Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Warszawa, końcówka lat dziewięćdziesiątych i początek nowego wieku - przełom tysiącleci. Cała Polska żyje wojnami stołecznych gangów. Prasa, radio i telewizja niemal codziennie donoszą o strzelaninach, egzekucjach, krwawych rozprawach między ludźmi z przestępczego półświatka. Znani gangsterzy jeden po drugim tracą życie albo - jeśli mają szczęście - lądują na długie lata w więzieniu. Niektórzy idą na współpracę z policją i sypią dawnych kumpli, inni zostają świadkami koronnymi. Prawda zaczyna obrastać w legendy i kłamstwa - i staje się obiektem manipulacji.
Piotr Mudyn, żołnierz żoliborskiej grupy przestępczej, brał udział w wielu akcjach znanych z doniesień medialnych. Gangsterka dała mu siłę, pieniądze i tożsamość. A potem odebrała wszystko i wszystkich.
Ostatni to nie tylko prawdziwa relacja świadka tamtych wydarzeń, opowieść o lojalności wobec wspólników, walce z policją, uzależnieniach, seksie, samotności i lęku - ale przede wszystkim przejmująca historia człowieka. Do czego jesteśmy zdolni? Dlaczego wybieramy w życiu takie, a nie inne drogi? Co wpływa na nasze losy? Czy na zmianę nigdy nie jest za późno?
"Aż się nie chce wierzyć w tę opowieść o demoralizowanym, bitym, upokarzanym chłopcu, który na przestrzeni dekady przedzierzga się z ofiary w bestię-mściciela, po czym dochodzi do szczytów -- opłaconej krwią, krzywdą i cierpieniem wielu ludzi -- kariery w warszawskim światku przestępczym, by następnie spaść szybko na samo dno ludzkiej egzystencji.
Uderza bezradność wszelkich instytucji wychowawczych i penitencjarnych próbujących po drodze powstrzymać lub choćby zmitygować proces autodestrukcyjnej degradacji życia oznaczonego jako Piotr Mudyn. Aż się nie chce wierzyć, że umysł człowieka tak całkowicie pochłoniętego ciemnością, zbrodnią, destrukcją i cierpieniem był zdolny przeczuć swoją świetlistą, doskonałą, współodczuwającą istotę i podjął trud prawdziwej samorealizacji. Nie chce się wierzyć -- ale fakty mówią same za siebie.
Książka jest autentycznym, wyczerpująco udokumentowanym, przekonującym opisem zdarzeń, które do tego doprowadziły. To w gruncie rzeczy dokumentalna, świetnie napisana relacja z niezwykłej, dramatycznej transformacji ludzkiego serca i umysłu -- a przy okazji kawał historii warszawskiego przestępczego podziemia z burzliwych czasów przełomu wieków. Ale nie jest to bynajmniej opowieść o cudzie spowodowanym przez interwencję jakiejś siły wyższej. Ostatni rozdział książki to opis ciężkiej, zdeterminowanej i konsekwentnej pracy człowieka nad pokonaniem skrajnie negatywnych ograniczeń i uwarunkowań własnego umysłu. Budzi to w czytającym nie tylko wielki szacunek i uznanie, ale przede wszystkim nadzieję, że bez względu na to, w jak trudnej i mrocznej sytuacji znalazło się nasze życie, możemy ruszyć ku światłu. Życzę bohaterowi książki tej samej wiary, odwagi i determinacji na dalszej drodze -- aż pojmie, że w istocie był u celu podróży, zanim zrobił pierwszy krok".
Wojciech Eichelberger, psycholog, psychoterapeuta, pisarz
"Ta szczera do bólu historia Piotra Mudyna odkrywa nieznane dotąd kulisy powstawania i działalności warszawskiej przestępczości zorganizowanej lat dziewięćdziesiątych. Ukazuje również, jak ogromny wpływ na losy głównego bohatera miało jego dzieciństwo, od najmłodszych lat przesiąknięte krzywdą, przemocą i brutalnością.
Opisane w Ostatnim wydarzenia, często znane z ówczesnych doniesień medialnych, nabierają nowego kształtu, spoglądamy na nie z perspektywy świadka i uczestnika krwawych, niejednokrotnie zakończonych śmiercią porachunków. Gangsterskie życie Budynia zakończyło długoletnie aresztowanie. Stracił wówczas wszystko, ale jednocześnie zyskał coś bardzo cennego - nowego siebie".
Piotr Szatkowski, dziennikarz śledczy,
Piotr Mudyn gościem red. Marii Guzek w audycji "Vox przy kawie" (VOX FM)
Część 1 Your browser does not support the audio element.Część 2 Your browser does not support the audio element.Część 3 Your browser does not support the audio element.Link do oryginału "
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 333
Piotr Mudyn, Marzena Matuszak
Ostatni
Prawdziwa historia żołnierza warszawskiej mafii
Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione. Wykonywanie kopii metodą kserograficzną, fotograficzną, a także kopiowanie książki na nośniku filmowym, magnetycznym lub innym powoduje naruszenie praw autorskich niniejszej publikacji.
Wszystkie znaki występujące w tekście są zastrzeżonymi znakami firmowymi bądź towarowymi ich właścicieli.
Autor oraz Wydawnictwo HELION dołożyli wszelkich starań, by zawarte w tej książce informacje były kompletne i rzetelne. Nie biorą jednak żadnej odpowiedzialności ani za ich wykorzystanie, ani za związane z tym ewentualne naruszenie praw patentowych lub autorskich. Autor oraz Wydawnictwo HELION nie ponoszą również żadnej odpowiedzialności za ewentualne szkody wynikłe z wykorzystania informacji zawartych w książce.
Fotografia na okładce: Dominik Lewiński
Projekt okładki: ULABUKA
Komiks wewnątrz książki: Katarzyna „Hitohai” Wasylak
Scenariusz komiksu: Jarek Orzeł
Fotografie wewnątrz książki pochodzą z archiwum Autora i zostały wykorzystane za jego zgodą.
HELION SA ul. Kościuszki 1c, 44-100 Gliwicetel.32 231 22 19,32 230 98 63e-mail:[email protected]: http://editio.pl (księgarnia internetowa, katalog książek)
ISBN: 978-83-283-5411-1
Copyright © Helion 2019
Dziękuję Lamie Ole —za przekaz nauk „Wielkiej Pieczęci” i metod pracy z umysłem, dzięki którym ludzie stają się wolni i niezależni.
Nikt nie jest wyjątkowy. Każdy ma swoją historię.
Piotr Mudyn
Piotra poznałam cztery lata temu w okolicznościach, w których trudno było podejrzewać go o tak mroczną przeszłość. Być może dlatego jego opowieść zrobiła na mnie tak mocne wrażenie. Od początku byłam pewna, że chcę ją spisać. Fascynowała mnie szczególnie paralelność naszych historii — jestem niewiele od niego młodsza i także pamiętałam Mazury z lat siedemdziesiątych i Warszawę z lat dziewięćdziesiątych. Chodziłam po tych samych ulicach co Piotr, być może mijałam go na koncertach, na Wolumenie lub na giełdzie komputerowej, w pierwszych siłowniach i na bazarze pod Pałacem Kultury i Nauki. A przecież nasze rzeczywistości, choć tak bliskie, były jednak od siebie bardzo odległe.
Przygotowanie do napisania książki zajęło nam rok. Rok rozmów, przypominania sobie, grzebania w zawodnej, przytłumionej narkotykami pamięci Piotra. Odwiedzania miejsc wydarzeń i spoglądania w twarz ludziom — wracania do przeszłości, której wolałoby się nie pamiętać. Proces świadomy, ale też częściowo podświadomy, bo opowieści powracały do niego w snach, w strzępkach obrazów i wrażeń, wzbierały nagle i zalewały go niczym powódź albo, wręcz przeciwnie, powodowały, że zasklepiał się, milkł, prosił o przerwę, która przeciągała się w nieskończoność, a my oboje odczuwaliśmy ulgę, że możemy od siebie odpocząć.
Ta książka to opowieść o trupach. Większość osób w niej przedstawionych nie żyje, a opowiedziana historia dotyczy rzeczywistości, której już nie ma. Proszę pamiętać, że jest to zaledwie jedna z wersji wydarzeń — subiektywna relacja Budynia, czasami zestawiona z tym, co widzieli i przeżyli inni, nieliczni żyjący ich uczestnicy, oraz z artykułami prasowymi i dokumentami z tamtych lat. Niektóre fakty, w tym personalia bohaterów, zostały zmodyfikowane lub zmienione. Niektóre historie zostały przeobrażone przez to, jak ja je usłyszałam, zobaczyłam i zapisałam.
W mojej pracy nad tekstem nieocenionym źródłem okazały się akta Sądu Rejonowego w Gdyni oraz Sądu Okręgowego i Sądu Rejonowego w Warszawie, w których gościnnych progach spędziłam wiele pracowitych dni. Bardzo dziękuję pracownikom za pomoc w dotarciu do właściwych dokumentów i ich udostępnienie. Mam nadzieję, że Czytelnicy docenią autentyczność spostrzeżeń w nich zawartych.
Przede wszystkim chciałabym jednak podziękować Piotrowi za jego zaufanie. A nie jest mu łatwo zaufać — i ja to wiem. Wydaje się, że żadne wydarzenie w historii jego życia nie pomogło mu nauczyć się ufać ludziom. Dziękuję zatem za zaufanie i za przemyślenia, do których ta książka mnie skłoniła. Kiedy tylko usiadłam do jej pisania, umarła moja mama. Miałam czterdzieści trzy lata, a czułam się jak mała, opuszczona dziewczynka. Jak czuł się Piotrek? Jakie poczucie osamotnienia zalęgło się w nim wtedy, gdy stracił oboje rodziców jako trzylatek? Mogłam tylko próbować to sobie wyobrazić.
Niezwykła, plastyczna pamięć Piotra prowadziła mnie przez jego światy — fascynowała, bawiła i przerażała. Ale jedno wiedziałam od początku — to nie będzie pean na cześć gangstera.
„Nie róbcie z niego bohatera” — powiedział podobno lama Ole Nydahl, kiedy usłyszał historię Piotrka od swoich uczniów. To zdanie poznałam dopiero w połowie pracy nad książką o Piotrze, ale myślałam o tych słowach intensywnie. Szczególnie gdy pojawiły się między nami nieporozumienia. Miałam wrażenie, że Piotr nie słucha, nie przyjmuje argumentów, za wszelką cenę próbuje postawić na swoim. Kiedy czytał to, co napisałam, denerwował się bardzo, nie spał po nocach. Kiedy nie zgadzałam się na jakąś jego propozycję, był wściekły. Próbował mnie zastraszyć, poniżyć, obrazić. Nie pozostawałam mu dłużna i siedzieliśmy naprzeciwko siebie w konfrontacyjnych pozach. Miałam wrażenie, że musi się bardzo powstrzymywać, by mnie nie uderzyć.
Mój mąż powiedział wtedy: „To dobrze, to przecież nie jest książka o miłym człowieku”.
Nie, to nie jest książka o miłym człowieku.
To książka o odważnym człowieku i o zmianie. O próbie zrozumienia, kim się jest, i wyjściu poza własne ograniczenia. To książka o odwadze, której czasami potrzeba więcej, by sprzątać śmietniki niż by robić napady.
Oby przyniosła pożytek wszystkim, którzy tego potrzebują.
Świat jest pełen świadków. Ludzi, którzy akurat odsłonili żaluzje, wyjrzeli przez okno, by sprawdzić pogodę, podlewali kwiatki, przechodzili przypadkiem, spacerowali z psem, szli nad rzekę, na ryby, na grzyby, na cmentarz, do sklepu, do piwnicy po weki babci. Ludzie są wszędzie, siedem miliardów osób ciągle jest w ruchu. Nawet w najbardziej odludnych miejscach ni stąd, ni zowąd nagle ktoś się pojawia.
Ludzie lubią wiedzieć. Interesują się, podglądają, podpatrują, wścibiają nos w nie swoje sprawy, węszą, jakby akurat nie mieli niczego innego do roboty. Jakby nie pracowali, jakby wszyscy nagle znaleźli się na emeryturach i rentach albo wzięli dzień wolny. Dlatego nie jest prosto zrobić coś tak, żeby nie było świadków.
Nóż wchodzi w ciało bardzo łatwo. Trochę jak w masło. Na początku to jest zaskakujące, ta miękkość ciała, jego podatność. Ale, wbrew pozorom, człowieka niełatwo jest zabić nożem. Wbijasz, wbijasz, dźgasz tu i tam, a on dalej żyje. Nóż albo maczeta nie mogą być tępe. Maczety miewają fajny wygląd, ale wiele z nich, gdy przychodzi do działania, okazuje się zupełnie nieskutecznych. Chcesz komuś przeciąć plecy — ciachasz, a nie pojawia się nawet ślad krwi, próbujesz obciąć ucho — ześlizguje się. Ale czasami cios dosięga celu, choć wcale tego nie planowałeś. Tak jak Kula. Wsadził komuś kosę na próbę i trafił w tętnicę. Krew zaczęła sikać, gość się wykrwawił. Kula w panice, czy może w szoku, ciągnął jego ciało po schodach aż na dach bloku, znacząc drogę czerwonym śladem. Z dachu ściągnęła go policja, dostał 10 lat.
Zabicie człowieka kijem bejsbolowym to też nie jest prosta sprawa. Może gdyby był metalowy, pełny w środku — to wtedy tak, wtedy byłoby łatwiej. Zwykły bejsbol odbija się od głowy, wpada w drgania, podskakuje, turkocze, no i często pęka. Wystarczy źle uchwycić, złapać za blisko drążka i nie wytrzymuje — łamie się.
A człowiek wcale nie jest taki kruchy, jak się wydaje.
Morąg, rok 1969, ciepły kwiecień. Irmina zgłasza się do szpitala z odchodzącymi wodami płodowymi. Piotr śpieszy się na świat, nie czeka, aż wrócą do Olsztyna z urlopu. „Urodziłeś się na wczasach” — będzie mu potem powtarzać ciotka, gdy zapyta, skąd się wziął. Poród przebiega bez żadnych komplikacji. Noworodkowi przyznają dziesięć punktów w skali Apgar. Być może matka pokazała syna ojcu przez okno, jak to wtedy było w zwyczaju.
Zdjęcie pierwsze, niewielkie. Zbigniew — wysoki, masywny (to ciało odziedziczy po nim Artur), w ciemnych okularach — trzyma na rękach małego Piotra. W potężnych dłoniach ojca niemowlak wydaje się kruszynką. Obok stoi Irmina i ostrożnie podtrzymuje kilkumiesięczne dziecko. Uśmiecha się nieśmiało. Delikatna, filigranowa brunetka w modnej wtedy miniówce. Ma dwadzieścia trzy lata. Tło fotografii tworzy wiejska ulica, z tyłu widać jakąś chałupę, a nad rodziną wiszą druty linii wysokiego napięcia. Jest jeszcze coś — dwie czarne plamy rozlały się tuż nad ich głowami niczym krople monstrualnego deszczu. Jedna, większa, bliżej Irminy, druga, mniejsza, nad Piotrem. Nie wiadomo, czy pojawiły się w trakcie wywoływania filmu, czy dużo później.
Jak donosi kurier lokalnej telewizji Olsztyn, miasto, wraz z narodzinami stutysięcznej obywatelki, Ewy Agnieszki Żyro, wkracza w roku 1973 w nowy etap rozwoju. Robi się ciaśniej. Działa tu już dwieście sklepów, ale ambicje są dużo większe — miasto czeka na nowe centra handlowe. „W tym roku budowlani postawią też w Olsztynie ponad dwadzieścia tysięcy izb mieszkalnych” — oznajmia głos spikera.
Rodzice Piotra już dostali M2. W czteropiętrowym bloku, na parterze, z niewielkim balkonem. Tyle Piotr pamięta. Gdyby dziś przeszedł się tamtymi ulicami, z pewnością wydałyby mu się one małe jak klocki. Tak to zwykle jest, kiedy wraca się do miejsc z przeszłości. Ulubiona górka, z której zjeżdżało się na sankach, po latach okazuje się całkiem płaska. Zimy w Olsztynie w czasach dzieciństwa Piotra są jeszcze srogie. Opady śniegu bywają tak obfite, że dzieciaki dostają wolne i nie chodzą do szkoły. Żołnierze drążą tunele, żeby olsztynianie mogli przedostać się pomiędzy blokami i dotrzeć do miejsc pracy. Niektóre zaspy są tak wysokie, że stojąc na nich, można dotknąć ręką izolatorów linii telefonicznej.
Następne zdjęcie w albumie: czarno-biała Irmina siedzi w fotelu i trzyma na kolanach Piotra. Uśmiecha się do swojego, na oko rocznego, syna. W tle typowa meblościanka z późnych lat sześćdziesiątych i Zbigniew. Stoi z tyłu, jakby nie chciał być obecny na rodzinnej fotografii. „Jakby coś sobie myślał niepokojącego” — mówi Piotr. Jak gdyby gdzieś w nieobecnym spojrzeniu czaiło się to, co stanie się później.
Miejsc pracy w Olsztynie nie ma za wiele. Wielki przemysł nigdy tu nie zawita. Tym bardziej ceni się obecność OZOS „Stomil”, jednego z najbardziej znanych polskich producentów opon samochodowych.
„Klasa robotnicza siłą przewodnią budownictwa socjalistycznego” — taki napis wita pracowników wchodzących przez bramę. Wśród nich Zbigniewa — ojca Piotrka i jego młodszego o trzy lata brata Artura. Nie wiadomo, czy Zbigniew lubi swoją pracę. Wcześniej był piekarzem, ale się przekwalifikował, ponieważ stanowisko w Stomilu gwarantowało normalne godziny pracy — w ciągu dnia, nie w nocy.
W 1973 roku Stomil chwali się sukcesami w ogólnopolskim konkursie Dobrej Roboty, w skrócie DoRo:
„W ramach programu Dobrej Roboty stwierdzono, że nic tak nie mobilizuje załogi do aktywności i wzmożonej pracy jak współzawodnictwo” — informuje kurier olsztyński.
W roku 1973 przoduje Wydział Kordów.
Z zakładu pracy ojciec przynosi do domu noże. Duże, solidne. „Gerlach to polska marka z 250-letnią tradycją tworzenia wysokiej jakości produktów dla domu”, jak można dziś przeczytać na stronie internetowej firmy[1]. „Gerlachy” — mówi o nożach ojca Piotrek.
Kolejne zdjęcie: na oko dwuletni pucołowaty Piotr stoi na tapczanie, spoglądając uważnie w obiektyw. Obok siedzi wpatrzona w niego babcia. Obserwuje go równie bacznie, jak uważnie on spogląda w obiektyw, nie uśmiecha się. Są święta Bożego Narodzenia, bo w tle widać plastikową choinkę z bombkami.
„Tartan mojego klanu. Babcia i ja” — napisze Piotr pod tym zdjęciem czterdzieści lat później, publikując je na Facebooku.
„Dwie GNIDY!!!!” — odpisze ktoś w komentarzu.
Babcię ze zdjęcia, mamę ojca, Piotr pamięta bardzo dobrze. Mieszkała na wsi, ale często się odwiedzali. Babcia była dobra.
Seria zdjęć z chrztu młodszego brata, Artura. Młody, przystojny ojciec chrzestny z bokobrodami (Piotr nie wie, kto to), a obok, w roli chrzestnej matki, dużo starsza, chorobliwie chuda Celina z Warszawy — siostra babci. Nieco z tyłu Zbigniew z dłuższymi włosami, brodą, w wyszywanej koszuli. To moment udzielania sakramentu, wszyscy patrzą na małego Artura i nikt się nie uśmiecha. Być może właśnie wtedy przyjmują zobowiązanie wychowania dziecka w wierze chrześcijańskiej albo słuchają, jak ksiądz przeprowadza egzorcyzm.
— Czy wyrzekacie się wszystkiego, co prowadzi do zła, aby was grzech nie opanował?
— Wyrzekamy się.
— Czy wyrzekacie się szatana, który jest głównym sprawcą grzechu?
— Wyrzekamy się.[2]
I jeszcze to zdjęcie, najwyraźniej już po ceremonii: grupa ludzi opiera się o maskę trabanta. Kobiety w krótkich spódniczkach i marynarkach, mężczyźni w garniturach. Zbigniew stoi z boku. Ma na sobie spodnie dzwony i wyszywaną koszulę, tę samą co na chrzcie, tylko teraz rozpiętą u góry tak, że odsłania owłosiony tors. Oczy ukryte za dużymi przeciwsłonecznymi okularami, włosy w lekkim nieładzie. Wygląda trochę jak hipis, a z pewnością inaczej niż reszta mężczyzn w garniturach. W swobodnej pozie podpiera się pod boki, na palcu obrączka, przy pasku pojedynczy kluczyk. Nie wiadomo od czego.
— Ojciec to był taki domowy ninja. Przychodził pijany i bił mamę. Często to się zdarzało. Nie pamiętam, czy był pijany wtedy, gdy ją zabił — mówi Piotr.
Zbigniew wraca z pracy, a Irmina z Piotrkiem i malutkim Arturem chowają się pod stół. Ojciec chłopców jest nietrzeźwy, szuka zaczepki. Bicie żony najwyraźniej przynosi mu ulgę. Nie bije Piotrka, nigdy go nie uderzył. Irmina płacze, ale nie krzyczy głośno, nie wzywa pomocy, nie zamyka się na klucz w łazience, żeby uniknąć ciosów. W każdym razie Piotrek niczego takiego nie pamięta. Jedyne miejsce, w którym Irmina szuka ratunku, to schronienie pod kuchennym stołem.
Tamtego dnia Piotrek słyszy kłótnię w kuchni. Umysł czterolatka rejestruje kolejne wydarzenia w kilku obrazach:
Na podłodze rozlane mleko i pusty rondel do kaszki.Kałuża krwi.Mama leży, tata klęczy nad nią i tnie jej łydki jednym ze swoich gerlachów.Mama jeszcze drży, ciało porusza się w konwulsjach.— Tato, mama jeszcze żyje! — krzyczy Piotrek.
— Nie, Piotruś, nie żyje — odpowiada ojciec.
Głos ma spokojny, jakby dobrze wiedział, co mówi.
Potem zamieszanie. Tłum w domu, milicja, sąsiedzi. Przechodzą z pokoju do kuchni, są w przedpokoju, wszędzie. Jakaś kobieta wkracza do kuchni i bierze na ręce sześciomiesięcznego Artura. Potem rozmawia z inną panią. Piotrek wszystko rejestruje.
„Poszłam po małego — mówi kobieta — a kiedy obok NIEGO przechodziłam, to spojrzał się na mnie. A mnie takie ciary przeszły… strach” — słyszy Piotrek.
A potem jeszcze:
„Ten drugi chłopiec to już jest przecież duży, dlaczego on nie krzyczał? Wcale nie zareagował na to, co się wydarzyło. A przecież gdyby krzyczał, ktoś mógłby przyjść, pomóc, jakiś sąsiad albo ktoś”.
Czteroletni Piotrek siedzi w pokoju na fotelu i patrzy za okno. Szaro. Pozbawione liści, czarne gałęzie uderzają o drzwi balkonowe. W styczniu roku 1974 w Olsztynie nie ma śniegu. Zima nie zaskoczyła drogowców. Dzieci włóczą się wokół nieczynnych lodowisk i torów saneczkowych pełnych błota.
Piotrek nie płacze. Ani jedna łza nie płynie z jego oczu.
— Miałem do siebie pretensje, że nie płakałem — mówi. — Potem gdy byłem bity przez ciotkę, ciągle płakałem.
Pierwszą noc chłopcy spędzają u sąsiadów. To chyba znajomi rodziców, najprawdopodobniej kolega ojca z zakładu pracy. Mieszka naprzeciwko z żoną i dziećmi. Piotrka kładą spać w dziecięcym pokoju. Jedno z dzieci płacze. Ktoś pyta: „Co się stało?”. Chłopiec odpowiada, że usłyszał, jak jego ojciec mówi do matki: „Jeśli mnie będziesz wkurzać, zrobię ci to samo co Zbyszek Irminie”.
Tak to pamięta Piotrek.
A potem przyjechali Celina z Marianem i wzięli ich do siebie.
Twój tata po rozprawie został umieszczony w szpitalu psychiatrycznym, przebywał tam około 16 lat, nigdy nie wrócił do domu. Zmarł w sierpniu 1989 roku. Babcia go odwiedzała, ale co było dalej — nikt nie wie, to temat tabu.
Szpital w Starogardzie może poszczycić się ponad 100-letnią tradycją w sprawowaniu opieki nad osobami z zaburzeniami psychicznymi, swoją działalność prowadzi bowiem od 1895 roku.
Atutami Szpitala są pięknie utrzymane tereny zielone, park, zadbane alejki spacerowe, boiska do gry w piłkę siatkową, nożną i koszykową, co zapewnia pacjentom wspaniałe możliwości rekreacji i rehabilitacji na wolnym powietrzu. Świadczeń zdrowotnych udziela wykwalifikowana kadra medyczna.[3]
Podróż z Olsztyna do Warszawy może zimą roku 1974 zająć kilkanaście godzin. Zwykle pokonuje się ją przepełnionym pociągiem „Kormoran” albo lokalnym pekaesem. Na szczęście Marian, nowy opiekun Piotrka i Artura, ma samochód.
Marian, emerytowany milicjant, jest mężem Celiny. Przyciężki, prosty, masywny, powolny. Do Warszawy przyjechał ze wsi na Kaszubach. Nie lubi stolicy, na emeryturze wolałby wrócić w rodzinne strony i zamieszkać na wsi, obok swoich sześciu braci. Nigdy nie nauczył się dobrze mówić po warszawsku i nie pozbył kaszubskich regionalizmów. Nawet wypisywanie mandatów sprawiało mu trudność. „Za nie mata światła” — w rodzinie podśmiewają się z jego sposobu mówienia. On wzrusza ramionami. Z pewnością nie będzie z chłopcami odrabiał lekcji z języka polskiego.
Celina jest siostrą babci ze strony mamy i świeżo upieczoną matką chrzestną Artura. Została nią niespełna sześć miesięcy wcześniej, być może właśnie dlatego czuje się zobowiązana i postanawia spełnić swój chrześcijański obowiązek. Odejdzie na rentę z laboratorium, w którym i tak nie lubi pracować. Nie ma własnych dzieci. Chuda, o zapadniętych, podkrążonych oczach, nerwowa, pali paczkę papierosów dziennie. Nawet w samochodzie, mimo chłodu, otwiera okno i głęboko się zaciąga. Papierosy nauczyła się palić w obozie koncentracyjnym. Tak twierdzi. Nie mówi nic więcej, tylko właśnie tyle: „Nauczyłam się palić te cholerne papierosy w obozie koncentracyjnym, gdy byłam małą dziewczynką”. Nigdy ich nie rzuciła.
Pamiętam, jak jechaliśmy z Olsztyna do Warszawy. Ja na tylnym siedzeniu. Celina, paląc papierosa, odwróciła się i powiedziała:
— Piotruś, od dzisiaj mów do mnie „mamo”.
Potrwało to chwilę, patrzyłem w okno, a potem powiedziałem:
— Mamo?
— Słucham?
— Nic, nic. Tak sobie wypróbowywałem, jak się mówi do cioci „mamo”.
Na początku chłopcy zamieszkali z Celiną i Marianem w małym mieszkaniu na ulicy Wrzeciono, ale powiększona rodzina szybko dostała trzy obszerniejsze pokoje na nowo wybudowanym osiedlu Wawrzyszew.
Wawrzyszew był podwarszawską wsią, włączoną w obręb miasta w 1951 roku. Aż do lat siedemdziesiątych przeważała tu niska zabudowa typu wiejskiego, wśród której wyróżniały się: nieduży, pochodzący z połowy XVI wieku, śnieżnobiały kościół św. Marii Magdaleny, stawy Brustmana i cmentarz.
Projekt nowego osiedla Wawrzyszew, autorstwa Ryszarda Tomickiego, całkowicie zmienił dawny układ ulic. Większość budynków wyburzono, a na opróżnionych w ten sposób placach postawiono dziewięć bloków z wielkiej płyty, które miały służyć za mieszkania pracownikom sąsiadującej Huty Warszawa. Plotki głosiły, że masywne budynki miały powstrzymać falę uderzeniową, która zostałaby wywołana przez wysadzenie huty, przed zniszczeniem dalszych części Warszawy, gdyby ta okazała się celem strategicznym podczas ewentualnej wojny.
Zatem dziewięć monstrualnych bloków, a w każdym po pięćset mieszkań — obiektów marzeń każdej nowej rodziny. Pomiędzy budynkami trawniki z ławkami, boisko do piłki nożnej, piaskownice dla dzieci, huśtawki. Dwa wielkie stawy — miejsce relaksu dla spacerowiczów — jeszcze niezagospodarowane, otoczone chaszczami. Z jednej strony osiedle wieńczy kościół i mały cmentarz, z drugiej bazar, zwany od nazwy ulicy „Wolumenem”. Wszystko, czego potrzeba do życia.
W bloku, w którym zamieszkali, znajduje się pięćset dziesięć lokali. Rodzinie Mariana przydzielono trzypokojowe mieszkanie z balkonem na pierwszym piętrze, z widokiem na plac zabaw i chodnik z ławkami. Na początku jest chyba dobrze, Piotrek niewiele pamięta. Z okresu przedszkolnego w ogóle nie miewa się zbyt wielu wspomnień. Celina zajmuje się małym Arturem, Marian się nie wtrąca. Piotr mówi do nich: „mamo” i „tato”. Ale nie przychodzi rano do nich do łóżka, rzadko się przytula, nie wygłupia się. Leży w pokoju i wyświetla sobie w głowie filmy. Właśnie wtedy zaczyna wpadać w dziwne stany, jakby sny na jawie. Złożone w pięści dłonie przyciska do czoła i gałek ocznych i przenosi się do jakiejś innej krainy. Jest tam superbohaterem i przeżywa fantastyczne przygody. Nie wie jeszcze, że zarówno Superman, jak i Batman też byli sierotami.
Z przedszkola pamięta jedynie, że raz opowiedział koledze, jak zginęła jego mama. Ze szczegółami. Zrobiła się afera, bo chłopczyk się przestraszył. A ponieważ w opowieści były noże, cięcie skóry i krew, panie pomyślały, że ktoś pozwala pięciolatkowi oglądać w domu horrory. Wezwana Celina przepraszała i krzyczała na Piotra, żeby nie zmyślał.
— Stałem tam i myślałem: „Ale to przecież prawda”, jednak nie powiedziałem tego — wspomina Piotr.
Na serii zdjęć przedszkolnych ze Świętym Mikołajem — czy, jak go wtedy zwali, Dziadkiem Mrozem — którego twarz przypomina te z horrorów (kto nie ma takiej fotografii w swojej kolekcji?), Piotrek uśmiecha się promiennie, ściskając otrzymaną torbę cukierków. Grzywka przystrzyżona na prosto, kartoflowaty nos, w uśmiechu pokazuje górne zęby. Na drugim zdjęciu, podobnie uśmiechnięty, siedzi w samych rajstopach i ściska czerwoną betoniarkę.
I jeszcze ostatnie fotografie z dzieciństwa — seria komunijna. Granatowy garnitur, biała koszula z żabotem, w klapie „stroik”, na nogach czarne, lakierowane buty. Taka sama fryzura z krótką, prostą grzywką, ale uśmiech bardzo delikatny, prawie go nie ma. Piotrek stoi obok okrągłego stolika na długiej nodze. Kreatywny fotograf ustawił na blacie wazon z bukietem frezji przyozdobionych asparagusem. Na innym zdjęciu — bracia razem. Piotrek z przodu, w swoim komunijnym garniturze, pobłażliwie uśmiechnięty. Z tyłu Artur — żwawy, odważny blondynek o zawadiackiej, zaczesanej na bok grzywce. Także w garniturze, z zawiązaną pod szyją wstążką zamiast żabotu. Rękę położył na ramieniu starszego brata, jakby chciał go przed czymś ochronić.
Pierwsze kary cielesne i pobicia zaczęły się wraz z pójściem Piotra do szkoły. Prace domowe, obowiązki związane z nauką, odpowiedzialność za edukację chłopców — to wszystko najwyraźniej stresowało Celinę. Złość narastała powoli. Do pewnego momentu panowała względna równowaga — bracia dostawali w skórę sprawiedliwie, za coś konkretnego, pod choinką wciąż znajdowali prezenty, od czasu do czasu Celina pozwalała sobie jeszcze na czułość. Potem były już tylko kary, wyzwiska, obwinianie.
Chuda Celina pali papierosa za papierosem, a niechęć wzbiera w niej od środka, narasta, wykrzywia rysy twarzy. „Nie wolno. Nie rusz, bo popsujesz. Wynoś się. Znowu nie umiesz, ty debilu. Ty trucicielu mojego zdrowia, skurwysynu, bydlaku. W domu dostaniesz tak, że popamiętasz, poczekaj. W domu porozmawiamy”.
Droga do domu jest w takich chwilach za krótka. Każdy kamień wart kopnięcia, każde przęsło płotu prosi, żeby się przy nim zatrzymać. Jeszcze na klatce schodowej myśli się o ucieczce — a jakby tak puścić się biegiem kilka pięter wyżej? Ale nie, Piotr stoi nieruchomo i patrzy, jak Celina otwiera drzwi, nerwowo, nie wiedząc, w której ręce trzymać papierosa. — Powoli, najwolniej jak się da, zdejmujesz kurtkę i buty, całe ciało czeka: czy to już? Jeszcze trochę. Próby zapomnienia, przeciągania, opóźniania, po jedzeniu, po kąpieli, może się upiecze… Nigdy się nie udawało — dopadała cię tuż przed snem, gdy byłeś w cienkiej piżamie — wspomina Piotr.
Na początku Celina biła po twarzy lub po głowie, gołą ręką. Kościstą dłonią z obrączką na serdecznym palcu.
— Buzię miałem wiele razy opuchniętą od uderzeń i rozciętą od obrączki. A później Marian zrobił taką dyscyplinkę — mówi Piotr, a głos mu drży jak małemu dziecku.
Dyscyplinka wyglądała tak: kij z zaplecionymi rzemykami z jednej strony i oczkiem na dłoń bijącego z drugiej — dzięki temu przyrząd nie wyślizgiwał się z ręki. Taki prawie profesjonalny pejcz ze specjalną rączką.
Zresztą Marian co chwila wymyślał jakieś nowe urządzenia służące sprawniejszemu wymierzaniu ciosów. Z budowy, na której był stróżem, przynosił kable i z nich konstruował swoje wynalazki. Chwalił się nimi przed sąsiadami.
Bicie zawsze zaczynała ona, a kończył on. Stawiał krzesło w przedpokoju i mówił: „Połóż się”.
Kładziesz się więc i czekasz na pierwszy cios. Już za chwilę całe ciało cię piecze. Próbujesz uciekać, ale i tak znowu dostajesz. Możesz się uchylać, skakać jak na skakance, a i tak będziesz z każdej strony obity.
— Dużo wtedy płakałem. Często mi się podkówka robiła. Podczas bicia też płakałem. Krzyczałem głośno. Nikt się nie bał, że sąsiedzi usłyszą. Nad nami mieszkało dwóch braci z siostrą. Oni też regularnie dostawali lanie. Było słychać ich wrzaski. „O, Rumiaki dzisiaj w skórę dostają” — mówiliśmy i zacieraliśmy ręce.
Kiedy tylko mogą, Piotrek i Artur uciekają na podwórko i bawią się w Indian. Piotrek pochłania książki Alfreda Szklarskiego, najbardziej przemawiają mu do wyobraźni dwie: Tomek na wojennej ścieżce i Złoto Gór Czarnych. Wizerunki Szalonego Konia czy Siedzącego Byka pokrywają kolejne strony zeszytów. Nadaje sobie przezwisko Czerwony Kamień — od amuletu, który nosi na piersi. Puste miejsce za blokowiskiem otrzymuje nazwę Dzikie Pola i w wyobraźni chłopaków zamienia się w prerię. Tam rozgrywa się kolejny rozdział tragedii Indian, najechanych przez osadników. Osadnikami są działkowicze. Piotr i Artur są Siuksami, którym ktoś chce odebrać ziemię. Wieczorami napadają na powstające jak grzyby po deszczu farmy najeźdźców i niszczą im uprawy, wydając przy tym wojenne okrzyki.
— Nie wiem, w którym momencie bicie stało się naprawdę mocne. Byłem chyba w piątej klasie, kiedy rozebrałem się na wuefie i wyszło na jaw, że cały jestem posiniaczony. Wuefista zgłosił to pani psycholog.
Szkolna psycholożka wie, że dziecko jest bite, ale nie zgłasza tego na milicję. Prawny zakaz bicia dzieci zostanie wprowadzony w 2010 roku, kiedy Piotr będzie miał czterdzieści jeden lat. Dopiero w późnych latach dziewięćdziesiątych policja zacznie rejestrować zgłoszenia o biciu dzieci. W roku 2002 będzie ich trzydzieści tysięcy. Tymczasem w roku 1980 bicie dzieci jest powszechną metodą egzekwowania posłuszeństwa i motywowania do lepszych wyników w nauce, a większość rodziców nie wyobraża sobie wychowania bez ciężkiej ręki. W co drugim domu w widocznym miejscu wisi narzędzie przeznaczone do natychmiastowego karania niegrzecznych dzieci, zwykle jest to skórzany pas ojca. W powszechnej świadomości nie pojawiła się jeszcze refleksja, że coś z tą wychowawczą metodą jest nie tak, że być może w ten sposób rodzice zarażają dzieci agresją i lękiem. Na krótką metę bicie działa — Piotrek z pewnością zastanowi się, zanim następnym razem postanowi sam, bez pozwolenia, włączyć telewizor. Będzie pamiętał o pościeleniu łóżka, będzie uważał, by nie rozlać wody.
Z dziećmi się nie rozmawia, od dzieci się wymaga. „Dzieci i ryby głosu nie mają” — powtarza się stare przysłowie. Rodzice, zmuszeni do zdobywania jedzenia i ubrań w kolejkach, kombinowania z kartkami i alternatywnymi sposobami przetrwania, nie mają czasu, by nawiązywać relacje z dzieckiem. Nie wiedzą nawet, jak to się robi. Z nimi też nikt przecież nie rozmawiał, oni także byli bici. Psychologiczne książki, radzące, jak wychowywać dzieci w szacunku, albo zostały zapomniane, albo jeszcze nie zostały napisane. Nowy system nie wspiera indywidualności, każde dziecko, które nie może się dostosować, powinno zostać do tego zmuszone.
Psycholożka ze szkoły Piotrka próbuje interwencji. Wzywa Celinę na rozmowę i pyta, czy chłopiec mógłby pojechać na obóz harcerski w ramach resocjalizacji. „Tam go nauczą dyscypliny”, sprytnie próbuje przekonać ciotkę. Psycholożka sama jest druhną i weźmie Piotrka pod swoją opiekę. Celina się zgadza. Pani psycholog ma nadzieję, że wyjazd dostarczy podopiecznemu jakichś innych, pozytywnych wrażeń.
Skompletowanie potrzebnego na obóz ekwipunku sprawia Celinie wiele trudu, bo przecież trzeba kupić mundur, plecak i białe skarpetki, a tu wszystko na kartki. Ostatecznie, po serii nerwowych awantur, udaje się i Piotr wyjeżdża na swój pierwszy obóz harcerski. Na Mazury.
Harcerstwo to wyzwanie, samodzielność, inny świat. W domu Piotrowi niczego nie wolno ruszyć, a tu pomaga w budowie obozu, latryny, kuchni, sam stawia namiot. Pewnego dnia dostaje jedzenie, trzy zapałki i zadanie, by przetrwać w lesie samotnie całą noc. Niczym Robinson, Piotr buduje szałas z gałęzi, sprawdza samego siebie. Bardzo mu się na obozie podoba, nie tylko dlatego, że kojarzy się to ze światem Indian. Nocne rajdy, wyzwania, zdobywanie sprawności — to wszystko buduje jego nową pewność siebie. Wielkie wrażenie robią na nim drużynowi — zaradni, sprawni — umieją tyle rzeczy i przekazują to bez gniewu, z cierpliwością. Uczyć się w taki sposób to coś nowego.
Na obozie Piotr przeżywa też pierwszą miłość. Pewnej nocy stoi na warcie przy pomoście, a z radyjka tranzystorowego rozbrzmiewa Skóra zespołu Aya RL.
„Stoję na ulicy z nią, stoję twarzą w twarz” — śpiewa wokalista. Żaby kumkają, w jeziorze odbija się księżyc, a Joasia bierze jego twarz w dłonie i całuje go prosto w usta.
On sam jest nieśmiały, cichy, nigdy by się na coś takiego nie zdobył. Cieszy się, że to ona miała tyle odwagi.
Potem obejmuję ją, odpływamy w dal Nie dochodzi obcy głos, wolno płynie czas Odpływamy w otchłań gwiazd Mała, zanuć to co ja
Pewnego razu Wojtek, kolega, z którym wspólnie wykonują jakieś zadanie, gwałtownie podnosi do góry rękę, a Piotr odruchowo się zasłania. Wojtek się śmieje, opowiada zdarzenie innym, jakby to była anegdota: „No sami zobaczcie, wystarczy rękę unieść, a on kuli się jak bity pies”.
— A to był ten nawyk z domu Celiny — mówi Piotr. — Długo trwało, zanim się go pozbyłem.
Nie tylko psycholożka zastanawia się nad tym, jak by tu dać Piotrowi trochę przestrzeni. Bliscy Celiny też zauważają jej zapalczywość. A że mają syna w tym samym wieku co Piotrek, wpadają na pomysł zamianek. Co jakiś czas Jurek przyjeżdża na weekend do ciotki na Wawrzyszew, a Piotrek wprowadza się wtedy do jego pokoju na Mokotowie.
Rozpuszczony Jurek uczy się u Celiny dyscypliny, a Piotr odpoczywa od bicia, śpi do późna, ogląda telewizję, może sam sobie robić kanapki i herbatę. Niestety, weekend trwa tylko dwa dni.
Na szczęście raz do roku są wakacje. Bracia jadą wtedy z Marianem do jego rodziny na Kaszuby. Tam jest wolność, tam jest las. Nikt ich nie kontroluje, nikt nie strofuje. Prosto z patelni pakują do chlebaka ciepłe placki i znikają na cały dzień.
Chodzą po lesie, bawią się, wyobrażają sobie sceny do odegrania. Piotrek jest Janosikiem, a Artur murgrabią.
— Nie chcę być murgrabią! — krzyczy Artur.
Potem inna zabawa.
— Ja jestem Wołodyjowskim, a ty będziesz Tatarem — mówi Piotr.
— Nie chcę być Tatarem!
Rankami Piotrek chodzi z kuzynką paść krowy za rzekę. Mają małe radio tranzystorowe i słuchają „Lata z Radiem”. Akurat Majka Jeżowska śpiewa Hulali po polu i pili kakao.
Piotrek dojrzewa i powoli rodzi się w nim bunt. Potrafi coraz skuteczniej zasłonić się przed razami, ale jeszcze nie chwyta pasa w dłonie, by go przytrzymać, wyrwać i oddać, choć pewnie już byłby w stanie.
Z chłopakami z bloku trzymają się razem, w piątkę. Grają w piłkę przed domem, oglądają kolorowe gazety, popalają pierwsze, ukradzione dorosłym papierosy, obowiązkowo zagryzając je miętówkami.
Na ostatnim piętrze zakładają klub. Galeria łączy wszystkie klatki, jest to więc idealne miejsce do wspólnego spędzania czasu. Przyklejone do sufitu nadpalone zapałki dodają atmosfery. Zapałkę najpierw trzeba poślinić, potem potrzeć o ścianę, zapalić i szybko podrzucić tak, by przyczepiła się pionowo do sufitu. Bawią się w ten sposób godzinami.
Czasem gadają i Piotrek mówi kumplom, że został adoptowany. To żadna atrakcja, bo w rodzinie każdego z nich coś jest nie w porządku. Wojtek ma ojczyma, tata Jacka się powiesił, a ojciec Bartka gwałcił jego młodszą siostrę.
— Ojca Bartka spotkałem później w więzieniu. Jako pedofil był na izolatkach — przypomina sobie Piotr.
Raz w roku cała rodzina chodzi na grób prababci. Na pomniku jest też tabliczka z imieniem i nazwiskiem Irmina Achramowicz, ale matki chłopców nikt nie wspomina. Właściwie nie wiadomo, czy Artur ma świadomość tego, że Celina nie jest jego prawdziwą matką. Piotrek z kolei wie to coraz bardziej. Któregoś razu niesie ciotce zakupy, a gdy ona ni z tego, ni z owego wymierza mu cios w głowę, Piotrek staje i rzuca siatki na ulicę.
— Przestań mnie bić, bo nie jesteś moją matką! — krzyczy.
Celina stoi jak wmurowana.
Wieczorem Artur pyta:
— O co ci chodziło?
— Najgorsze nie było fizyczne cierpienie, siniaki i rozcięcia dało się wyleczyć. Najgorsze było psychiczne poniżanie, wyśmiewanie się, wyzywanie, pogarda. Degradacja poczucia wartości. Jesteś głupszy, gorszy, nic nie znaczysz — tak mówi dorosły Piotr.
Ubrania zawsze nosi po innych, ma za krótkie nogawki i rękawy. Celina specjalnie wybiera takie, w których Piotrek wygląda śmiesznie — przynajmniej on tak czuje. Nie oszczędza go, dokucza przy każdej okazji. Zaprasza dzieci sąsiadów, chłopaków młodszych o kilka lat, żeby popisywali się swoją wiedzą matematyczną.
— Widzisz? Widzisz, debilu, ile inni potrafią? A ty nic!
Piotrek stoi upokorzony, nie wie, co z tym zrobić. Kisi w sobie urazę, chowa ją.
Bracia chodzą spać zawsze po dobranocce o dziewiętnastej. Mimo że już są nastoletni, mimo że jest lato, a na dworze jeszcze jasno. Koledzy stoją pod oknem, wołają, a Piotr już w piżamie, podwija rękawy, że niby to zwykła koszulka, nie pokaże przecież, że już musi kłaść się spać. Przychodzi Celina:
— Co tam robisz, odejdź mi od tego okna.
Wreszcie po raz pierwszy ucieka z domu. Kwaśny, kumpel, z którym chodzi teraz po osiedlu, też ma na chacie przerąbane, postanawiają więc zniknąć razem. Słyszą od kolegów, że byli na gigancie w Dębnowoli. Cokolwiek to znaczy, Piotr i Kwaśny postanawiają tam pojechać.
Oddalona o dwie godziny drogi autobusem wieś w ówczesnym województwie radomskim nie odznacza się niczym specjalnym. Dzisiaj Google Maps pokazuje jedną dużą ulicę, zaledwie czterdzieści siedem numerów i dziwaczne zbliżenie maszyny rolniczej opryskującej o zmierzchu uprawy. Ale w 1978 roku młodzi uciekinierzy, nie sprawdzając, dokąd tak naprawdę jadą, pakują do plecaka puszki, kuchenkę turystyczną i wyruszają. Kwaśny kradnie ojcu pieniądze i kupują bilety na pekaes. Trwa właśnie zima stulecia. Drogi w radomskim zasypane, okna w autobusie zaparowane, ciemność, niewiele widać. Autobus grzęźnie, ślizga się; wydaje się, że za chwilę trzeba będzie wysiąść i wykopywać pojazd ze śniegu. Do Dębnowoli docierają w nocy. Kierowca wysadza ich na środku ciemnej drogi. Żadne światło się nie pali i jest bardzo zimno.
„Co my tu robimy?” — zastanawiają się, stojąc przy zaspach. Dokąd teraz? W którą stronę?
Znajdują jakąś stodołę, wkradają się, żeby się tam przespać. Ale snopki siana są kwadratowe, nie da się w nie wtulić. Owijają się zatem we wszystko, co mają, a stopy grzeją na kuchence turystycznej. Zjedliby kolację, ale nie mają otwieracza do puszek. Zasypiają głodni i zziębnięci, a rano idą złapać powrotny pekaes.
W autobusie Piotrek zasypia oparty na ramieniu jakiegoś obcego faceta. Gil z nosa wisi mu aż do pasa. W Warszawie za ostatnie pieniądze idą do kina na film 1941 — to Piotr pamięta dobrze. Szczególnie pierwszą scenę, w której naga kobieta o długich włosach pływa w ciepłym morzu, a spomiędzy jej nóg wyłania się ogromny maszt japońskiej łodzi podwodnej. Później chłopak zasypia. Śni mu się ciepłe morze, nad którym nigdy nie był.
Po kinie wracają do domu. Piotrek ma zapalenie płuc. Wściekła Celina tylko mruczy pod nosem i wzywa kogoś do stawiania baniek. Nie bije.
Piotrek ucieka jeszcze trzykrotnie. Raz nie ma go w domu prawie tydzień. Śpi na klatkach schodowych, w piwnicach, je i myje się u Kwaśnego, kiedy jego rodziców nie ma w domu. Gdy wraca, wściekła Celina prowadzi go do poradni zdrowia psychicznego, gdzie stwierdzają „cechy nieprawidłowego rozwoju osobowości” i notują, że Piotr sprawia trudności wychowawcze.
— Aż raz powiedziałem, że już wolę iść do domu dziecka — mówi.
Nie wiadomo, skąd ten dom dziecka mu się wziął. Nie znał nikogo, kto mieszkałby w takiej placówce, ale tak właśnie powiedział.
— I wtedy Marian zaczął mnie bić — dodaje.
„Jak to: do domu dziecka, ty niewdzięczniku?” — myśli Marian i bije mocniej. „Wybiję ci ten głupi pomysł z głowy!” — krzyczy, okładając chłopaka pejczem. Piotrek się przewraca, specjalnie udaje, że boli tak, jakby dostał większą porcję razów, obija się o sprzęty, jęczy, ale to nic nie daje. Marian nie przestaje, wręcz przeciwnie — bije jeszcze mocniej, rozkręca się. „Ty niewdzięczny bachorze!” — wrzeszczy, unosi rękę wyżej, twarz wykrzywia mu grymas. I wtedy Piotrek po raz pierwszy chwyta jego rękę, blokuje cios. Ma już szesnaście lat, za sobą pierwsze bójki na boisku, wie, jak uderzyć kolegę. Przekona się teraz, jak to jest uderzyć dorosłego. Lewą ręką blokuje Mariana, prawą zadaje cios. Celny. Marian się cofa, zasłania, patrzy na Piotrka, który zastyga z uniesioną pięścią.
Celina krzyczy: „Ratunku, ratunku, bije, bije, on nas bije!”.
Odwracasz się i idziesz do swojego pokoju. Słyszysz szepty obok, jakby się namawiali na zemstę, ale dają ci spokój. Przestają się odzywać, przestają się czepiać. I bicie ustaje.
Trzy tygodnie później Piotrek wraca ze szkoły, zrzuca plecak i już chce iść grać z chłopakami w piłkę, ale Celina mówi: „Nie”.
— Tu są twoje rzeczy spakowane, idziesz do domu dziecka.
— Jak to? Teraz?
— Teraz.
Marian bierze walizkę, Piotrek pakuje do torby zeszyty i książki. Nic więcej. Droga prowadzi wzdłuż boiska.
Koledzy grają, pytają:
— Dołączysz do nas?
A on odpowiada:
— Nie mogę, idę do domu dziecka.
— Gdzie? — dopytują zdezorientowani.
Zaczynają się z nim żegnać, jakby szedł na wojnę. Nikt, kogo znają, nigdy nie został oddany do domu dziecka. Nie mają pojęcia, co to tak naprawdę oznacza, oprócz tego, że jest to raczej smutne.
— Czasami się zastanawiam, co złego zrobiłem Celinie, że tak się na mnie wyżywała. Jaka była nasza relacja wcześniej? Może byłem jej katem w obozie? — myśli głośno Piotr.
Dom Dziecka nr 1 „Nasz Dom” na Bielanach działa w tym samym miejscu nieprzerwanie od 1928 roku. Rozległy, niski budynek o sporych oknach i czerwonym dachu. Na pierwszych zdjęciach stoi jeszcze w szczerym polu, dzisiaj po sąsiedzku rozłożyły się główne ulice, budynki, osiedla i stacja metra Bielany. Teren ogrodzono, a wokół posadzono rośliny, dzięki czemu wcale nie czuć, że jesteśmy w środku miasta. Piotr pokazuje okno na pierwszym piętrze:
— Tam zamieszkałem. Najpierw sam, a potem z bratem — mówi.
Nie ma złych wspomnień, nie, to miejsce uratowało go od ciężkiej ręki ciotki, ale trudno odgadnąć, co myśli, gdy niezatrzymywani przez nikogo, przekraczamy próg.
Przestronny hol, drewniana posadzka, żółta lamperia. Piotr wciąga nosem powietrze. Zawsze tu pachniało pastą do podłogi. Co piątek, pamięta, odbywało się wielkie pastowanie i wiórkowanie. Wszyscy wychowankowie solidarnie, każdy na wyznaczonym sobie kwadracie, nakładali na szmatki intensywną w zapachu pastę i froterowali dębową posadzkę do połysku. Taki cotygodniowy wspólny obowiązek. Ale dziś w powietrzu czuć tylko resztki tego zapachu. Już nikt nie pastuje podłóg.
Ciekawe, co jeszcze się zmieniło. Piotrek patrzy uważnie, nic nie mówi.
Na ścianach wiszą dziecięce rysunki, wycinanki przedstawiające szczęśliwe życie w Naszym Domu. Dzieci trzymają się za ręce, a monstrualnie duża pani ma na twarzy wielki uśmiech.
Naprzeciw wejścia — izba pamięci.
— Ten dom dziecka założyli doktor Janusz Korczak i Maryna Falska — recytuje z pamięci Piotrek.
Czarno-białe zdjęcia ukazują pierwszą siedzibę zakładu wychowawczego Nasz Dom przy ulicy Cedrowej w Pruszkowie. Tuż obok granitowa tablica przypomina nazwiska tych wychowanków i wychowawców, którzy „w latach wojny 1939 – 1945 oddali swe życie za ojczyznę”. Na tablicy ponad trzydzieści nazwisk, wśród nich Maryna Falska i Janusz Korczak.
Dziecko — już mieszkaniec, obywatel i już człowiek. Nie dopiero będzie, a już. Dziecko ma dawność i przeszłość. Wspomnienia i pamiątki. Lata dziecięce — to życie rzeczywiste, nie zapowiedź. Radość i ból są prawdą, nie urojeniem. Każda chwila rzetelna jego poważnego, nie na żart czy próbę, życia — nie wróci, warta sama w sobie, jako całość — zapadając się — żłobi. (…)
Dziecko rozgląda się, cieszy, dziwi, niepokoi. Świat piękny, pełen radosnych niespodzianek i dumnych zwycięstw. Ale nie tylko słoneczny i ciepły, pogodny i barwny. Bo i twardy, surowy, podstępny, okrutny.
W głębinach dziecięcego ducha raz groźne echo trumien, niechętne pomruki odległego jutra, mściwe głosy — i przedziwny chór wrażeń, wzruszeń, dążeń, pragnień, tęsknot, snów, zwidów — obaw. Dziwne tajemnice wokoło i we mnie. Gra świateł i cieni.[4]
— Państwo do kogo? — pyta sympatyczna pani, wyglądająca na wychowawczynię. Zastępuje nam drogę, kiedy próbujemy przejść wąskim korytarzem do części, w której mieszkał Piotrek.
— Piotr jest byłym wychowankiem, chce zobaczyć stare kąty — tłumaczę.
Z gabinetu wychodzi pani dyrektorka. Stanowcza, w eleganckiej, krótkiej fryzurze.
— Jak pan się nazywa? — pyta.
— Piotrek Mudyn.
— Piotrek, nie poznajesz mnie?!
Na chwilę Piotr staje się znowu szesnastolatkiem, który stoi przed wychowawczynią. Widać to po jego reakcji. Cały zesztywniał.
— Może była pani wychowawczynią czwartej grupy?
— Co chcecie zobaczyć?
— Zastanawiam się, jak dużo się zmieniło — mówi Piotrek.
Dyrektorka uważnie mu się przygląda, gdy pokazuje nam wyremontowany dom dziecka.
Salę do odrabiania lekcji przerobiono na wielki salon, z kanapami i dużym stołem. Jest kącik telewizyjny i stół do grania w piłkarzyki. Ściany w kolorze jajecznicy, fioletowo-brązowe kanapy, drewniane półki na książki, sztuczne firanki i rude zasłony z poliestru. Gdzieniegdzie na drewnianych stojakach zielenią się paprotki, juki i bluszcze. Na jednej ze ścian galeria zdjęć wychowanków. Ktoś się bardzo stara, by wszyscy czuli się tu jak w domu.
— Dużo się zmieniło od tamtych czasów. — Pani dyrektor jest wyraźnie dumna. — Dlaczego nas nie odwiedzasz? — pyta po chwili. — Dlaczego nie przyjeżdżasz na nasze coroczne spotkania? Każdego roku 15 listopada mamy zjazd wychowanków. Przyjedź.
— A Alina przyjeżdża?
— Nie, ani ona, ani nikt z jej rodzeństwa.
Alina, wielka miłość Piotrka. Dziewczyna z czarno-białych fotografii. Ta z burzą loków. Uśmiechnięta, szczęśliwa, pozuje obejmowana przez Piotra ramieniem.
— Przyjedziesz, Piotrek? — pyta jeszcze raz dyrektorka.
Piotr nie odpowiada.
Pierwszą noc w domu dziecka Piotr spędza w pokoju trzyosobowym. Chłopak po prawej ma chorobę sierocą. Całą noc kiwa się i buja. Nie dyskretnie, ale tak na maksa, aż całe łóżko lata. Chłopak po lewej jest dużo starszy, wyrośnięty, prawie dorosły. Piotrek przygląda mu się uważnie. Co on tam ma w ustach? A on przez sen ssie palec! „Niezłe towarzystwo” — myśli Piotr.
Kilka dni później przydzielają mu miejsce w pokoju z Maruchą. Marucha był wcześniej w poprawczaku w Oświęcimiu i zdarzało mu się ciąć, ale teraz jest całkiem w porządku. Umie tatuować. To on wydziara na ramieniu Piotrka pierwsze symbole.
Pani Wiesia, wychowawczyni, wygląda jak Maryla Falska, ta ze starych zdjęć przedwojennych. W sukni z lat dwudziestych, o twarzy faceta z fryzurą kobiety. „Z wyglądu taka burdelmama z Dzikiego Zachodu” — tak przypomina ją sobie Piotr.
Była dobrą wychowawczynią. Cierpliwą. Nie poniżała, nie wyzywała, próbowała rozmawiać, tłumaczyć. Nie tylko ona była w porządku. W Naszym Domu nikt nigdy Piotrka nie uderzył. Mimo to na początku nie mógł się tu odnaleźć. Przy każdej okazji uciekał na swoje osiedle. Przesiadywał na ławce z kolegami, trochę rozrabiał, czasami spał na klatce schodowej. Tu się czuł u siebie.
Piotr Mudyn początkowo w DD adaptował się źle. Był nieufny, skryty. Przybrani rodzice zerwali z nim kontakt zupełnie. Przyjął postawę agresywną wobec dorosłych. Potem się uspokoił.
Piotrek ma już siedemnaście lat, jest prawie dorosły. Chce wyglądać jak Sid Vicious z Sex Pistols. Nosi obcisłe, przykrótkie spodnie, glany, katanę. Imię i nazwisko ulubionego wokalisty Marucha wytatuował mu na ramieniu.
W jego grupie domowej jest Alina. Bardzo podoba się jej styl Piotrka.
Na zdjęciach z tamtych czasów pozują objęci, trzymając w ręku gałązkę marihuany, tarzają się w trawie, śmieją.
Po ciszy nocnej Piotrek przychodzi do pokoju Aliny i kładzie się obok w łóżku. Słuchają reggae. Na początku Piotrek zakłada po cztery pary majtek, żeby nie poczuła jego wzwodu.
Jednak szybko okazuje się, że wzwód to nic złego i Alinie też się podoba.
Nigdy wcześniej nie był z kobietą, nawet żadnego orgazmu nie miał. Próbował trochę sam się dotykać, zabawiać, ale nigdy się nawet nie spuścił.
Przychodzi do niej po ciszy nocnej. Ona leży pod kołdrą. Kiedy zaczyna ją dotykać, całuje w szyję i ucho, językiem jeździ po zagłębieniach małżowiny, pierwszy raz widzi podnieconą kobietę. Alina nadstawia się, jęczy rozochocona, a jemu bardzo się to podoba. Chce ją cały czas utrzymać w tym stanie. Podwija koszulę nocną i czuje, że ona nie ma na sobie majtek. „Kurde, cipka! Prawdziwa cipka!” — myśli zaskoczony i zszokowany. Wchodzi w nią tylko na chwilę i zaraz pojawia się łaskotanie w podbrzuszu, jakiś prąd przebiega przyjemnie w dół. Wyskakuje z niej szybko, a sperma tryska dookoła. Próbuje zatkać penisa niczym butelkę z oranżadą, żeby cała nie wyleciała.
— Wiesz, Alinko, zachlapałem ci kołdrę i prześcieradło — mówi zawstydzony.
Potem, po tym pierwszym razie, jest ciągle głodny tej emocji. Chciałby cały czas być przy niej, blisko.
— Może za dużo mnie wokół niej wtedy było, może była znudzona tym, że byłem na każde jej zawołanie? — zastanawia się teraz.
Alina jest rok starsza, pochodzi z wielodzietnej rodziny. W Naszym Domu mieszka z sześciorgiem rodzeństwa. Jakiś czas potem pojedzie na wymianę z zaprzyjaźnionym domem dziecka w Izraelu. Tam pozna ludzi, którzy pomogą jej zdobyć zaproszenie i wyjechać z Polski. Ale na razie kocha Piotrka.
Z Naszego Domu na ulicę Szekspira idzie się piętnaście minut i Piotrek niemal codziennie pokonuje ten dystans, by spotkać kolegów. Siedzą na ławkach i palą papierosy, pojawia się alkohol. Wtedy jeszcze można pić na ulicach, nikt się nie czepia. Ale na alkohol trzeba wydać kilka złotych, a oni nie mają pieniędzy, więc muszą je komuś zabrać. Takie ekipy można spotkać na każdym osiedlu. Okupują ławki, śmieją się, piją mniej lub bardziej oficjalnie, podstawiają nogi, kiedy przechodzisz, i mówią: „Wyskakuj z butów, z kurtki, z kasy, z plecaka”. I wyskakujesz, by nie dostać w gębę.
Czasami przechodzi Marian. Piotrek podaje mu rękę i mówi:
— Cześć.
Nie mówi: „Cześć, tato”.
Wydaje się, że Marianowi głupio, chowa głowę w kołnierz, jakoś tak szybko przechodzi. Jakby mu było wstyd, że nie podołał wychowaniu, że go oddał. Ale może wcale nie? Może po prostu nie chce na Piotrka patrzeć?
Marian umiera dwa lata po przekazaniu Piotrka do domu dziecka. Po jego śmierci Celina oddaje także Artura.
Pojawiłeś się nieproszony Porzucony w cieniu mrocznych bram