Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Sophie, zdruzgotana po śmieci matki, pragnie uciec z pustego domu pełnego wspomnień i życia, które nie układa się tak, jak sobie wyobrażała.
Kiedy odkrywa, że jeden z obrazów jej matki może znajdować się w Metoni, w Grecji, zyskuje idealną wymówkę, aby na moment uwolnić się od swojego życia, i wyrusza na misję poszukiwawczą. Nie zdaje sobie sprawy, co ją czeka w tym idyllicznym miasteczku.
Sophie nie tylko odkrywa tajemnice swojej matki, lecz także znajduje niespodziewany romans, a jeśli tylko zaryzykuje, również szansę na szczęście…
Czy podążanie śladami matki pozwoli Sophie odkryć własne przeznaczenie?
„Emocjonująca historia o rodzinnych sekretach, miłości i stracie”
Adriana Trigiani
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 401
Tytuł oryginału: One Last Letter from Greece
Projekt okładki: Paweł Panczakiewicz/PANCZAKIEWICZ ART.DESIGN
Redakcja: Dorota Kielczyk
Redaktor prowadzący: Aleksandra Janecka
Redakcja techniczna: Sylwia Rogowska-Kusz
Skład wersji elektronicznej: Robert Fritzkowski
Korekta: Lilianna Mieszczańska, Teresa Wilińska
© Emma Cowell 2022
© for the Polish edition by MUZA SA, Warszawa 2023
© for the Polish translation by Natalia Wiśniewska
ISBN 978-83-287-2725-0
Warszawskie Wydawnictwo Literackie
MUZA SA
Wydanie I
Warszawa 2023
–fragment–
Mojej ukochanej Mamie
Marzec, Londyn
Wybrałam dla niej ostatni strój, makijaż i buty, po czym zostawiłam szczegółowe instrukcje dziewczynie, która miała się nią zająć. Nie mogłam znieść widoku jej bezwładnego, matowego, zimnego ciała.
Teraz – w sukience koktajlowej, po drinku dla kurażu – idę do mównicy. Ten krótki marsz sprawia mi ból. Wszystko wokół się rozmywa. Kontury znajomych twarzy, strzępy kolorów, jakby nałożono jakiś filtr. Czuję się roztopiona w środku i śmieszna w stroju odpowiednim na zupełnie inne wydarzenie. A jednak jest to absolutnie właściwe w swojej niestosowności. Poprosiłam, żeby nikt nie ubierał się na czarno, mimo że śmierć mamy w wieku pięćdziesięciu dziewięciu lat to dla mnie prawdziwa tragedia. Jeszcze wczoraj zadzwonił do mnie jeden z żałobników zapytać, czy granat to wystarczająco żywy kolor i czy wybrana apaszka jest w porządku.
Na zawsze w naszych sercach, na zawsze wspaniała.
Tak wiele ubrań, toreb i butów gnieździ się w naszych szafach, ciasno splecionych ze wspólnie spędzonym czasem. Te chwile są przytwierdzone do tkanin niczym instrukcje użytkowania, zabezpieczone solidnym ściegiem na szwie. Jej szafa na zawsze pozostanie moją skarbnicą wspomnień przesiąkniętych uczuciami.
Promień wiosennego słońca przebija szkło witrażowe, aby złożyć pocałunek w technikolorze na różowych liliach, które zdobią drewnianą trumnę mamy. Wygłaszam laudację, mówiąc setkom ludzi to, czego nie są gotowi usłyszeć, a co i tak już wiedzą.
– Moja matka zachwycała niczym tęcza. W świecie sztuki słynęła z wyrazistych barw. Używała ich zarówno na płótnie, jak i poza nim. Świadczyły o tym odcienie szminek, najjaskrawsze z ubrań, biżuteria ze zjawiskowych kamieni. Była idealnie skomponowaną tęczą.
Kiedy krzyżuję wzrok z najbliższymi, dostrzegam w ich oczach zachętę, aby kontynuować. Ze współczuciem uniesione brwi mojej wspólniczki Tiff, pokrzepiające mrugnięcia i dodające otuchy skinienia głów drogich koleżanek: Sarah, Abi i Brittany. Potem wbijam spojrzenie w Tashę i tak trzymam aż do końca przemówienia. Ponagla mnie uśmiechem, gdy każde kolejne zdanie przybliża mnie do chwili pożegnania.
Czuję w dłoni ciepłe palce Tashy, kiedy znów zajmuję miejsce na kościelnej ławce między moją najlepszą przyjaciółką a jej mężem Angusem. Nie dałabym rady bez ich obecności, podawanych chusteczek i kojących uścisków, którymi mnie obdarzają, raz za razem pociągając nosami.
Wstaję, gdy rozbrzmiewa pieśń. Słowa w starannie wydrukowanym porządku mszy rozmywają mi się przed oczami. Następnie wielcy świata sztuki – elokwentny prezes Sotheby’s, szanowana krytyczka artystyczna – recytują swoje kwestie i oddają hołd, ale ich słowa do mnie nie docierają. Nie są w stanie przebić się przez otaczającą mnie barierę, w całości utkaną z oszołomienia i niedowierzania. Od czasu do czasu wychwytuję rozbawione chichoty i odgłosy dyskretnie – mniej lub bardziej elegancko – wycieranych nosów.
Przejmujący tekst pieśni wybranej przeze mnie na koniec ceremonii sprawia, że przez głowę przemykają mi wspomnienia, a po twarzy zaczyna płynąć nieprzerwany potok łez. To nie może być prawda, to się nie dzieje.
Kiedy wychodzę z krematorium w Chelsea niepewna, co dalej, blade światło dnia razi mnie w oczy. Mam zaczekać, by wszyscy mogli podejść do pogrążonej w żałobie córki, podzielić się wspomnieniami i anegdotami uzasadniającymi ich udział w ceremonii, czy może wrócić do domu, sugerując, aby zrobili to samo?
– Chodź do mnie.
W uspokajających objęciach Tashy czuję się znowu jak dziecko. Spoglądam w jej szkliste, duże błękitne oczy. Siostrunia z innego tatunia, jak zawsze sobie żartujemy. Zostałyśmy najlepszymi przyjaciółkami już w przedszkolu; służy mi wsparciem, odkąd pamiętam.
Teraz chwyta moje dłonie.
– Ona… – Przerywa, gdy zaczyna drżeć jej broda. – Byłaby z ciebie bardzo dumna. Ja jestem z ciebie dumna, Soph. Nie wyobrażam sobie piękniejszej laudacji. Mamcia Lyns nie posiadałaby się z zachwytu.
Obejmuje mnie jedną ręką, a ja powstrzymuję kolejną falę łez, która mogłaby mnie zalać. Żwirową ścieżką zmierzamy w stronę samochodu. Przez cały dzień czuję się tak, jakbym włożyła głowę pod wodę i odcięła się od wirującego wokół mnie świata. Jestem karmiona porankiem po łyżeczce niczym ktoś, kto zapomniał, jak funkcjonować. Najdroższe koleżanki ściskają mnie i całują, oferują kolacje, lunche, gotowość do wysłuchania, a ich żal wyrazistością dorównuje mojemu. Tak dużo osób kochało mamę. Nagle dopada mnie rzeczywistość, nieruchomieję. On tu jest i blokuje mi przejście. W butach, które właśnie mam na nogach, nie zdołam zrobić szybkiego zwrotu, żeby oszczędzić sobie konfrontacji.
Robert, mój były narzeczony. Nie planowałam spotkania z nim w tym dniu. Nie powinno go tu być, a mimo to góruje nade mną niczym postawna zjawa cmentarna.
Tasha ściska mnie mocniej, kiedy czuje, jak się spinam.
– Cześć… hm… Soph – duka Robert, pochylając się, aby cmoknąć mnie w policzek. – Tak mi przykro… wiesz, jak bardzo kochałem Lyndsey… i jak mocno ona kochała ciebie.
Wita Tashę zdawkowym skinieniem głowy, a mój wzrok wędruje ku kartce z porządkiem nabożeństwa w jego dłoni. Ze zdjęcia spogląda na mnie rozpromieniona twarz mamy. Pod fotografią elegancka, pochyła czcionka: Lyndsey Anna Kinlock.
Kiedy uderza mnie znajomy zapach, jego zapach, wnętrzności wykręca mi strach. Czuję na twarzy piętno ust Roberta, tak jakby mnie oznaczył.
– Dziękuję – szepcę z trudem smutnym tonem, stosownym do okazji.
Tasha chce ze mną odejść, zaprowadzić mnie do samochodu. Jeszcze piorunuje Roberta spojrzeniem „ani się waż”, ale on chwyta mnie za ramię. Wzdrygam się mimowolnie.
– Soph, muszę z tobą porozmawiać. To ważne.
Patrzę mu prosto w oczy. Widoczne w tle pączkujące gałęzie drzew okalają jego twarz niczym aureola z wijących się węży. Jasne włosy odcinają się na tle deszczowego wiosennego nieba. Nie odpowiadam, bo i po co? On i tak postawi na swoim, jak zawsze.
– Uważam, że to zły pomysł. I nawet nie myśl o tym, żeby odwiedzić ją w domu – wtrąca Tasha. Wie, że jestem gotowa skapitulować i pozwolić na tę rozmowę.
Nie mam mu do powiedzenia nic ponad to, co już zostało przemaglowane. Wiele miesięcy temu wylałam wszystkie przeznaczone dla niego łzy i wyczerpałam całą miłość, którą kiedyś do niego czułam. Teraz wzbudza we mnie litość i gniew, żadne tam wielkie uczucie z dawnych czasów. I jest też strach. Nienawidzę tego, kim stałam się u jego boku – tej stłamszonej myszki, która wciąż jeszcze nie daje o sobie zapomnieć. Mam o to do niego żal.
– To nie twoja sprawa, Tasho. Spróbuj się nie mieszać. Chyba mogę złożyć Sophie kondolencje i porozmawiać z nią w cztery oczy? – warczy Robert, a moje serce zamiera.
Nie chcę zajmować się dzisiaj niczym i nikim prócz mamy. Okrążają nas ludzie, ciekawi, jak rozegra się ta scena. Po co w ogóle przyszedł?
Tasha staje naprzeciwko niego.
– Jeśli choć przez moment wydawało ci się właściwe, żeby tu się pojawić, to jesteś bardziej szalony, niż sądziłam. Po prostu nie wchodź nam w drogę i przynajmniej raz w swoim smutnym, żałosnym życiu zachowaj się, jak należy. Nie masz prawa rozmawiać z Sophie po tym wszystkim, co zrobiłeś.
– Wystarczy! Oboje. Przestańcie, proszę. – Uwalniam się z uścisku Tashy i maszeruję z możliwie największą gracją w stronę czarnego samochodu.
Moja przyjaciółka nigdy nie przepadała za Robertem. Nie bez powodu.
Stypę pamiętam jak przez mgłę. Teraz, po wyjściu pokrzepionych żałobników, zostałam całkiem sama. Dom mamy trzeszczy wspomnieniami i krzyczy pustką. Czasem wydaje mi się, że wyczuwam zapach jej perfum, a rudziki często przysiadają tuż przy mnie i świergoczą. Ale czy to naprawdę ona daje mi znaki, czy sama próbuję chwycić się czegoś, co pocieszy mnie po stracie matki? Chcę tylko wiedzieć, czy jest bezpieczna. Alkohol niewiele dzisiaj pomógł; przegrał w konfrontacji z adrenaliną i oszołomieniem. W zwykłych okolicznościach padłabym nieprzytomna już cztery kieliszki temu.
Dociera do mnie, że wchodzę po schodach.
– W górę krętą ścieżką na Łóżkowe Wzgórze, nim przybędą konie z dziewiątej… – zanuciłaby mama młodszej wersji mnie, jako że wszystko obracała w zabawę.
Niczym po niewidzialnej nici trafiam do jej sypialni. Kołdra wciąż jest pomięta, jakby mama wstała w pośpiechu i miała wrócić później, żeby posłać łóżko. Towarzyszy mi poczucie, że myszkuję. Staję przed szklanymi drzwiami do garderoby i wpatruję się w swoje odbicie.
Zapuchnięta twarz, wykrzywiona głębokim żalem, przypomina groteskową maskę. Szare oczy, odziedziczone po mamie i chwilowo okolone czerwienią, zdają się obce, jak gdyby należały do kogoś innego. Loki zaczęły wysuwać się z upięcia. Cała fryzura już bardziej przypomina mysi kucyk uczennicy, sfatygowany po całym dniu w szkole…
Naciskam szklane drzwi; rozwierają się ku mnie, gdy tylko puszczają zawiasy. Odciski jej palców nadal widnieją na szkle niczym rozmazane pajęczyny. Przekraczam próg garderoby matki, przyciągana zapachem dzieciństwa. To zapach bezpieczeństwa, ciepła i miłości. Otacza mnie zastygły w tkaninach. Woń perfum, prania i skóry. Rękawiczek, pasków, kurtek. Szyfonu, kurzu, jedwabiu. Eleganckich kostiumów odpowiednich na porę koktajlową, zjawiskowych rozkloszowanych sukni wieczorowych, tafty, satyny, koralików. Połyskują kryształki, mienią się cekiny. Migoczą moje wspomnienia.
Krwista czerwień, kanarkowy żółty, atramentowy granat… Tęcza w szafie.
Całkiem nowe, z metkami, szeleszczące folią z pralni chemicznej. Obok tych znoszonych, z drugiej ręki… tak uwielbianych. Całe rzędy ubrań. Drewnianych wieszaków, haczyków, zapięć, suwaków. Stukot broszek i vintage’owych klipsów przechowywanych w starej francuskiej puszce po ciastkach. Przesuwam je z miejsca na miejsce, dociskam zatrzaski, zamykam oczy.
Wspominam, jak zostałam przyłapana w kapeluszu z piórami, na obcasach za wysokich i za dużych na drobne dziecięce stopy, jej śmiech, moją twarz umazaną szminką i cieniem do powiek niezręcznie rozsmarowanym na młodziutkiej skórze. To zawsze tutaj bawiłam się w chowanego, umoszczona wśród spódnic, gdzie zdradzał mnie szczęk metalu na drążkach.
Śpiewała mi, bawiąc się moimi włosami; wdychała zapach jesiennego słońca i potu; cmokała z dezaprobatą na widok nieuniknionego piętna w postaci plam po trawie na białym hafcie angielskim. I kiedy tak stoję wśród tych pustych skorup, uprzątnięcie tego wszystkiego wydaje mi się zadaniem ponad moje możliwości.
Nie dam rady, nie dzisiaj, może nawet przez bardzo długi czas. Kiedy odwracam się, żeby wyjść, potrącam stopą stos pudeł z butami wzniesiony na podłodze. Z jednego z nich spada wieko, wysypują się zdjęcia pozawijane na brzegach. Zgarniam cały plik i zdecydowanym ruchem zamykam drzwi raju każdej miłośniczki mody… Na razie.
Po napełnieniu kieliszka resztkami wina z otwartej butelki układam nierówną kupkę zdjęć na pustym stole w jadalni. Wszystkie pozostałości po dzisiejszym dniu zniknęły, jeśli nie liczyć naczynia z moim ulubionym ciastem czekoladowym z piankami i orzechami. Roztropnie przygotowane z miłością przez Tiff, stanie się moją żywieniową porażką podczas najbliższej kolacji. Zorganizowanie cateringu na stypę to jedyne, co mogę uznać za własny wkład w ten dzień. Poza tym dawałam się prowadzić z jednego miejsca do drugiego, sterowana przez życzliwe ręce ściskające mnie za łokieć. Zasadniczo jestem karmicielką, zarówno w życiu osobistym, jak i zawodowym. Gdybym potrafiła myśleć wyłącznie o jedzeniu, zdołałabym wykrzesać odrobinę radości z tej potwornej okazji. Ale nawet moje wrodzone zamiłowanie do gotowania osłabło, ponieważ straciłam apetyt. Ostatecznie wszystko zostało zebrane do worków na śmieci, umyte i uprzątnięte. Korzyścią wynikającą z prowadzenia firmy cateringowej jest bezpośredni dostęp do setek talerzy, kieliszków, sztućców i kubków, które teraz spoczywają w pudłach na korytarzu domu należącego aktualnie wyłącznie do mnie.
Wprowadziłam się tutaj, kiedy we wrześniu odeszłam od Roberta. Wkrótce potem mama usłyszała diagnozę, a ja wcieliłam się w rolę opiekunki umierającej rodzicielki. Dom. Tylko tutaj czuję się bezpiecznie. Jakbym wróciła do łona; otoczona kokonem, blisko niej, dokładnie tam, gdzie chcę być.
Spoglądam na opatrzone datami, pożółkłe zdjęcia z polaroidu i maleńkie prześwietlone odbitki, które przyniosłam z garderoby. Utrwalone dawno przeżyte chwile. Musiałam być mała, kiedy zostały zrobione. Nie pamiętam żadnej z tych scen. Na niektórych jest tata. Teraz już zawsze będę starsza od niego. Zmarł, kiedy miałam trzy lata, więc jako trzydziestosześciolatka mam o rok więcej niż on w chwili śmierci. Nie znosiłam samotności mamy, ale wiedziałam, że przeżyła wielką miłość, która nasyciła jej duszę. Moja wewnętrzna romantyczka na to przystaje, choć zawsze wyczuwałam jej skrywany smutek. Wiedziałam, że pragnęła czegoś, co pozostawało poza jej zasięgiem. Często sprawiała wrażenie pogrążonej w rozmyślaniach o tym, którego kochała i straciła. Dzieliła się ze mną wszystkim, tylko nie tym. W konsekwencji ojciec stał się mityczną postacią z czasów mojego dzieciństwa, bohaterem historii, których wysłuchiwałam na dobranoc.
– Opowiedz mi o tacie – błagałam, a mama ulegała i wspominała eleganckie wernisaże w galeriach sztuki, brylowanie na scenie towarzyskiej wśród londyńskich twórców, przygody z okresu, zanim pojawiłam się na świecie.
Nigdy jednak nie poruszała tematu żałoby. W moich fantazjach tworzyli parę wędrujących z plecakami kochanków rodem z bohemy, odkrywających świat, podróżujących beztrosko. Później też wyjeżdżała za granicę, z tym że do pracy, i zawsze w pojedynkę.
Moje myśli zbiegają się z przypadkowo wybraną fotografią, kiedy widzę mamę na plaży, roześmianą, lśniącą w słońcu, pełną życia. Ciekawe, gdzie teraz się podziewa. W niebie? Czy może została cofnięta w czasie do tych najszczęśliwszych chwil? Jestem do niej bardzo podobna. Gdyby położyć zdjęcie przedstawiające mnie jako dwudziestoparolatkę obok tego, które zrobiono jej w podobnym wieku, każdy uznałby, że to jedna i ta sama osoba. Dozuję sobie wzmacniający łyk kwaskowatych bąbelków i spoglądam na kolejne przeźrocze z kupki.
Leży na nim białe piórko. Podobno to znak obecności ducha. Nie mam co do tego pewności, ale najwyraźniej moje ciało nie zna cynizmu, ponieważ pokrywa je gęsia skórka. Czy mama chce dać mi do zrozumienia, że tu jest? Udaje mi się zapanować nad palcami na tyle, żeby chwycić puszystą biel i pozwolić jej opaść w innym miejscu. Oddycham szybko i gwałtownie, obserwując, jak piórko szybuje, aby ostatecznie wylądować na kolejnej fotografii. Przesuwam je na bok. Moim oczom ukazuje się najcudowniejsza z plaż w objęciach wiekowych klifów i ruin zamku. Czuję bijące stamtąd ciepło i aurę bezpieczeństwa, które natychmiast rozpędzają moje lęki i dreszcze. Na odwrocie widnieje napis: Metoni, Grecja, mój raj na ziemi.
Wypijam kolejny łyk. Mój wzrok przyciąga wystająca spod zdjęć, większa od nich złożona kartka. Kiedy ją rozkładam, powoli ukazuje się feeria barw. To pewnie fotokopia jednego z obrazów mamy. Nie widziałam go nigdy wcześniej. Ale wykorzystanie pigmentu i pociągnięcia pędzla każą przypisać to dzieło właśnie jej. Pejzaż morski, głaz pośrodku dziewiczej plaży i samotna postać w cieniu. To mężczyzna, idzie po piasku w stronę pierwszego planu. Jego wzrok krzyżuje się z moim, a ja dostrzegam jasne drobinki zieleni w jego oczach. Wzdrygam się; jakby z tej marnej reprodukcji dosięgła mnie jego determinacja.
Piękna praca. Zastanawiam się, gdzie znajduje się oryginał. Obracam kartkę na drugą stronę w poszukiwaniu wskazówek i znajduję słowa nabazgrane ręką mamy: Los nas łączy, aby potem rozdzielić, Metoni V.
Jakie to zagadkowe. We wspomnieniach wracam do rozmowy z pewnym krytykiem sztuki po ceremonii pogrzebowej. Duży, rumiany mężczyzna zaokrąglający samogłoski wspomniał coś o serii Metoni i o piątym, zaginionym obrazie. Powiedział, że na rynku krążą liczne podróbki, ale byłoby cudownie odnaleźć oryginał. Nie mogę sobie przypomnieć, czy dodał coś jeszcze, ponieważ mój umysł spowija mgła, która nie chce opaść.
Metoni. Smakuję na języku to słowo, obco brzmiące i egzotyczne. Mama każde lato poświęcała pracy. Wiosenne i jesienne wakacje zawsze należały do nas. Ale co roku dwa letnie miesiące spędzała w podróży, głównie po Grecji, malując i gromadząc inspiracje. Może to jeden z jej szkiców, który nie doczekał się realizacji. Wygląda jednak zbyt kompletnie.
Pejzaż wciąga mnie bez reszty. Wydaje się taki rzeczywisty. Żar słońca, światło połyskujące na falach, gruboziarnisty, strukturalny piasek. Ale kim jest ten mężczyzna? Przyglądam się uważniej jego sylwetce. Nie rozpoznaję nikogo konkretnego w tej rozmytej postaci, która ma wyraźnie zaznaczone jedynie oczy, a i te są ledwo widoczne. Może za wiele sobie wyobrażam, próbując kurczowo uchwycić się czegokolwiek. Może Arabelle, agentka mamy, będzie wiedziała coś więcej. Natychmiast wysyłam do niej wiadomość:
Mam coś, co musisz zobaczyć. ASAP. Spotkamy się jutro?
Jeśli to właśnie ten rzekomo zaginiony obraz, powinien być mój. Tak czuję. Wydaje mi się niewłaściwe, aby dzieło matki pozostało utracone albo nieodkryte. Chcę zebrać wszystkie związane z nią elementy, przygarnąć je do siebie i mocno uczepić się wspomnień. Z pewnością im więcej zatrzymam, tym mniej dotkliwa będzie strata.
Arabelle odpisuje. Zaprasza mnie do swojego biura następnego dnia rano. Ona będzie wiedziała, co to za pejzaż, może nawet wskaże mi jego lokalizację. Na pewno nie znajdę go w pracowni. Ogarnia mnie nagląca potrzeba, żeby odkryć to miejsce, zanurzyć się w tych kolorach. Muszę go zdobyć. Pragnienie trawi mnie całą. Jeśli dzieło zaginęło, spróbuję je namierzyć. Rozmach tego zadania luzuje pętlę zaciśniętą na moim sercu. To może być mój własny sposób na przebicie się przez emocjonalny chaos, mur żalu, na znalezienie celu, jakiegoś kierunku. Pierwszy raz od śmierci mamy rozciągam usta w uśmiechu.
„Mój raj na ziemi”.
Trzymając kartkę przed oczami, przyglądam się charakterystycznym pociągnięciom pędzla. Gdzie ona ukryła ten obraz?
Pejzaż nie przestaje zaprzątać moich myśli, więc wielokrotnie wracam na tę plażę, nawet w snach. Następnego dnia rano, kiedy czekam na spotkanie z Arabelle w recepcji wyłożonej drewnianymi panelami, ściskam pomiętą fotokopię. Mojej uwadze nie umykają współczujące uśmiechy, które asystentka Arabelle posyła mi od czasu do czasu, wzbudzając we mnie wyrzuty sumienia, że zdołałam przespać jeszcze jedną noc bez mamy. Przechodzę przez kolejne etapy codzienności, ale nie angażuję się w nie na sto procent. Jakbym prezentowała pływanie synchroniczne w płynnym cemencie. Wydaje mi się niemożliwe, żeby zostać sierotą w moim wieku. Śmiech mnie krępuje, a fakt, że istnieję, zawstydza.
Trzymałam ją za rękę, kiedy to się stało. Pielęgniarka onkologiczna delikatnie oderwała moje palce od dłoni, która nigdy więcej miała nie odwzajemnić uścisku. Nie pojawiły się żadne znaki – ani zjawiskowy snop biblijnego światła, ani ohydne grzechotanie śmierci. Życie po prostu się zatrzymało, w sposób prawie niezauważalny. Wyglądała pięknie, spokojnie, jakby po prostu zasnęła. A teraz, już po zakończonych rytuałach, próbuję dostrzec w tym wszystkim jakiś sens. Jeśli wyruszę na poszukiwania tego obrazu, może poznam nieznany rozdział z jej życia. Na pewno tak będzie. Potrzebuję tego. Czułam się zagubiona, ugrzęzłam na wybojach prowadzących donikąd. Ale opracowanie planu, na którym mogę się skupić, daje mi energię do działania zastępującą beznadzieję.
Na jednej ze ścian, wśród dzieł klientów Arabelle, wisi praca mojej matki. Widoczne na niej kolory rzucają barwne smugi na całe pomieszczenie, farba niemal pulsuje w ramie. Nie mogę od niej oderwać zamglonego wzroku. Wyjeżdża z domu – tytuł upamiętniający jej ulubioną piosenkę Beatlesów oraz okres, gdy studiowałam. Matka sięga przed siebie, próbuje uchwycić coś ulotnego – a konkretnie mnie, z czego doskonale zdaję sobie sprawę. Ten widok chwyta za serce. Wiatr jest niemal namacalny, liście wirują w powietrzu, podmuchy unoszą długie włosy kobiety.
Żałobne dudnienie serca wyznacza rytm, w jakim poruszają się oczy. Nie mogę uwierzyć, że mama nigdy więcej nie przeobrazi pustego płótna w jaskrawą chwilę, wypełnioną uczuciami. Tak czy inaczej, wiszący na ścianie obraz bardzo różni się klimatem od tego, którego kopię trzymam w wilgotnych dłoniach. Zerkam w dół, aby raz jeszcze przyjrzeć się tajemniczemu pejzażowi w poszukiwaniu wskazówek do zinterpretowania. Nie wiem nic ponad to, co zostało nabazgrane na odwrocie. Czuję desperacką, naglącą potrzebę, aby stanąć przed tą pracą i chwycić ją w ręce, jakbym w ten sposób mogła coś odblokować albo zatoczyć żałobne koło.
Z zamyślenia wyrywa mnie nagłe otwarcie drzwi, zza których wyłania się Arabelle. Podchodzi i przytula mnie bez słowa. Elegancka, doskonała jak zawsze. Granatowa spódnica bouclé, zestawiona z butami na obcasach kaczuszkach – to jej znak firmowy. Blond włosy wymodelowane do perfekcji.
Arabelle należy do grona kobiet, które zawsze prezentują się tak nienagannie, że w porównaniu z nimi czuję się wiecznie zaniedbana. W rzeczywistości fakt, że w ogóle zdołałam się dzisiaj ubrać, zakrawa na cud. Nie dałam rady jednak sięgnąć po coś bardziej wyszukanego od dżinsów i jedwabnej bluzki. Moje z trudem ujarzmione brązowe loki z pewnością sterczą na wszystkie strony. Przygląda mi się, potrząsając głową, a jej podkreślone kredką brwi ściągają się w grymasie smutku i współczucia.
– To wydaje się niemożliwe. Powiedz, że to nieprawda. Wczorajszy pogrzeb był magnifique, tylko taki nierealny. – Jej delikatny francuski pomruk w najmniejszym nawet stopniu nie łagodzi szorstkiej brutalności sytuacji.
Wyszczekuje żądanie kawy, które podrywa z krzesła jej asystentkę, po czym prowadzi mnie do swojego gabinetu. Rozsiada się w dużym skórzanym fotelu obrotowym i przechodzi w tryb biznesowy.
– Mamy zatem sporo do zrobienia, jako że otrzymałaś w spadku posiadłość i kolekcje, którymi zainteresowanie oczywiście wzrosło. Trzeba podjąć różne decyzje, choć żadna z nich nie wymaga pośpiechu. Otrzymuję telefony ze wszystkich dużych muzeów w sprawie organizacji wystaw. Pracownicy nowojorskiej MOMA nie kryją ekscytacji. Ale nie tym będziemy się teraz zajmować, chérie.
Jakie to nierealne. Jakbyśmy prowadziły konwersację na temat kogoś zupełnie innego w innym wszechświecie. Pochylam się i przesuwam po biurku fotokopię, którą dotąd kurczowo ściskałam. Arabelle podnosi ją z wdziękiem. Czerwony, metaliczny lakier na jej paznokciach lśni na tle kartki. Kiedy wolno rozkłada papier, na jej twarzy pojawia się zdumiony uśmiech, któremu towarzyszy stłumiony okrzyk.
– Znalazłaś to, Sophie. To jest to! Wiem, co to takiego. Tajemniczy pejzaż Metoni. – Śmieje się podekscytowana, wygładzając fotokopię. – Ta praca obrosła legendą, niczym fikcyjny byt, o którym wszyscy mówią, a którego nikt nigdy nie widział. Pojawiały się podróbki, ale twoja matka nie komentowała tego ani narastającej aury tajemnicy. Tylko raz opisała mi tę pracę i nie wspomniała o niej nigdy więcej. Zaoferowano mi nawet za nią naprawdę duże pieniądze. Wyobraź sobie, sześciocyfrowa suma za pracę, której nikt nie widział na oczy! Ludzie to szaleńcy.
Asystentka przynosi tacę z dwiema filiżankami parującego espresso i z gracją stawia je przed nami, po czym cała w ukłonach wycofuje się za drzwi. Arabelle unosi do ust smukłego papierosa elektronicznego, łamiąc przepisy kodeksu pracy i bezpieczeństwa, jak to ma w zwyczaju. Długi, cienki, czarny sztyft odcina się na tle uszminkowanych szkarłatem ust. Jej wzrok wędruje po zadrukowanej kartce, kiedy przysuwa ją do siebie, po czym oddala.
Chcę poznać więcej szczegółów. Ciekawość nie daje mi spokoju.
– Znalazłam to między zdjęciami. Zobacz, co napisała na odwrocie.
Marszcząc czoło, obraca kartkę. Parska śmiechem.
– Twoja matka, zawsze taka bezpośrednia, tylko co do tego pozostawała mystérieuse. Magiczne Metoni. Utrzymywała, że stworzyła tam swoją najlepszą pracę i że to miejsce było jej prawdziwą miłością. I oto jest. Metoni V.
Czuję ukłucie smutku, do oczu napływają mi łzy. Jeśli tak bardzo ceniła to miejsce, dlaczego nigdy o nim nie słyszałam? Szkoda, że mnie tam nie zabrała. Kiedy wyjeżdżała do pracy na tę letnią część roku, twierdziła, że tylko kiedy jest sama, może skoncentrować się na malowaniu. Nie protestowałam, ponieważ każde wakacje spędzałyśmy z Tashą w domu jej babci na południu Francji, co sprawiało mi ogromną frajdę. Niemniej jednak zaczynam odnosić wrażenie, że mama próbowała odseparować mnie od Metoni.
– Wiesz, kim jest ten mężczyzna? Wydaje mi się, że to nie mój ojciec… – pytam w nadziei, że odpowie choć na jedno z licznych pytań, z którymi przyszłam.
– Nie, nie mam pojęcia. – Wzrusza ramionami. – Wiem tylko tyle, że namalowała pięć scen z Metoni, a cztery z nich trafiły do prywatnych kolekcji w różnych zakątkach świata. Piąty… ten tutaj… Może nadal znajduje się w Grecji. Bardzo spéciale. Spójrz tylko, chyba jej najpiękniejsze dzieło. Difficile jednak stwierdzić na podstawie tej kiepskiej kopii.
Arabelle oddaje mi kartkę, jej oczy błyszczą. Kolejny raz spoglądam na rozmazane pociągnięcia pędzla, oszołomiona, że autorką tego sekretnego obrazu jest moja matka. Arabelle tryska entuzjazmem.
– Czy nie byłoby merveilleux mieć go z powrotem? Odnaleźć go? Historia stulecia. Takie znalezisko wstrząsnęłoby światem sztuki. Ostateczne rozwiązanie tajemnicy Metoni! – Pochyla się do przodu, opierając ręce na biurku. – Powinnaś się tam udać.
– Ale on może być wszędzie, Arabelle. To znaczy, z przyjemnością bym go obejrzała. Ciągle o nim myślę…
– Sophie, musisz znaleźć ten obraz. Tak. To byłaby spuścizna parfait, gdyby udało się połączyć tych pięć dzieł, aby świat mógł w pełni poznać jej kunszt. Zrobiłybyśmy najwspanialszą wystawę z całym cyklem Metoni. Wszyscy bez wyjątku zobaczyliby je w komplecie. Myślę, że to twój cel, zadanie powierzone ci przez matkę. Zlokalizować zaginioną pracę, żebyśmy potem mogły upamiętnić ją w najbardziej magnifique sposób. Poza tym to położyłoby kres mnożeniu się falsyfikatów, których pojawi się jeszcze więcej teraz, gdy odeszła.
Arabelle przewraca oczami i równo składa kartkę, po czym wsuwa ją do mojej torebki.
– Naprawdę sądzisz, że to możliwe? Nawet nie wiem, gdzie zacząć.
– Ach! – wykrzykuje Arabelle. Wyciąga swój telefon, po czym zapisuje czyjś mail na skrawku papieru. – W Grecji mieszka pewien kolekcjoner. Nieopodal Metoni, jak sądzę. Tony Giovinazzi. Posiada dwa z pięciu obrazów z serii i jest z nimi bardzo związany. Więc może warto zacząć od niego. Jeśli znajdziesz zaginiony pejzaż, na pewno kupi go za ogromne pieniądze. Od lat próbuje skompletować serię. Musisz się tym zająć. Nalegam jednak, żebyś zadzwoniła do mnie, gdy tylko praca trafi w twoje ręce, chérie.
Wiem, że nie ma złych intencji, ale myśli wyłącznie o nagłówkach w gazetach i zerach na koncie. Ja kieruję się zgoła innymi motywami. Nie chcę, żeby obraz znalazł się w posiadaniu kogokolwiek poza mną. Jeśli gdzieś tam ukrywa się zaginiona cząstka mamy, muszę ją odnaleźć.
* * *
koniec darmowego fragmentuzapraszamy do zakupu pełnej wersji
Warszawskie Wydawnictwo Literackie
MUZA SA
ul. Sienna 73
00-833 Warszawa
tel. +4822 6211775
e-mail: [email protected]
Księgarnia internetowa: www.muza.com.pl
Wersja elektroniczna: MAGRAF sp.j., Bydgoszcz