Ostatnia wojna Himmlera - Robert Conroy - ebook

Ostatnia wojna Himmlera ebook

Robert Conroy

3,6

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Powieść Roberta Conroya, znanego amerykańskiego autora książek nurtu tzw. historii alternatywnej. W VI 1944 r. Hitler ginie przypadkowo, a nowym führerem zostaje Himmler. Dysponując bombą atomową, prowadzi on nadal wojnę, rozpoczynając jednak tajne rokowania z Rosjanami. Do zwycięstwa Rzeszy ma doprowadzić zmiana sojuszy i zgładzenie sowieckich przywódców. Lecz sytuacja ulega nieprzewidzianym komplikacjom…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 588

Oceny
3,6 (33 oceny)
12
6
9
3
3
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Spis treści
Okładka
Karta tytułowa
Karta redakcyjna
Wstęp
Rozdział 1
Rozdział 2
Rozdział 3
Rozdział 4
Rozdział 5
Rozdział 6
Rozdział 7
Rozdział 8
Rozdział 9
Rozdział 10
Rozdział 11
Rozdział 12
Rozdział 13
Rozdział 14
Rozdział 15
Rozdział 16
Rozdział 17
Rozdział 18
Rozdział 19
Rozdział 20
Rozdział 21
Rozdział 22
Rozdział 23
Rozdział 24
Rozdział 25
Rozdział 26
Rozdział 27
Okładka

Tytuł oryginalnyHimmler’s War

Projekt graficzny FRYCZ I WICHA

Redakcja Magdalena Poraj

Redaktor prowadzący Katarzyna Litwińczuk

Korekta Małgorzata Ablewska, Katarzyna Kaźmierska

Skład Tomasz Erbel

Wydawca Czerwone i Czarne sp. z o.o. Rynek Starego Miasta 5/7 m. 5 00-272 Warszawa

Copyright © 2011 by Robert Conroy. All rights reserved.

Copyright © for the Polish edition and translation by Czerwone i Czarne, sp. z o.o.

Druk i oprawa Drukarnia Colonel ul. Jana Henryka Dąbrowskiego 16 30-532 Kraków

Wyłączny dystrybutor Firma Księgarska Jacek Olesiejuk sp. z o.o. ul. Poznańska 91 05-850 Ożarów Mazowiecki

ISBN 978-83-7700-102-8

Wstęp

Ku rozgoryczeniu i żalowi ludzkości, wydawało się, jakby to czary chroniły życie Hitlera. Mógł umrzeć od ran, które odniósł podczas I wojny światowej, a mimo to przeżył i stworzył koszmarną Trzecią Rzeszę, zaplanował Holokaust, rozpętał II wojnę światową, która zaowocowała później zimną wojną i tak dalej. Próbowano dokonać ponad czterdziestu zamachów na jego życie, niektóre całkiem absurdalne, inne bliskie powodzenia, a mimo to przeżył.

Najsłynniejszą próbą zamachu była ta, w którą zaangażował się Klaus von Stauffenberg; przeprowadzona 20 lipca 1944 roku, najbliższa powodzenia. Ciężko ranny Hitler żył jednak dalej, zmieniając wojnę w orgię zabijania aż do chwili, gdy w kwietniu 1945 roku w wilgotnym bunkrze w Berlinie popełnił samobójstwo.

Co by się jednak stało, gdyby Hitler został zabity nie przez zamachowca, lecz w wyniku działań wojennych? Gdyby było to działanie w dużej mierze niespodziewane i przypadkowe? Miałoby to ogromne, niespodziewane konsekwencje. Gdyby Hitlera już nie było, co stałoby się z aliancką polityką bezwarunkowej kapitulacji? Czy bez tych jego niemal szaleńczych pomysłów niemieccy generałowie prowadziliby wojnę bardziej inteligentnie, powodując znaczne i niemal niemożliwe do udźwignięcia straty wśród aliantów?

Na tym opiera się założenie „Ostatniej wojny Himmlera”. Zamiast popełniać samobójstwo wiosną 1945 roku, Hitler w mojej powieści ginie latem 1944 roku, miesiąc wcześniej przed planowanym zamachem spiskowców von Stauffenberga.

W chaosie, jaki zapanował w Niemczech, musi się pojawić nowy przywódca – jest nim złowrogi, o morderczej naturze Heinrich Himmler. Wobec śmierci Hitlera wszystkie plany polityczne i sojusze legły w gruzach, dosłownie i w przenośni. Skutki wcześniejszej jego śmierci miałyby ogromny zasięg; oto właśnie opowieść w wersji „co by było, gdyby”.

Dla uniknięcia pomieszania posłużyłem się niemal wyłącznie amerykańskimi określeniami stopni wojskowych, także przy opisie niemieckich sił zbrojnych. Poza trudnościami w wymowie różne rodzaje wojska (Waffen SS, Volkssturm, Heer – wojska lądowe) miały własne nazwy na ten sam stopień. Słowo „Wehrmacht” zostało powszechnie, lecz niepoprawnie skojarzone z armią. Jest to termin ogólny na określenie trzech rodzajów broni: Luftwaffe (siły powietrzne), Kriegsmarine (marynarka) i Heer (wojska lądowe). Poza tym, według mojej najlepszej wiedzy, podczas II wojny światowej w armii amerykańskiej nie istniał 74. Pułk Pancerny.

Robert Conroy

Rozdział 1

Nie bez powodu bombowce B-17 określano mianem „latających fortec”. Samoloty te, pomalowane z góry na oliwkowy kolor, tak aby w oczach pilota przeciwnika stapiać się z ziemią pod nimi, a na niebiesko od spodu, aby utrudnić ich dostrzeżenie przeciwnikowi patrzącemu w górę, ważyły ponad 30 ton i były najeżone karabinami maszynowymi kalibru 12,7 milimetrów. Twórcy z koncernu Boeinga zakładali pierwotnie, że bombowiec będzie w stanie samodzielnie obronić się przed atakami niemieckich myśliwców, a przy tym przewieźć ponad trzy tony bomb w głąb Niemiec. Potrafiły one latać ponad Europą z szybkością niemal 380 kilometrów na godzinę, miały zasięg maksymalny niemal 5470 kilometrów, na wysokości ponad 10 850 metrów. Powszechnie mówiono, że to maszyna z piekła rodem.

Jednak podobnie jak to bywało z wieloma innymi starannie przygotowanymi planami, ten również nie zadziałał, tak jak zakładano. Mimo swego uzbrojenia bombowiec był nadal wrażliwy na ataki niemieckich myśliwców, zwłaszcza szybkich i siejących spustoszenie messerschmittów 109G, wysmukłej, jednosilnikowej maszyny, która rwała szyki bombowców, kiedy zmuszone były lecieć bez eskorty. Ponieważ amerykańskie myśliwce miały znacznie krótszy zasięg niż bombowce, niemieccy lotnicy często wyczekiwali, aż eskorcie zabraknie paliwa i tym samym zmuszona będzie się oddalić. Odrzucany zbiornik na paliwo, zamontowany na amerykańskim myśliwcu P-51, miał temu zapobiec i w dużej mierze tak właśnie się działo. Zwiększył się zasięg, a bombowce były lepiej chronione.

Jednak pewnego słonecznego dnia w połowie czerwca 1944 roku wszystko poszło nie tak. Niewielka grupa osiemnastu bombowców miała spotkać się z myśliwcami, które miały ich eskortować, lecz P-51 nie nadleciały. Jakaś wpadka? Bardzo możliwe, myślały zdenerwowane załogi latających fortec, co by zresztą nie było niczym zaskakującym. Dowódca lotu, ambitny major, który przed końcem wojny chciał zostać pułkownikiem, zdecydował o kontynuacji lotu. Myśliwce mogły dołączyć albo nie, nie miało to znaczenia – on miał cel do zbombardowania i awans do zyskania. Ponieważ lądowanie w Normandii się powiodło, uważano, że upadek hitlerowskich Niemiec jest nieunikniony, najprawdopodobniej do końca 1944 roku. Tak więc major nie miał czasu do stracenia. Tu chodziło o jego awans.

Ich cel nie miał jakiegoś szczególnego znaczenia. Był to kompleks przemysłowy niedaleko miasta Landsberg, położonego na północny wschód od Berlina. W powietrzu pojawiało się coraz mniej niemieckich myśliwców i major sądził, że taka mała grupka bombowców raczej nie zwróci niczyjej uwagi. Chociaż ich atak wymagał wtargnięcia daleko w głąb Trzeciej Rzeszy, traktowano go jedynie jako nieco bardziej niebezpieczny od lotu szkoleniowego.

Kilka z osiemnastu załóg bombowców odbywało właśnie swój pierwszy lot bojowy; wśród nich byli piloci z „Mleka matki”. Nazwę wymyślili sobie po solidnym nadużyciu angielskiego piwa, a następnie, na domiar złego, wynajęli artystę o wątpliwym talencie, który na kadłubie ich samolotu namalował dziewczynę z farmy. Była w staniku, bardzo krótkich spodenkach odsłaniających tyłeczek i szczerzyła zęby w uśmiechu. Miała też groteskowo wielkie piersi, co inne załogi uznały za wyjątkowo zabawne, a co z kolei złościło młodą załogę samolotu, do której przylgnęła nazwa „mleczarzy”. Pogodzili się jakoś z tym przezwiskiem i używali go nawet między sobą.

Dowódcą samolotu był dwudziestoczteroletni porucznik Paul Phips, śmiertelnie przerażony i przemarznięty do szpiku kości. Nie był typem wojownika. Niski i chudy, kojarzył się raczej ze sprzedawcą w sklepie na środkowym zachodzie niż z pilotem bombowca. I nie było to aż tak dalekie od prawdy. Kiedy został powołany, pracował właśnie pierwszy rok jako nauczyciel w stanie Iowa i do tej pory nie miał pojęcia, jak udało mu się przejść przez szkołę lotniczą.

Ten lot po raz pierwszy wiązał się z narażeniem na walkę, co powodowało wystarczająco dużo stresu. Bardziej doświadczone załogi przezywały ich „dziewicami” lub „panienkami”, zapowiadając, że pobrudzą sobie spodnie, kiedy ktoś do nich strzeli po raz pierwszy, co nie podnosiło kruchego morale załogi.

Jak zwykle było im zimno, i to pomimo że mieli na sobie wiele warstw ubrania. Wiatr przewiewał przez maszynę i przenikał przez ciężkie kombinezony lotnicze, i nawet to, że byli podłączeni do samolotu jak kocyki elektryczne, niewiele pomagało. Strach i zimno pozbawiły ich determinacji i niejeden z nich zastanawiał się, dlaczego właściwie należy do załogi bombowca.

Nim zdążyli zrzucić swój ładunek, doszło do nieszczęścia. Zostali obskoczeni przez kilkanaście rzekomo nieistniejących Me-109, które spadły nagle z góry i zestrzeliły bądź uszkodziły kilka bombowców, zanim ktokolwiek z załóg zdołał je w ogóle zauważyć. To tyle, jeśli chodzi o nieliczenie się z niemieckimi samolotami, pomyślał Phips wraz ze swoją załogą, manewrując szaleńczo, aby uniknąć zwinnego wroga.

Samolot dowódcy lotu został zniszczony jako pierwszy, toteż reszta pozostała bez dowodzącego. Kiedy walka przemieniła się w szaleńczą młóckę, Phips popełnił poważny błąd. Uciekł. Zamiast pozostać z ocalałymi i utworzyć szyk obronny, zanurkował i poleciał na zachód w nadziei, że zdoła uniknąć atakujących go rekinów.

Tymczasem pozostały z nim dwa messerschmitty, ścigając go i szarpiąc. Phips gotów był przysiąc, że go prowokują, podczas gdy on powoli odzyskiwał kontrolę nad bombowcem i swoimi lękami.

– Co teraz, szefie? – spytał drugi pilot, podporucznik Bill Stover. Sarkazm w jego głosie nie uszedł uwagi Phipsa, który miał świadomość, że spanikował i zawalił sprawę.

– Jeśli nie zauważyłeś, to ścigają nas z południa i zachodu – ciągnął dalej Stover. – Zaraz skończy się nam paliwo i będziemy musieli siadać, nawet jeśli wcześniej nas nie zestrzelą.

– Wiem – mruknął Phips. Mimo chłodu, pot lał się z niego strumieniami.

– Szefie, wygląda na to, że jeden z nich odpada – wtrącił się tylny strzelec, sierżant Ballard. W wieku trzydziestu lat był dla nich niemal jak starzec, a jego mocny głos podziałał uspokajająco.

Phips myślał i modlił się, aby tak właśnie było. Messerschmitty miały zasięg niewiele ponad 650 kilometrów i podczas ścigania bombowców zużywały wiele paliwa. Może i drugi będzie miał ten sam problem.

Niestety. Czas płynął, samotny messerschmitt trwał za nimi, przeskakując do przodu i do tyłu, wystrzeliwując od czasu do czasu serię i wyczekując okazji do zadania śmiertelnego ciosu. Niemiec z szacunkiem trzymał się z dala od karabinów bombowca, które pluły krótkimi seriami, kiedy tylko wchodził w ich zasięg. Wyglądało to na impas, lecz nim nie było. Dopóki Niemiec miał paliwo, to on trzymał w garści wszystkie atuty. Dobrze chociaż, że lecieli na tyle nisko, by załoga „Mleka” nie musiała korzystać z tlenu.

– Szefie, czy przyjmie pan radę od swojego ukochanego nawigatora?

Phips zdołał się uśmiechnąć.

– Tak, panie Kent.

– Oddalamy się coraz bardziej od starej Anglii. Jeśli chce pan, abym znalazł drogę do domu, musimy przestać wiać i trzeba zawrócić.

A niech to, pomyślał Phips, to czas, by naprawić mój błąd.

– Okej, zawracamy i atakujemy drania.

Niemiec musiał uznać nagły ostry zwrot samolotu w prawo za oznakę uszkodzenia i ruszył do przodu, strzelając ze swoich karabinów maszynowych i działka 20 milimetrów. Od samolotu odpadły kawałki poszycia, Phips usłyszał w słuchawkach krzyk. Luźne przedmioty tłukły się po wnętrzu kadłuba.

– Carson dostał! – krzyknął ktoś.

Chryste, pomyślał Phips. Jeden ze strzelców dolnych został trafiony. Jezu, mocno krwawi.

Krzyki rannego doszły uszu Phipsa, dręczonego przez mdłości, gdyż bombowiec kontynuował zwrot.

Niespodziewanie niemiecki pilot znalazł się w zasięgu bocznych, górnych i dolnych karabinów maszynowych, które zalały go strugami ołowiu. Teraz to on spanikował i próbował uciec. W tym momencie na chwilę odsłonił spód samolotu. Kilka pocisków poszarpało jego silnik. Zaczął dymić i oddalać się coraz bardziej.

– Chryste wszechmogący! – wykrzyknął Stover. – Mamy zestrzelenie!

Niemiecki pilot wyskoczył z maszyny, otworzył się jego spadochron. Myśliwiec był zniszczony, ale pilot przeżyje, aby walczyć następnego dnia. Teraz to samo musiała zrobić załoga „Mleka”.

– Co z Carsonem? – spytał Phips.

– Nie żyje, sir.

Phips pochylił się nad zegarami. To było jego pierwsze zadanie, a on nie tylko nie posłuchał rozkazów o utrzymaniu szyku, lecz uciekł, a jeden z członków załogi, z którym byli razem przez sześć miesięcy, został zabity. Teraz musiał się postarać, aby ta żałosna sytuacja nie pogorszyła się jeszcze bardziej.

– Nawigator – odezwał się – gdzie jesteśmy?

– Nad Rzeszą, szefie.

Bardzo odkrywcze, pomyślał Phips.

– Możesz to jakoś zawęzić, Kent?

– Poważnie, szefie, próbuję, lecz przez pewien czas miotaliśmy się po niebie i muszę znaleźć jakiś punkt odniesienia. Myślę, że jesteśmy nad Wschodnimi Prusami i lecimy w stronę Rosji. Sugeruję, abyśmy skręcili na północny zachód i mieli w Bogu nadzieję, że znajdziemy coś konkretnego, na przykład Bałtyk. Sugeruję też, abyśmy zmniejszyli nasze obciążenie. Mamy tu kilka ton bomb, które tylko nas spowalniają i zużywają paliwo.

Stover odwrócił się do Phipsa, jego twarz wciąż była bez cienia litości.

– Możemy polecieć na północ do Szwecji, jeśli będzie taka potrzeba, wyskoczyć z samolotu i zostać internowani. Oczywiście przy założeniu, że w ogóle znajdziemy Szwecję.

– Tak – odparł gniewnie Phips – zostaniemy internowani na czas trwania wojny, a kto wie, kiedy ona się skończy. Eksperci mówią, że za kilka miesięcy, ale z naszym szczęściem to mogą być całe dziesięciolecia. O ile Szwedzi nie wydadzą nas Szwabom. Słyszałem, że dużo czasu zajmuje im całowanie Hitlera po dupie, bo szkopy są tuż obok nich. Oczywiście możemy też przypadkowo skakać nad okupowaną Norwegią lub nad tymi miłymi ludźmi w stalinowskim Związku Radzieckim.

Wszyscy wiedzieli, że Związek Radziecki internował kilku amerykańskich i brytyjskich lotników i wcale nie kwapił się do ich wypuszczenia. Łupanie kamieni na Syberii nie wydawało się przyjemnym rozwiązaniem.

– Dalej proponowałbym lot na północny zachód w nadziei, że trafimy nad Bałtyk. A następnie powinniśmy trzymać się wody, dopóki nie wpadniemy na Danię, w przenośni, a nie dosłownie.

– Dobra – zgodził się Phips. – Później skrócimy sobie drogę, przelatując nad Danią. Nie sądzę, aby szkopy marnowały myśliwce na zagubiony bombowiec.

Oczywiście, rozważał, nikt nie pomyślał, że ich maleńka, licząca osiemnaście samolotów grupa zostanie zaatakowana przez tak wiele niemieckich myśliwców.

– Jest to jakiś pomysł – powiedział Kent i Stover skinął głową. – Ale gdzie wyrzucisz bomby? Jeśli mamy wrócić cało, to paliwo będzie nam potrzebne.

– Nie mam żadnego celu – powiedział Phips.

Stover z niedowierzaniem pokręcił głową.

– Jezu, szefie, jesteśmy kilka tysięcy metrów nad Niemcami. Cały ten pieprzony kraj to jeden wielki cel. Po prostu je zrzućmy!

Phips pomyślał nad tym przez chwilę i zgodził się. Wreszcie czuł, że postępuje słusznie. Może uda mu się jakoś pozbierać po tym koszmarnym dniu. W Anglii skrytykują go za błędy i stratę Carsona, ale może, tylko może, pozwolą mu wyciągnąć z nich wnioski i latać dalej. Niezależnie od tego, jego głównym zadaniem było doprowadzić ich wszystkich do domu.

– Tak formalnie – zapytał – czy ktoś widzi coś, co mogłoby chociaż z grubsza nadawać się na cel porządnego bombardowania?

Stover miał najlepszy wzrok.

– Wygląda na to, że z przodu po prawej w lesie stoi grupka budynków. Nie widzę żadnych czerwonych krzyży ani niczego takiego.

– Widzę – powiedział Cullen, będący jednocześnie przednim strzelcem i bombardierem. – Użyjemy Nordena i wrzucimy im bomby prosto do hełmów.

Był to słaby dowcip. Supertajny celownik bombowy Norden, choć lepszy od wszystkich wcześniejszych, był daleki od precyzyjności. Nawet lecąc nisko, będą mieli szczęście, jeśli trafią w budynki.

– A to co? – zdziwił się Phips. Nieoczekiwanie odezwały się działka przeciwlotnicze i daleko ponad nimi pojawiły się czarne obłoczki wybuchów. Ktokolwiek znajdował się na dole, był równie zaskoczony jak oni.

Luk został otwarty, do wnętrza wpadło jeszcze więcej zimnego wiatru. Być może lecieli bliżej ziemi w samym środku lata, lecz nadal czuli się jak w śnieżnej zadymce. Kilka sekund później bomby spadły i „Mleko matki”, uwolnione od obciążenia, wzniosło się wyżej. Teraz Phips wraz z resztą „mleczarzy” naprawdę poczuł nadzieję, że może uda im się wrócić do Anglii.

– Czy ktoś widział, abyśmy w coś trafili? – spytał Phips.

Jedyną osobą widzącą jeszcze cel był tylny strzelec Ballard.

– Trafiliśmy w ziemię, sir. Poza tym kilka bomb rzeczywiście spadło na tę grupę budynków. Nie mam pojęcia, jakie spowodowaliśmy straty. Wygląda jednak na to, że uciekliśmy przed ostrzałem.

I pewnie nigdy nie dowiemy się, w co trafiliśmy, pomyślał Phips. W jego głowie pojawiła się niechciana myśl. Jeśli uda im się powrócić, będzie musiał napisać list do rodziny Carsona i opowiedzieć, jak to kolega zmarł heroicznie i bez cierpienia, podczas gdy w rzeczywistości biedak konał, wrzeszcząc i zalewając krwią cały samolot niczym zarzynana świnia.

Kilka godzin później przelecieli nad Danią i znów znaleźli się nad wodą. Zauważyli na horyzoncie szarą smugę. Kent zapewniał Phipsa, że to właśnie stara, dobra Anglia, i wszyscy odetchnęli z ulgą. Mieli już bardzo mało paliwa. Para brytyjskich hurricane’ów przeleciała obok i zajęła pozycje po bokach. Odprowadzą fortecę na lotnisko. Będą lądować na oparach, ale się im uda. Była połowa czerwca 1944 roku. Alianci wylądowali w Normandii, a załoga „Mleka” nadal brała udział w walkach.

Phips wreszcie mógł się odprężyć. Zastanawiał się, co zbombardowali podczas swojego pierwszego i jak na razie jedynego lotu bojowego nad Niemcami. Miał tylko nadzieję, że nie była to szkoła dla dziewcząt ani sierociniec. Ale ileż to szkół dla dziewcząt było chronionych przez działka przeciwlotnicze?

Pułkownik Ernst Varner odszedł od niczym niewyróżniającego się budynku, w którym tłoczyli się najwyżsi rangą dowódcy Trzeciej Rzeszy. W tej chwili była to siedziba OKW, Oberkommando der Wehrmacht, kwatera główna niemieckich sił zbrojnych. Wehrmacht kontrolował wojska lądowe – Heer, za marynarkę odpowiadała Kriegsmarine, a za lotnictwo – Luftwaffe. Varner potrzebował spaceru po okolicznych lasach, aby nieco zebrać myli. Powietrze wewnątrz było zatęchłe.

Varner był tam kilka chwil wcześniej i słyszał, jak Hitler przemawia emocjonalnie i nielogicznie na temat rozwiązania dylematów wojny, przed którymi stały Niemcy. Im dłużej słyszał swojego Führera, tym bardziej nabierał przekonania, że ten niski człowieczek z wąsikiem w najlepszym razie cierpi na urojenia.

Nie zawsze Varner myślał w ten sposób. Kiedy był młodszy, należał do gorących zwolenników Hitlera i był dość wczesnym członkiem partii narodowo-socjalistycznej, której po części zawdzięczał osiągnięcie obecnego stopnia w wieku trzydziestu ośmiu lat. Oczywiście bycie bohaterem i weteranem walk we Francji i w Rosji też miało swoje znaczenie. Rany, jakie odniósł w walkach z Rosjanami, jeszcze się nie zagoiły i uznano, że lepiej się przysłuży jako oficer sztabowy i adiutant feldmarszałka Wilhelma Keitela, szefa sztabu wojsk lądowych i człowieka, którego Varner zaczynał uważać za pozbawionego moralnego kręgosłupa padalca. Keitel nie kwestionował rozkazów Hitlera niezależnie od tego, jak bardzo były dziwne. A wiele z nich brzmiało bardziej niż dziwacznie. Jeszcze gorszy był szef oddziału operacyjnego sztabu, generał Alfred Jodl. Obaj po prostu skinęliby głowami i wysłali ludzi na śmierć, starając się wypełnić rozkazy Hitlera.

Powiedziano Varnerowi, że wkrótce zostanie awansowany na generała, lecz teraz zastanawiał się, czy jest to w ogóle coś warte, jeśli oznacza pracę dla takich głupców jak Keitel i Jodl.

Sięgnął po papierosa i przypomniał sobie, że pod wpływem nacisków żony Magdy i czternastoletniej córki Margarety rzucił palenie. Mówiły doń, że to odrażający nawyk. Varner zgodził się z nimi, zwłaszcza z chwilą, gdy jedyne papierosy dostępne w ogarniętych wojną Niemczech były absolutnym gównem zawiniętym w bibułkę. Zaczął ponownie palić, aby osłabić stres podczas walk z Armią Czerwoną na przedpolach Stalingradu. Teraz musiał odreagować stres wywołany słuchaniem Hitlera.

– Proszę – odezwał się głos zza jego pleców.

Varner roześmiał się i wziął papierosa od innego sztabowca, pułkownika Klausa von Stauffenberga. Poznali się w szpitalu, gdzie leczyli swoje rany. Ciemny, przystojny Stauffenberg stracił lewe oko, prawą dłoń i dwa palce u lewej, kiedy jego samochód ostrzelano w północnej Afryce. Varner został ranny w lewe przedramię i ramię, a lekarze kilkakrotnie usiłowali wyciągnąć ruszający się szrapnel, który czasami sprawiał mu duży ból. Varner był niższy od szczupłego i arystokratycznego Stauffenberga, a do tego masywny jak czołg, co stanowiło dość interesujący zbieg okoliczności, bowiem specjalnością Varnera były wojska pancerne. Jego ciemne włosy zaczęły się już przerzedzać i był wdzięczny, że Margareta odziedziczyła delikatną urodę po Magdzie, kobiecie, którą uważał za znacznie go przewyższającą pod wieloma względami. Varner nie miał żadnych szans, by zostać uznanym za jasnowłosego, aryjskiego nadczłowieka.

Udało im się zapalić. Papierosy jak zwykle były paskudne.

– Czemu nie jesteś ze wszystkimi? – spytał Varner.

Stauffenberg niemal prychnął.

– Ponieważ wewnątrz jest za duży tłok i nie potrzebują mnie, abym pomógł im popełniać dalsze błędy. To wręcz niewiarygodne, że wciąż mają wątpliwości, czy lądowanie aliantów w Normandii jest prawdziwe, czy to pomyłka. Jednak Führer zdaje się odzyskiwać trzeźwość umysłu, bo nie upiera się już, że ewentualnym prawdziwym celem jest nie Normandia, tylko Pas-de-Calais. Jednak decyzja została podjęta zbyt późno, aby zdołano ich stamtąd wyrzucić.

Varner był zaskoczony szczerością mężczyzny. Uwagi Stauffenberga niebezpiecznie graniczyły z krytyką Hitlera, co nie było rzeczą mądrą, zwłaszcza dla niskiego stopniem oficera sztabowego, niezależnie od tego, czy był bohaterem, czy nie. Inne zdanie niebezpiecznie często uznawano za zdradę. Niektórzy wysoko postawieni generałowie sprzeczali się z Führerem i przepadali gdzieś w mrokach.

On i Stauffenberg, choć przyjaźnie do siebie nastawieni i serdeczni, nie byli na tyle blisko, aby dzielić się prywatnymi przemyśleniami, i Varner zastanawiał się, co tamten pułkownik ma na myśli. Czy był sprawdzany, a jeśli tak, to w jakim celu? Krążyły plotki, że Stauffenberg nie był entuzjastą zarówno Hitlera, jak i partii. Cóż, Varner miał teraz swoje własne wątpliwości.

Postanowił obrócić wszystko w żart.

– Wyszedłem, ponieważ nie byłem na tyle ważny, aby pozostać.

– Być może bycie mało ważnym to dobra rzecz – roześmiał się Stauffenberg.

Niby przez przypadek odeszli od budynku, w którym odbywało się spotkanie. Był to kompleks kwatery głównej i centrum dowodzenia, znajdujący się niedaleko pruskiego miasta Rastenberg. Hitler lubił tu przyjeżdżać, aby być z dala od Berlina, miasta, którego szczerze nienawidził, gdyż uważał je za dekadenckie. Sam miał niewiele złych skłonności. Pił rzadko i jadł skromnie. Varner sądził, że Hitler miał kochankę, pulchną blondynkę imieniem Eva, lecz nikt nie był tego pewien. A Varner stwierdził, że nic go to nie obchodzi.

Berlińczycy odwzajemniali tę niechęć i nie wydawało się, aby kochali Hitlera równie mocno, jak w innych częściach Niemiec. Większość feldmarszałków i generałów zdecydowanie bardziej wolała tamtejsze luksusy i jaskinie rozpusty. Varner również wolał przebywać w stolicy, choćby tylko dlatego, że tam mieszkała jego mała rodzina.

Nagle rozległy się syreny i działa przeciwlotnicze otworzyły ogień.

Varner odruchowo spojrzał na niebo.

– Co to?

Pojawił się na nim samolot lecący nisko i szybko. Bombowiec. Dobry Boże, pomyślał. Był to amerykański B-17.

Obaj oficerowie pobiegli w stronę płytkiego okopu i zanurkowali w nim w tej samej chwili, gdy zaczęły wybuchać bomby. Od siły eksplozji drżała ziemia, a Varner poczuł się tak, jakby znów był w Rosji i jakby spadały na niego pociski radzieckiej artylerii. Po falach kolejnych wstrząsów zorientował się, że nie słyszy. Piach wciąż sypał się na niego.

Wreszcie odczuł, że zapanowała cisza, i uniósł głowę. Stauffenberg leżał nieruchomo na dnie okopu. Czaszkę zmiażdżył mu spadający kawałek metalu, a jedyne oko wypadło z oczodołu. Varner wyczołgał się z okopu i jęknął z przerażenia, widząc ogrom zniszczeń. Wtedy w głowie zaświtała mu myśl: a co z Hitlerem?

Zataczając się, ruszył w stronę budynku, z którego dopiero co wyszedł. Leżał teraz w ruinie. Pojawiły się wielkie kłęby dymu, lecz nie było widać wielu płomieni. Ocaleni ludzie chodzili chwiejnie wokół, niewielka grupka próbowała wyciągnąć innych z gruzów, panował całkowity chaos. Później, kiedy odzyskał słuch, Varner zorientował się, że kilku z nich coś krzyczało. Nikt nie dowodził. Zdał sobie nagle sprawę, że Niemcy mogły właśnie utracić wszystkich swoich rządzących. Nieważne, jakie żywił wobec osoby Hitlera wątpliwości, nie mógł wszakże pozwolić, aby wrogowie Niemiec dostrzegli, że nikt nimi nie dowodzi.

Wziął głęboki oddech. To on, Varner, obejmie dowodzenie. Złapał oszołomionego porucznika i dwóch zdezorientowanych żołnierzy. Słuch w znacznej mierze już mu powrócił, choć wciąż wydawało mu się, że ma słaby głos.

– Ej, wy! Idźcie do łączności i wyłączcie wszystkie nadajniki – rozkazał. – Żadna wiadomość stąd nie wychodzi ani do nas nie przychodzi. Wykonać z mojego rozkazu w zastępstwie Führera! Jeśli ktokolwiek się temu sprzeciwi, to go zabijcie.

Trzej mężczyźni zasalutowali i odbiegli, aby wykonać zadanie. Tak samo postąpił z garstką innych żołnierzy, wysyłając ich do bramy głównej z poleceniem, aby nikogo nie wpuszczali i nie wypuszczali.

Wydawało się, że ratowanie ludzi ze zrujnowanego budynku posuwa się naprzód. Sanitariusze przedzierali się przez ruiny. Jeden z nich trzymał czyjąś urwaną nogę, na ziemi leżał już pokotem rząd ciał. Kilku ocalałych żołnierzy w porwanych mundurach krążyło jak w malignie.

Varner zmusił się do spojrzenia na trupy. Keitel, człowiek, którego uważał za padalca, leżał z wyrazem wiecznego zdziwienia. Sanitariusz powiedział mu, że Jodl jest ciężko ranny, stracił obie nogi i umrze w ciągu kilku minut.

Zamierzał właśnie zadać pytanie o Hitlera, kiedy ludzie przeszukujący ruiny wydali okrzyk pełen desperacji i skowyt emocjonalnego bólu. Znaleźli ciało Führera.

Usunięto zwalisko, lekarz stanął przy bladych i skurczonych zwłokach Adolfa Hitlera. Varner poszedł w ślad za nim. Oczy Hitlera były otwarte i spoglądały w niebo. Nie ruszał się.

– Żyje? – spytał Varner.

Lekarz ze smutkiem pokręcił głową. Znów nadszedł właściwy moment, aby działać, i Varner uświadomił sobie w jednej chwili, co należy uczynić.

– Doktorze, pan się myli – szepnął doń. – Powie pan, że jest ciężko ranny i musi zostać natychmiast zabrany do szpitala. Proszę bezzwłocznie wykonać, i to tak, aby nikt nie zorientował się, jak jest w rzeczywistości.

Oszołomiony lekarz zamierzał się sprzeciwić, kiedy dotarło do niego, co Varner tak naprawdę chciał mu powiedzieć.

– Nosze! – krzyknął. – Natychmiast! Natychmiast przenieść Hitlera do szpitala! Jego życie od tego zależy!

Bezwładne ciało Führera zostało złożone na noszach i okryte kocem odsłaniającym jedynie głowę, co tworzyło wrażenie, jakby wciąż żył. Noszowi, a tuż obok nich lekarz, niemal pędem pobiegli do szpitala. Varner był teraz spokojny i pewny, iż tylko on i doktor wiedzieli, że Adolf Hitler nie żyje.

Kapitan armii amerykańskiej Jack Morgan zastanawiał się, co u licha było tak ważne, że wezwał go oficer marynarki dowodzący LST1. Zastanawiał się także, co robił na LST kierującym się do Francji. Był oficerem lotnictwa, nawet jeśli jego kariera pilota bombowca się skończyła, a amerykańskie bazy znajdowały się w Anglii, nie we Francji. Zakładał, że w jakiś sposób będzie wykorzystany przez lotnictwo, ale że zostanie wysłany do Francji? Nigdy. I przede wszystkim po co?

Kiedy zbliżał się do mostka, nie miał pojęcia, co mówi regulamin marynarki, i cytując Rhetta Butlera z „Przeminęło z wiatrem”, szczerze mówiąc, miał to gdzieś. LST miał zabrać go z Dover i wysadzić na plażach Normandii, skąd sam miał wyruszyć i znaleźć jednostkę, która by reflektowała na wypalonego pilota bombowca. Było to dla niego całkowitym zaskoczeniem. Kiedy na początku został wysłany do Anglii, zakładał logicznie, że zostanie przydzielony jako oficer sztabowy w bazie lotniczej. Teraz nie miał pojęcia, co z nim będzie.

LST mierzył sobie ponad 100 metrów długości; upchnięto na nim około pięciuset ludzi i tony zaopatrzenia na okres czegoś, co miało być trwającym nieco ponad kilka godzin rejsem z Dover do Normandii. Przy takim założeniu komfort żołnierzy w ogóle się nie liczył. LST po krótkiej podróży miał ich wysadzić i koniec.

Kapitanem LST był niski, pulchny i bardzo poważny komandor podporucznik nazwiskiem Stephens, który nie wyglądał na zadowolonego.

– Kapitanie Morgan, jestem pewien, że nie zna pan regulaminu marynarki, toteż wybaczę panu jego naruszenie.

– Dziękuję, sir – powiedział Morgan z lekką nutką sarkazmu.

Obaj stali i Morgan, mierzący nieco poniżej metra osiemdziesiąt, był przy wadze 73 kilogramów o kilka centymetrów wyższy i znacznie szczuplejszy. Miał też czuprynę krótko przyciętych, brązowych włosów, podczas gdy Stephens łysiał.

– Na przyszłość, kiedy przychodzi pan na mostek, poprosi pan o pozwolenie na wejście.

– Byłem pod wrażeniem faktu, że mnie pan wezwał, sir.

Marynarz był tylko o stopień wyżej od Morgana, co nie robiło na nim wrażenia. Jack znał na tyle marynarkę, by pojąć, że ten nadęty, mały palant jest na swoim statku uważany za pierwszego po Bogu. Uznał też, że prawdopodobnie nigdy więcej nie stanie na tym cholernym mostku, więc walić Stephensa.

Mężczyzna ciężko pokiwał głową.

– Wezwałem was, ponieważ jesteście najwyższym rangą oficerem pośród tej tłuszczy, którą upchnęła mi tu armia. Dlatego będzie pan osobą, która utrzyma wśród nich dyscyplinę, zorganizuje ich i usunie z drogi ponad setki ludzi obsługujących ten statek. Nie będę tolerował bójek, pijaństwa ani hazardu. Czy to jasne?

– Jak słońce – odparł Jack.

– No to do roboty. – Kapitan zasalutował i wyszedł.

Do planowanego wypłynięcia LST pozostała jeszcze godzina. Pierwszą rzeczą, którą zrobił, było odnalezienie innych oficerów i podoficerów. Ci zorganizowali pozostałych w kilkunastoosobowe grupy. Niektórym oficerom i podoficerom nie podobało się to, zastanawiali się nawet, dlaczego, do cholery, chłopcy nie mogliby się zabawić przez ostatnie kilka godzin przed dotarciem do nieprzyjacielskiej Francji, a Jack nie potrafił udzielić im dobrej odpowiedzi. Ostatecznie jednak stopień przeważył i zrobili to, co rozkazał im Stephens.

Zanim mu się to udało i mógł uznać, że masa ludzi w ładowniach LST znalazła się pod czymś, co przypominało namiastkę kontroli, zapadła ciemność i już wypływali z Dover.

Stephens podszedł do niego, kiedy stał przy barierce na górnym pokładzie. Zstąpił z Olimpu między śmiertelnych, pomyślał Morgan.

– Odwalił pan kawał dobrej roboty, kapitanie. Wiem, że obszedłem się z panem ostro, ale brakowało nam czasu, a sprawy musiały znaleźć się pod kontrolą. Kanał nie jest całkiem bezpieczny, są tam Niemcy. Zrobiłem już kilka takich kursów, jak na razie nie straciłem ani jednego człowieka i chcę, aby tak zostało.

– Jasne, sir. – Być może ten niskiego wzrostu marynarz wcale nie był aż takim palantem.

– Wie pan, kapitanie, co oznacza skrót „LST”?

– Nie, sir.

– Łódka Szybko Trafiana – powiedział Stephens, uśmiechając się lekko. – Zasadniczo skrót oczywiście oznacza jego podstawowe przeznaczenie, czyli transport czołgów, lecz LST okazał się bardzo pożytecznym okrętem ogólnego przeznaczenia, co czyni z niego cholernie pożądany cel.

Wyjaśnił też, że ważąca trzydzieści osiem tysięcy ton jednostka rozwija prędkość maksymalną zaledwie dwunastu węzłów, a Morgan wątpił, aby kiedykolwiek ją osiągnęła. W tę samą stronę co oni płynęły też inne statki, w tym inne LST, ledwo widoczne o tej porze w mroku.

– Zwykle dowozimy zaopatrzenie na plaże. To mój trzeci kurs z niezorganizowaną piechotą, kapitanie, a pierwsze dwa były koszmarne. Żołnierze płyną na wojnę i bardzo źle przyjmują fakt, że moi marynarze wrócą do Anglii, gdzie jest spokój, gorące posiłki i może jeszcze panienki na przepustce. To prowadziło do bójek i aktów wandalizmu. Podczas ostatniego rejsu dwóch moich ludzi zostało poranionych nożami i chcę tego uniknąć. Część żołnierzy wszczęła bójki, ponieważ uważali, że zostali oszukani przy kartach, wielu upiło się gorzałą, którą przemycili na pokład, a jeszcze więcej z nich porzygało się w różnych miejscach. Teraz pan pojmuje?

– Domyślam się, że to raczej nie jest „Queen Mary” – odparł Morgan, uśmiechając się pod nosem.

– Jasne, że nie. Muszę utrzymać ten bajzel na jakimś poziomie; to, że za chwilę połowa żołnierzy będzie wisiała przez reling, jest rzeczą normalną, lecz inne rzeczy nie powinny mieć miejsca.

Jakby na potwierdzenie tych słów przebiegł obok nich młody żołnierz i rzygnął za reling. Stephens niemal się roześmiał.

– Kolejny zadowolony klient.

Morgan obszedł jednostkę i sprawdził, czy wszystko idzie w miarę dobrze, a przynajmniej wygląda, jakby było pod kontrolą. Pijani zachowywali się cicho, a karciarze uporczywie starali się pozbyć swoich pieniędzy, lecz jak na razie obyło się bez bójek. Podszedł do relingu i popatrzył na kanał La Manche i pozostałe okręty, które nocą były zaledwie sylwetkami. Dostrzegł coś na wodzie. Co to, do diaska? Przez wodę w stronę okrętu gnała biała kreska.

– Torpeda! – krzyknął i rzucił się na pokład, chcąc osłonić się przed eksplozją. Pocisk osiągnął cel, LST zatrząsł się gwałtownie. Jack był przemoczony i obsypany odłamkami. Ludzie krzyczeli i obijali się o ściany. Morgan, już leżąc, uniknął tego. Mimo to uderzył w coś głową, a jego ramię zostało boleśnie wykręcone.

Udało mu się dźwignąć na nogi. Żołnierze i marynarze wyciągali rannych spod pokładu. Morgan złapał marynarza, który początkowo zamierzał protestować, lecz zobaczył kapitańskie belki na mundurze Jacka.

– Co się tam dzieje?

– Jest wielu uwięzionych, sir, woda się wlewa przez wyrwę. Można by w nią wjechać ciężarówką.

Morgan zaczął przedzierać się na dół, pod prąd ludzkiej fali prącej do góry. Ładownię wypełniała woda. Kilka pokiereszowanych ciał kołysało się na wodzie twarzą w dół, lecz nie obchodzili go umarli. Chodziło mu o rannych i uwięzionych. Złapał kilku ludzi i kazał im przekazywać rannych do góry. Większość żołnierzy wypełniła jego rozkazy, lecz kilku było tak przerażonych, że mogli jedynie krzyczeć. Ci byli bezużyteczni, więc pozwolił im wygramolić się po drabinie.

Znalazł dwóch ludzi uwięzionych pod fragmentami okrętu. Byli nieprzytomni, toteż w ciemnościach i zamieszaniu nie zostali zauważeni. Ich głowy znajdowały się już niemal pod wodą.

– Pomóżcie! – krzyknął. Kilku ludzi zaczęło ciągnąć, podczas gdy Morgan trzymał głowy nieprzytomnych ponad szybko przybierającą wodą. Jednego udało się uwolnić i został wyniesiony. Skądś wydobywał się dym. Morgan zaniepokoił się, czy na pokładzie jest amunicja i czy czasem nie wybuchnie.

Odpowiedź nadeszła kilka sekund później, kiedy już uwolniono drugiego rannego. Amunicja karabinowa i pistoletowa zaczęła nagle wybuchać, a wokół tworzyły się pożary. Morgan nagle zorientował się, że jest sam. Pozostali ludzie uciekli przed ogniem i stale przybierającą wodą.

– Szlag by to trafił – powiedział do nieprzytomnego żołnierza. Przerzucił go sobie przez zdrowe ramię, po czym rozpoczął mozolną i bolesną wspinaczkę na pokład, podczas gdy wokół świstały i dzwoniły kule. Kilka go trafiło, jednak nie na tyle mocno, by spowodować poważne obrażenia. Wreszcie jakieś ręce pochwyciły go i uwolniły od ciężaru. Osunął się na kolana na deski pokładu. Rozpoznał bardzo młodego marynarza, jednego z tych, którzy uciekli.

– Przepraszam, spanikowałem, sir – przyznał potulnie młodzik.

Jack pokiwał głową, klepiąc dzieciaka po ramieniu. Przerażenie to jedno. Odzyskanie panowania i powrót z dołu pozwalał wiele wybaczyć. Wiedział o tym cholernie dobrze.

Kapitan Stephens podprowadził go do krzesła.

– Jest pan ranny.

– Naprawdę?

Morgan obejrzał się i obmacał; znalazł rozcięcie na czole, skąd krew spływała po całej twarzy, było też kilka poparzeń i siniaków na rękach. Ramię zostało wybite ze stawu, lecz zdołał je nastawić.

– Cholera, nawet tego nie zauważyłem.

– Był pan zbyt zajęty, aby wiele myśleć – powiedział Stephens, wręczając mu kubek. – Medyczna brandy. Sądzę, że jej pan potrzebuje.

Morgan łyknął i poczuł, jak ciepło rozlewa mu się po żołądku. Stephens zdecydowanie nie był palantem.

– Czy zatoniemy, sir?

– Eee tam. Moi ludzie łatają dziurę, pompy działają. Będziemy płytko zanurzeni, ale dopłyniemy. Pożar też został ugaszony. To nigdy nie było największym zagrożeniem. Niestety mamy kilkunastu zabitych i prawie trzy razy tyle rannych. Takie mam dane. Większość mojej załogi, nie wyłączając mówiącego te słowa, jest śmiertelnie przerażona, ale dobijemy do brzegu.

Sanitariusz obandażował czoło Jacka i starł mu z twarzy krzepnącą krew.

– To chyba dobrze – powiedział kapitan.

– Tia, witamy we Francji – burknął Stephens.

1 LST (Landing Ship, Tank) – okręt desantowy przeznaczony do transportu czołgów (przyp. tłum.).

Rozdział 2

Nim Jack opuścił uszkodzony statek, został przesłuchany przez amerykańskiego wiceadmirała w sprawie miny, na którą wpłynął LST. Kiedy stanowczo twierdził, że widział ślad po torpedzie, admirał ostro go zganił.

– To była mina, Morgan. Szwaby nie mają na kanale łodzi podwodnych. Rozumie pan, kapitanie?

Kiedy Jack dalej mówił swoje, kapitan Stephens wziął go za ramię i odciągnął na bok.

– Kapitanie, pamięta pan bajkę o nowych szatach cesarza, tych niewidzialnych?

– Jasne.

– Cóż, znajduje się pan teraz pod jurysdykcją marynarki i oficjalnie na kanale nie ma U-Bootów. Jeśli będzie się pan upierał, marynarka wyśle pana na północ od Islandii, gdzie pozostanie pan do końca świata i jeden dzień dłużej, zaś sami postarają się to jakoś zatuszować.

Jacka nagle olśniło. Powiedział wyższemu rangą oficerowi, że być może rzeczywiście nie jest pewien co do tej cholernej torpedy. W końcu, jak pilot bombowca może znać się na minach i torpedach?

Śledztwo szybko się zakończyło i Jack był wolny. Stephens znowu go przygarnął.

– Jeśli źle się pan czuje z tym kłamstwem, to proszę nie robić sobie wyrzutów. Ono niczego nie zmieni, a może tylko pomóc chronić naszych chłopców, jeśli szkopy nie dowiedzą się, że atak ich U-Boota odniósł jakiś skutek. Poza tym martwi są nadal martwi, a ranni cierpią. Tak jest i dziękuję za pomoc.

Jack zgodził się z tym. Poza marynarką, kogo obchodziła prawda?

Amerykanie zajęli wprawdzie Cherbourg, lecz Niemcy wysadzili w nim wszystko i przestał być przydatny jako port. Odbudowa miała potrwać całe miesiące, i właśnie dlatego LST musiały lądować na plażach. Skądinąd to ich LST nie mogło podpłynąć wystarczająco blisko, gdyż nabrało zbyt wiele wody, wobec czego wszyscy, którzy byli do tego zdolni, musieli brodzić do brzegu. Ranni i zabici zostali zabrani małymi łódkami lub na noszach, niesieni przez sanitariuszy ponad falami, lecz większość żołnierzy, nie wyłączając Jacka, musiała brnąć w zimnej wodzie, która czasami sięgała im do pasa.

Szczątki nadal zaśmiecały plaże Normandii. Wszędzie widać było spalone czołgi, ciężarówki i zniszczone niemieckie umocnienia, niemych świadków bitwy, która wrzała tu zaledwie przed kilkoma dniami.

Kiedy ociekający wodą Morgan wyszedł na piaszczystą plażę, nie mógł uwolnić się od nieprzyjemnej myśli, że stąpa po trupach żołnierzy leżących pod podeszwami jego przemoczonych butów. To uświęcona ziemia, uznał, jak pod Gettysburgiem. Miał uczucie, że chodzenie po niej nie jest czymś odpowiednim.

Nieco dalej natknęli się na tymczasowe groby, co również nie poprawiło mu nastroju i narastającego poczucia, że tu nie pasuje. Jak dostał się w tryby tego szaleństwa? Powinien latać bombowcem, a nie brodzić w błocie.

Oczywiście, znał odpowiedź. Zamarł nad przyrządami samolotu i drugi pilot, dopiero co przeszkolony, musiał sam posadzić maszynę na ziemi. Wcześniej zobaczył jeszcze, jak jeden z jego przyjaciół zostaje rozerwany na kawałki, rozbijając się przy podchodzeniu do lądowania. Początkowo Jack miał nadzieję, że da sobie radę, ale się mylił. Dlatego nie latał już bombowcami i został wysłany z Kansas do Anglii, a teraz do Francji. Komu potrzebny pilot, który nie chce latać? Kto jeszcze zaufa pilotowi, który znieruchomiał? Co zabawne, uważał, że przeżył już swoje i mógłby ponownie usiąść za sterami, jednak nie wyglądało na to, by ktokolwiek dał mu taką szansę.

W głębi lądu rozległ się odgłos wywołanego przez człowieka gromu; było to nieustające przypomnienie, że Niemcy nadal pozostają bardzo blisko plaż Normandii. Nawet jeśli front przesunął się na wschód, niemiecka artyleria wciąż jeszcze mogła trafić w wiele celów.

Brnął zatem dalej. Jego mundur i buty były przemoczone, dygotał z zimna, choć było lato. Wkrótce potem natknął się na miasteczko namiotowe, stanowiące punkt składowania zaopatrzenia. Było to niespokojne morze ludzi ubranych w oliwkowe mundury. Dosłownie tysiące ludzi przybywały i wyruszały do nowych jednostek. Morgan został najpierw skierowany do lekarza, gdzie założono mu na czoło kilka szwów oraz dano nowy bandaż. Lekarz zapewniał go, że teraz będzie wyglądał jak bohater. W odpowiedzi Jack poradził mu, aby się walił, co medyk z jakichś powodów uznał za śmieszne. Sińce i zadrapania także zostały opatrzone, powiedziano mu też, że z ramieniem jest wszystko w porządku, tylko przez jakiś czas będzie go bolało, a to akurat wiedział już od dawna.

Wziął swój worek, większość jego zawartości została jednak zniszczona przez słoną wodę. Oznaczało to stanie w długich kolejkach po zapasowe elementy munduru i wyposażenia. Na szczęście wszystkie jego papiery oraz rozkazy znajdowały się w wodoodpornej kopercie. Poradził mu to jakiś szeregowiec w Anglii i rada ta okazała się cholernie dobra.

Punkt zaopatrzenia znajdował się niedaleko zrujnowanego miasta Trévières, które nie wyglądało ładnie, nawet zanim zostało zrównane z ziemią podczas walk. Jack znalazł łóżko polowe w namiocie dla oficerów i usiadł, by poczekać. Powiedziano mu, aby się nie rozpakowywał. Wyruszy w swoją drogę już jutro rano. Leżał więc i zastanawiał się, czy będzie w stanie zasnąć. Okazało się, że nie ma z tym żadnego problemu.

Następnego dnia rano, po prysznicu i nijakim śniadaniu, czekał na dalszy rozwój wypadków razem z grupą innych oficerów, z których większość stanowili młodzi i niedawno mianowani podporucznicy. Spoglądali na niego z pewnym zdziwieniem.

– Kapitan Morgan John C.! – zawołał ktoś.

Jack podszedł do stołu, gdzie czekał na niego sierżant sztabowy o nazwisku Sweeney.

– Oto pańskie rozkazy, kapitanie. Zgłosi się pan jak najszybciej do 74. Pułku Pancernego. Proszę zabrać swoje rzeczy, jeep zawiezie pana na miejsce.

– Pancerny? Jest pan pewien, sierżancie? Jestem pilotem, nie czołgistą.

Sierżant wzruszył ramionami.

– Dostałem to bezpośrednio od majora, który kieruje tym miejscem. Powiedział, że 74. Pułk zgłosił zapotrzebowanie na kapitana, a w chwili obecnej pan jest jedynym dostępnym. Gratulacje.

– Nic nie wiem o czołgach – powiedział Jack i zorientował się, że jego głos brzmi głupio i błagalnie.

Sierżant Sweeney wzruszył wymownie ramionami. Nic go to nie obchodziło.

– Jeśli wie pan, jak wygląda czołg, to i tak jest pan o wiele mądrzejszy od tych małoletnich świeżych podporuczników, którzy stoją tu i zastanawiają się, o czym my właściwie rozmawiamy. Witamy w prawdziwej armii, sir.

Sierżant Sweeney miał rację. Na granicy niesubordynacji, ale ją miał. Ale co po nim samym, do cholery, w jednostce pancernej? Może ma załatwiać zaopatrzenie? Chyba tak. Jezu, nie chciał spędzić wojny na wydawaniu bielizny i poszewek.

– Dziękuję panu, sierżancie Sweeney, oby któregoś dnia przenieśli pana jako majtka na łodzie podwodne.

Sweeney się roześmiał.

Varner nigdy nie spotkał się z Heinrichem Himmlerem i nigdy nie miał takiego zamiaru. Nazwisko tego człowieka było synonimem śmierci i strachu.

W rzeczywistości miał bladą, nijaką twarz, jeszcze gorszą niż na zdjęciach. Rybie oczy spoglądały zimno na oficera. Varner pragnął zachować spokój. Ten człowiek był jeszcze bardziej niebezpieczny niż Ruscy pod Stalingradem. Himmler władał SS i gestapo, mógł też być następcą nieżyjącego Hitlera. W Trzeciej Rzeszy był panem życia i śmierci. Z powodu jego kaprysu wiele tysięcy, może nawet setek tysięcy ludzi znikło, było torturowanych i zgładzonych bez sądu.

Wrogowie Himmlera lubili powtarzać, że ten liczący czterdzieści pięć lat Reichsführer to tylko nieświadomy niczego hodowca kurczaków, oportunista, morderca, człowiek, który po plecach Hitlera doszedł do władzy. Mieli rację, lecz Heinrich Himmler był teraz jedną z ważniejszych osób w całych Niemczech, a po wydarzeniach w Rastenbergu nie wiadomo, czy nie najważniejszą.

Varner cieszył się, że nie jest sam w sali konferencyjnej Himmlera, znajdującej się w piwnicach kancelarii Rzeszy, w sercu Berlina. Armię reprezentował feldmarszałek Gerd von Rundstedt, który po śmierci Jodla i Keitela był właściwie jej głównodowodzącym. To właśnie jego Varner natychmiast powiadomił przez radio z Rastenbergu. Służył pod jego rozkazami w Rosji, a teraz liczący sobie sześćdziesiąt dziewięć lat feldmarszałek opuścił zajmowane stanowisko we Francji i przyleciał do Berlina, aby zająć się wojskowymi aspektami sytuacji. Feldmarszałek, choć oszczędny w słowach i antypatyczny, był do szpiku kości profesjonalistą. W chaosie po zniknięciu naczelnego dowództwa zaczynał zaprowadzać porządek.

Himmler zagryzł dolną wargę i spojrzał na Varnera.

– Postąpił pan bardzo dobrze, pułkowniku Varner. Świat nadal myśli, że Hitler leczy się z ran, gdy on tymczasem spoczywa w wypełnionej lodem trumnie jadącej właśnie jego pociągiem do Berlina. Co prawda postąpiłby pan jeszcze lepiej, gdyby poinformował pan mnie, lecz jest pan żołnierzem i powiadomienie von Rundstedta musiało się panu wydawać sensowne.

– Tak było, przepraszam, jeśli powinienem był postąpić inaczej.

– Jestem pewien, że on nie miał możliwości się z panem połączyć, Reichsführer – dodał von Rundstedt.

Himmler zamrugał i machnął ręką.

– Nieważne. Wszystko idzie jak należy, a pan zasługuje na pochwałę za przytomność umysłu, jaką okazał, zamykając cały teren i przekonując obecnych, że Führer żyje. Wszystko pozostaje pod kontrolą, Goebbels zamierza ukrócić plotki i oficjalnie oznajmi, że Führer jest ranny. Ogłosimy jego śmierć w niedalekiej przyszłości, kiedy nadejdzie odpowiedni czas. Nadal istnieje obawa, że dysydenci, zdrajcy, żyjący jeszcze Żydzi i komuniści będą próbowali wykorzystać każdy przejaw chaosu i zamieszania. Nie jest to jednak mój największy problem. Proszę powiedzieć mi, pułkowniku, czy ma pan jakieś domysły co do tego, w jaki sposób Amerykanie dowiedzieli się, że Führer będzie znajdował się w tym miejscu i o tej porze.

Pytanie to zaskoczyło Varnera. Uważał to zbombardowanie za tragiczny przypadek na wojnie, ale czy naprawdę mógł to być zamach?

– Nie, nie mam pojęcia.

– Był pan tam razem ze Stauffenbergiem. Czy może mówił on coś podejrzanego?

– Nie. Właśnie zdołaliśmy zapalić papierosy, co przy naszych ranach nie jest takie proste, kiedy nagle, tuż nad naszymi głowami pojawił się bombowiec. Obaj wskoczyliśmy do okopów i usiłowaliśmy stać się jak najmniejsi. Poza tym nie rozmawialiśmy.

Himmler odchylił się na swoim krześle.

– Jak się poznaliście?

Varner poczuł, że zaczyna się pocić. Kątem oka spojrzał na von Rundstedta. Stary generał siedział z całkowicie obojętnym wyrazem twarzy, niczym kamienny posąg.

– Po raz pierwszy spotkaliśmy się w szpitalu. Obaj leczyliśmy tam rany. Wcześniej nie znałem go osobiście, choć o nim słyszałem. Oczywiście słyszała o nim większość armii.

Himmler skinął głową, a Varner zmusił się do wydechu. Czy to możliwe, że Stauffenberg był uczestnikiem spisku na życie Hitlera i w jakiś sposób udało mu się go przeprowadzić?

Nastąpiła chwila przerwy, kiedy do sali przykuśtykał niewysoki, mający zdeformowaną stopę minister informacji i propagandy Joseph Goebbels. Poza Hermannem Göringiem i Martinem Bormannem wszystkie najważniejsze osoby w hierarchii nazistowskiej znajdowały się teraz razem. Varner pomyślał, że nieobecność Göringa była szczególnie dziwna. Powszechnie uważano, że to właśnie otyły marszałek lotnictwa, a nie Himmler, jest następcą Hitlera. Krążyły też plotki, że spędza większość czasu w narkotycznym transie.

Himmler kiwnął głową Goebbelsowi, aby ten zaczął mówić.

– Dziękuję, Reichsführer – powiedział oficjalnym tonem. – Potwierdzamy teraz plotki, że Hitler został ranny w nalocie. Będziemy wydawać komunikaty medyczne w miarę potrzeby, aż do chwili, kiedy Führer odzyska zdrowie na tyle, abyśmy mogli z nim porozmawiać.

Himmler zwrócił się w stronę Varnera.

– Proszę mu powiedzieć, pułkowniku.

Varner wziął głęboki oddech.

– Adolf Hitler nie żyje. Pomagałem wyciągać jego zwłoki z rumowiska w Rastenbergu i rozgłosiłem, że jest tylko ranny.

Goebbels zareagował, jakby dostał cios w żołądek. Zbladł i pochylił się.

– Boże na niebiosach, nie!

– Nie ma Boga i nie ma też niebios – warknął Himmler. – Pułkownik Varner zadziałał bohatersko, ukrywając fakt śmierci Hitlera, i być może ocalił Rzeszę przed siłami, które pragnęły ją zniszczyć!

– Rozumiem – powiedział Goebbels. Na jego twarzy widać było smutek. – Dziękuję, pułkowniku.

Himmler mówił dalej. Najwyraźniej to on był teraz przy władzy.

– Wraz z wydaniem tego oświadczenia należy podjąć dalsze kroki. Po pierwsze, wszyscy znajomi Stauffenberga i jego rodzina powinni zostać aresztowani i przesłuchani. Z początku łagodnie, o ile nie znajdziemy jakiegoś spisku, a potem bardziej brutalnie. Generale von Rundstedt, proszę mi powiedzieć, czy to możliwe, aby alianci mieli broń sterowaną radiem, tak jak my?

Feldmarszałek von Rundstedt był dumnym człowiekiem i zesztywniał, kiedy ktoś zwrócił się doń jak do zwykłego generała. Nie poprawił jednak Himmlera.

– Owszem, to możliwe. W porcie w Neapolu zatopiliśmy za jej pomocą okręt i nie ma powodów, aby przypuszczać, że alianci nią nie dysponują.

Himmler skinął głową.

– Co mogłoby wyjaśniać powód, dlaczego teczka Stauffenberga była pusta. Być może miał w niej urządzenie, którym naprowadził bombowiec.

Albo, pomyślał Varner, zawartość jego teczki została zniszczona w wybuchu bądź pozostawił przyniesione dokumenty w rękach Jodla lub Keitela.

– Czy to możliwe, pułkowniku Varner? – spytał Himmler.

Rundstedt odpowiedział za bardzo zakłopotanego oficera.

– Owszem, Reichsführer, to możliwe, lecz także sugerowałoby, że Stauffenberg wiedział bardzo niewiele na temat celności bomb albo miał skłonności samobójcze. Możliwe jest dość dokładne naprowadzenie bezzałogowego samolotu, lecz celne zrzucenie bomb już nie. Moim zdaniem trafienie w budynek, w którym przebywał Führer, jest czystym przypadkiem, a to każe mi sądzić, że spisek jest bardzo mało prawdopodobny.

Mogę też dodać, Reichsführer, że decyzja Hitlera, aby udać się do Rastenbergu, została podjęta w ostatniej chwili i w wielkiej tajemnicy. Wyjechał noc wcześniej pociągiem, przybył na miejsce rano i planował wrócić wieczorem. Dlatego nie sądzę, aby było dość czasu, by zaplanować i przeprowadzić tak skomplikowany zamach, jak pan opisuje.

Himmler pokręcił głową, przyjmując słowa Rundstedta z niechęcią.

– To wszystko są spekulacje. Będziemy wiedzieć więcej po przesłuchaniach.

– I komunikatach – dodał Goebbels. – Osobiście przygotuję oświadczenie, że Adolf Hitler zmarł śmiercią męczennika po heroicznej walce ze straszliwymi ranami, które zadali mu nasi tchórzliwi wrogowie. Oczywiście, zostanie ono ogłoszone, kiedy uzna to pan za stosowne.

Himmler skinął głową.

– I doda pan, że został zabity przez krwiożerczych Amerykanów, konspirujących z Żydami z Wall Street – powiedział. – To rozpali opinię publiczną i przeciągnie ją na naszą stronę.

Goebbels zanotował to.

– Świetnie. A co z pogrzebem? Powinien być on godny bóstwa, z tysiącami maszerujących żołnierzy i przywódcami Rzeszy zgromadzonymi, aby oddać honory poległemu wodzowi.

Rundstedt roześmiał się ochryple.

– A czy to nie będzie wspaniały cel dla jankeskich bombowców? Dokończyliby to, co zaczęli w Rastenbergu, i wygraliby wojnę w jedno popołudnie.

Słysząc te słowa, Goebbels zaczerwienił się i oklapł na swoim krześle.

Himmler wstał.

– Wystarczy. Spotkamy się znów, i to niebawem.

– I oby jak najszybciej – powiedział Rundstedt, wstając. – Niemcy zostały ciężko ranne, lecz dano nam także pewne możliwości. Zastanawiam się, jak alianci przyjmą taką wiadomość i jak to wpłynie na ich plany walki. A także jak to wpłynie na nasze plany.

O, to rzeczywiście istnieją pewne możliwości, pomyślał Himmler.

Jazda z punktu zaopatrzenia do 74. Pancernego była krótka, zaledwie kilka kilometrów, lecz trwała prawie dwie godziny, a to z powodu ruchu na drogach, w większości kierującego się na front. Jego samotny jeep kilka razy został zepchnięty na bok przez żandarmerię, aby przepuścić kolumny czołgów i ciężarówek, mające wyższy priorytet, nawet jeśli jechali w tym samym kierunku. To dało Jackowi możliwość rozejrzenia się i przeżycia wstrząsu wywołanego widokiem ogromu zniszczeń. Za wyjątkiem ataku na LST nigdy wcześniej nie widział wojny, a jako pilot był szczególnie izolowany od jej skutków.

Choć mocno poznaczone lejami drogi naprawiono, nadal było w nich dość dziur i wybojów, aby wstrząsnąć jego kręgosłupem, kiedy jeep, prowadzony przez obojętnego szeregowca nazwiskiem Snyder, przedzierał się naprzód. Z drogi zepchnięto szczątki wielu spalonych maszyn, niemal wyłącznie niemieckich. Sądząc po dolatującym z nich odorze, ich kierowcy, całkiem spaleni, pozostali wewnątrz wraków. Służba Ewidencji Grobów dawała zmarłym Amerykanom wysoki priorytet. Hitlerowcy musieli poczekać, aż piekło zamarznie, a Jackowi wcale to nie przeszkadzało.

Droga była wąska i piaszczysta, obsadzona gęstymi żywopłotami, które, jak powiedział Snyder, miejscowi nazywali bocages. Razem z nim i Snyderem jeepem jechała poczta, wiózł na kolanach cały worek listów. Snyder sugerował, że są one ważniejsze niż Jack.

Morgan zdążył się już dowiedzieć, że owe żywopłoty okazały się dla Amerykanów najbardziej nieprzyjemnym zaskoczeniem. Liczące sobie całe stulecia, a niektórzy twierdzili, że sięgały nawet czasów rzymskich, żywopłoty te miały przy ziemi cztery i pół metra szerokości, a sięgały na wysokość prawie dwóch metrów. Nad nimi wyrastały drzewa i inne krzewy, dodatkowo utrudniając sprawę. Pierwotnie stanowiły granice niewielkich działek poszczególnych rolników i były często przedzielane wąskimi drogami. Pojazdy po prostu nie mogły przedrzeć się przez nie, a żołnierze przeciskali się przez bardzo wąskie przejścia; w ten sposób garstka Niemców mogła i często powstrzymywała znacznie liczniejsze siły amerykańskie. Snyder mówił, że niektóre czołgi były wyposażone w dodatki podobne do tych montowanych na buldożerach, pozwalające wyciąć drogę w krzakach. Dodał też, że Pułk 74. to świeży oddział niedoświadczonych panienek, ludzi, którzy nie brali dotąd zbytnio udziału w walkach. Wspaniale, pomyślał Jack. A on był jeszcze jedną taką panienką.

Im bardziej zbliżali się do celu, tym częściej mijali zaparkowane amerykańskie samochody i czołgi. Morgan wiedział tyle, że potrafił rozpoznać przysadziste i krępe shermany M4 i mniejsze stuarty. Pracą ich załóg było najwyraźniej oczekiwanie na wejście do walki. Odgłosy artylerii były dość wyraźnie słyszalne. To źle wróży, pomyślał Morgan.

Minęli też wiele dział przeciwlotniczych, wycelowanych w niebo, których załogi wylegiwały się na ziemi. Albo amerykańskie radary były tak dobre, albo był to dowód, że Luftwaffe zostało całkiem skutecznie wypędzone z nieba. Miał nadzieję, że zachodzą oba te przypadki

Wreszcie jeep zatrzymał się przed niewyróżniającym się niczym namiotem. Jack wziął swoje rzeczy, podziękował Snyderowi, który coś odburknął, i wszedł do środka. Wewnątrz znajdowało się biurko i kilka krzeseł. Za biurkiem siedział podpułkownik.

– Proszę siadać, kapitanie. Jestem podpułkownik Jim Whiteside, może się pan do mnie zwracać „pułkowniku” lub „sir”, i to ja dowodzę tym oddziałem.

Morgan posłusznie usiadł. Whiteside robił sympatyczne wrażenie, lecz wydawał się też nieco spięty. Był to niski, przysadzisty mężczyzna po trzydziestce, o przerzedzających się, rudych włosach.

Jack spędził w 74. Pułku zaledwie kilka minut, lecz i tak szok kulturowy był duży. Wyglądało na to, że zamiast samolotów i bombowców mieli tu sporą liczbę czołgów, półciężarówek, artylerii, ciężarówek i jeepów. I chociaż w lotnictwie panował przynajmniej minimalny porządek, aby utrzymać w czystości silniki, w 74. Pułku najwyraźniej tego brakowało. Ludzie byli zakurzeni i ubrudzeni smarem, a Jack w swoim nowym mundurze poczuł się bardzo nie na miejscu.

Whiteside odchylił się na swoim składanym krześle.

– Będę szczery. Nie jest pan tym, kogo się spodziewaliśmy albośmy chcieli. Potrzebujemy oficera znającego się na broni pancernej, a przysłali nam pana.

Jack zamierzał odpowiedzieć, lecz pułkownik uciszył go ruchem ręki.

– Wiem, że to nie pańska wina. Ktoś na punkcie zobaczył, że zabito nam kapitana, i pomyślał, że potrzebujemy właśnie kogoś w tym stopniu, podczas gdy tak naprawdę potrzebny nam oficer w dowolnej randze, za to z gruntowną wiedzą na temat czołgów i broni zmotoryzowanej. Zwykła pomyłka, prawda?

– Tak jest, sir.

– W każdym razie jest pan tutaj, a my postaramy się wykorzystać to jak najlepiej. A teraz proszę mi powiedzieć, dlaczego odszedł pan z bombowców?

Jack powiedział mu, co się stało, że znieruchomiał i że jest przekonany, iż to już minęło.

– Widziałem, jak wielu kursantów ginie; ktoś mówił, że podczas szkolenia ginie ich dziesięć procent, lecz wtedy w końcu to do mnie dotarło.

Whiteside był wyraźnie zaskoczony.

– Dziesięć procent ginie, zanim w ogóle dotrą na wojnę?

– Tak jest, sir.

Pułkownik pokręcił głową. To było dla niego coś nowego.

– Cóż, domyślam się, że w przypadku samolotu nie istnieje coś takiego, jak drobny wypadek. Nie jak w przypadku czołgu, który wjedzie na drzewo. Drzewo, cholera, prawdopodobnie by przegrało. Mieliśmy na szkoleniach przypadki śmiertelne i rannych, ale nigdy aż dziesięć procent.

– Oczywiście, sir, jest też pomysł, że mamy za dużo pilotów bombowców i samolotów.

– Co? – spytał z niedowierzaniem Whiteside. – To chyba jakiś dowcip.

– Przykro mi, sir, ale tak nie jest. W dowództwie lotnictwa panuje przekonanie, że fryce są już na kolanach, a zwycięstwo jest tuż-tuż, więc wielu pilotów i kursantów, uważając się za zbędnych, przenosi się gdzie indziej. Oczywiście nie rozmawiałem z żadną szarżą, ale krążą takie plotki i nikt ich nie dementuje.

– O kurde.

– Jest gorzej. Lotnictwo myśli, że kończą mu się cele.

– Pierdoły – stwierdził Whiteside, czerwieniejąc. – Czemu nie przyjdą tu i nie zapytają chłopaków, którzy usiłują usunąć Szwabów z drogi? Chcą mieć cele? To ja im, kurwa, pokażę kilkanaście, o kilka kilometrów stąd.

Znów pokręcił głową.

– Jezu, co to za wojna! No i jesteśmy tutaj i choć nie ma pan za grosz pojęcia o czołgach, nie mam wyjścia, jak tylko mianować pana szefem kompanii B kwatery głównej, które to stanowisko zajmował pański poprzednik. Pańskim zadaniem będzie spakowanie pułkowego punktu dowodzenia, kiedy już będziemy ruszać, i dbanie o jego bezpieczeństwo przez cały czas. Dowódcą jest pułkownik Stoddard. Jest w dowództwie dywizji, gdzie odbiera rozkazy, wkrótce się pan z nim spotka.

Whiteside przejrzał kilka kartek.

– Ukończył pan college?

– Niezupełnie, sir. Nim zostałem powołany, uczyłem się przez trzy lata w college’u w stanie Michigan w East Lansing.

– Takie życie – mruknął major. – Prowadziłem sklep z artykułami żelaznymi w Cleveland.

– Mogę spytać, co się stało mojemu poprzednikowi?

– Coś, co nie powinno mu się było stać. W liście do rodziny napisałem, że jego jeep wjechał na minę, a on zginął natychmiast. Oczywiście to nie było tak. Zobaczył martwego szwabskiego oficera i chciał zabrać na pamiątkę jego lugera. Niestety, ciało okazało się pułapką i pański poprzednik stracił ręce oraz twarz. I nie umarł natychmiast. Darł się, biedak, przez dwie godziny, póki sanitariusze nie wpompowali w niego dość morfiny, aby się wreszcie zamknął. Na zawsze. Zasada numer jeden dla początkujących oficerów to nie chodzić po pamiątki. Zawołam kogoś, aby odprowadził pana na kwaterę, spotka się pan tam z kapitanem Levinem. Dowodzi kompanią A.

Morgan mógł już odejść, ale miał jeszcze jedną rzecz do dodania.

– A tak przy okazji, panie pułkowniku. Lepiej, aby pan nie chciał bliskiego wsparcia bombowca.

– Dlaczego nie?

– Nieważne, jaką propagandą pana karmią, ale bombowiec nie jest w stanie z wysoka precyzyjnie trafić. Jeśli znajduje się pan w promieniu kilku kilometrów od celu, jest pan w większym niebezpieczeństwie niż Szwaby.

– Mać.

– Szczerze mówiąc, sir – dodał sarkastycznie Morgan – najbezpieczniejszym miejscem podczas spadania bomb jest dokładnie sam cel.

Porucznik Phips zrobił, co mu kazano. W środku parnej, deszczowej nocy zebrał załogę „Mleka”, którą umieszczono w dwóch ciężarówkach, podczas gdy on sam pojechał na tylnym siedzeniu wojskowego sedana. Ciężarówki miały zasznurowane budy, a na oknach sedana umieszczono zasłony. Gdyby nie znał prawdy, mógłby pomyśleć, że wojsko nie chce, aby ktokolwiek go zobaczył.

Czemu nie? Był w końcu pariasem. Kiedy wreszcie udało mu się wrócić do bazy, po wielekroć zbierał cięgi za rozerwanie szyku, czym naraził na niebezpieczeństwo zarówno siebie, jak i innych. Wytrzymał to, ponieważ wiedział, że jego przełożeni i koledzy mieli rację, a on popełnił bardzo duży błąd.

Co gorsza, jeden z jego ludzi został zabity, prawdopodobnie wskutek jego głupoty. Phipsowi powiedziano wprost, że prędzej piekło zamarznie, niż ponownie obejrzy wnętrze samolotu z fotela pilota. Sugerowano też, że jego załoga zostanie rozwiązana, i to go smuciło. Oni zapłacą za jego błąd i to już nie było w porządku.

Dlatego też nie był tak naprawdę zaskoczony, kiedy ciężarówki z jego załogą pojechały w jedną stronę, a on w drugą. Próbował porozmawiać z prowadzącym samochód sierżantem, lecz ten odparł szorstko, że nie wolno mu z nim rozmawiać, co jeszcze bardziej dobiło Phipsa.

Po kilku godzinach powolnej jazdy przez Anglię zatrzymali się przed strażnicą, gdzie uważnie obejrzano ich dokumenty, a samochód przed dalszą drogą został przeszukany. Stała tam wspaniale wyglądająca posiadłość, która mogła mieć kilkaset lat, otoczona przez kilkadziesiąt wojskowych namiotów i półkolistych baraków z blachy falistej. Ku jego zaskoczeniu podjechali prosto do posiadłości, gdzie Phips został szybko przeprowadzony przez bogato umeblowany korytarz, na którego ścianach wisiały portrety dystyngowanie wyglądających ludzi w strojach historycznych, a wreszcie do pokoju, w którym było zaledwie kilka krzeseł. Jego worek pojawił się zaraz potem i z głuchym łupnięciem wylądował pod jego nogami.

Po krótkiej chwili do pokoju wszedł pułkownik i zaczął mu się przyglądać. Phips wyprężył się na baczność, kazano mu usiąść. Pułkownik miał może czterdzieści lat i potężną sylwetkę. Phips szybko zauważył na jego piersi baretki odznaczeń za udział w walce.

– Jestem pułkownik Tom Granville z wywiadu armii i mam do pana kilka pytań. Dla formalności, potwierdza pan, że trzy dni temu prowadził pan B-17, zwany „Mlekiem matki”, nad Niemcami, dokładniej nad Prusami Wschodnimi?

– Tak jest, sir.

– Czy wasz samolot leciał sam?

– Według mojej najlepszej wiedzy tak, sir. Przynajmniej po tym, jak zestrzeliliśmy tego messerschmitta, który nas ścigał.

– I, mówiąc przy okazji, słusznie. A po zestrzeleniu myśliwca świadomie i celowo zrzuciliście ładunek bomb na kilka budynków, które dostrzegliście w ostatniej chwili?

O Jezu, pomyślał Phips. Mimo artylerii przeciwlotniczej trafili w jakąś szkołę albo klasztor. Wyobraził sobie poszarpane ciała dzieci. Przełknął ślinę.

– Tak, sir. Zrzuciliśmy bomby, aby zaoszczędzić na paliwie, a te budynki były pierwszymi, które zauważyliśmy.

– Macie pojęcie, w co mogliście trafić, poruczniku?

– Nie, sir. Jeden z członków mojej załogi powiedział, że to Niemcy i nie ma to większego znaczenia, a ja przyznałem mu rację. Musieliśmy zmniejszyć nasze obciążenie, aby wrócić do domu.

Ponura mina pułkownika nieco się zmieniła. Czy to był uśmiech? Może nie trafił w szkołę. Granville ciągnął dalej:

– Cóż, z pewnością zbombardowaliście Niemcy, wróciliście z powrotem i zestrzeliliście tego messerschmitta, a my nie wiemy, co z wami zrobić.

– Sir?

– Bez zdradzania naszych źródeł, powiedzmy, że wiemy, iż Adolf Hitler przebywał w swojej tajnej kwaterze głównej w Rastenbergu w Prusach, kiedy na niskim pułapie nadleciał samotny amerykański B-17 i spuścił mu bomby na ten paskudny łeb.

Phipsowi opadła szczęka.

– O mój Boże!

– Zgadza się, poruczniku, o mój Boże. Niemcy ogłosiły, że został ranny w bombardowaniu, który przeprowadził pojedynczy samolot. Dotarły jednak do nas subtelne wskazówki, że Führer nie żyje, a jego odżałowana śmierć zostanie ogłoszona w ciągu kilku dni. To opóźnienie da nowemu faszystowskiemu rządowi szansę, aby się dostosować do tych warunków. Szkopy mówią, że zabił go żydowsko-amerykański spisek. Ale my wiemy lepiej, prawda? Był to głupi skurwiel w zagubionym B-17, który zrzucił bomby, aby oszczędzić paliwo, i przypadkiem trafił główną wygraną.

– Jesteście panowie pewni, że to ja?

– Tak, a dopóki to wszystko się nie wyjaśni, pan i pańska załoga będziecie przetrzymywani w odosobnieniu. Nie wiemy jeszcze, czy dać panu medal za zabicie Führera, czy postawić przed sądem polowym za złamanie formacji i prawdopodobnie śmierć członka załogi. Może zrobimy obie te rzeczy. Medal dobrze by wyglądał na więziennym stroju, nieprawdaż?

Granville wstał, Phips także.

– Na razie zostanie pan tutaj w nędzy i biedzie w tym szesnastowiecznym pałacu, który kiedyś, być może, odwiedziła królowa Elżbieta. Proszę niczego nie popsuć. Może pan spać, jeść i pić do woli, i trzymać gębę na kłódkę.

– A moja załoga, sir?

– Niedługo z nimi porozmawiam i zostaniecie ponownie złączeni, aby żyć długo i szczęśliwie.

Rozdział 3

Heinrich Himmler był zawsze lojalnym zwolennikiem Adolfa Hitlera. Dołączył do partii narodowo-socjalistycznej na samym początku jej istnienia i czcił go z pełną atencją. Führer nadał sens życiu byłego handlarza nawozami i hodowcy kurczaków. Himmler rozkwitał jako szef SS i gestapo, a teraz był jednym z najważniejszych ludzi w partyjnej hierarchii.