziesiątki Marrion stał się za miękki do pewnych spraw, które jednak musiały zostać załatwione.

Tak więc to Bantz bezceremonialnie odbierał reżyserom zbyt ambitne filmy i dopasowywał je do gustów publiczności. To Bantz ustalał stawki reżyserów, gwiazdorów, scenarzystów, a oni albo biegli na skargę do sądu, albo kładli uszy po sobie i brali, ile im dawał. To Bantz wreszcie negocjował korzystne dla wytwórni kontrakty z talentami. Zwłaszcza ze scenarzystami.

Scenarzystów Bantz nie traktował zbyt przychylnie. Wprawdzie bez scenariusza trudno cokolwiek zacząć, ale Bantz uważał, że żyje się i umiera z obsadzania ról. Wierzył w siłę gwiazd. Z reżyserami należało mieć się na baczności, ponieważ mogli obłupić cię ze skóry. Producenci, mistrzowie złodziejskiego fachu, byli potrzebni, aby wprawić wszystko w ruch.

Ale scenarzyści? Mieli tylko naszkicować coś na pustej białej kartce. Potem zatrudniało się dziesięciu innych, żeby to rozwinęli. Później producent nadawał kształt intrydze. Reżyser wymyślał akcję (niekiedy cały nowy film), a aktorzy dialogi. Na końcu podopieczni kierownika literackiego wytwórni w długich, starannie opracowanych memorandach tłumaczyli zamysł scenarzystów, formułowali ich życzenia. W swej karierze Bantz widział mnóstwo takich sytuacji, że scenarzysta wziął za scenariusz milion dolarów, a po skończeniu filmu okazało się, że nie było w nim ani jednego z pierwotnych wątków, napisanego słowa czy dialogu. Owszem, Eli miał wyraźną słabość do scenarzystów, ale chyba tylko dlatego, że łatwo było ich wykiwać w kontraktach.

Marrion i Bantz zjeździli razem kawał świata, prezentując filmy na festiwalach, sprzedając je na targach filmowych w Londynie, Paryżu, Cannes, Tokio i Singapurze. Wspólnie decydowali o losie młodych artystów. Rządzili tym imperium niczym cesarz i jego główny wasal.

Eli Marrion i Bobby Bantz zgadzali się, że ci, którzy mieli talent – pisali, grali, reżyserowali – należeli do najbardziej niewdzięcznych ludzi na świecie. Och, na początku, kiedy jeszcze nie mieli pojęcia, czy im się powiedzie, byli nadzwyczajnie mili, wdzięczni i zgodni. Zdobywszy jednak sławę, zmieniali się nie do poznania. Miododajne pszczółki przeobrażały się we wściekłe szerszenie. Marrion i Bantz trzymali więc na podorędziu dwudziestu prawników, którzy w razie czego umieli je poskromić.

Czy naprawdę musieli sprawiać tyle kłopotów? Mazać się z byle powodu? Jedno jest pewne: ludzie, którzy postawili w życiu na sukces materialny, dłużej go odnosili, lepiej się bawili i cieszyli się większą sympatią społeczeństwa od artystów, którzy wierzyli, że zostali stworzeni do wyższych celów. Szkoda, iż nie można nakręcić o tym filmu. O tym, jak to pieniądze są w życiu ważniejsze od sztuki i miłości. Ale publiczność by tego nie kupiła.

*