Ostrakon. Da Vinci i Kopernik - spotkanie, o którym Watykan wolałby zapomnieć - Krzysztof P. Czyżewski - ebook + audiobook

Ostrakon. Da Vinci i Kopernik - spotkanie, o którym Watykan wolałby zapomnieć ebook

Krzysztof P. Czyżewski

4,1

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.

11 osób interesuje się tą książką

Opis

Rok 2023

W niewyjaśnionych okolicznościach ginie wybitny profesor historii starożytnej, Zygmunt Rokosz. Śledztwo w tej sprawie utknęło w martwym punkcie. Łucja, żona profesora, nie może się tym pogodzić i rozpoczyna własne dochodzenie. Zaczynając od znalezionego przy Zygmuncie osobliwego pendrive'a, poprzez tropy zakodowane w dziełach sztuki, odkrywa sekrety męża prowadzące do intrygi ukrytej w mrokach historii.

Rok 1507

Mikołaj Kopernik zostaje wezwany na prywatną audiencję do króla Zygmunta, który powierza mu wyjątkową misję. Kopernik z tajemniczą skrzynią ma dotrzeć aż do Rzymu. Wyprawa okazuje się znacznie bardziej niebezpieczna, niż przypuszczał.

Wieści o sekretnej przesyłce i emisariuszu docierają do przedstawicieli tajnego stowarzyszenia, a do Rzymu zjeżdżają najwybitniejsze umysły renesansu, w tym Leonardo da Vinci.

Co wspólnego ma tajna misja Mikołaja Kopernika z niewyjaśnioną śmiercią profesora? Co się stanie, jeśli zawartość skrzyni dostanie się w niepowołane ręce? Kto wydał wyrok na Zygmunta i Łucję?

 

 

Lubisz świat pełen intryg, pasji i tajemnic? Trzymasz w dłoniach powieść, która cię tam zabierze. Zafunduj sobie literacką podróż, której nie powstydziłby się nawet Dan Brown.

Vincent V. Severski

 

Sekretna przesyłka, wielkie umysły i zagadka czekająca na rozwiązanie. Ostrakon to mistrzowsko opowiedziana, pełna napięcia historia!

Sylwia Trojanowska

 

Ależ intryga! Sensacja z iście światowym rozmachem!

Robert Małecki

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 404

Oceny
4,1 (57 ocen)
27
15
10
5
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Kadfael

Całkiem niezła

Duże rozczarowanie. Ot taki Pan Samochodzik klasy B. Pomysł ciekawy, ale fabuła się sypie. Momentami nie jest jasne, o co chodzi. No i ten pistolet z pierwszej sceny nie strzela w ostatnim akcie 😉 W dodatku odnoszę wrażenie, jakby w ebooku zostały ucięte gdzieniegdzie krótkie fragmenty, bo dialogi się kompletnie rwą.
10
monika13141

Dobrze spędzony czas

W roku 2023 niewyjaśnionych okolicznościach ginie wybity profesor historii starożytnej. Jego żona, Łucja postanawia poprowadzić swoje śledztwo, ponieważ to oficjalne stanęło w martwym punkcie. Kobieta zaczyna odkrywać tajemnice męża prowadzące do intrygi z historycznych czasów. W roku 1507 Mikołajowi Kopernikowi zostaje powierzona wyjątkowa misja. Musi dostarczyć tajemniczą skrzynię do Rzymu. Jednak to zadanie nie jest takie łatwe jakby się wydawało, a o tajemniczej przesyłce dowiadują się członkowie tajemniczego stowarzyszenia. Przed sięgnięciem po tę książkę widziałam informacje o nawiązywaniu do twórczości Dana Browna. A, że ja uwielbiam jego twórczość to musiałam sięgnąć po “Otrakon”. Jak to w ostatnim czasie bywa, sięgnęłam po audiobooka 🤭 No i miałam problem z tą książką... Nie wiedziałam czy dalej słuchać audio w interpretacji Filipa Kosiora czy jednak przerzucić się do papieru. Genialna intryga łącząca czasy współczesne z historycznymi. Autor płynnie przechodzić mi...
00
Ania870629

Całkiem niezła

3,5 gwiazdki.
00
Lyzan

Dobrze spędzony czas

Ciekawa historia
00
kasiabarton

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna fabuła, takie polskie "Imię róży". Znalazłam Kopernika na fresku Rafaela "Szkoła ateńska".
00

Popularność




Autor: Krzysztof P. Czyżewski

Redakcja: Klaudia Opozda

Korekta: Justyna Tomas

Projekt graficzny okładki: Klara Gryglicka

eBook: Atelier Du Châteaux

Źródła ilustracji: s. 11, 108, 141, 190 – Kroniki norymberskie/Liber chronicarum (1493), Hartmann Schedel [domena publiczna]; s. 26 – The story of Poland (1893), W.R. Morfill [domena publiczna]; s. 42 – Alt und Neues Preussen (1684), Christoph Hartknoch [domena publiczna]; s. 75 – grafika z 1900, autor nieznany [domena publiczna]; s. 220 – Mapa Kamieńca podolskiego (1691), Nicolas de Fer [domena publiczna]; s. 241 – mapa Krymu, Piri Reis (1521) [domena publiczna]; s. 272 – mapa Morza czarnego, Piri Reis (1521) [domena publiczna]; s. 307 – mapa Konstantynopola; Giovanni Andrea Valvassori (XVI w.) [domena publiczna]; s. 323 – mapa Wenecji; Civitates orbis terraru (XVI/XVII), Georg Braun & Frans Hogenberg [domena publiczna]; s. 361 – mapa Mediolanu (1574), Georg Braun and Franz Hogenberg [domena publiczna]; s. 380 – fragment grafiki Oblężenie Torunia z publikacji Samuela Von Pufendorfa (1696), Erik Dahlbergh [domena publiczna]; wewnętrzny zadruk okładki/mapa – Atlas Kataloński/Abraham Cresqueus [domena publiczna]; wewnętrzny zadruk okładki/układ geocentryczny – układ heliocentryczny według Kopernika – z: Harmonia Macrocosmica, Andreas Cellarius [domena publiczna]; fresk Szkoła ateńska, Rafael Santi [domena publiczna]

 

Redaktor prowadząca: Agnieszka Górecka

 

© Copyright by Krzysztof P. Czyżewski

© Copyright for this edition by Wydawnictwo Pascal

 

Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część tej książki nie może być powielana lub przekazywana w jakiejkolwiek formie bez pisemnej zgody wydawcy, z wyjątkiem recenzentów, którzy mogą przytoczyć krótkie fragmenty tekstu.

 

Książka, choć osadzona w realiach historycznych, jest fikcją literacką, wytworem wyobraźni autora.

 

Bielsko-Biała 2024

Wydawnictwo Pascal sp. z o.o.

ul. Zapora 25

43-382 Bielsko-Biała

tel. 338282828, fax 338282829

[email protected], www.pascal.pl

 

ISBN 978-83-8317-401-3

 

Nic wielkiego nigdy nie osiągnięto bez niebezpieczeństwa.

Niccolò Machiavelli

Prolog

Toruń, 4 stycznia 2023 roku, środa

Nie­któ­rzy po­tra­fią wy­czuć nad­cho­dzącą śmie­rć. Mó­wią, że gdy się czai, pach­nie jak do­pie­ro co ze­rwa­ny pęd ta­ta­ra­ku, nie­kie­dy słod­ko jak ka­kao albo jak nie­świe­że mi­ęso. Gdy po­ja­wia się na­gle, zwy­kle nie wy­dzie­la żad­ne­go za­pa­chu. Jako ko­mi­sarz z pi­ęt­na­sto­let­nim sta­żem w to­ru­ńskiej po­li­cji naj­częściej miał do czy­nie­nia z tą ostat­nią sy­tu­acją. Ale nie tym ra­zem.

– Ale sta­ry się wściek­nie. – Wy­so­ki, szczu­pły sza­tyn o po­ci­ągłej twa­rzy i zie­mi­stej ce­rze po­kręcił gło­wą i wy­puś­cił z ust chmu­rę ty­to­nio­we­go dymu, któ­ra wol­no roz­pły­nęła się w wil­got­nym po­wie­trzu.

– Ale że co, pa­nie ko­mi­sa­rzu? Że niby tru­pa nasz pro­ku­ra­tor nie wi­dział czy jak? – Kor­pu­lent­ny, ni­ski blon­dyn na­ci­ągnął moc­niej na uszy po­la­ro­wą czap­kę i dło­nią upew­nił się, że przy­szy­ty do niej orze­łek na­dal znaj­du­je się z przo­du.

– Ta­kie­go? – Ko­mi­sarz ski­nął bro­dą w kie­run­ku czar­ne­go wor­ka le­żące­go na zie­mi pod drze­wem. – Nie sądzę, aspi­ran­cie. – Wy­rzu­cił nie­do­pa­łek w za­spę sza­re­go śnie­gu za­le­ga­jącą pod mu­rem i scho­wał zmar­z­ni­ęte dło­nie w przy­dłu­gich ręka­wach gra­na­to­wej kurt­ki.

– No, fakt! Na­dal cuch­nie na ki­lo­metr. Do­brze, że choć wiatr wie­je w tam­tą stro­nę. Te­raz to na­wet te całe ma­secz­ki by się przy­da­ły, nie? – Blon­dyn za­śmiał się ze swo­je­go żar­tu i upił łyk kawy z pa­pie­ro­we­go kub­ka. Trzy­mał go te­raz obu­rącz, grze­jąc so­bie przy jego po­mo­cy dło­nie.

Oby­dwaj po­li­cjan­ci przez chwi­lę wpa­try­wa­li się w mil­cze­niu w eki­pę stra­żac­ką spraw­nie zwi­ja­jącą węże.

Bły­ska­jące czer­wo­ne i nie­bie­skie lam­py wozu stra­żac­kie­go roz­świe­tla­ły po­nu­re, desz­czo­we przed­po­łud­nie.

– To mnie wła­śnie dzi­wi, zim­no, leje jak z ce­bra, a mimo to mamy po­żar. – Aspi­rant siorb­nął, do­pi­ja­jąc reszt­kę kawy, i wrzu­cił pu­sty ku­be­czek do ko­sza na śmie­ci, o któ­ry się opie­rał.

– Jezu… – Mężczy­zna po­trząsnął gło­wą. – To da nam tu te­raz po­pa­lić. Że też mu­sia­ło się to wy­da­rzyć na moim dy­żu­rze. – Prze­ło­żo­ny otwo­rzył drzwi ra­dio­wo­zu i si­ęgnął po le­żący na fo­te­lu pa­sa­że­ra te­le­fon, od­blo­ko­wał go i po­ka­zał jego wy­świe­tlacz ko­le­dze. – Gość nie miał przy so­bie żad­nych do­ku­men­tów. Spraw­dzi­li go po nu­me­rze re­je­stra­cyj­nym.

Aspi­rant gwizd­nął prze­ci­ągle.

– No to mamy prze­sra­ne! Za­raz tu będzie pie­kło, jak się pi­sma­ki do­wie­dzą – mruk­nął.

Ko­mi­sarz scho­wał te­le­fon do kie­sze­ni.

– Pi­sma­ki jak pi­sma­ki. Za­raz się tu wszy­scy świ­ęci zja­dą. O! – Szturch­nął pod­wład­ne­go łok­ciem i wska­zał na wy­so­kie­go mężczy­znę o si­wych wło­sach, w dłu­gim czar­nym płasz­czu, któ­ry prze­cho­dził wła­śnie pod po­li­cyj­ną ta­śmą. – Rek­tor już jest. Cie­ka­we, skąd tak szyb­ko się do­wie­dział…

– Rze­czy­wi­ście, chy­ba kil­ka dni temu czy­ta­łem z nim ja­kiś wy­wiad. – Aspi­rant po­dra­pał się po kar­ku.

– Z rek­to­rem?

– Nie! No, z tym tu. – Blon­dyn wska­zał pal­cem na wo­rek z cia­łem.

– A! Nie wie­dzia­łem, że ta­kie te­ma­ty cię in­te­re­su­ją. Mar­nu­jesz się tu, chło­pie. – Ko­mi­sarz klep­nął blon­dy­na po ple­cach. – Do­bra, ko­niec ru­ma­ko­wa­nia! Dzwoń do żon­ki. Po­dam ci nu­mer. – Wy­ci­ągnął te­le­fon z kie­sze­ni.

– Ja? Pa­nie ko­mi­sa­rzu, niech mło­dy dzwo­ni. Niech się wdra­ża. Za­wsze mówi, że w To­ru­niu to same nudy, żad­nych po­wa­żnych spraw. No to niech ma.

Prze­ło­żo­ny kiw­nął gło­wą, prze­dyk­to­wał ko­le­dze prze­sła­ny mu z ko­mi­sa­ria­tu nu­mer. Aspi­rant po­wtó­rzył go dwu­krot­nie.

– Słusz­nie! – po­chwa­lił star­szy mężczy­zna. – Znam hi­sto­rię, że ktoś się po­my­lił i Bogu du­cha win­ną ko­bie­tę po­in­for­mo­wał, że jej mąż nie żyje. Ależ z tego była afe­ra.

Aspi­rant jesz­cze raz po­wtó­rzył nu­mer i od­sze­dł w kie­run­ku grup­ki po­li­cjan­tów sto­jących przy ta­śmie ogra­dza­jącej te­ren.

Do ko­mi­sa­rza pod­sze­dł je­den ze stra­ża­ków.

– Pa­nie ko­mi­sa­rzu, mel­du­je się bry­ga­dier…

– Daj spo­kój, prze­cież się zna­my. Wie­cie już, co tu się mo­gło stać?

Stra­żak wzru­szył ra­mio­na­mi.

– W ko­ńcu ma­cie ja­kąś po­wa­żną ak­cję, co? A nie tyl­ko ści­ąga­nie ko­tów z drzew.

– No, fakt, pa­nie ko­mi­sa­rzu, trze­ba było użyć dwóch prądów wody i pia­ny. Do­brze, że aku­rat wra­ca­li­śmy z chło­pa­ka­mi z ak­cji. Ina­czej to osta­ła­by się tu je­dy­nie garst­ka po­pio­łu.

– No, wi­dzę, wi­dzę! Tej pia­ny to nie ża­ło­wa­li­ście, wi­ęcej jej niż na pa­ra­dzie rów­no­ści.

Mło­dy stra­żak uśmiech­nął się, zdjął hełm i wło­żył go so­bie pod pa­chę.

– Sam był? Sam sie­dział w au­cie? – Ko­mi­sarz wy­ci­ągnął no­tes i dłu­go­pis z kie­sze­ni kurt­ki.

– Auto było pu­ste. – Bry­ga­dier ota­rł pot z czo­ła.

– Nie ro­zu­miem. – Po­li­cjant wzi­ął stra­ża­ka pod rękę i pod­pro­wa­dził go w kie­run­ku wra­ku.

– Kie­row­cy nie było za kó­łkiem w chwi­li po­ża­ru. Zna­le­źli­śmy go na ze­wnątrz, przy drzwiach. O, z tej stro­ny. – Mężczy­zna wska­zał pal­cem na tyl­ne, lewe drzwi sa­mo­cho­du.

Ko­mi­sarz schy­lił się i zaj­rzał do wnętrza wra­ku. Ob­sze­dł auto do­oko­ła.

– To jak mo­gło do tego do­jść? Roz­sz­czel­nił się sil­nik? Coś z aku­mu­la­to­rem? To nie był chy­ba elek­tryk, co? – Mężczy­zna za­trzy­mał się przy kla­pie ba­ga­żni­ka.

– Spa­li­no­wy. Ale, pa­nie ko­mi­sa­rzu, za wcze­śnie na ta­kie hi­po­te­zy. Nie chcę gdy­bać, bo po­tem tyl­ko kło­po­ty z tym będą. Ra­port będzie na pana biur­ku naj­pó­źniej o sie­dem­na­stej. Ale – do­dał stra­żak, ści­sza­jąc głos – tu jest coś cie­ka­we­go, pro­szę spoj­rzeć. – Bry­ga­dier wy­ci­ągnął z wiel­kie­go, pla­sti­ko­we­go kon­te­ne­ra prze­zro­czy­sty wo­rek, w któ­rym znaj­do­wa­ło się coś czar­ne­go.

– Spodnie? Tak, to spodnie. No, ale co w nich dziw­ne­go? – Po­li­cjant zmarsz­czył brwi i wy­dął war­gi.

Bry­ga­dier uśmiech­nął się, spło­nął ru­mie­ńcem i po­dra­pał się po kar­ku.

– Nie wiem jak pan, pa­nie ko­mi­sa­rzu, ale ja, jak pro­wa­dzę sa­mo­chód, to mam spodnie na… zna­czy się na so­bie… A te ra­zem z majt­ka­mi le­ża­ły, o, tam. – Mężczy­zna wska­zał ob­ry­so­wa­ne kre­dą miej­sce na as­fal­cie, znaj­du­jące się oko­ło dwóch me­trów od wra­ku auta.

– No, ale skąd wie­my, że na­le­ża­ły do de­na­ta?

– No, na sto pro­cent to nie, ale… – Bry­ga­dier chwy­cił pu­ste, pla­sti­ko­we pu­dło i wło­żył je do wozu stra­żac­kie­go.

– A resz­ta ubrań? – Po­li­cjant zła­pał mężczy­znę za man­kiet kurt­ki.

– Tak jak mó­wi­łem, będzie ra­port, to będzie wia­do­mo. Ja tam po­tem nie chcę się tłu­ma­czyć przed ni­kim, szcze­gól­nie że ofia­ra to nie byle kto…

Ko­mi­sarz ro­zej­rzał się w koło. Po­zo­sta­li po­li­cjan­ci sta­li po dru­giej stro­nie par­kin­gu zbi­ci w grup­kę i za­wzi­ęcie o czy­mś dys­ku­to­wa­li, a stra­ża­cy sie­dzie­li już w wo­zie i cze­ka­li tyl­ko na swo­je­go do­wód­cę.

Mężczy­zna po­now­nie wzi­ął bry­ga­die­ra pod rękę i na­chy­lił się nad jego uchem.

– Ale co su­ge­ru­jesz? Wy­sze­dł z auta, po­sze­dł się od­lać i bum?

Stra­żak skrzy­wił się i po­kręcił gło­wą.

– Taka per­so­na tu, w cen­trum, przy sa­mej głów­nej uli­cy, tak bli­sko urzędu mia­sta… Wąt­pię, żeby so­bie na coś ta­kie­go po­zwo­lił.

– A trze­źwy był? Może ja­kieś używ­ki? – Ko­mi­sarz unió­sł wy­so­ko brwi.

– Na ra­zie nic o tym nie wiem.

– Ale spodnie i majt­ki? – szep­nął po­li­cjant. – A może to ja­kieś… No, wiesz… – Pu­ścił do stra­ża­ka oko.

Ten zmarsz­czył brwi i spoj­rzał py­ta­jąco na ko­mi­sa­rza.

– No… Może to ja­kieś prze­bie­ran­ki. Bun­ga bun­ga… – Mężczy­zna za­chi­cho­tał.

Bry­ga­dier roz­ło­żył tyl­ko ręce. Ukło­nił się, wsko­czył na stop­nie wozu i znik­nął w szo­fer­ce.

Ko­mi­sarz unió­sł rękę na po­że­gna­nie. Dru­gą pod­rzu­cił prze­zro­czy­sty wo­rek ze spodnia­mi i majt­ka­mi. Ła­pi­ąc go, po­czuł pod pal­ca­mi coś twar­de­go. Wy­ma­cał coś pod ma­te­ria­łem. Ro­ze­rwał wo­rek i z kie­sze­ni znaj­du­jących się w nim spodni wy­ci­ągnął przez fo­lię, nie do­ty­ka­jąc ni­cze­go bez­po­śred­nio pal­ca­mi, pła­ski, okrągły, me­ta­lo­wy krążek.

– Ale faj­ne! Co to? – Aspi­rant, zrzu­ciw­szy na ko­goś młod­sze­go przy­kry obo­wi­ązek, za­glądał te­raz prze­ło­żo­ne­mu przez ra­mię i przy­glądał się zna­le­zi­sku.

– Bo ja wiem. Strasz­nie dziw­ne. Lek­ko nad­to­pio­ne. Włóż to do wo­recz­ka stru­no­we­go i daj do ana­li­zy, okej?

Rozdział I

Mediolan, zima, początek roku Pańskiego 1507

Ciało nu­mer sto trzy­dzie­ści. Brzmi jak oka­zja do świ­ęto­wa­nia, po­my­ślał, po­cie­ra­jąc brze­giem dło­ni o czo­ło i uśmie­cha­jąc się pod no­sem.

Roz­ma­so­wał pal­ca­mi pra­wej ręki kłyk­cie i opusz­ki pal­ców le­wej dło­ni. Krąże­nie szyb­ko wró­ci­ło do zmar­z­ni­ętych człon­ków. Ob­li­zał pa­lec i prze­wró­cił nim stro­ni­cę w le­żącym na sto­le no­te­sie. Mężczy­zny wca­le nie zdzi­wi­ło, że była już częścio­wo za­pi­sa­na. Zmru­żył oczy i przyj­rzał się no­tat­ce, któ­rą mu­siał umie­ścić tam co naj­mniej kil­ka ty­go­dni wcze­śniej. A, tak, przy­po­mniał so­bie. Pod­su­mo­wał tam pro­wa­dzo­ne przez sie­bie jesz­cze we Flo­ren­cji stu­dia nad prze­pły­wem świa­tła przez szkla­ne obiek­ty. Będę mu­siał kie­dyś do tego wró­cić, po­sta­no­wił w du­chu.

Był z sie­bie dum­ny, że w ko­ńcu do tego przy­wy­kł. Na­dal jed­nak nie­chęt­nie wspo­mi­nał noce spędzo­ne ra­zem z Mar­can­to­niem del­la Tor­re w pod­zie­miach szpi­ta­la San­ta Ma­ria Nu­ova. Za ka­żdym ra­zem, gdy za­czy­na­li pi­ło­wać ko­ści i otwie­ra­li ko­lej­ne cia­ło, do­sta­wał mdło­ści i ostrych bó­lów gło­wy. Do­pie­ro po­tem na­uczył się, jak na­le­ży od­dy­chać, by słod­ki odór roz­kła­da­jących się zwłok nie wy­wo­ły­wał w nim tor­sji. Tech­ni­ka ta spraw­dza­ła się jed­nak przez góra sie­dem­dzie­si­ąt dwie go­dzi­ny od śmier­ci pa­cjen­ta. Po tym cza­sie ka­żdy nie­bosz­czyk prze­sta­wał być mi­łym obiek­tem ja­kich­kol­wiek eks­pe­ry­men­tów. Choć nie!, po­pra­wił się w my­ślach.

Przy­po­mniał so­bie, jak swe­go cza­su kro­ił zwło­ki pew­ne­go star­ca i te nie wy­dzie­la­ły żad­ne­go za­pa­chu, na­wet po pi­ęciu dniach od śmier­ci. Zresz­tą nie to było w tam­tym przy­pad­ku naj­dziw­niej­sze, tyl­ko to, że skó­ra de­na­ta oka­za­ła się cien­ka jak je­dwab i była przy tym tak su­cha, że przy jej roz­ci­na­niu nie po­ja­wi­ła się cho­ćby kro­pla krwi.

– Krew! – krzyk­nął nie­spo­dzia­nie.

Sto­pą pod­su­nął drew­nia­ne wia­dro pod otwór w bla­cie sto­łu, znaj­du­jący się do­kład­nie pod kor­pu­sem nie­bosz­czy­ka.

Krew i żółć, gdy roz­le­wa­ły się na po­sadz­kę, wsi­ąka­ły w ka­żdą szcze­li­nę, w ka­żdy naj­mniej­szy otwór i nie spo­sób było po­tem do­czy­ścić podło­gi przez ty­go­dnie. A aku­rat sprząta­nie sali było jed­nym z nie­licz­nych obo­wi­ąz­ków, do któ­rych uda­ło mu się w ko­ńcu na­mó­wić Sa­la­ie­go… Na­mó­wić?, za­sępił się Le­onar­do. Szka­rłat­ny płaszcz z atła­su, któ­ry wy­pa­trzył so­bie chło­pak, nie był wca­le tani. A i tak po­mi­mo tak so­wi­tej za­pła­ty mło­dzie­niec po­ja­wiał się w piw­ni­cach nie­chęt­nie góra raz w ty­go­dniu.

Da Vin­ci odło­żył pió­ro, wy­ta­rł dłoń o far­tuch i si­ęgnął po skal­pel. Dziś chciał do­ko­ńczyć szki­ce ści­ęgien le­wej ręki.

Gdy po­chy­lił się nad sto­łem i wy­brał miej­sce pierw­sze­go na­ci­ęcia, usły­szał skrzyp­ni­ęcie ci­ężkich drzwi na gó­rze, a po chwi­li do­no­śne szu­ra­nie i nio­sący się po scho­dach stu­kot po­de­szew czy­ichś bu­tów o ka­mien­ne stop­nie. Sa­lai? Le­onar­do wszędzie roz­po­zna­łby ci­ężki chód chło­pa­ka. Ale prze­cież dziś była śro­da, nie pi­ątek…

Z mro­ku wy­ło­nił się wy­so­ki mło­dzie­niec, odzia­ny w ob­ci­słe, pod­kre­śla­jące umi­ęśnio­ne nogi trój­ko­lo­ro­we raj­tu­zy i nie­dba­le za­sznu­ro­wa­ne far­set­to, opi­na­jące mu­sku­lar­ną klat­kę pier­sio­wą. Spod ogrom­ne­go kap­tu­ra za­rzu­co­ne­go na gło­wę wy­le­wa­ła się bu­rza buj­nych, kasz­ta­no­wych lo­ków. Gdy­by nie te szcze­gó­ły, Le­onar­do nie roz­po­zna­łby przy­by­sza. Nos i usta chło­pa­ka szczel­nie za­kry­wa­ła bo­wiem skó­rza­na ma­ska.

– Sa­lai, nie wy­głu­piaj się. Co to ma być? – Mężczy­zna odło­żył skal­pel na stół, zmarsz­czył brwi i wzi­ął się pod boki.

Chło­pak wy­mam­ro­tał coś nie­zro­zu­mia­le.

– Zdej­mij to, nic nie zro­zu­mia­łem.

Sa­lai z wi­docz­ną nie­chęcią i re­zy­gna­cją od­sznu­ro­wał rze­my­ki przy­trzy­mu­jące ma­skę, któ­rą te­raz zdjął i scho­wał za pa­zu­chę. Na­gle wy­trzesz­czył oczy, po­chy­lił się i zwy­mio­to­wał tuż pod nogi Le­onar­da.

Ten po­ki­wał gło­wą z po­li­to­wa­niem. Pod­nió­sł sto­jący w kącie sali bu­kłak i po­dał go chło­pa­ko­wi. Sa­lai do­pie­ro po dłu­ższej chwi­li i kil­ku ły­kach wina był w sta­nie wy­pro­sto­wać się i ode­zwać.

– Pi­ąty? – wy­du­sił z sie­bie.

– Oj, daj spo­kój, nie li­czę prze­cież. – Le­onar­do mach­nął ręką i po­now­nie si­ęgnął po skal­pel.

– A na­sza umo­wa? Góra trzy dni! Po­tem mistrz miał się po­zby­wać zwłok.

Mężczy­zna zi­gno­ro­wał py­ta­nie. Po­chy­lił się nad cia­łem i wbił skal­pel w lewe przed­ra­mię de­na­ta.

Sa­lai nie zdążył na­wet od­wró­cić gło­wy, nim znów tar­gnęły nim tor­sje.

– Od­wod­nisz się. Mów le­piej, cóż za spra­wa ży­cia i śmier­ci cię tu spro­wa­dza, bo nie wie­rzę, że je­steś tu, i to w śro­dę, z włas­nej woli. – Le­onar­do nie prze­ry­wał pra­cy.

Chło­pak od­su­nął się w kąt sali, we­pchnął so­bie ja­kieś małe za­wi­ni­ąt­ka do oby­dwu dziu­rek w no­sie i wy­ci­ągnął kil­ka kar­tek, któ­re do­tąd trzy­mał pod ko­szu­lą.

– Mam dla mi­strza pil­ną ko­re­spon­den­cję! – Głos Sa­la­ie­go przy­po­mi­nał te­raz kwa­ka­nie kacz­ki, ale dało się na szczęście zro­zu­mieć, co chło­pak miał do po­wie­dze­nia.

Da Vin­ci wzru­szył ra­mio­na­mi. Wie­dział, że to nie może być praw­dzi­wy po­wód wi­zy­ty mło­dzie­ńca w kost­ni­cy. No, chy­ba że w tych li­stach było coś, co szcze­gól­nie za­in­te­re­so­wa­ło jego przy­ja­cie­la… Ale to by ozna­cza­ło, że mu­siał je wcze­śniej prze­czy­tać…

Sa­lai ewi­dent­nie li­czył na to, że Le­onar­do cho­ćby ge­stem za­chęci go do zaj­rze­nia do li­stów. Ten jed­nak nie re­ago­wał. Znu­dzo­ny wy­cze­ki­wa­niem chło­pak zła­mał chro­ni­ącą ko­re­spon­den­cję wo­sko­wą pie­częć i roz­wi­nął ru­lon.

– To od si­gno­rii.

– Na­praw­dę nie masz lep­szych za­jęć? – Mistrz prze­zor­nie sta­nął ty­łem do mło­dzie­ńca, po czym wło­żył pal­ce w roz­ci­ęcie na przed­ra­mie­niu de­na­ta i za­czął roz­ci­ągać skó­rę na boki.

– Py­ta­ją, kie­dy ze­chce mistrz wró­cić do Flo­ren­cji, by do­ko­ńczyć >Bi­twę pod An­ghia­ri.

– Będę, jak wró­cę! – wy­mam­ro­tał da Vin­ci. – Idź już, pro­szę. Każ słu­żącej przy­go­to­wać wie­cze­rzę.

– Mam im coś od­pi­sać?

Mistrz znów nie od­po­wie­dział. Wy­ta­rł ręce o far­tuch, przy­sta­wił świe­cę bli­żej ba­da­ne­go przed­ra­mie­nia i za­czął coś szki­co­wać w no­te­sie.

– Ten nie miał pie­częci? – za­in­te­re­so­wał się Le­onar­do.

– Ależ oczy­wi­ście, że miał, ale… ale… – za­jąk­nął się chło­pak. – Ale… Jak tu sze­dłem po ciem­ku, to się zła­ma­ła. O, tu mam jesz­cze ja­kieś jej reszt­ki. – Wy­ci­ągnął w kie­run­ku mi­strza otwar­tą dłoń, na któ­rej le­ża­ły ja­kieś wo­sko­we dro­bin­ki.

Mężczy­zna nie prze­ry­wał szki­co­wa­nia, Sa­lai wró­cił więc do lek­tu­ry li­stu.

– To od ksi­ężnej Isa­bel­li d’Este. Pyta…

– Prze­cież wiem, o co pyta. To chy­ba siód­my jej list w tym kwar­ta­le – sark­nął wy­ra­źnie zi­ry­to­wa­ny Le­onar­do.

– Ale mi­strzu, ona te­raz pi­sze, że je­śli mistrz nie ma ocho­ty ma­lo­wać tego jej por­tre­tu, to w osta­tecz­no­ści może być coś in­ne­go. Do­da­je, że na­wet za­do­wo­li się ja­kąś Ma­don­ną albo mło­dym Chry­stu­sem… – Sa­lai pod­nió­sł wzrok znad li­stu, wy­cze­ku­jąc re­ak­cji mężczy­zny.

– Ach! – Ten nie­spo­dzie­wa­nie ude­rzył pi­ęścią w stół. – Po­my­li­łem się. Prze­cież te­raz tego już nie zma­żę. – Odło­żył z im­pe­tem pió­ro do ka­ła­ma­rza. – Co­kol­wiek! Le­onar­do da Vin­ci ma stwo­rzyć co­kol­wiek! Na­wet rybę u han­dla­rza wy­bie­ra się sta­ran­nie, a nie „co­kol­wiek”. Jak ja mam coś dla niej na­ma­lo­wać, jak na brzmie­nie jej na­zwi­ska drżą mi ręce? Co­kol­wiek! – Za­mknął no­tes i za­rzu­cił ogrom­ne prze­ście­ra­dło na le­żące na sto­le zwło­ki.

– To może… Je­śli ona chce co­kol­wiek i je­śli nie mistrz… To może ja bym… – Błysz­czące oczy chło­pa­ka wpa­try­wa­ły się w roz­gnie­wa­ne ob­li­cze Le­onar­da.

Po­mi­mo wzbu­rze­nia da Vin­ci w mig zro­zu­miał, o co cho­dzi­ło Sa­la­io­wi. Mło­dzie­niec szki­co­wał wpraw­dzie ca­łkiem nie­źle, ale z ma­lo­wa­niem szło mu go­rzej. Lecz sko­ro ksi­ężna pra­gnie cze­go­kol­wiek, to czy mógł od­mó­wić przy­ja­cie­lo­wi pra­wa do za­si­le­nia jego sa­kiew­ki kil­ko­ma brzęczący­mi mo­ne­ta­mi?

– Rób, co chcesz! Po­gaś tu tyl­ko świe­ce. – Mach­nął ręką i ru­szył w kie­run­ku scho­dów na górę. Za­trzy­mał się jed­nak tuż przed chło­pa­kiem i ostrze­gaw­czo unió­sł pa­lec na wy­so­ko­ść jego twa­rzy. – Ale je­śli jesz­cze raz prze­czy­tasz list skie­ro­wa­ny do mnie bez mo­jej zgo­dy, to… – Na po­cze­ka­niu pró­bo­wał wy­my­ślić ja­kąś su­ro­wą karę. – To mo­żesz po­że­gnać się z ró­żo­wą tu­ni­ką, tą, któ­rą ci spra­wi­łem w ze­szłym mie­si­ącu.

Sa­la­ie­go aż za­tch­nęło. Za­czął po­ru­szać usta­mi jak ryba wy­ci­ągni­ęta z wody.

– Ależ, mi­strzu, gdzie­żbym śmiał… Ja…

Le­onar­do mi­nął stru­chla­łe­go mło­dzie­ńca, wzno­sząc oczy ku gó­rze i kręcąc gło­wą, i za­czął się wspi­nać po scho­dach.

– Ale jest jesz­cze je­den list do mi­strza. Tyl­ko ja­kiś taki… śmiesz­ny.

– No to tym bar­dziej! Jak śmiesz­ny, to nie za­wra­caj mi nim gło­wy. Ab­so­lut­nie mi dziś nie do śmie­chu…

– Bo w za­sa­dzie – kon­ty­nu­ował nie­zra­żo­ny Sa­lai, otrząsnąw­szy się naj­wy­ra­źniej z chwi­lo­we­go osłu­pie­nia – nie ma w nim żad­nej tre­ści. Są tu tyl­ko ta­kie ja­kieś dziw­ne sym­bo­le. Pro­szę, niech mistrz spoj­rzy. – Po­bie­gł po kil­ku stop­niach do góry, a kie­dy zna­la­zł się tuż za ple­ca­mi mężczy­zny, prze­ło­żył mu rękę nad ra­mie­niem i za­ma­chał przed ocza­mi nie­wiel­ką kwa­dra­to­wą kar­tecz­ką.

– Li­to­ści… Prze­cież za­raz się prze­wró­cę. – Da Vin­ci ode­pchnął dłoń chło­pa­ka.

– A my­śla­łem, że to aku­rat mi­strza za­in­te­re­su­je. Wiem, że mistrz lubi ta­kie… Ta­kie dzi­wac­twa. Ja­kiś taki kie­lich, któ­re­go sto­pa jest w kszta­łcie krzy­ża. A w tym kie­li­chu jak­by koło i coś na tym kole… Bo ja wiem… – Mło­dzie­niec wpa­try­wał się w kart­kę, po­ru­sza­jąc nią w ró­żnych kie­run­kach.

Le­onar­do od­wró­cił się gwa­łtow­nie w kie­run­ku Sa­la­ie­go.

– Po­każ mi to za­raz! – Wy­rwał przy­ja­cie­lo­wi kart­kę z dło­ni i za­czął się jej in­ten­syw­nie przy­glądać.

Nie mógł uwie­rzyć w to, co wi­dział. Ob­ró­cił kart­kę na dru­gą stro­nę. Tam, w le­wym dol­nym rogu, wid­nia­ły dwie li­te­ry V, sta­ran­nie wy­ry­so­wa­ne czer­wo­nym in­kau­stem. A był nie­mal pe­wien, że ta chwi­la ni­g­dy nie na­stąpi.

Rozdział 1

Toruń, 1 czerwca 2023 roku, czwartek

Łu­cja wy­ta­rła chu­s­tecz­ką brzeg dło­ni. Krwi­sto­czer­wo­na pla­ma nie ustępo­wa­ła. Zwi­lży­ła ma­te­riał śli­ną i znów po­ta­rła. Nic to nie dało. Tusz, po­my­śla­ła. Mu­sia­łam po­bru­dzić się przy wy­mia­nie to­ne­ra do dru­kar­ki. Scho­wa­ła chust­kę do to­reb­ki.

Przy­mknęła oczy i przez chwi­lę wsłu­chi­wa­ła się w szum roz­ło­ży­stych klo­nów, któ­re oka­la­ły cmen­tar­ną po­la­nę. Po­pra­wi­ła opa­da­jący jej z ra­mie­nia pa­sek tor­by z wy­ry­so­wa­ną na niej w sty­lu pop-art twa­rzą Ko­per­ni­ka.

– Ta by ci się spodo­ba­ła. Jest od­po­wied­nio duża i ma za­mek. – Po­ci­ągnęła no­sem. Prze­sta­wi­ła w lewo wa­zon z czer­wo­ny­mi tu­li­pa­na­mi, tak by móc cały czas pa­trzeć na zdjęcie męża.

Tor­ba zsu­nęła się jej z ra­mie­nia na zie­mię. Łu­cja nie­zgrab­nie pod­nio­sła ją i rzu­ci­ła obok sie­bie, na ław­kę. Znaj­du­jące się w siat­ce szkla­ne zni­cze gro­źnie za­grze­cho­ta­ły.

Opa­rła łok­cie na ko­la­nach i wbi­ła wzrok w zie­mię.

– I co ja te­raz mam zro­bić, co? Bez cie­bie, bez pra­cy, bez pie­ni­ędzy! Jak mo­głeś mi to zro­bić? – Przy­gry­zła war­gę i spoj­rza­ła po­now­nie na zdjęcie męża. – A mia­ło być tak pi­ęk­nie. Mia­łam w ko­ńcu re­ali­zo­wać swo­je ma­rze­nie. A za­miast tego sta­łam się eks­pert­ką od chry­zan­tem i środ­ków do pie­lęgna­cji po­mni­ków.

Wy­do­by­ła z kie­sze­ni chu­s­tecz­kę i ota­rła nią oczy.

– A wiesz, co jest naj­gor­sze?

Klo­ny i lipy za­ma­rły na chwi­lę w bez­ru­chu.

– Wy­słu­chi­wa­nie tych wszyst­kich lep­kich szep­tów za ple­ca­mi, że pew­nie się w coś wpląta­łeś, że ta­kie rze­czy nie przy­da­rza­ją się uczci­wym lu­dziom... – Unio­sła oczy ku nie­bu i po­kręci­ła gło­wą.

Roz­pi­ęła za­mek tor­by i wy­ci­ągnęła z niej duży znicz, ten jej ulu­bio­ny, ten z li­lio­we­go szkła. Uśmiech­nęła się. Na szczęście nie stłu­kł się.

– My­ślisz, że będzie do­brze? – za­py­ta­ła drżącym gło­sem. – Hi­sto­rycz­ne py­ta­nia po­win­nam mieć wszyst­kie okej, choć... – wes­tchnęła – zu­pe­łnie nie mia­łam ostat­nio gło­wy do na­uki. Z to­po­gra­fii mia­sta… Tu mo­głam się za­mo­tać. No, nie­ste­ty… – Ota­rła chust­ką oko, ra­tu­jąc reszt­ki ma­ki­ja­żu. – Nie znam Byd­go­skie­go tak jak ty. No, ale to naj­wy­żej stra­ci­łam ze dwa punk­ty. Tra­ge­dii chy­ba nie ma, co?

Za­le­ga­jącą wo­kół ci­szę prze­rwa­ły pi­ski dzie­ci z wy­ciecz­ki szkol­nej, któ­ra prze­ta­cza­ła się wła­śnie po­bli­ską alej­ką.

– No, ale wi­dzisz, o te ka­pli­ce nie py­ta­li. Aleś mnie tym snem wy­stra­szył. – Mi­mo­wol­nie si­ęgnęła do tor­by i wy­ma­ca­ła tam pu­de­łko z pier­ni­ka­mi. Już mia­ła je wy­ci­ągnąć, ale szyb­ko cof­nęła rękę.

Ko­cha­ła to miej­sce, i to na­wet za­nim po­cho­wa­ła tu Zyg­mun­ta. Uwiel­bia­li spa­ce­ro­wać tymi alej­ka­mi, wśród klo­nów, bu­ków, brzó­zek, ja­wo­rów i jej ulu­bio­ne­go sta­ro­drze­wu, lip i dębów. Cmen­tarz Świ­ęte­go Je­rze­go był naj­star­szą ne­kro­po­lią To­ru­nia. Na wiecz­ny od­po­czy­nek ode­szli tu wy­znaw­cy trzech wy­znań, wszy­scy le­że­li w jed­nym miej­scu bez po­dzia­łów, pło­tów i kłót­ni. To był ko­lej­ny sym­bol wie­lo­na­ro­do­wo­ści tego mia­sta, ty­gla na­ro­dów przez wie­ki. Niby już daw­no za­mkni­ęty, ale po­chów­ki nie­kie­dy wci­ąż się tu jesz­cze od­by­wa­ły. Zyg­munt wie­le lat za­bie­gał o kwa­te­rę wła­śnie tu. No, ale umów­my się, po­my­śla­ła, komu jak komu, ale jemu to miej­sce się na­le­ża­ło.

– A! Nie mó­wi­łam ci. Mi­rek przedłu­żył mi umo­wę. Będę przy­cho­dzić do an­ty­kwa­ria­tu w śro­dy i pi­ąt­ki. Te pi­ąt­ki to mało mi pa­su­ją, bo wte­dy mo­gła­bym opro­wa­dzać wy­ciecz­ki… No, oczy­wi­ście jak zdam ten eg­za­min. Zresz­tą w pi­ąt­ki wszy­scy opro­wa­dza­ją, to może i le­piej.

Wiatr zga­sił znicz. Łu­cja wy­pro­sto­wa­ła knot, za­pa­li­ła go po­now­nie i ze­sta­wi­ła na­czy­nie nie­co ni­żej, z boku.

– Wiesz, że po­chwa­lił moją ma­ry­nar­kę? Tę sza­fi­ro­wą, co mi ją z Me­dio­la­nu przy­wio­złeś. Cały czas ide­al­nie leży. W tym roku czter­dzie­ste pi­ąte uro­dzi­ny. Wsty­du nie ma! – Uśmiech­nęła się do sie­bie. – No a taka po­chwa­ła to wiesz… Mi­rek prze­cież jest z ary­sto­kra­cji, to się zna.

Ko­lej­ny sil­ny po­dmuch wia­tru prze­wró­cił opar­te o po­mnik grab­ki. Łu­cja wsta­ła, pod­nio­sła je, otrze­pa­ła z zie­mi i scho­wa­ła do tor­by.

– No do­brze, na­wet je­śli nie jest, to jest uro­czy w tych ge­ne­alo­gicz­nych po­szu­ki­wa­niach. Nie­daw­no od­krył, że je­den z jego Cio­łków to był ja­kiś chłop pod Kiel­ca­mi. Byś go wi­dział… Bez kija nie pod­cho­dź. Aż go­rącz­ki do­stał tego dnia. Po­sła­łam go do domu. Pó­źniej mó­wił, że się mu­siał po­my­lić, bo coś źle z ła­ci­ny prze­tłu­ma­czył. – Ko­bie­ta obe­szła po­mnik i zaj­rza­ła do du­że­go wa­zo­nu. Wsa­dzi­ła do nie­go głębo­ko rękę. – O, wi­dzisz, pra­wie nie ma tu już wody. Po­cze­kaj, przy­nio­sę.

Wzi­ęła małą, ró­żo­wą ko­new­kę i ru­szy­ła alej­ką w kie­run­ku ujęcia. Na szczęście nie mia­ła da­le­ko. Zyg­munt i o tym po­my­ślał, wy­szu­ku­jąc kwa­te­rę.

Wró­ci­ła, do­la­ła wody i po­now­nie usia­dła na ła­wecz­ce.

– Wiesz, że tu nie­któ­rzy z psa­mi przy­cho­dzą? Na smy­czy to ja ro­zu­miem! Tak jak ja Sza­ka­la przy­pro­wa­dzi­łam tu na two­je uro­dzi­ny. Ale tak lu­zem… No pro­szę cię!

– Wi­dzisz, będzie ci tu ma­li­ną pach­nieć. – Prze­ta­rła chu­s­tecz­ką por­ce­la­no­we zdjęcie męża, scho­wa­ła ją do tor­by i za­su­nęła jej za­mek.

– Będę już szła. Umó­wi­łam się na ju­tro z Mir­kiem. Zna­czy się… Obie­cał mi spraw­dzić tego Gior­gio­ne­go. – Spoj­rza­ła na po­mnik. – Nie po­wiesz mi, o co ci cho­dzi­ło z tym por­tre­tem? Prze­cież mnie znasz, jak się za­we­zmę… Ja to i tak usta­lę. Do­bra! Nie chcesz, to nie mów.

Za­wi­ąza­ła le­piej swo­je bia­łe sne­aker­sy, za­ło­ży­ła tor­bę na ra­mię i ru­szy­ła w kie­run­ku bra­my.

Wio­sną i la­tem po­sta­no­wi­ła nie ko­rzy­stać ani z au­to­bu­su, ani tym bar­dziej z tak­sów­ki z cmen­ta­rza na Ry­nek No­wo­miej­ski czy Sta­ro­miej­ski. Pod­czas spa­ce­ru albo jaz­dy ro­we­rem mia­ła szan­sę do­jść do sie­bie.

Po dro­dze zer­k­nęła na afi­sze przy ki­nie. Nie­dłu­go będą grać In­dia­nę Jo­ne­sa, ucie­szy­ła się. Zyg­munt nie cho­dzi na ta­kie baj­ki. In­dia­nę uwa­żał za szkod­ni­ka, a nie ar­che­olo­ga. A jej się po­do­ba­ło. I tym ra­zem też za­mie­rza­ła pó­jść.

W ko­ńcu tą okrężną dro­gą do­ta­rła na Ry­nek Sta­ro­miej­ski. Tęsk­nym wzro­kiem omio­tła wi­try­nę skle­pu z pier­ni­ka­mi. Żad­nych sło­dy­czy w tym ty­go­dniu, po­wtó­rzy­ła so­bie moc­ne po­sta­no­wie­nie, ja­kie po­czy­ni­ła kil­ka dni wcze­śniej. Jak zda, to wte­dy spra­wi so­bie na­gro­dę. Pier­ni­ki w bia­łej cze­ko­la­dzie już na nią cze­ka­ły. We­szła na dzie­dzi­niec ra­tu­sza i skie­ro­wa­ła się do kasy.

– O! Pani Ro­kosz! A już my­śla­łam, że pani w tym ty­go­dniu nie będzie – przy­wi­ta­ła ko­bie­tę z uśmie­chem ka­sjer­ka i nie za­py­taw­szy o nic, na­bi­ła na kasę bi­let nor­mal­ny.

– Mu­szę prze­cież wspie­rać moje ulu­bio­ne mu­zeum. – Łu­cja za­pła­ci­ła te­le­fo­nem.

– Pani le­piej po­wie, co my zro­bi­my za dwa ty­go­dnie?!

– Oj, pro­szę tak nie mó­wić. Naj­pierw mu­szę zdać ten eg­za­min.

– No co też pani! Jak nie pani, to kto?!

Łu­cja po­dzi­ęko­wa­ła, wzi­ęła bi­let z lady i ro­zej­rza­ła się po wy­eks­po­no­wa­nych na wi­try­nie ksi­ążkach. Nie zna­la­zła tam jed­nak ni­cze­go no­we­go. Zwró­ci­ła za to uwa­gę na bia­łą fur­go­net­kę, któ­ra wła­śnie za­par­ko­wa­ła na dzie­dzi­ńcu.

– Coś się po­psu­ło? – Wska­za­ła bro­dą na trzech mężczyzn w sza­rych ro­bo­czych uni­for­mach, któ­rzy wy­sie­dli z auta i wy­pa­ko­wy­wa­li z nie­go ja­kieś skrzyn­ki z na­rzędzia­mi.

Za­dzwo­nił te­le­fon. Ka­sjer­ka prze­pro­si­ła i pod­nio­sła słu­chaw­kę. Łu­cja była cie­ka­wa, skąd to za­mie­sza­nie, nie­cier­pli­wo­ść wy­gra­ła jed­nak z cie­ka­wo­ścią. Ski­nęła gło­wą na po­że­gna­nie i skie­ro­wa­ła się do we­jścia do mu­zeum. Tym ra­zem od­mó­wi­ła so­bie przy­jem­no­ści obej­rze­nia po raz ty­si­ęcz­ny śre­dnio­wiecz­nych wi­tra­ży zgro­ma­dzo­nych w sali na par­te­rze i od razu ru­szy­ła na pi­ętro.

W Sali Wiel­kiej nie było żad­nych zwie­dza­jących. Cu­dow­nie, po­my­śla­ła. Uwiel­bia­ła ta­kie chwi­le. Sam na sam z hi­sto­rią i wiel­ką sztu­ką. W tej sali To­ruń przyj­mo­wał od­wie­dza­jących mia­sto mo­nar­chów, tu od­by­wa­ły się sej­my pru­skie, a na­wet sejm wal­ny, tu król od­bie­rał przy­si­ęgę od raj­ców, tu od­by­ło się Col­lo­qu­ium Cha­ri­ta­ti­vum, tu za­war­to pierw­szy po­kój to­ru­ński. Łu­cja bez­wied­nie szep­ta­ła daty ka­żde­go z tych wy­da­rzeń. Wszyst­kie pa­mi­ęta­ła.

Odło­ży­ła tor­bę na jed­no z krze­seł i usia­dła na­prze­ciw­ko ob­ra­zu Mi­ko­ła­ja Ko­per­ni­ka. Za­wsze, kie­dy od­wie­dza­ła ra­tusz, przy­cho­dzi­ła przy­wi­tać się z wiel­kim astro­no­mem. I choć był to naj­bar­dziej zna­ny por­tret słyn­ne­go to­ru­nia­ni­na, to tak mało o tym dzie­le wie­dzia­no. Au­tor nie­zna­ny, data po­wsta­nia nie­zna­na. Ale może to wła­śnie dla­te­go było ono tak nie­sa­mo­wi­te, tak ta­jem­ni­cze. I ten uśmiech. Nie taki oczy­wi­sty, sze­ro­ki. Ko­per­nik śmiał się ocza­mi, w du­chu. Ale ona to wi­dzia­ła. Za­wsze od­wza­jem­nia­ła ten uśmiech. I za ka­żdym ra­zem za­sta­na­wia­ła się, czy już wte­dy wie­dział, że to Zie­mia kręci się wo­kół Sło­ńca, a nie na od­wrót. Na por­tre­cie miał oko­ło trzy­dzie­stu pi­ęciu lat, czy­li był to rok oko­ło ty­si­ąc pi­ęćset ósmy, po­li­czy­ła szyb­ko. Cie­ka­we, co wte­dy ro­bił?, za­sta­na­wia­ła się.

Si­ęgnęła do tor­by, wy­ci­ągnęła z niej plik za­dru­ko­wa­nych kar­tek i wy­bra­ła z nich jed­ną, przed­sta­wia­jącą por­tret mło­de­go mężczy­zny w ró­żo­wym ka­fta­nie. Roz­pro­sto­wa­ła ją na krze­śle, chwy­ci­ła w dłoń i po­de­szła do ścia­ny, na któ­rej wi­siał wi­ze­ru­nek Ko­per­ni­ka. Przez dłu­ższą chwi­lę przy­gląda­ła się oby­dwu po­do­bi­znom, raz tej na ścia­nie, to znów tej na kart­ce. Przy­bli­ża­ła wy­druk do ob­ra­zu, to znów go od­da­la­ła. Mru­ży­ła naj­pierw jed­no oko, po­tem dru­gie.

O co tu może cho­dzić?, za­sta­na­wia­ła się. Zyg­munt prze­cież nie zaj­mo­wał się ni­g­dy Ko­per­ni­kiem. Ale rze­czy­wi­ście, mia­ła wra­że­nie, jak­by z kart­ki, tak jak z por­tre­tu, uśmie­cha­ły się do niej te same, mądre oczy. Usia­dła po­now­nie i po­ło­ży­ła wy­druk na krze­śle obok.

Od stro­ny scho­dów, zza jej ple­ców, nie­mal bez­sze­lest­nie wy­ło­nił się stra­żnik.

– Dzień do­bry, pani Łu­cjo!

– O, dzień do­bry! – Ko­bie­ta ock­nęła się z za­du­my. Nie mu­sia­ła się od­wra­cać, po­zna­ła mężczy­znę po gło­sie.

Stra­żnik pod­sze­dł do niej i usia­dł na wol­nym krze­śle obok.

– Co pani dziś taka za­du­ma­na? Sta­ło się coś?

Łu­cja po­kręci­ła gło­wą i uśmiech­nęła się lek­ko. Na­dal wpa­try­wa­ła się w ob­raz na ścia­nie.

– Jak coś, to mogę pani też za­pa­rzyć. – Mężczy­zna wska­zał na pa­ru­jącą za­war­to­ść kub­ka, któ­ry trzy­mał w dło­ni. – Roz­ma­ry­no­wa. Za­wsze mnie uspo­ka­ja i roz­ja­śnia my­śli! – Po­pu­kał pal­cem w gło­wę.

Ko­bie­ta si­ęgnęła po wy­druk z por­tre­tem mło­dzie­ńca i po­da­ła go stra­żni­ko­wi. Ten ostro­żnie od­sta­wił ku­bek pod krze­sło i prze­jął kart­kę.

– I co pan my­śli? To mło­dy Ko­per­nik czy nie?

Mężczy­zna od­su­nął wy­druk tak da­le­ko od oczu, na ile star­czy­ło mu za­si­ęgu ręki, i przy­glądał się por­tre­to­wi przez dłu­ższą chwi­lę. W ko­ńcu po­kręcił gło­wą z nie­za­do­wo­le­niem.

– We­źmie pani, przy­trzy­ma, bo ja oku­la­rów nie wzi­ąłem, jo. O tak, da­lej jesz­cze. – Ge­stem dło­ni wska­zał miej­sce, do któ­re­go Łu­cja mia­ła się prze­su­nąć. – Czy ja wiem? – Po­dra­pał się po gło­wie. – A skąd to pani ma?

– Ten por­tret na­ma­lo­wał Gior­gio­ne, taki wło­ski ma­larz. – Ko­bie­ta po­ło­ży­ła kart­kę na swo­ich ko­la­nach i uwa­żnie się w nią wpa­try­wa­ła.

– Jo, jo. Pani Łu­cjo, cze­go to lu­dzie te­raz nie wy­my­ślą. Da pani spo­kój. Tu ma pani por­tret Ko­per­ni­ka. Ten nasz! Naj­wa­żniej­szy – stwier­dził stra­żnik, wska­zu­jąc bro­dą na wi­szący na ścia­nie ob­raz. – Zresz­tą… Tu jest pod­pis chy­ba. – Zbli­żył pa­lec do dol­nej kra­wędzi kart­ki. – Je­śli ten ma­larz się na­zy­wał Gior­gio…

– Gior­gio­ne! – po­pra­wi­ła Łu­cja.

– Jo. To to są pew­nie ini­cja­ły mo­de­la. Ja tam ża­den Sher­lock nie je­stem, ale ja tu wi­dzę V i V, a nie M i K. – Mężczy­zna si­ęgnął po ku­bek spod krze­sła i upił łyk her­ba­ty. – Wi­dzi pani, tyl­ko roz­ma­ry­no­wa!

Rozdział II

Wawel, Kraków, zima, początek roku Pańskiego 1507

Drob­ne, me­ta­lo­we ła­ńcusz­ki try­bu­la­rza po­dzwa­nia­ły o przy­cze­pio­ną do nich, ko­ły­szącą się na boki pusz­kę. Z ko­cio­łka, spod po­kryw­ki, ucie­ka­ły ostat­nie wąskie stru­żki gęste­go, ko­rzen­ne­go dymu. Za­pach doj­rza­łe­go owo­cu ja­łow­ca, kwia­tu mnisz­ka, roz­ma­ry­nu i gło­gu mile dra­żnił noz­drza Mi­ko­ła­ja. Uwiel­biał woń ka­dzi­dła, szcze­gól­nie w tak pod­nio­słych chwi­lach jak ta. Po­zwa­la­ła ona oczy­ścić umy­sł, uspo­ko­ić się, przy­go­to­wać na du­cho­we spo­tka­nie z Bo­giem i wej­rzeć w to, co mia­ła przy­nie­ść przy­szło­ść.

Mi­ko­łaj zmru­żył oczy i głębo­ko ode­tchnął. Po­wo­li przy­zwy­cza­jał się do my­śli, że nie­pręd­ko wró­ci do sło­necz­nej Ita­lii, przy­ja­ciół, któ­rych tam zy­skał, i spraw, któ­rych nie zdążył za­ła­twić. Bi­skup Łu­kasz Wat­zen­ro­de na po­cząt­ku stycz­nia wy­mó­gł na ka­pi­tu­le wy­da­nie de­cy­zji, zgod­nie z któ­rą Mi­ko­łaj sta­wał się te­raz jego oso­bi­stym me­dy­kiem. Miał to­wa­rzy­szyć wu­jo­wi w ka­żdej pod­ró­ży, nie od­stępo­wać go na krok. Naj­bli­ższe lata miał za­tem spędzić przede wszyst­kim na zam­ku w Lidz­bar­ku War­mi­ńskim. Na przy­go­to­wa­ne dla nie­go tam lo­kum nie mógł na­rze­kać. Łu­kasz nie oszczędzał na wy­go­dach i zbyt­kach, ale ob­ser­wa­cji astro­no­micz­nych nie było tam, nie­ste­ty, gdzie pro­wa­dzić. A prze­cież bi­skup, choć miał już sze­śćdzie­si­ąt lat, czuł się świet­nie. Sam bym chciał mieć tyle wi­go­ru i ener­gii, po­my­ślał Mi­ko­łaj. Wszy­scy jed­nak do­sko­na­le wie­dzie­li, że nie o zdro­wie cho­dzi­ło, tyl­ko o to, że Wat­zen­ro­de po­trze­bo­wał po­mo­cy w pro­wa­dze­niu swo­ich licz­nych praw­nych utar­czek z… No wła­śnie, z kim? Ko­per­nik stra­cił już ra­chu­bę, bo wuj w ostat­nim cza­sie pro­ce­so­wał się już z nie­mal ka­żdym, z Gda­ńskiem, Krzy­ża­ka­mi, kanc­le­rzem, Radą Pru­ską. Do­szło na­wet do tego, że kil­ka nie­przy­chyl­nych mu miast po­sta­no­wił obło­żyć eks­ko­mu­ni­ką…

– No i do­igrał się! – Głos do­cho­dzący zza ple­ców Ko­per­ni­ka wy­bu­dził go z le­tar­gu.

Mężczy­zna od­wró­cił się i uj­rzał sto­jące­go tuż za nim wuja. Wat­zen­ro­de uśmie­chał się pro­mien­nie.

– Vi­vat rex! – Mi­ko­łaj po­de­rwał się z miej­sca i ukło­nił przed star­szym mężczy­zną.

– Vi­vat, vi­vat. – Bi­skup mach­nął ręką lek­ce­wa­żąco. – Po­suń się nie­co, nie będę się tam z nimi prze­ci­skał, po­cze­kam, aż się wy­to­czą z ka­te­dry. Ale wi­dzia­łeś, jaką miał nie­pysz­ną minę?

– Prze­ręb­ski prze­cież. No tak, bie­da­ku, ale z tak da­le­ka to mo­głeś nie wi­dzieć do­brze…

– Jego Eks­ce­len­cja bi­skup ku­jaw­ski?

– Też mi eks­ce­len­cja, ta jego kapa… pro­szę cię. My­ślał pew­nie, że jak się po­ja­wi na elek­cji z przed­sta­wi­cie­la­mi Gda­ńska, to w ła­ski kró­la się wku­pi i mi Szkar­pa­wę od­bio­rą. A tu pro­szę, Drze­wic­ki go ubie­gł. Ta­kie po­ni­że­nie, i to w ta­kiej chwi­li… – Po­kręcił gło­wą z po­li­to­wa­niem. – Szkar­pa­wa jest moja i będzie moja.

– Wuju, ale to prze­cież tyl­ko tro­chę wody, ła­cha pia­chu, na­wet ryb tam za dużo nie ma…

– Ależ my­lisz się, mój dro­gi, i to okrut­nie. – Łu­kasz ude­rzył pi­ęścią w opar­cie krze­sła. – Na­wet nie wiesz, jak się na tej mo­jej zie­mi Fer­be­ro­wie wzbo­ga­ci­li. Zresz­tą, cho­ćby to była tyl­ko ga­rść pia­chu, to jest to piach War­mii, moja zie­mia, któ­rej nie mogą tknąć. War­mia to ksi­ęstwo! Pa­mi­ętasz, kto ostat­ni od­da­je głos w se­na­cie? No! – Mężczy­zna po­de­rwał się z miej­sca, spoj­rzał na sie­dzi­sko swo­je­go krze­sła, po­pu­kał w nie pal­cem i ro­zej­rzał się do­oko­ła. – Ależ te krze­sła twar­de. Czu­ję się jak na tor­tu­rach. – Usia­dł po­now­nie i opa­rł dłoń na ra­mie­niu Mi­ko­ła­ja. – Ale je­śli cię to po­cie­szy, to na­sze fo­te­le też ja­koś mało wy­god­ne. No, nie wy­kosz­to­wał się Ko­nar­ski, ach, ci kra­ku­si. Da­łbym gło­wę, że to te same atła­sy, co były pod­czas ko­ro­na­cji kró­la Alek­san­dra kil­ka lat temu…

– A wuj dziś nie ce­le­bro­wał? – Ko­per­nik do­pie­ro te­raz, gdy ręka Łu­ka­sza spo­częła tak bli­sko jego twa­rzy, uca­ło­wał jego bi­sku­pi pie­rścień.

Wat­zen­ro­de cof­nął dłoń. Dru­gą po­gła­dził się po mi­ęsi­stym ko­łnie­rzu ko­żu­cha. Spoj­rzał na pie­rścień i prze­ta­rł go ak­sa­mi­tem.

– Oj, wi­dzisz, trze­ba tro­chę miej­sca zro­bić dla no­wych, mniej zna­nych wład­cy. Ileż razy mo­żna… – Hie­rar­cha przy­gry­zł war­gę i po­kręcił gło­wą. – Niech zna­ją moją do­broć, kie­dyś ich wdzi­ęcz­no­ść może się nam przy­dać. Zresz­tą po­wiem ci, ja już nie mu­szę się tu ła­sić, jak ten Lu­bra­ński. – Pod­nió­sł się z tru­dem z miej­sca i dys­kret­nie wska­zał pal­cem na mężczy­znę sto­jące­go przy we­jściu do ka­te­dry, odzia­ne­go w bo­ga­to zło­co­ną kapę, spod któ­rej wy­zie­ra­ła kar­ma­zy­no­wa dal­ma­ty­ka. – Ci, co od­trąca­li pro­śby kró­la Zyg­mun­ta o przy­zna­nie mu oj­co­wi­zny, ci, co ka­za­li mu spać w kwa­te­rach na ryn­ku w Kra­ko­wie… O tak, ci te­raz mają am­ba­ras. Nie ja! Ten, któ­ry po­sło­wał z mi­sją osa­dze­nia kró­le­wi­cza Zyg­mun­ta na szwedz­kim tro­nie.

Drob­ny, nie­wy­so­ki mężczy­zna, rów­nież ubra­ny w bo­ga­to zdo­bio­ną kapę, prze­sze­dł obok, lek­ko kła­nia­jąc się Wat­zen­ro­de­mu. Wuj od­kło­nił się i po­kle­pał tam­te­go po ple­cach.

– Cóż, mi to się na­wet…

– Ale pro­szę cię. Po co tak śle­po na­śla­do­wać obrządek węgier­ski? Swo­ich tra­dy­cji nie mamy? No, ale cze­go się spo­dzie­wać po tym… po­żal się Boże, Fry­de­ry­ku. Aż nie mogę uwie­rzyć, że oj­ciec, król Ka­zi­mierz, go­to­wy był zła­mać pra­wo, by go pro­po­no­wać na za­gwa­ran­to­wa­ne mi miej­sce w Lidz­bar­ku. Za­po­mnie­li chy­ba, kto ma przy­ja­ciół w Rzy­mie…

Mi­ko­łaj spoj­rzał przez ra­mię w kie­run­ku drzwi. Ka­te­dra była już nie­mal pu­sta. Tyl­ko słu­żba po­rząd­ko­wa­ła krze­sła i fo­te­le. Wszy­scy go­ście uda­li się na za­mek na ucztę.

– Ra­cja! – Wat­zen­ro­de spo­mi­ędzy fałd płasz­cza wy­ci­ągnął na­gry­zio­ny z dwóch stron pier­nik i za­to­pił w nim zęby.

Ru­szy­li w kie­run­ku wy­jścia.

– Za to wi­dzia­łem ten pi­ęk­ny pie­rścień, któ­ry po­da­ro­wa­łeś kanc­le­rzo­wi Ła­skie­mu. A i on sam z lu­bo­ścią co chwi­la na nie­go spo­glądał. – Ko­per­nik spró­bo­wał zmie­nić te­mat.

– No wi­dzisz. Ale coś mi się zda­je, że Jan nie za­grze­je dłu­go miej­sca u boku kró­la. Oj, nie za­grze­je…

– Nie może być. Na zdro­wiu pod­upa­dł?

Wat­zen­ro­de za­trzy­mał się przy jed­nej z ław i opa­rł się o nią dło­nią. Upew­nił się, że nikt ich nie ob­ser­wu­je. Dys­kret­nym ru­chem ręki ski­nął na sio­strze­ńca, by ten zbli­żył się do nie­go.

– Ja my­ślę, że to jest szpieg krzy­żac­ki – wy­szep­tał mu do ucha i ugry­zł wy­ci­ągni­ęty zza pa­zu­chy ka­wa­łek pier­ni­ka.

– Oj, wuju, co też wuj opo­wia­da. – Mi­ko­łaj chwy­cił Łu­ka­sza pod rękę i ru­szył do przo­du.

– Ano tak! Wy­obraź so­bie, że on wspie­ra Gda­ńsk za mo­imi ple­ca­mi! I na­wet sprze­ci­wił się, oczy­wi­ście nie wprost, na to jest za spryt­ny, moim pla­nom co do gu­ber­na­tor­stwa w Pru­sach. Jak nic chce im Pru­sy od­dać. Mu­szę ko­niecz­nie z Jego Kró­lew­ską Mo­ścią się roz­mó­wić.

Wy­szli z ka­te­dry i skie­ro­wa­li się w kie­run­ku fur­ty. Za­dym­ka się na­si­la­ła. Śnie­giem sy­pa­ło od wscho­du. Do­pie­ro te­raz Mi­ko­łaj zo­ba­czył, jak bar­dzo wuj wy­chu­dł. Jego wy­mi­ze­ro­wa­na syl­wet­ka to­nęła w ama­ran­to­wej, uszy­tej z gru­be­go ada­masz­ku szu­bie. Ko­per­nik na­ci­ągnął fu­trza­ną cza­pę na gło­wę i moc­niej zła­pał wuja pod rękę. Łu­kasz nie uzna­wał na­kryć gło­wy. Śliz­ga­jąc się na wil­got­nym bru­ku, po­wo­li szli w kie­run­ku zam­ku.

– Niech będzie po­chwa­lo­ny! – Usły­sze­li do­no­śny głos mężczy­zny.

Ko­per­nik pod­nió­sł gło­wę i pró­bo­wał do­strzec twarz na­wo­łu­jące­go, ale płat­ki śnie­gu lgnęły mu do oczu z ka­żdej stro­ny. W ko­ńcu nie­zna­jo­my zbli­żył się do nich na tyle bli­sko, że mo­gli mu się do­brze przyj­rzeć. Wy­so­ki, bar­czy­sty mężczy­zna o by­strym spoj­rze­niu uśmie­chał się do Mi­ko­ła­ja, choć ten nie roz­po­zna­wał jego twa­rzy.

– Niech będzie po­chwa­lo­ny. Viva rex! – od­po­wie­dział w ko­ńcu Ko­per­nik.

– A cze­muż to za­wdzi­ęcza­my, że sam Krzysz­tof Szy­dło­wiec­ki, pod­skar­bi na­dwor­ny ko­ron­ny, wy­cho­dzi nam na­prze­ciw? – Łu­kasz nie tyl­ko znał wszyst­kich, lecz ta­kże miał pie­kiel­ną pa­mi­ęć do twa­rzy.

– In spe! Pod­skar­bi in spe! Dzień do­bry, eks­ce­len­cjo. – Mężczy­zna się ukło­nił. – Jego Kró­lew­ska Mość ocze­ku­je!

Zdez­o­rien­to­wa­ny Mi­ko­łaj spoj­rzał py­ta­jąco na wuja, a po­tem znów na pod­skar­bie­go.

– Oj, nie będzie­my fa­ty­go­wać Jego Kró­lew­skiej Mo­ści. Pro­szę mu prze­ka­zać, że sam wszyst­ko na­kre­ślę sio­strze­ńco­wi… – Wat­zen­ro­de po­ci­ągnął sio­strze­ńca za rękę i pró­bo­wał mi­nąć mężczy­znę bo­kiem.

Szy­dło­wiec­ki za­sze­dł im jed­nak dro­gę.

Mi­ko­łaj prze­łk­nął śli­nę. Wuj pró­bo­wał zro­bić krok w bok, ale gru­ba war­stwa śnie­gu na ście­żce ogra­ni­cza­ła mu ru­chy.

– Jego Kró­lew­ska Mość chce nas wi­dzieć? – Ko­per­nik sta­rał się mó­wić spo­koj­nie, czuł jed­nak, że drży mu bro­da.

– Ow­szem. Pana, dok­to­rze.

Mi­ko­łaj mi­mo­wol­nie zro­bił krok do tyłu, ale za­raz po­czuł na ple­cach na­pie­ra­jącą na nie­go wu­jow­ską dłoń.

– Na li­to­ść bo­ską, ale chy­ba nie te­raz?! Ni­cze­go nie mia­łem w ustach od po­łud­nia! – Reszt­ka pier­ni­ka znik­nęła w ustach Wat­zen­ro­de­go. Otrze­pał pal­ce z okru­chów, opa­rł dłoń na klat­ce pier­sio­wej pod­skar­bie­go i po­ci­ągnął go lek­ko za poły płasz­cza, pró­bu­jąc uto­ro­wać so­bie dro­gę.

– To spra­wa nie­cier­pi­ąca zwło­ki.

Rozdział 2

Toruń, 5 czerwca 2023 roku, poniedziałek

Nie­na­wi­dzi­ła się spó­źniać. Nie mo­gła jed­nak prze­wi­dzieć, że odro­bi­na desz­czu spra­wi, że na­gle wszy­scy za­pom­ną, jak się je­ździ. I jak na zło­ść aku­rat te­raz ka­żdy miał oczy­wi­ście ja­kąś nie­cier­pi­ącą zwło­ki spra­wę, któ­rą mu­siał za­ła­twić w cen­trum. Kor­ki były gi­gan­tycz­ne.

Z Mir­kiem umó­wi­ła się na dwu­na­stą i za­mie­rza­ła być punk­tu­al­nie, cho­ćby nie wiem co. Ostat­ni frag­ment na Ła­zien­nej, już po ze­jściu z Sze­ro­kiej, prze­bie­gła. Wpa­dła do an­ty­kwa­ria­tu aku­rat wte­dy, gdy sto­jący w kącie skle­pu ze­gar ko­ńczył wy­bi­jać pe­łną go­dzi­nę.

– Oho! Wi­ceh­ra­bia, wi­dzę, od rana epi­sto­ły ja­kieś pi­sze! – Łu­cja rzu­ci­ła lnia­ną tor­bę i to­reb­kę na krze­sło i usia­dła na bla­cie biur­ka. Od­gar­nęła opa­da­jące jej na czo­ło blond wło­sy, za­ło­ży­ła nogę na nogę i za­częła świ­dro­wać wzro­kiem chu­de­go, szpa­ko­wa­te­go mężczy­znę, sie­dzące­go przy dru­gim biur­ku w od­le­głym kra­ńcu po­ko­ju.

Mi­rek jed­nak nie za­re­ago­wał. Mo­zol­nie dwo­ma pal­ca­mi wy­stu­ki­wał li­te­ry na kla­wia­tu­rze kom­pu­te­ra. W ko­ńcu prze­rwał i za­nie­po­ko­jo­ny spoj­rzał w jej kie­run­ku.

– No nie! Bła­gam! Czy mo­żesz przy­wo­łać ją do po­rząd­ku? Jak ona może mnie tak igno­ro­wać?! – Mężczy­zna klik­nął czte­ry razy le­wym przy­ci­skiem mysz­ki. – No i masz! Te­raz jesz­cze i ten się za­wie­sił.

– Moim zda­niem są w zmo­wie. Po­rząd­na chło­sta po­win­na za­ła­twić spra­wę! – Łu­cja po­de­szła do lap­to­pa an­ty­kwa­riu­sza i go zre­star­to­wa­ła.

Kie­dy ekran roz­świe­tlił się na nowo, na­chy­li­ła się nad kom­pu­te­rem.

– A zmie­ni­łeś wi-fi na „Za­wi­sza Czar­ny priv”?

– Co? – Mi­rek zmarsz­czył brwi. – Nic tu nie zmie­nia­łem, daj mi spo­kój. – Ode­pchnął się no­ga­mi od podło­gi, tak że fo­tel, na któ­rym sie­dział, od­je­chał od biur­ka, i pod­nió­sł ręce do góry w ge­ście pod­da­nia się.

– Mój dro­gi, prze­cież sam ka­za­łeś in­for­ma­ty­ko­wi wpro­wa­dzić osob­ne wi-fi dla klien­tów, a osob­ne dla nas. Spójrz! – Wska­za­ła pal­cem na ekran. – Tu masz! „Mi­ro­sław Cio­łek – An­ty­kwa­riat”. To wi-fi dla klien­tów. Je­śli chcesz co­kol­wiek dru­ko­wać, to mu­sisz prze­łączyć się tu, na „Za­wi­sza Czar­ny priv”. – Stuk­nęła w kil­ka kla­wi­szy i wró­ci­ła na swo­je miej­sce.

Dru­kar­ka za­pisz­cza­ła, za­szu­mia­ła i w ko­ńcu wy­plu­ła z sie­bie plik ko­lo­ro­wo za­dru­ko­wa­nych kar­tek. Mi­rek ze­brał je, wy­rów­nał stuk­ni­ęciem o blat i po­now­nie za­sia­dł do kla­wia­tu­ry.

– No więc uda­ło ci się…? – Łu­cja ze­sko­czy­ła z biur­ka i po­de­szła do ko­le­gi.

Ten, nie od­ry­wa­jąc wzro­ku od mo­ni­to­ra, pod­nió­sł wy­so­ko pa­lec, pro­sząc o chwi­lę cier­pli­wo­ści. Pod­wi­nął ręka­wy gra­na­to­we­go swe­tra, ob­li­zał war­gi, wy­sta­wił czu­bek języ­ka i pi­sał da­lej.

„Cier­pli­wo­ść” to był jej po­my­sł na pseu­do­nim kon­spi­ra­cyj­ny, gdy­by mia­ła ze­jść do pod­zie­mia. Nikt ni­g­dy by się nie do­my­ślił, że to ona.

Mężczy­zna do­pi­sał coś do swo­je­go do­ku­men­tu. Ce­re­mo­nial­nie nad­usił w tej sa­mej chwi­li kla­wi­sze Ctrl i S, po czym od­wró­cił gło­wę w kie­run­ku Łu­cji.

– No! – Klep­nął dło­ńmi w oby­dwa ko­la­na. – Aha! No tak! Gior­gio­ne! – Wy­szarp­nął spod ster­ty pa­pie­rów do­brze zna­ny ko­bie­cie por­tret. Po­pra­wił czar­ne, ro­go­we opraw­ki na no­sie i za­ło­żył nogę na nogę. – No więc wy­obraź so­bie, że ten twój ob­raz, ten Por­tret mło­dzie­ńca, zo­stał na­ma­lo­wa­ny w ty­si­ąc pi­ęćset trze­cim roku. Nie­sa­mo­wi­te, co?

Ro­kosz zmarsz­czy­ła brwi i po­pra­wi­ła bran­so­let­kę z ku­le­czek ze szkła Mu­ra­no uci­ska­jącą jej nad­gar­stek.

Mi­rek wes­tchnął.

– O Jezu! Prze­cież w ty­si­ąc pi­ęćset trze­cim roku Ko­per­nik był w Pa­dwie. Wła­śnie wte­dy ko­ńczył tam stu­dia me­dycz­ne. I te­raz naj­lep­sze! Uwa­żaj!

W tym mo­men­cie le­żący na bla­cie te­le­fon Mir­ka za­wi­bro­wał. Mężczy­zna po­rwał go z biur­ka, otwo­rzył klap­kę, zmru­żył oczy, coś tam po­kli­kał i odło­żył apa­rat na miej­sce.

– O czym to ja? A tak! Ten Gior­gio­ne miał wte­dy swój warsz­tat w We­ne­cji. To jest ca­łkiem nie­da­le­ko Pa­dwy… Nie­sa­mo­wi­te, co? – An­ty­kwa­riusz uśmiech­nął się i za­mknął po­kry­wę lap­to­pa. – Słu­chaj, ale wła­ści­wie to skąd u cie­bie ten te­mat?

Łu­cja splo­tła dło­nie i skrzy­żo­wa­ła sto­py.

W tej sa­mej chwi­li te­le­fon Mir­ka znów za­wi­bro­wał. Mężczy­zna ode­brał po­łącze­nie.

– Co chce? Aha. Do­bra. To mu otwórz. Nie, broń Boże. Nie! Nie o to… Co masz ro­bić? Bo ja wiem? By­le­byś mu nic nie śpie­wa­ła, okej? Oj, żar­tu­ję. Do­brze… Prze­pra­szam. – Roz­łączył się, przy­mknął klap­kę i scho­wał te­le­fon do kie­sze­ni.

– Ciot­ka! Zna­czy się prze­gląd in­sta­la­cji mam w miesz­ka­niu i ciot­ka… Kto robi prze­glądy w środ­ku dnia?! – Znów wy­rzu­cił ręce do góry. – Prze­pra­szam! Słu­chaj. Ja wie­le wi­ęcej ci o tym Gior­gio­nem nie po­wiem, to nie moja epo­ka. Mie­li­śmy kie­dyś ja­kiś al­bum, ale to ob­raz, to wiesz, jak wy­gląda. Ale znam ko­goś, kto może ci po­móc.

– O! Su­per. Wy­ślesz mi wi­zy­tów­kę? – Łu­cja wy­ci­ągnęła te­le­fon z kie­sze­ni ma­ry­nar­ki, go­to­wa za­pi­sać kon­takt.

– Jak mam ci to wy­słać? Zresz­tą mó­wi­łaś, że u cie­bie li­sty na klat­ce giną.

– Ale… – Ko­bie­ta zmarsz­czy­ła brwi i puk­nęła pal­cem w te­le­fon.

– Po pro­stu ci za­pi­szę, okej? – Mi­rek po­kle­pał się po kie­sze­niach spodni, a po­tem ro­zej­rzał się do­oko­ła. – Masz może dłu­go­pis?

Si­ęgnęła po to­reb­kę, a roz­su­nąw­szy za­mek, po­trząsnęła nią ener­gicz­nie i za­częła prze­glądać jej za­war­to­ść. Na biur­ku wy­lądo­wa­ły ko­lej­no: dwie po­mad­ki, stos pa­ra­go­nów, rol­ka ta­śmy kle­jącej, pacz­ka chu­s­te­czek, trzy ga­la­ret­ki w cu­krze (ana­na­so­we), kom­bi­ner­ki, kil­ka pen­dri­ve’ów i pe­łna ga­rść klu­czy. W ko­ńcu z cze­lu­ści wy­nu­rzył się gra­na­to­wy dłu­go­pis z logo Uni­wer­sy­te­tu Mi­ko­ła­ja Ko­per­ni­ka. Przez chwi­lę za­pa­trzy­ła się na gra­fi­kę, ale w ko­ńcu po­da­ła dłu­go­pis Mir­ko­wi wraz z ja­ki­mś sta­rym pa­ra­go­nem.

– Tyl­ko po­wiedz mi, kto to jest.

An­ty­kwa­riusz po­chy­lił się nad biur­kiem i za­czął za­pi­sy­wać na­zwi­sko i nu­mer. Łu­cja tym­cza­sem pie­czo­ło­wi­cie cho­wa­ła wszyst­kie skar­by z po­wro­tem do to­reb­ki.

– O, to nie byle kto. Kra­kus od sied­miu po­ko­leń, i to z ro­dzi­ny pro­fe­sor­skiej. – Mężczy­zna wy­su­nął w stro­nę ko­bie­ty kar­tecz­kę i dłu­go­pis.

– I to ma mnie za­chęcić? Może na ten wy­jazd we­zmę je­den z sy­gne­tów Zyg­mun­ta…

– Bar­dzo śmiesz­ne… – Mi­rek wstał, po­pra­wił pie­rścień na ma­łym pal­cu i we­tknął Łu­cji kart­kę. Na­stęp­nie pod­sze­dł do sza­fy, otwo­rzył ją i wy­ci­ągnął z sa­me­go jej dna dwie pacz­ki owi­ni­ęte w sza­ry pa­pier, któ­re po­ło­żył na sto­le przed ko­bie­tą. Spraw­dził, czy są so­lid­nie zwi­ąza­ne, a ad­re­sy od­bior­ców wy­pi­sa­ne wy­ra­źnie ka­pi­ta­li­ka­mi nie­bie­skim dłu­go­pi­sem. – To wi­dzi­my się… – Spoj­rzał na ka­len­darz.

Ka­żde­go roku Mi­rek za­ma­wiał ka­len­darz, w któ­rym ilu­stra­cja­mi po­szcze­gól­nych mie­si­ęcy były za­miast ślicz­nych pie­sków, kra­jo­bra­zów czy cho­ćby przy­stoj­nych stra­ża­ków her­by szla­chec­kie. Ma­jo­wi to­wa­rzy­szył czar­ny orzeł z sze­ro­ko roz­po­star­ty­mi skrzy­dła­mi i żó­łtym dzio­bem.

– Po­ju­trze! – do­ko­ńczył mężczy­zna.

– Do­kład­nie! – Łu­cja scho­wa­ła pacz­ki do tor­by, a dłu­go­pis i kart­kę z ad­re­sem upchnęła w to­reb­ce. – No to pa! – rzu­ci­ła jesz­cze, po czym wy­szła na uli­cę i ru­szy­ła w kie­run­ku Ryn­ku No­wo­miej­skie­go.

Roz­po­go­dzi­ło się. Na ryn­ku pa­no­wał spo­kój. Je­dy­nie obok zbo­ru ro­bot­ni­cy mon­to­wa­li me­ta­lo­wą kon­struk­cję za­pew­ne na ja­kiś kon­cert lub fe­styn. Bia­łe pa­ra­so­le w ogród­ku przed go­spo­dą Pod Mo­drym Far­tu­chem trze­po­ta­ły lek­ko na wie­trze. Spoj­rza­ła na ze­ga­rek. Była przed cza­sem.

Usia­dła na ze­wnątrz, w cie­niu. Kel­ner ści­ągnął ze sto­łu kart­kę z na­pi­sem „RE­ZER­WA­CJA” i przy­nió­sł menu. Po­pro­si­ła o wodę ga­zo­wa­ną.

Z Zyg­mun­tem nie za bar­dzo lu­bi­li jeść poza do­mem, no, chy­ba że na wy­jaz­dach. Do Mo­dre­go Far­tu­cha przy­cho­dzi­ła, jak to ona, z pa­sji do hi­sto­rii. Lu­bi­ła so­bie wy­obra­żać, gdzie sie­dzie­li kró­lo­wie Ka­zi­mierz Ja­giel­lo­ńczyk albo Jan Ol­bracht albo przy któ­rym sto­li­ku sączył piwo Na­po­le­on. Zyg­munt ci­ągał ją tu­taj dla wątrób­ki dro­bio­wej.

– O, wi­dzę, że ma­cie no­wo­ść w kar­cie! Pla­cek Na­po­le­ona. – Gdy tyl­ko pod­sze­dł do niej kel­ner, wska­za­ła pal­cem na po­zy­cję nu­mer trzy na li­ście dań. – Ale po­cze­kam na ko­le­żan­kę.

Chło­pak ukło­nił się i wró­cił do bu­dyn­ku.

Wy­ci­ągnęła z kie­sze­ni ma­ry­nar­ki ko­mór­kę. Nikt nie dzwo­nił. Ze­ga­rek wska­zy­wał trzy­na­stą trzy­dzie­ści pięć. Wy­dęła war­gi. Za­ło­ży­ła oku­la­ry na nos i po­sta­no­wi­ła po­szu­kać w sie­ci cze­goś o tym Gior­gio­nem. Po wpi­sa­niu ha­sła do wy­szu­ki­war­ki wy­sko­czy­ło kil­ka wy­ni­ków, na­wet in­te­re­su­jący ko­bie­tę por­tret mło­dzie­ńca w ró­żo­wym wdzian­ku… a może to był bar­dziej li­lio­wy? Nie mo­gła się zde­cy­do­wać. Może to wina tego za­mien­ni­ka? No tak, ale Mi­rek nie był zbyt chęt­ny, by ku­po­wać ory­gi­nal­ne to­ne­ry do dru­kar­ki. Jed­nak coś z tymi jego kra­kow­ski­mi ko­rze­nia­mi mu­sia­ło być na rze­czy. Naj­le­piej by­ło­by obej­rzeć ory­gi­nał, po­my­śla­ła.

Gdy tyl­ko klik­nęła w je­den z lin­ków, za­częły wy­ska­ki­wać jed­no po dru­gim okna z ja­ki­miś ostrze­że­nia­mi. Nie dość, że ekran mały, le­d­wo co tam wi­dać, to jesz­cze to RODO sro­do… Kli­ka­ła na oślep, nie prze­czy­taw­szy ko­mu­ni­ka­tów, ale fala ostrze­żeń i for­mu­la­rzy tyl­ko na­ra­sta­ła. W ko­ńcu wy­ga­si­ła ekran i odło­ży­ła te­le­fon.

Przy­wi­ta­ły się czu­le. Za­raz też pod­sze­dł do nich kel­ner, któ­ry przy­nió­sł bu­tel­kę wody i dwie szklan­ki.

Be­ata rzu­ci­ła się do prze­gląda­nia menu.

– Czy mają tu pa­ństwo świe­że soki z ka­pu­sty i se­le­ra?

– Słu­cham? – Kel­ner zmarsz­czył czo­ło.

– Ko­cha­na, daj spo­kój, to po­rząd­na go­spo­da, nie mają tu ta­kich rze­czy. – Łu­cja się ro­ze­śmia­ła.

Be­ata za­mó­wi­ła więc wodę i sa­łat­kę z kur­cza­kiem, pro­sząc o usu­ni­ęcie z niej kur­cza­ka i sosu ma­li­no­we­go. Ro­kosz po­pro­si­ła zaś o pla­cek Na­po­le­ona.

Łu­cja z wy­mie­nio­nych skład­ni­ków to­le­ro­wa­ła tyl­ko ja­błko, i to wy­łącz­nie w szar­lot­ce.

– Jak my­ślisz, kie­dy będą wy­ni­ki? – za­py­ta­ła ko­le­żan­kę.

– Oby pó­źno. Na pew­no ob­la­łam, a do­pó­ki ich nie ma, nie mu­szę się przed moim tłu­ma­czyć. – Be­ata na­la­ła wody do oby­dwu szkla­nek. – Po­win­naś pić bez gazu!

– Je­steś gor­sza od in­kwi­zy­cji. – Łu­cja, nie zwa­ża­jąc na prze­stro­gi, upi­ła łyk na­po­ju. – A co do wy­ni­ków, to za­ło­żę się, że na­pi­sa­łaś naj­le­piej z gru­py.

Be­ata się skrzy­wi­ła.

– Tak, ja­sne! Moja dro­ga, ja nie mia­łam ośmiu mie­si­ęcy na na­ukę.

Ro­kosz spu­ści­ła wzrok.

– Prze­pra­szam cię, tak mi się po­wie­dzia­ło. Ja wiem, że w ogó­le nie mia­łaś do tego gło­wy. – Be­ata chwy­ci­ła dłoń ko­le­żan­ki i de­li­kat­nie ją ści­snęła.

Kel­ner przy­nió­sł za­mó­wio­ne da­nia. Be­ata ba­daw­czo przyj­rza­ła się swo­jej sa­łat­ce.

– Ale ten ba­kła­żan to chy­ba kąpał się w ole­ju, co? – Ko­bie­ta zmie­rzy­ła kel­ne­ra wzro­kiem.

Chło­pak nic nie od­po­wie­dział. Od­wró­cił się na pi­ęcie i wró­cił do go­spo­dy.

Za­częły jeść. Po chwi­li Łu­cja wró­ci­ła do roz­mo­wy.

– Mi­rek dał mi na­miar na ja­kie­goś pro­fe­so­ra w Kra­ko­wie. Za­mie­ni­łam so­bie śro­do­wy dy­żur w an­ty­kwa­ria­cie na czwar­tek i jadę ju­tro. Nie chce ci się je­chać ze mną?

– Wiesz, że uwiel­biam Kra­ków. Ale nie wy­rwę się z przy­chod­ni. Śro­dek lata, a wszy­scy so­bie na­gle wy­my­śli­li, że będą te­raz cho­ro­wać. No, ja­kaś ka­ta­stro­fa, mó­wię ci. A jak ty w ogó­le so­bie da­jesz radę z tym Mir­kiem, co? Na­dal szu­ka błękit­no­kr­wi­stych przod­ków?

Ro­kosz odło­ży­ła sztu­ćce na ta­lerz i od­su­nęła się z krze­słem da­lej od sto­li­ka.

– Wiesz… Jest za­kręco­ny, to fakt. Ale cie­szę się z tych dwóch dni z ksi­ążka­mi. Jed­nak nie chcia­ła­bym tak ca­łkiem z tego re­zy­gno­wać.

– No, ale do­brze, że rzu­ci­łaś tę bi­blio­te­kę. Wi­dzia­łam, jak tam wi­ęd­niesz. – Be­ata wy­ło­wi­ła z sa­łat­ki ka­wa­łek pa­pry­ki i na­dzia­ła ją na wi­de­lec.

– Wiesz, gdy­bym wie­dzia­ła, co się wy­da­rzy… – Łu­cja po­ci­ąg­nęła no­sem. Si­ęgnęła do to­reb­ki. Wy­ci­ągnęła nie­mal całą jej za­war­to­ść na sto­lik, nim w ko­ńcu do­ko­pa­ła się do chu­s­te­czek. Wy­dmu­cha­ła nos.

– Ko­cha­na, w ko­ńcu spe­łniasz swo­je ma­rze­nie, będziesz opro­wa­dzać wy­ciecz­ki. Kon­takt z mło­dy­mi lu­dźmi daje du­że­go kopa. Za­wsze ci to mó­wi­łam…

– Wiem, wiem. Gdy­bym wcze­śniej po­słu­cha­ła ko­le­żan­ki z ław­ki, to­bym pew­nie te­raz od­bie­ra­ła już zło­tą od­zna­kę prze­wod­ni­ka. A tak tkwi­łam w tej bi­blio­te­ce... Nie zro­zum mnie źle, ja ko­cham ksi­ążki, hi­sto­rię... Tam pra­cu­ją nie­zwy­kle mądrzy lu­dzie, do­kład­ni, cier­pli­wi... I gdzie tam ja? Nie­umie­jąca usie­dzieć w miej­scu, roz­trze­pa­na, uwiel­bia­jąca zmia­ny, lu­dzi, pod­ró­że… No, ale tam też się wła­śnie po­zna­li­śmy z Zyg­mun­tem – wes­tchnęła.

Be­ata od­su­nęła mi­skę z sa­ła­tą i zła­pa­ła Łu­cję za oby­dwie dło­nie.

– Zyg­munt był cu­dow­ny. Wszyst­kie ci go za­zdro­ści­ły­śmy. Ale te­raz mu­sisz dzia­łać bez nie­go. Ustal, co się sta­ło, i za­mknij ten te­mat. O! Za­ło­żę się, że i tę eks­tra­ma­ry­nar­kę masz od nie­go.

Ro­kosz spoj­rza­ła na srebr­ne gu­zi­ki przy ręka­wie tur­ku­so­wej ma­ry­nar­ki i się uśmiech­nęła.

– Ta aku­rat z Me­dio­la­nu.

To była praw­da. Wszyst­kie ko­le­żan­ki za­zdro­ści­ły jej męża. Zyg­munt z ka­żde­go wy­jaz­du czy z ka­żdej de­le­ga­cji przy­wo­ził jej ja­kiś cud­ny dro­biazg. Tyl­ko dwa razy prze­strze­lił z roz­mia­rem. Nie gnie­wa­ła się dłu­go. Do­sko­na­le pa­mi­ęta­ła, że wte­dy ra­zem z tą ma­ry­nar­ką przy­wió­zł jej pa­su­jące ko­lo­rem szpil­ki.

Do­ko­ńczy­ły spo­koj­nie po­si­łek.

– A wie­dzia­łaś, że Ślu­sar­ska – za­gad­nęła Łu­cja, wska­zu­jąc bro­dą na uli­cę, przy któ­rej wy­lo­cie, na ryn­ku, znaj­do­wa­ła się go­spo­da – zo­sta­ła tak na­zwa­na do­pie­ro pi­ęćdzie­si­ąt lat temu? W szes­na­stym wie­ku to była Ry­cer­ska.

– Ku­jon! – Be­ata za­ło­ży­ła opa­skę na czo­ło, z ma­łej, przy­pi­ętej do pasa sa­szet­ki wy­ci­ągnęła kar­tę i za­wo­ła­ła kel­ne­ra. – A ten pro­ku­ra­tor po­wie­dział ci coś no­we­go? – za­py­ta­ła, uni­ka­jąc spoj­rze­nia ko­le­żan­ki.

Ro­kosz po­kręci­ła gło­wą.

– Tyle to trwa… To ja­kiś kosz­mar – wes­tchnęła Be­ata.

Łu­cja spa­ko­wa­ła z po­wro­tem swo­je skar­by do to­reb­ki. Jak zwy­kle, naj­trud­niej było zna­le­źć miej­sce dla du­że­go klu­cza do dom­ku na dzia­łce. Nie była tam chy­ba ze dwa lata. Nie mia­ła po­jęcia, po co ci­ągle no­si­ła go ze sobą.

Rozdział III

Toruń, zima, początek roku Pańskiego 1507

-Nie wie­rzę! – par­sk­nął Kac­per Czan. Dło­nią za­cze­sał do ty­tu­łu blond grzy­wę opa­da­jącą mu na oczy i za­ci­snął pió­ro spo­rych roz­mia­rów klu­cza w ima­dle.

– Też bym nie uwie­rzył, ale aku­rat na­pra­wia­łem kłód­kę przy ku­frze w jego kan­to­rze i usły­sza­łem, jak o tym roz­ma­wia­li. Skar­ga z Bru­gii tra­fi­ła do rady ja­koś za­raz po Trzech Kró­li – tłu­ma­czył kom­pan Kac­pra.

Do warsz­ta­tu wsze­dł…

.

.

.

…(fragment)…

Całość dostępna w wersji pełnej