Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
11 osób interesuje się tą książką
Rok 2023
W niewyjaśnionych okolicznościach ginie wybitny profesor historii starożytnej, Zygmunt Rokosz. Śledztwo w tej sprawie utknęło w martwym punkcie. Łucja, żona profesora, nie może się tym pogodzić i rozpoczyna własne dochodzenie. Zaczynając od znalezionego przy Zygmuncie osobliwego pendrive'a, poprzez tropy zakodowane w dziełach sztuki, odkrywa sekrety męża prowadzące do intrygi ukrytej w mrokach historii.
Rok 1507
Mikołaj Kopernik zostaje wezwany na prywatną audiencję do króla Zygmunta, który powierza mu wyjątkową misję. Kopernik z tajemniczą skrzynią ma dotrzeć aż do Rzymu. Wyprawa okazuje się znacznie bardziej niebezpieczna, niż przypuszczał.
Wieści o sekretnej przesyłce i emisariuszu docierają do przedstawicieli tajnego stowarzyszenia, a do Rzymu zjeżdżają najwybitniejsze umysły renesansu, w tym Leonardo da Vinci.
Co wspólnego ma tajna misja Mikołaja Kopernika z niewyjaśnioną śmiercią profesora? Co się stanie, jeśli zawartość skrzyni dostanie się w niepowołane ręce? Kto wydał wyrok na Zygmunta i Łucję?
Lubisz świat pełen intryg, pasji i tajemnic? Trzymasz w dłoniach powieść, która cię tam zabierze. Zafunduj sobie literacką podróż, której nie powstydziłby się nawet Dan Brown.
Vincent V. Severski
Sekretna przesyłka, wielkie umysły i zagadka czekająca na rozwiązanie. Ostrakon to mistrzowsko opowiedziana, pełna napięcia historia!
Sylwia Trojanowska
Ależ intryga! Sensacja z iście światowym rozmachem!
Robert Małecki
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 404
Autor: Krzysztof P. Czyżewski
Redakcja: Klaudia Opozda
Korekta: Justyna Tomas
Projekt graficzny okładki: Klara Gryglicka
eBook: Atelier Du Châteaux
Źródła ilustracji: s. 11, 108, 141, 190 – Kroniki norymberskie/Liber chronicarum (1493), Hartmann Schedel [domena publiczna]; s. 26 – The story of Poland (1893), W.R. Morfill [domena publiczna]; s. 42 – Alt und Neues Preussen (1684), Christoph Hartknoch [domena publiczna]; s. 75 – grafika z 1900, autor nieznany [domena publiczna]; s. 220 – Mapa Kamieńca podolskiego (1691), Nicolas de Fer [domena publiczna]; s. 241 – mapa Krymu, Piri Reis (1521) [domena publiczna]; s. 272 – mapa Morza czarnego, Piri Reis (1521) [domena publiczna]; s. 307 – mapa Konstantynopola; Giovanni Andrea Valvassori (XVI w.) [domena publiczna]; s. 323 – mapa Wenecji; Civitates orbis terraru (XVI/XVII), Georg Braun & Frans Hogenberg [domena publiczna]; s. 361 – mapa Mediolanu (1574), Georg Braun and Franz Hogenberg [domena publiczna]; s. 380 – fragment grafiki Oblężenie Torunia z publikacji Samuela Von Pufendorfa (1696), Erik Dahlbergh [domena publiczna]; wewnętrzny zadruk okładki/mapa – Atlas Kataloński/Abraham Cresqueus [domena publiczna]; wewnętrzny zadruk okładki/układ geocentryczny – układ heliocentryczny według Kopernika – z: Harmonia Macrocosmica, Andreas Cellarius [domena publiczna]; fresk Szkoła ateńska, Rafael Santi [domena publiczna]
Redaktor prowadząca: Agnieszka Górecka
© Copyright by Krzysztof P. Czyżewski
© Copyright for this edition by Wydawnictwo Pascal
Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część tej książki nie może być powielana lub przekazywana w jakiejkolwiek formie bez pisemnej zgody wydawcy, z wyjątkiem recenzentów, którzy mogą przytoczyć krótkie fragmenty tekstu.
Książka, choć osadzona w realiach historycznych, jest fikcją literacką, wytworem wyobraźni autora.
Bielsko-Biała 2024
Wydawnictwo Pascal sp. z o.o.
ul. Zapora 25
43-382 Bielsko-Biała
tel. 338282828, fax 338282829
[email protected], www.pascal.pl
ISBN 978-83-8317-401-3
Nic wielkiego nigdy nie osiągnięto bez niebezpieczeństwa.
Niccolò Machiavelli
Niektórzy potrafią wyczuć nadchodzącą śmierć. Mówią, że gdy się czai, pachnie jak dopiero co zerwany pęd tataraku, niekiedy słodko jak kakao albo jak nieświeże mięso. Gdy pojawia się nagle, zwykle nie wydziela żadnego zapachu. Jako komisarz z piętnastoletnim stażem w toruńskiej policji najczęściej miał do czynienia z tą ostatnią sytuacją. Ale nie tym razem.
– Ale stary się wścieknie. – Wysoki, szczupły szatyn o pociągłej twarzy i ziemistej cerze pokręcił głową i wypuścił z ust chmurę tytoniowego dymu, która wolno rozpłynęła się w wilgotnym powietrzu.
– Ale że co, panie komisarzu? Że niby trupa nasz prokurator nie widział czy jak? – Korpulentny, niski blondyn naciągnął mocniej na uszy polarową czapkę i dłonią upewnił się, że przyszyty do niej orzełek nadal znajduje się z przodu.
– Takiego? – Komisarz skinął brodą w kierunku czarnego worka leżącego na ziemi pod drzewem. – Nie sądzę, aspirancie. – Wyrzucił niedopałek w zaspę szarego śniegu zalegającą pod murem i schował zmarznięte dłonie w przydługich rękawach granatowej kurtki.
– No, fakt! Nadal cuchnie na kilometr. Dobrze, że choć wiatr wieje w tamtą stronę. Teraz to nawet te całe maseczki by się przydały, nie? – Blondyn zaśmiał się ze swojego żartu i upił łyk kawy z papierowego kubka. Trzymał go teraz oburącz, grzejąc sobie przy jego pomocy dłonie.
Obydwaj policjanci przez chwilę wpatrywali się w milczeniu w ekipę strażacką sprawnie zwijającą węże.
Błyskające czerwone i niebieskie lampy wozu strażackiego rozświetlały ponure, deszczowe przedpołudnie.
– To mnie właśnie dziwi, zimno, leje jak z cebra, a mimo to mamy pożar. – Aspirant siorbnął, dopijając resztkę kawy, i wrzucił pusty kubeczek do kosza na śmieci, o który się opierał.
– Jezu… – Mężczyzna potrząsnął głową. – To da nam tu teraz popalić. Że też musiało się to wydarzyć na moim dyżurze. – Przełożony otworzył drzwi radiowozu i sięgnął po leżący na fotelu pasażera telefon, odblokował go i pokazał jego wyświetlacz koledze. – Gość nie miał przy sobie żadnych dokumentów. Sprawdzili go po numerze rejestracyjnym.
Aspirant gwizdnął przeciągle.
– No to mamy przesrane! Zaraz tu będzie piekło, jak się pismaki dowiedzą – mruknął.
Komisarz schował telefon do kieszeni.
– Pismaki jak pismaki. Zaraz się tu wszyscy święci zjadą. O! – Szturchnął podwładnego łokciem i wskazał na wysokiego mężczyznę o siwych włosach, w długim czarnym płaszczu, który przechodził właśnie pod policyjną taśmą. – Rektor już jest. Ciekawe, skąd tak szybko się dowiedział…
– Rzeczywiście, chyba kilka dni temu czytałem z nim jakiś wywiad. – Aspirant podrapał się po karku.
– Z rektorem?
– Nie! No, z tym tu. – Blondyn wskazał palcem na worek z ciałem.
– A! Nie wiedziałem, że takie tematy cię interesują. Marnujesz się tu, chłopie. – Komisarz klepnął blondyna po plecach. – Dobra, koniec rumakowania! Dzwoń do żonki. Podam ci numer. – Wyciągnął telefon z kieszeni.
– Ja? Panie komisarzu, niech młody dzwoni. Niech się wdraża. Zawsze mówi, że w Toruniu to same nudy, żadnych poważnych spraw. No to niech ma.
Przełożony kiwnął głową, przedyktował koledze przesłany mu z komisariatu numer. Aspirant powtórzył go dwukrotnie.
– Słusznie! – pochwalił starszy mężczyzna. – Znam historię, że ktoś się pomylił i Bogu ducha winną kobietę poinformował, że jej mąż nie żyje. Ależ z tego była afera.
Aspirant jeszcze raz powtórzył numer i odszedł w kierunku grupki policjantów stojących przy taśmie ogradzającej teren.
Do komisarza podszedł jeden ze strażaków.
– Panie komisarzu, melduje się brygadier…
– Daj spokój, przecież się znamy. Wiecie już, co tu się mogło stać?
Strażak wzruszył ramionami.
– W końcu macie jakąś poważną akcję, co? A nie tylko ściąganie kotów z drzew.
– No, fakt, panie komisarzu, trzeba było użyć dwóch prądów wody i piany. Dobrze, że akurat wracaliśmy z chłopakami z akcji. Inaczej to ostałaby się tu jedynie garstka popiołu.
– No, widzę, widzę! Tej piany to nie żałowaliście, więcej jej niż na paradzie równości.
Młody strażak uśmiechnął się, zdjął hełm i włożył go sobie pod pachę.
– Sam był? Sam siedział w aucie? – Komisarz wyciągnął notes i długopis z kieszeni kurtki.
– Auto było puste. – Brygadier otarł pot z czoła.
– Nie rozumiem. – Policjant wziął strażaka pod rękę i podprowadził go w kierunku wraku.
– Kierowcy nie było za kółkiem w chwili pożaru. Znaleźliśmy go na zewnątrz, przy drzwiach. O, z tej strony. – Mężczyzna wskazał palcem na tylne, lewe drzwi samochodu.
Komisarz schylił się i zajrzał do wnętrza wraku. Obszedł auto dookoła.
– To jak mogło do tego dojść? Rozszczelnił się silnik? Coś z akumulatorem? To nie był chyba elektryk, co? – Mężczyzna zatrzymał się przy klapie bagażnika.
– Spalinowy. Ale, panie komisarzu, za wcześnie na takie hipotezy. Nie chcę gdybać, bo potem tylko kłopoty z tym będą. Raport będzie na pana biurku najpóźniej o siedemnastej. Ale – dodał strażak, ściszając głos – tu jest coś ciekawego, proszę spojrzeć. – Brygadier wyciągnął z wielkiego, plastikowego kontenera przezroczysty worek, w którym znajdowało się coś czarnego.
– Spodnie? Tak, to spodnie. No, ale co w nich dziwnego? – Policjant zmarszczył brwi i wydął wargi.
Brygadier uśmiechnął się, spłonął rumieńcem i podrapał się po karku.
– Nie wiem jak pan, panie komisarzu, ale ja, jak prowadzę samochód, to mam spodnie na… znaczy się na sobie… A te razem z majtkami leżały, o, tam. – Mężczyzna wskazał obrysowane kredą miejsce na asfalcie, znajdujące się około dwóch metrów od wraku auta.
– No, ale skąd wiemy, że należały do denata?
– No, na sto procent to nie, ale… – Brygadier chwycił puste, plastikowe pudło i włożył je do wozu strażackiego.
– A reszta ubrań? – Policjant złapał mężczyznę za mankiet kurtki.
– Tak jak mówiłem, będzie raport, to będzie wiadomo. Ja tam potem nie chcę się tłumaczyć przed nikim, szczególnie że ofiara to nie byle kto…
Komisarz rozejrzał się w koło. Pozostali policjanci stali po drugiej stronie parkingu zbici w grupkę i zawzięcie o czymś dyskutowali, a strażacy siedzieli już w wozie i czekali tylko na swojego dowódcę.
Mężczyzna ponownie wziął brygadiera pod rękę i nachylił się nad jego uchem.
– Ale co sugerujesz? Wyszedł z auta, poszedł się odlać i bum?
Strażak skrzywił się i pokręcił głową.
– Taka persona tu, w centrum, przy samej głównej ulicy, tak blisko urzędu miasta… Wątpię, żeby sobie na coś takiego pozwolił.
– A trzeźwy był? Może jakieś używki? – Komisarz uniósł wysoko brwi.
– Na razie nic o tym nie wiem.
– Ale spodnie i majtki? – szepnął policjant. – A może to jakieś… No, wiesz… – Puścił do strażaka oko.
Ten zmarszczył brwi i spojrzał pytająco na komisarza.
– No… Może to jakieś przebieranki. Bunga bunga… – Mężczyzna zachichotał.
Brygadier rozłożył tylko ręce. Ukłonił się, wskoczył na stopnie wozu i zniknął w szoferce.
Komisarz uniósł rękę na pożegnanie. Drugą podrzucił przezroczysty worek ze spodniami i majtkami. Łapiąc go, poczuł pod palcami coś twardego. Wymacał coś pod materiałem. Rozerwał worek i z kieszeni znajdujących się w nim spodni wyciągnął przez folię, nie dotykając niczego bezpośrednio palcami, płaski, okrągły, metalowy krążek.
– Ale fajne! Co to? – Aspirant, zrzuciwszy na kogoś młodszego przykry obowiązek, zaglądał teraz przełożonemu przez ramię i przyglądał się znalezisku.
– Bo ja wiem. Strasznie dziwne. Lekko nadtopione. Włóż to do woreczka strunowego i daj do analizy, okej?
Ciało numer sto trzydzieści. Brzmi jak okazja do świętowania, pomyślał, pocierając brzegiem dłoni o czoło i uśmiechając się pod nosem.
Rozmasował palcami prawej ręki kłykcie i opuszki palców lewej dłoni. Krążenie szybko wróciło do zmarzniętych członków. Oblizał palec i przewrócił nim stronicę w leżącym na stole notesie. Mężczyzny wcale nie zdziwiło, że była już częściowo zapisana. Zmrużył oczy i przyjrzał się notatce, którą musiał umieścić tam co najmniej kilka tygodni wcześniej. A, tak, przypomniał sobie. Podsumował tam prowadzone przez siebie jeszcze we Florencji studia nad przepływem światła przez szklane obiekty. Będę musiał kiedyś do tego wrócić, postanowił w duchu.
Był z siebie dumny, że w końcu do tego przywykł. Nadal jednak niechętnie wspominał noce spędzone razem z Marcantoniem della Torre w podziemiach szpitala Santa Maria Nuova. Za każdym razem, gdy zaczynali piłować kości i otwierali kolejne ciało, dostawał mdłości i ostrych bólów głowy. Dopiero potem nauczył się, jak należy oddychać, by słodki odór rozkładających się zwłok nie wywoływał w nim torsji. Technika ta sprawdzała się jednak przez góra siedemdziesiąt dwie godziny od śmierci pacjenta. Po tym czasie każdy nieboszczyk przestawał być miłym obiektem jakichkolwiek eksperymentów. Choć nie!, poprawił się w myślach.
Przypomniał sobie, jak swego czasu kroił zwłoki pewnego starca i te nie wydzielały żadnego zapachu, nawet po pięciu dniach od śmierci. Zresztą nie to było w tamtym przypadku najdziwniejsze, tylko to, że skóra denata okazała się cienka jak jedwab i była przy tym tak sucha, że przy jej rozcinaniu nie pojawiła się choćby kropla krwi.
– Krew! – krzyknął niespodzianie.
Stopą podsunął drewniane wiadro pod otwór w blacie stołu, znajdujący się dokładnie pod korpusem nieboszczyka.
Krew i żółć, gdy rozlewały się na posadzkę, wsiąkały w każdą szczelinę, w każdy najmniejszy otwór i nie sposób było potem doczyścić podłogi przez tygodnie. A akurat sprzątanie sali było jednym z nielicznych obowiązków, do których udało mu się w końcu namówić Salaiego… Namówić?, zasępił się Leonardo. Szkarłatny płaszcz z atłasu, który wypatrzył sobie chłopak, nie był wcale tani. A i tak pomimo tak sowitej zapłaty młodzieniec pojawiał się w piwnicach niechętnie góra raz w tygodniu.
Da Vinci odłożył pióro, wytarł dłoń o fartuch i sięgnął po skalpel. Dziś chciał dokończyć szkice ścięgien lewej ręki.
Gdy pochylił się nad stołem i wybrał miejsce pierwszego nacięcia, usłyszał skrzypnięcie ciężkich drzwi na górze, a po chwili donośne szuranie i niosący się po schodach stukot podeszew czyichś butów o kamienne stopnie. Salai? Leonardo wszędzie rozpoznałby ciężki chód chłopaka. Ale przecież dziś była środa, nie piątek…
Z mroku wyłonił się wysoki młodzieniec, odziany w obcisłe, podkreślające umięśnione nogi trójkolorowe rajtuzy i niedbale zasznurowane farsetto, opinające muskularną klatkę piersiową. Spod ogromnego kaptura zarzuconego na głowę wylewała się burza bujnych, kasztanowych loków. Gdyby nie te szczegóły, Leonardo nie rozpoznałby przybysza. Nos i usta chłopaka szczelnie zakrywała bowiem skórzana maska.
– Salai, nie wygłupiaj się. Co to ma być? – Mężczyzna odłożył skalpel na stół, zmarszczył brwi i wziął się pod boki.
Chłopak wymamrotał coś niezrozumiale.
– Zdejmij to, nic nie zrozumiałem.
Salai z widoczną niechęcią i rezygnacją odsznurował rzemyki przytrzymujące maskę, którą teraz zdjął i schował za pazuchę. Nagle wytrzeszczył oczy, pochylił się i zwymiotował tuż pod nogi Leonarda.
Ten pokiwał głową z politowaniem. Podniósł stojący w kącie sali bukłak i podał go chłopakowi. Salai dopiero po dłuższej chwili i kilku łykach wina był w stanie wyprostować się i odezwać.
– Piąty? – wydusił z siebie.
– Oj, daj spokój, nie liczę przecież. – Leonardo machnął ręką i ponownie sięgnął po skalpel.
– A nasza umowa? Góra trzy dni! Potem mistrz miał się pozbywać zwłok.
Mężczyzna zignorował pytanie. Pochylił się nad ciałem i wbił skalpel w lewe przedramię denata.
Salai nie zdążył nawet odwrócić głowy, nim znów targnęły nim torsje.
– Odwodnisz się. Mów lepiej, cóż za sprawa życia i śmierci cię tu sprowadza, bo nie wierzę, że jesteś tu, i to w środę, z własnej woli. – Leonardo nie przerywał pracy.
Chłopak odsunął się w kąt sali, wepchnął sobie jakieś małe zawiniątka do obydwu dziurek w nosie i wyciągnął kilka kartek, które dotąd trzymał pod koszulą.
– Mam dla mistrza pilną korespondencję! – Głos Salaiego przypominał teraz kwakanie kaczki, ale dało się na szczęście zrozumieć, co chłopak miał do powiedzenia.
Da Vinci wzruszył ramionami. Wiedział, że to nie może być prawdziwy powód wizyty młodzieńca w kostnicy. No, chyba że w tych listach było coś, co szczególnie zainteresowało jego przyjaciela… Ale to by oznaczało, że musiał je wcześniej przeczytać…
Salai ewidentnie liczył na to, że Leonardo choćby gestem zachęci go do zajrzenia do listów. Ten jednak nie reagował. Znudzony wyczekiwaniem chłopak złamał chroniącą korespondencję woskową pieczęć i rozwinął rulon.
– To od signorii.
– Naprawdę nie masz lepszych zajęć? – Mistrz przezornie stanął tyłem do młodzieńca, po czym włożył palce w rozcięcie na przedramieniu denata i zaczął rozciągać skórę na boki.
– Pytają, kiedy zechce mistrz wrócić do Florencji, by dokończyć >Bitwę pod Anghiari.
– Będę, jak wrócę! – wymamrotał da Vinci. – Idź już, proszę. Każ służącej przygotować wieczerzę.
– Mam im coś odpisać?
Mistrz znów nie odpowiedział. Wytarł ręce o fartuch, przystawił świecę bliżej badanego przedramienia i zaczął coś szkicować w notesie.
– Ten nie miał pieczęci? – zainteresował się Leonardo.
– Ależ oczywiście, że miał, ale… ale… – zająknął się chłopak. – Ale… Jak tu szedłem po ciemku, to się złamała. O, tu mam jeszcze jakieś jej resztki. – Wyciągnął w kierunku mistrza otwartą dłoń, na której leżały jakieś woskowe drobinki.
Mężczyzna nie przerywał szkicowania, Salai wrócił więc do lektury listu.
– To od księżnej Isabelli d’Este. Pyta…
– Przecież wiem, o co pyta. To chyba siódmy jej list w tym kwartale – sarknął wyraźnie zirytowany Leonardo.
– Ale mistrzu, ona teraz pisze, że jeśli mistrz nie ma ochoty malować tego jej portretu, to w ostateczności może być coś innego. Dodaje, że nawet zadowoli się jakąś Madonną albo młodym Chrystusem… – Salai podniósł wzrok znad listu, wyczekując reakcji mężczyzny.
– Ach! – Ten niespodziewanie uderzył pięścią w stół. – Pomyliłem się. Przecież teraz tego już nie zmażę. – Odłożył z impetem pióro do kałamarza. – Cokolwiek! Leonardo da Vinci ma stworzyć cokolwiek! Nawet rybę u handlarza wybiera się starannie, a nie „cokolwiek”. Jak ja mam coś dla niej namalować, jak na brzmienie jej nazwiska drżą mi ręce? Cokolwiek! – Zamknął notes i zarzucił ogromne prześcieradło na leżące na stole zwłoki.
– To może… Jeśli ona chce cokolwiek i jeśli nie mistrz… To może ja bym… – Błyszczące oczy chłopaka wpatrywały się w rozgniewane oblicze Leonarda.
Pomimo wzburzenia da Vinci w mig zrozumiał, o co chodziło Salaiowi. Młodzieniec szkicował wprawdzie całkiem nieźle, ale z malowaniem szło mu gorzej. Lecz skoro księżna pragnie czegokolwiek, to czy mógł odmówić przyjacielowi prawa do zasilenia jego sakiewki kilkoma brzęczącymi monetami?
– Rób, co chcesz! Pogaś tu tylko świece. – Machnął ręką i ruszył w kierunku schodów na górę. Zatrzymał się jednak tuż przed chłopakiem i ostrzegawczo uniósł palec na wysokość jego twarzy. – Ale jeśli jeszcze raz przeczytasz list skierowany do mnie bez mojej zgody, to… – Na poczekaniu próbował wymyślić jakąś surową karę. – To możesz pożegnać się z różową tuniką, tą, którą ci sprawiłem w zeszłym miesiącu.
Salaiego aż zatchnęło. Zaczął poruszać ustami jak ryba wyciągnięta z wody.
– Ależ, mistrzu, gdzieżbym śmiał… Ja…
Leonardo minął struchlałego młodzieńca, wznosząc oczy ku górze i kręcąc głową, i zaczął się wspinać po schodach.
– Ale jest jeszcze jeden list do mistrza. Tylko jakiś taki… śmieszny.
– No to tym bardziej! Jak śmieszny, to nie zawracaj mi nim głowy. Absolutnie mi dziś nie do śmiechu…
– Bo w zasadzie – kontynuował niezrażony Salai, otrząsnąwszy się najwyraźniej z chwilowego osłupienia – nie ma w nim żadnej treści. Są tu tylko takie jakieś dziwne symbole. Proszę, niech mistrz spojrzy. – Pobiegł po kilku stopniach do góry, a kiedy znalazł się tuż za plecami mężczyzny, przełożył mu rękę nad ramieniem i zamachał przed oczami niewielką kwadratową karteczką.
– Litości… Przecież zaraz się przewrócę. – Da Vinci odepchnął dłoń chłopaka.
– A myślałem, że to akurat mistrza zainteresuje. Wiem, że mistrz lubi takie… Takie dziwactwa. Jakiś taki kielich, którego stopa jest w kształcie krzyża. A w tym kielichu jakby koło i coś na tym kole… Bo ja wiem… – Młodzieniec wpatrywał się w kartkę, poruszając nią w różnych kierunkach.
Leonardo odwrócił się gwałtownie w kierunku Salaiego.
– Pokaż mi to zaraz! – Wyrwał przyjacielowi kartkę z dłoni i zaczął się jej intensywnie przyglądać.
Nie mógł uwierzyć w to, co widział. Obrócił kartkę na drugą stronę. Tam, w lewym dolnym rogu, widniały dwie litery V, starannie wyrysowane czerwonym inkaustem. A był niemal pewien, że ta chwila nigdy nie nastąpi.
Łucja wytarła chusteczką brzeg dłoni. Krwistoczerwona plama nie ustępowała. Zwilżyła materiał śliną i znów potarła. Nic to nie dało. Tusz, pomyślała. Musiałam pobrudzić się przy wymianie tonera do drukarki. Schowała chustkę do torebki.
Przymknęła oczy i przez chwilę wsłuchiwała się w szum rozłożystych klonów, które okalały cmentarną polanę. Poprawiła opadający jej z ramienia pasek torby z wyrysowaną na niej w stylu pop-art twarzą Kopernika.
– Ta by ci się spodobała. Jest odpowiednio duża i ma zamek. – Pociągnęła nosem. Przestawiła w lewo wazon z czerwonymi tulipanami, tak by móc cały czas patrzeć na zdjęcie męża.
Torba zsunęła się jej z ramienia na ziemię. Łucja niezgrabnie podniosła ją i rzuciła obok siebie, na ławkę. Znajdujące się w siatce szklane znicze groźnie zagrzechotały.
Oparła łokcie na kolanach i wbiła wzrok w ziemię.
– I co ja teraz mam zrobić, co? Bez ciebie, bez pracy, bez pieniędzy! Jak mogłeś mi to zrobić? – Przygryzła wargę i spojrzała ponownie na zdjęcie męża. – A miało być tak pięknie. Miałam w końcu realizować swoje marzenie. A zamiast tego stałam się ekspertką od chryzantem i środków do pielęgnacji pomników.
Wydobyła z kieszeni chusteczkę i otarła nią oczy.
– A wiesz, co jest najgorsze?
Klony i lipy zamarły na chwilę w bezruchu.
– Wysłuchiwanie tych wszystkich lepkich szeptów za plecami, że pewnie się w coś wplątałeś, że takie rzeczy nie przydarzają się uczciwym ludziom... – Uniosła oczy ku niebu i pokręciła głową.
Rozpięła zamek torby i wyciągnęła z niej duży znicz, ten jej ulubiony, ten z liliowego szkła. Uśmiechnęła się. Na szczęście nie stłukł się.
– Myślisz, że będzie dobrze? – zapytała drżącym głosem. – Historyczne pytania powinnam mieć wszystkie okej, choć... – westchnęła – zupełnie nie miałam ostatnio głowy do nauki. Z topografii miasta… Tu mogłam się zamotać. No, niestety… – Otarła chustką oko, ratując resztki makijażu. – Nie znam Bydgoskiego tak jak ty. No, ale to najwyżej straciłam ze dwa punkty. Tragedii chyba nie ma, co?
Zalegającą wokół ciszę przerwały piski dzieci z wycieczki szkolnej, która przetaczała się właśnie pobliską alejką.
– No, ale widzisz, o te kaplice nie pytali. Aleś mnie tym snem wystraszył. – Mimowolnie sięgnęła do torby i wymacała tam pudełko z piernikami. Już miała je wyciągnąć, ale szybko cofnęła rękę.
Kochała to miejsce, i to nawet zanim pochowała tu Zygmunta. Uwielbiali spacerować tymi alejkami, wśród klonów, buków, brzózek, jaworów i jej ulubionego starodrzewu, lip i dębów. Cmentarz Świętego Jerzego był najstarszą nekropolią Torunia. Na wieczny odpoczynek odeszli tu wyznawcy trzech wyznań, wszyscy leżeli w jednym miejscu bez podziałów, płotów i kłótni. To był kolejny symbol wielonarodowości tego miasta, tygla narodów przez wieki. Niby już dawno zamknięty, ale pochówki niekiedy wciąż się tu jeszcze odbywały. Zygmunt wiele lat zabiegał o kwaterę właśnie tu. No, ale umówmy się, pomyślała, komu jak komu, ale jemu to miejsce się należało.
– A! Nie mówiłam ci. Mirek przedłużył mi umowę. Będę przychodzić do antykwariatu w środy i piątki. Te piątki to mało mi pasują, bo wtedy mogłabym oprowadzać wycieczki… No, oczywiście jak zdam ten egzamin. Zresztą w piątki wszyscy oprowadzają, to może i lepiej.
Wiatr zgasił znicz. Łucja wyprostowała knot, zapaliła go ponownie i zestawiła naczynie nieco niżej, z boku.
– Wiesz, że pochwalił moją marynarkę? Tę szafirową, co mi ją z Mediolanu przywiozłeś. Cały czas idealnie leży. W tym roku czterdzieste piąte urodziny. Wstydu nie ma! – Uśmiechnęła się do siebie. – No a taka pochwała to wiesz… Mirek przecież jest z arystokracji, to się zna.
Kolejny silny podmuch wiatru przewrócił oparte o pomnik grabki. Łucja wstała, podniosła je, otrzepała z ziemi i schowała do torby.
– No dobrze, nawet jeśli nie jest, to jest uroczy w tych genealogicznych poszukiwaniach. Niedawno odkrył, że jeden z jego Ciołków to był jakiś chłop pod Kielcami. Byś go widział… Bez kija nie podchodź. Aż gorączki dostał tego dnia. Posłałam go do domu. Później mówił, że się musiał pomylić, bo coś źle z łaciny przetłumaczył. – Kobieta obeszła pomnik i zajrzała do dużego wazonu. Wsadziła do niego głęboko rękę. – O, widzisz, prawie nie ma tu już wody. Poczekaj, przyniosę.
Wzięła małą, różową konewkę i ruszyła alejką w kierunku ujęcia. Na szczęście nie miała daleko. Zygmunt i o tym pomyślał, wyszukując kwaterę.
Wróciła, dolała wody i ponownie usiadła na ławeczce.
– Wiesz, że tu niektórzy z psami przychodzą? Na smyczy to ja rozumiem! Tak jak ja Szakala przyprowadziłam tu na twoje urodziny. Ale tak luzem… No proszę cię!
– Widzisz, będzie ci tu maliną pachnieć. – Przetarła chusteczką porcelanowe zdjęcie męża, schowała ją do torby i zasunęła jej zamek.
– Będę już szła. Umówiłam się na jutro z Mirkiem. Znaczy się… Obiecał mi sprawdzić tego Giorgionego. – Spojrzała na pomnik. – Nie powiesz mi, o co ci chodziło z tym portretem? Przecież mnie znasz, jak się zawezmę… Ja to i tak ustalę. Dobra! Nie chcesz, to nie mów.
Zawiązała lepiej swoje białe sneakersy, założyła torbę na ramię i ruszyła w kierunku bramy.
Wiosną i latem postanowiła nie korzystać ani z autobusu, ani tym bardziej z taksówki z cmentarza na Rynek Nowomiejski czy Staromiejski. Podczas spaceru albo jazdy rowerem miała szansę dojść do siebie.
Po drodze zerknęła na afisze przy kinie. Niedługo będą grać Indianę Jonesa, ucieszyła się. Zygmunt nie chodzi na takie bajki. Indianę uważał za szkodnika, a nie archeologa. A jej się podobało. I tym razem też zamierzała pójść.
W końcu tą okrężną drogą dotarła na Rynek Staromiejski. Tęsknym wzrokiem omiotła witrynę sklepu z piernikami. Żadnych słodyczy w tym tygodniu, powtórzyła sobie mocne postanowienie, jakie poczyniła kilka dni wcześniej. Jak zda, to wtedy sprawi sobie nagrodę. Pierniki w białej czekoladzie już na nią czekały. Weszła na dziedziniec ratusza i skierowała się do kasy.
– O! Pani Rokosz! A już myślałam, że pani w tym tygodniu nie będzie – przywitała kobietę z uśmiechem kasjerka i nie zapytawszy o nic, nabiła na kasę bilet normalny.
– Muszę przecież wspierać moje ulubione muzeum. – Łucja zapłaciła telefonem.
– Pani lepiej powie, co my zrobimy za dwa tygodnie?!
– Oj, proszę tak nie mówić. Najpierw muszę zdać ten egzamin.
– No co też pani! Jak nie pani, to kto?!
Łucja podziękowała, wzięła bilet z lady i rozejrzała się po wyeksponowanych na witrynie książkach. Nie znalazła tam jednak niczego nowego. Zwróciła za to uwagę na białą furgonetkę, która właśnie zaparkowała na dziedzińcu.
– Coś się popsuło? – Wskazała brodą na trzech mężczyzn w szarych roboczych uniformach, którzy wysiedli z auta i wypakowywali z niego jakieś skrzynki z narzędziami.
Zadzwonił telefon. Kasjerka przeprosiła i podniosła słuchawkę. Łucja była ciekawa, skąd to zamieszanie, niecierpliwość wygrała jednak z ciekawością. Skinęła głową na pożegnanie i skierowała się do wejścia do muzeum. Tym razem odmówiła sobie przyjemności obejrzenia po raz tysięczny średniowiecznych witraży zgromadzonych w sali na parterze i od razu ruszyła na piętro.
W Sali Wielkiej nie było żadnych zwiedzających. Cudownie, pomyślała. Uwielbiała takie chwile. Sam na sam z historią i wielką sztuką. W tej sali Toruń przyjmował odwiedzających miasto monarchów, tu odbywały się sejmy pruskie, a nawet sejm walny, tu król odbierał przysięgę od rajców, tu odbyło się Colloquium Charitativum, tu zawarto pierwszy pokój toruński. Łucja bezwiednie szeptała daty każdego z tych wydarzeń. Wszystkie pamiętała.
Odłożyła torbę na jedno z krzeseł i usiadła naprzeciwko obrazu Mikołaja Kopernika. Zawsze, kiedy odwiedzała ratusz, przychodziła przywitać się z wielkim astronomem. I choć był to najbardziej znany portret słynnego torunianina, to tak mało o tym dziele wiedziano. Autor nieznany, data powstania nieznana. Ale może to właśnie dlatego było ono tak niesamowite, tak tajemnicze. I ten uśmiech. Nie taki oczywisty, szeroki. Kopernik śmiał się oczami, w duchu. Ale ona to widziała. Zawsze odwzajemniała ten uśmiech. I za każdym razem zastanawiała się, czy już wtedy wiedział, że to Ziemia kręci się wokół Słońca, a nie na odwrót. Na portrecie miał około trzydziestu pięciu lat, czyli był to rok około tysiąc pięćset ósmy, policzyła szybko. Ciekawe, co wtedy robił?, zastanawiała się.
Sięgnęła do torby, wyciągnęła z niej plik zadrukowanych kartek i wybrała z nich jedną, przedstawiającą portret młodego mężczyzny w różowym kaftanie. Rozprostowała ją na krześle, chwyciła w dłoń i podeszła do ściany, na której wisiał wizerunek Kopernika. Przez dłuższą chwilę przyglądała się obydwu podobiznom, raz tej na ścianie, to znów tej na kartce. Przybliżała wydruk do obrazu, to znów go oddalała. Mrużyła najpierw jedno oko, potem drugie.
O co tu może chodzić?, zastanawiała się. Zygmunt przecież nie zajmował się nigdy Kopernikiem. Ale rzeczywiście, miała wrażenie, jakby z kartki, tak jak z portretu, uśmiechały się do niej te same, mądre oczy. Usiadła ponownie i położyła wydruk na krześle obok.
Od strony schodów, zza jej pleców, niemal bezszelestnie wyłonił się strażnik.
– Dzień dobry, pani Łucjo!
– O, dzień dobry! – Kobieta ocknęła się z zadumy. Nie musiała się odwracać, poznała mężczyznę po głosie.
Strażnik podszedł do niej i usiadł na wolnym krześle obok.
– Co pani dziś taka zadumana? Stało się coś?
Łucja pokręciła głową i uśmiechnęła się lekko. Nadal wpatrywała się w obraz na ścianie.
– Jak coś, to mogę pani też zaparzyć. – Mężczyzna wskazał na parującą zawartość kubka, który trzymał w dłoni. – Rozmarynowa. Zawsze mnie uspokaja i rozjaśnia myśli! – Popukał palcem w głowę.
Kobieta sięgnęła po wydruk z portretem młodzieńca i podała go strażnikowi. Ten ostrożnie odstawił kubek pod krzesło i przejął kartkę.
– I co pan myśli? To młody Kopernik czy nie?
Mężczyzna odsunął wydruk tak daleko od oczu, na ile starczyło mu zasięgu ręki, i przyglądał się portretowi przez dłuższą chwilę. W końcu pokręcił głową z niezadowoleniem.
– Weźmie pani, przytrzyma, bo ja okularów nie wziąłem, jo. O tak, dalej jeszcze. – Gestem dłoni wskazał miejsce, do którego Łucja miała się przesunąć. – Czy ja wiem? – Podrapał się po głowie. – A skąd to pani ma?
– Ten portret namalował Giorgione, taki włoski malarz. – Kobieta położyła kartkę na swoich kolanach i uważnie się w nią wpatrywała.
– Jo, jo. Pani Łucjo, czego to ludzie teraz nie wymyślą. Da pani spokój. Tu ma pani portret Kopernika. Ten nasz! Najważniejszy – stwierdził strażnik, wskazując brodą na wiszący na ścianie obraz. – Zresztą… Tu jest podpis chyba. – Zbliżył palec do dolnej krawędzi kartki. – Jeśli ten malarz się nazywał Giorgio…
– Giorgione! – poprawiła Łucja.
– Jo. To to są pewnie inicjały modela. Ja tam żaden Sherlock nie jestem, ale ja tu widzę V i V, a nie M i K. – Mężczyzna sięgnął po kubek spod krzesła i upił łyk herbaty. – Widzi pani, tylko rozmarynowa!
Drobne, metalowe łańcuszki trybularza podzwaniały o przyczepioną do nich, kołyszącą się na boki puszkę. Z kociołka, spod pokrywki, uciekały ostatnie wąskie strużki gęstego, korzennego dymu. Zapach dojrzałego owocu jałowca, kwiatu mniszka, rozmarynu i głogu mile drażnił nozdrza Mikołaja. Uwielbiał woń kadzidła, szczególnie w tak podniosłych chwilach jak ta. Pozwalała ona oczyścić umysł, uspokoić się, przygotować na duchowe spotkanie z Bogiem i wejrzeć w to, co miała przynieść przyszłość.
Mikołaj zmrużył oczy i głęboko odetchnął. Powoli przyzwyczajał się do myśli, że nieprędko wróci do słonecznej Italii, przyjaciół, których tam zyskał, i spraw, których nie zdążył załatwić. Biskup Łukasz Watzenrode na początku stycznia wymógł na kapitule wydanie decyzji, zgodnie z którą Mikołaj stawał się teraz jego osobistym medykiem. Miał towarzyszyć wujowi w każdej podróży, nie odstępować go na krok. Najbliższe lata miał zatem spędzić przede wszystkim na zamku w Lidzbarku Warmińskim. Na przygotowane dla niego tam lokum nie mógł narzekać. Łukasz nie oszczędzał na wygodach i zbytkach, ale obserwacji astronomicznych nie było tam, niestety, gdzie prowadzić. A przecież biskup, choć miał już sześćdziesiąt lat, czuł się świetnie. Sam bym chciał mieć tyle wigoru i energii, pomyślał Mikołaj. Wszyscy jednak doskonale wiedzieli, że nie o zdrowie chodziło, tylko o to, że Watzenrode potrzebował pomocy w prowadzeniu swoich licznych prawnych utarczek z… No właśnie, z kim? Kopernik stracił już rachubę, bo wuj w ostatnim czasie procesował się już z niemal każdym, z Gdańskiem, Krzyżakami, kanclerzem, Radą Pruską. Doszło nawet do tego, że kilka nieprzychylnych mu miast postanowił obłożyć ekskomuniką…
– No i doigrał się! – Głos dochodzący zza pleców Kopernika wybudził go z letargu.
Mężczyzna odwrócił się i ujrzał stojącego tuż za nim wuja. Watzenrode uśmiechał się promiennie.
– Vivat rex! – Mikołaj poderwał się z miejsca i ukłonił przed starszym mężczyzną.
– Vivat, vivat. – Biskup machnął ręką lekceważąco. – Posuń się nieco, nie będę się tam z nimi przeciskał, poczekam, aż się wytoczą z katedry. Ale widziałeś, jaką miał niepyszną minę?
– Przerębski przecież. No tak, biedaku, ale z tak daleka to mogłeś nie widzieć dobrze…
– Jego Ekscelencja biskup kujawski?
– Też mi ekscelencja, ta jego kapa… proszę cię. Myślał pewnie, że jak się pojawi na elekcji z przedstawicielami Gdańska, to w łaski króla się wkupi i mi Szkarpawę odbiorą. A tu proszę, Drzewicki go ubiegł. Takie poniżenie, i to w takiej chwili… – Pokręcił głową z politowaniem. – Szkarpawa jest moja i będzie moja.
– Wuju, ale to przecież tylko trochę wody, łacha piachu, nawet ryb tam za dużo nie ma…
– Ależ mylisz się, mój drogi, i to okrutnie. – Łukasz uderzył pięścią w oparcie krzesła. – Nawet nie wiesz, jak się na tej mojej ziemi Ferberowie wzbogacili. Zresztą, choćby to była tylko garść piachu, to jest to piach Warmii, moja ziemia, której nie mogą tknąć. Warmia to księstwo! Pamiętasz, kto ostatni oddaje głos w senacie? No! – Mężczyzna poderwał się z miejsca, spojrzał na siedzisko swojego krzesła, popukał w nie palcem i rozejrzał się dookoła. – Ależ te krzesła twarde. Czuję się jak na torturach. – Usiadł ponownie i oparł dłoń na ramieniu Mikołaja. – Ale jeśli cię to pocieszy, to nasze fotele też jakoś mało wygodne. No, nie wykosztował się Konarski, ach, ci krakusi. Dałbym głowę, że to te same atłasy, co były podczas koronacji króla Aleksandra kilka lat temu…
– A wuj dziś nie celebrował? – Kopernik dopiero teraz, gdy ręka Łukasza spoczęła tak blisko jego twarzy, ucałował jego biskupi pierścień.
Watzenrode cofnął dłoń. Drugą pogładził się po mięsistym kołnierzu kożucha. Spojrzał na pierścień i przetarł go aksamitem.
– Oj, widzisz, trzeba trochę miejsca zrobić dla nowych, mniej znanych władcy. Ileż razy można… – Hierarcha przygryzł wargę i pokręcił głową. – Niech znają moją dobroć, kiedyś ich wdzięczność może się nam przydać. Zresztą powiem ci, ja już nie muszę się tu łasić, jak ten Lubrański. – Podniósł się z trudem z miejsca i dyskretnie wskazał palcem na mężczyznę stojącego przy wejściu do katedry, odzianego w bogato złoconą kapę, spod której wyzierała karmazynowa dalmatyka. – Ci, co odtrącali prośby króla Zygmunta o przyznanie mu ojcowizny, ci, co kazali mu spać w kwaterach na rynku w Krakowie… O tak, ci teraz mają ambaras. Nie ja! Ten, który posłował z misją osadzenia królewicza Zygmunta na szwedzkim tronie.
Drobny, niewysoki mężczyzna, również ubrany w bogato zdobioną kapę, przeszedł obok, lekko kłaniając się Watzenrodemu. Wuj odkłonił się i poklepał tamtego po plecach.
– Cóż, mi to się nawet…
– Ale proszę cię. Po co tak ślepo naśladować obrządek węgierski? Swoich tradycji nie mamy? No, ale czego się spodziewać po tym… pożal się Boże, Fryderyku. Aż nie mogę uwierzyć, że ojciec, król Kazimierz, gotowy był złamać prawo, by go proponować na zagwarantowane mi miejsce w Lidzbarku. Zapomnieli chyba, kto ma przyjaciół w Rzymie…
Mikołaj spojrzał przez ramię w kierunku drzwi. Katedra była już niemal pusta. Tylko służba porządkowała krzesła i fotele. Wszyscy goście udali się na zamek na ucztę.
– Racja! – Watzenrode spomiędzy fałd płaszcza wyciągnął nagryziony z dwóch stron piernik i zatopił w nim zęby.
Ruszyli w kierunku wyjścia.
– Za to widziałem ten piękny pierścień, który podarowałeś kanclerzowi Łaskiemu. A i on sam z lubością co chwila na niego spoglądał. – Kopernik spróbował zmienić temat.
– No widzisz. Ale coś mi się zdaje, że Jan nie zagrzeje długo miejsca u boku króla. Oj, nie zagrzeje…
– Nie może być. Na zdrowiu podupadł?
Watzenrode zatrzymał się przy jednej z ław i oparł się o nią dłonią. Upewnił się, że nikt ich nie obserwuje. Dyskretnym ruchem ręki skinął na siostrzeńca, by ten zbliżył się do niego.
– Ja myślę, że to jest szpieg krzyżacki – wyszeptał mu do ucha i ugryzł wyciągnięty zza pazuchy kawałek piernika.
– Oj, wuju, co też wuj opowiada. – Mikołaj chwycił Łukasza pod rękę i ruszył do przodu.
– Ano tak! Wyobraź sobie, że on wspiera Gdańsk za moimi plecami! I nawet sprzeciwił się, oczywiście nie wprost, na to jest za sprytny, moim planom co do gubernatorstwa w Prusach. Jak nic chce im Prusy oddać. Muszę koniecznie z Jego Królewską Mością się rozmówić.
Wyszli z katedry i skierowali się w kierunku furty. Zadymka się nasilała. Śniegiem sypało od wschodu. Dopiero teraz Mikołaj zobaczył, jak bardzo wuj wychudł. Jego wymizerowana sylwetka tonęła w amarantowej, uszytej z grubego adamaszku szubie. Kopernik naciągnął futrzaną czapę na głowę i mocniej złapał wuja pod rękę. Łukasz nie uznawał nakryć głowy. Ślizgając się na wilgotnym bruku, powoli szli w kierunku zamku.
– Niech będzie pochwalony! – Usłyszeli donośny głos mężczyzny.
Kopernik podniósł głowę i próbował dostrzec twarz nawołującego, ale płatki śniegu lgnęły mu do oczu z każdej strony. W końcu nieznajomy zbliżył się do nich na tyle blisko, że mogli mu się dobrze przyjrzeć. Wysoki, barczysty mężczyzna o bystrym spojrzeniu uśmiechał się do Mikołaja, choć ten nie rozpoznawał jego twarzy.
– Niech będzie pochwalony. Viva rex! – odpowiedział w końcu Kopernik.
– A czemuż to zawdzięczamy, że sam Krzysztof Szydłowiecki, podskarbi nadworny koronny, wychodzi nam naprzeciw? – Łukasz nie tylko znał wszystkich, lecz także miał piekielną pamięć do twarzy.
– In spe! Podskarbi in spe! Dzień dobry, ekscelencjo. – Mężczyzna się ukłonił. – Jego Królewska Mość oczekuje!
Zdezorientowany Mikołaj spojrzał pytająco na wuja, a potem znów na podskarbiego.
– Oj, nie będziemy fatygować Jego Królewskiej Mości. Proszę mu przekazać, że sam wszystko nakreślę siostrzeńcowi… – Watzenrode pociągnął siostrzeńca za rękę i próbował minąć mężczyznę bokiem.
Szydłowiecki zaszedł im jednak drogę.
Mikołaj przełknął ślinę. Wuj próbował zrobić krok w bok, ale gruba warstwa śniegu na ścieżce ograniczała mu ruchy.
– Jego Królewska Mość chce nas widzieć? – Kopernik starał się mówić spokojnie, czuł jednak, że drży mu broda.
– Owszem. Pana, doktorze.
Mikołaj mimowolnie zrobił krok do tyłu, ale zaraz poczuł na plecach napierającą na niego wujowską dłoń.
– Na litość boską, ale chyba nie teraz?! Niczego nie miałem w ustach od południa! – Resztka piernika zniknęła w ustach Watzenrodego. Otrzepał palce z okruchów, oparł dłoń na klatce piersiowej podskarbiego i pociągnął go lekko za poły płaszcza, próbując utorować sobie drogę.
– To sprawa niecierpiąca zwłoki.
Nienawidziła się spóźniać. Nie mogła jednak przewidzieć, że odrobina deszczu sprawi, że nagle wszyscy zapomną, jak się jeździ. I jak na złość akurat teraz każdy miał oczywiście jakąś niecierpiącą zwłoki sprawę, którą musiał załatwić w centrum. Korki były gigantyczne.
Z Mirkiem umówiła się na dwunastą i zamierzała być punktualnie, choćby nie wiem co. Ostatni fragment na Łaziennej, już po zejściu z Szerokiej, przebiegła. Wpadła do antykwariatu akurat wtedy, gdy stojący w kącie sklepu zegar kończył wybijać pełną godzinę.
– Oho! Wicehrabia, widzę, od rana epistoły jakieś pisze! – Łucja rzuciła lnianą torbę i torebkę na krzesło i usiadła na blacie biurka. Odgarnęła opadające jej na czoło blond włosy, założyła nogę na nogę i zaczęła świdrować wzrokiem chudego, szpakowatego mężczyznę, siedzącego przy drugim biurku w odległym krańcu pokoju.
Mirek jednak nie zareagował. Mozolnie dwoma palcami wystukiwał litery na klawiaturze komputera. W końcu przerwał i zaniepokojony spojrzał w jej kierunku.
– No nie! Błagam! Czy możesz przywołać ją do porządku? Jak ona może mnie tak ignorować?! – Mężczyzna kliknął cztery razy lewym przyciskiem myszki. – No i masz! Teraz jeszcze i ten się zawiesił.
– Moim zdaniem są w zmowie. Porządna chłosta powinna załatwić sprawę! – Łucja podeszła do laptopa antykwariusza i go zrestartowała.
Kiedy ekran rozświetlił się na nowo, nachyliła się nad komputerem.
– A zmieniłeś wi-fi na „Zawisza Czarny priv”?
– Co? – Mirek zmarszczył brwi. – Nic tu nie zmieniałem, daj mi spokój. – Odepchnął się nogami od podłogi, tak że fotel, na którym siedział, odjechał od biurka, i podniósł ręce do góry w geście poddania się.
– Mój drogi, przecież sam kazałeś informatykowi wprowadzić osobne wi-fi dla klientów, a osobne dla nas. Spójrz! – Wskazała palcem na ekran. – Tu masz! „Mirosław Ciołek – Antykwariat”. To wi-fi dla klientów. Jeśli chcesz cokolwiek drukować, to musisz przełączyć się tu, na „Zawisza Czarny priv”. – Stuknęła w kilka klawiszy i wróciła na swoje miejsce.
Drukarka zapiszczała, zaszumiała i w końcu wypluła z siebie plik kolorowo zadrukowanych kartek. Mirek zebrał je, wyrównał stuknięciem o blat i ponownie zasiadł do klawiatury.
– No więc udało ci się…? – Łucja zeskoczyła z biurka i podeszła do kolegi.
Ten, nie odrywając wzroku od monitora, podniósł wysoko palec, prosząc o chwilę cierpliwości. Podwinął rękawy granatowego swetra, oblizał wargi, wystawił czubek języka i pisał dalej.
„Cierpliwość” to był jej pomysł na pseudonim konspiracyjny, gdyby miała zejść do podziemia. Nikt nigdy by się nie domyślił, że to ona.
Mężczyzna dopisał coś do swojego dokumentu. Ceremonialnie nadusił w tej samej chwili klawisze Ctrl i S, po czym odwrócił głowę w kierunku Łucji.
– No! – Klepnął dłońmi w obydwa kolana. – Aha! No tak! Giorgione! – Wyszarpnął spod sterty papierów dobrze znany kobiecie portret. Poprawił czarne, rogowe oprawki na nosie i założył nogę na nogę. – No więc wyobraź sobie, że ten twój obraz, ten Portret młodzieńca, został namalowany w tysiąc pięćset trzecim roku. Niesamowite, co?
Rokosz zmarszczyła brwi i poprawiła bransoletkę z kuleczek ze szkła Murano uciskającą jej nadgarstek.
Mirek westchnął.
– O Jezu! Przecież w tysiąc pięćset trzecim roku Kopernik był w Padwie. Właśnie wtedy kończył tam studia medyczne. I teraz najlepsze! Uważaj!
W tym momencie leżący na blacie telefon Mirka zawibrował. Mężczyzna porwał go z biurka, otworzył klapkę, zmrużył oczy, coś tam poklikał i odłożył aparat na miejsce.
– O czym to ja? A tak! Ten Giorgione miał wtedy swój warsztat w Wenecji. To jest całkiem niedaleko Padwy… Niesamowite, co? – Antykwariusz uśmiechnął się i zamknął pokrywę laptopa. – Słuchaj, ale właściwie to skąd u ciebie ten temat?
Łucja splotła dłonie i skrzyżowała stopy.
W tej samej chwili telefon Mirka znów zawibrował. Mężczyzna odebrał połączenie.
– Co chce? Aha. Dobra. To mu otwórz. Nie, broń Boże. Nie! Nie o to… Co masz robić? Bo ja wiem? Bylebyś mu nic nie śpiewała, okej? Oj, żartuję. Dobrze… Przepraszam. – Rozłączył się, przymknął klapkę i schował telefon do kieszeni.
– Ciotka! Znaczy się przegląd instalacji mam w mieszkaniu i ciotka… Kto robi przeglądy w środku dnia?! – Znów wyrzucił ręce do góry. – Przepraszam! Słuchaj. Ja wiele więcej ci o tym Giorgionem nie powiem, to nie moja epoka. Mieliśmy kiedyś jakiś album, ale to obraz, to wiesz, jak wygląda. Ale znam kogoś, kto może ci pomóc.
– O! Super. Wyślesz mi wizytówkę? – Łucja wyciągnęła telefon z kieszeni marynarki, gotowa zapisać kontakt.
– Jak mam ci to wysłać? Zresztą mówiłaś, że u ciebie listy na klatce giną.
– Ale… – Kobieta zmarszczyła brwi i puknęła palcem w telefon.
– Po prostu ci zapiszę, okej? – Mirek poklepał się po kieszeniach spodni, a potem rozejrzał się dookoła. – Masz może długopis?
Sięgnęła po torebkę, a rozsunąwszy zamek, potrząsnęła nią energicznie i zaczęła przeglądać jej zawartość. Na biurku wylądowały kolejno: dwie pomadki, stos paragonów, rolka taśmy klejącej, paczka chusteczek, trzy galaretki w cukrze (ananasowe), kombinerki, kilka pendrive’ów i pełna garść kluczy. W końcu z czeluści wynurzył się granatowy długopis z logo Uniwersytetu Mikołaja Kopernika. Przez chwilę zapatrzyła się na grafikę, ale w końcu podała długopis Mirkowi wraz z jakimś starym paragonem.
– Tylko powiedz mi, kto to jest.
Antykwariusz pochylił się nad biurkiem i zaczął zapisywać nazwisko i numer. Łucja tymczasem pieczołowicie chowała wszystkie skarby z powrotem do torebki.
– O, to nie byle kto. Krakus od siedmiu pokoleń, i to z rodziny profesorskiej. – Mężczyzna wysunął w stronę kobiety karteczkę i długopis.
– I to ma mnie zachęcić? Może na ten wyjazd wezmę jeden z sygnetów Zygmunta…
– Bardzo śmieszne… – Mirek wstał, poprawił pierścień na małym palcu i wetknął Łucji kartkę. Następnie podszedł do szafy, otworzył ją i wyciągnął z samego jej dna dwie paczki owinięte w szary papier, które położył na stole przed kobietą. Sprawdził, czy są solidnie związane, a adresy odbiorców wypisane wyraźnie kapitalikami niebieskim długopisem. – To widzimy się… – Spojrzał na kalendarz.
Każdego roku Mirek zamawiał kalendarz, w którym ilustracjami poszczególnych miesięcy były zamiast ślicznych piesków, krajobrazów czy choćby przystojnych strażaków herby szlacheckie. Majowi towarzyszył czarny orzeł z szeroko rozpostartymi skrzydłami i żółtym dziobem.
– Pojutrze! – dokończył mężczyzna.
– Dokładnie! – Łucja schowała paczki do torby, a długopis i kartkę z adresem upchnęła w torebce. – No to pa! – rzuciła jeszcze, po czym wyszła na ulicę i ruszyła w kierunku Rynku Nowomiejskiego.
Rozpogodziło się. Na rynku panował spokój. Jedynie obok zboru robotnicy montowali metalową konstrukcję zapewne na jakiś koncert lub festyn. Białe parasole w ogródku przed gospodą Pod Modrym Fartuchem trzepotały lekko na wietrze. Spojrzała na zegarek. Była przed czasem.
Usiadła na zewnątrz, w cieniu. Kelner ściągnął ze stołu kartkę z napisem „REZERWACJA” i przyniósł menu. Poprosiła o wodę gazowaną.
Z Zygmuntem nie za bardzo lubili jeść poza domem, no, chyba że na wyjazdach. Do Modrego Fartucha przychodziła, jak to ona, z pasji do historii. Lubiła sobie wyobrażać, gdzie siedzieli królowie Kazimierz Jagiellończyk albo Jan Olbracht albo przy którym stoliku sączył piwo Napoleon. Zygmunt ciągał ją tutaj dla wątróbki drobiowej.
– O, widzę, że macie nowość w karcie! Placek Napoleona. – Gdy tylko podszedł do niej kelner, wskazała palcem na pozycję numer trzy na liście dań. – Ale poczekam na koleżankę.
Chłopak ukłonił się i wrócił do budynku.
Wyciągnęła z kieszeni marynarki komórkę. Nikt nie dzwonił. Zegarek wskazywał trzynastą trzydzieści pięć. Wydęła wargi. Założyła okulary na nos i postanowiła poszukać w sieci czegoś o tym Giorgionem. Po wpisaniu hasła do wyszukiwarki wyskoczyło kilka wyników, nawet interesujący kobietę portret młodzieńca w różowym wdzianku… a może to był bardziej liliowy? Nie mogła się zdecydować. Może to wina tego zamiennika? No tak, ale Mirek nie był zbyt chętny, by kupować oryginalne tonery do drukarki. Jednak coś z tymi jego krakowskimi korzeniami musiało być na rzeczy. Najlepiej byłoby obejrzeć oryginał, pomyślała.
Gdy tylko kliknęła w jeden z linków, zaczęły wyskakiwać jedno po drugim okna z jakimiś ostrzeżeniami. Nie dość, że ekran mały, ledwo co tam widać, to jeszcze to RODO srodo… Klikała na oślep, nie przeczytawszy komunikatów, ale fala ostrzeżeń i formularzy tylko narastała. W końcu wygasiła ekran i odłożyła telefon.
Przywitały się czule. Zaraz też podszedł do nich kelner, który przyniósł butelkę wody i dwie szklanki.
Beata rzuciła się do przeglądania menu.
– Czy mają tu państwo świeże soki z kapusty i selera?
– Słucham? – Kelner zmarszczył czoło.
– Kochana, daj spokój, to porządna gospoda, nie mają tu takich rzeczy. – Łucja się roześmiała.
Beata zamówiła więc wodę i sałatkę z kurczakiem, prosząc o usunięcie z niej kurczaka i sosu malinowego. Rokosz poprosiła zaś o placek Napoleona.
Łucja z wymienionych składników tolerowała tylko jabłko, i to wyłącznie w szarlotce.
– Jak myślisz, kiedy będą wyniki? – zapytała koleżankę.
– Oby późno. Na pewno oblałam, a dopóki ich nie ma, nie muszę się przed moim tłumaczyć. – Beata nalała wody do obydwu szklanek. – Powinnaś pić bez gazu!
– Jesteś gorsza od inkwizycji. – Łucja, nie zważając na przestrogi, upiła łyk napoju. – A co do wyników, to założę się, że napisałaś najlepiej z grupy.
Beata się skrzywiła.
– Tak, jasne! Moja droga, ja nie miałam ośmiu miesięcy na naukę.
Rokosz spuściła wzrok.
– Przepraszam cię, tak mi się powiedziało. Ja wiem, że w ogóle nie miałaś do tego głowy. – Beata chwyciła dłoń koleżanki i delikatnie ją ścisnęła.
Kelner przyniósł zamówione dania. Beata badawczo przyjrzała się swojej sałatce.
– Ale ten bakłażan to chyba kąpał się w oleju, co? – Kobieta zmierzyła kelnera wzrokiem.
Chłopak nic nie odpowiedział. Odwrócił się na pięcie i wrócił do gospody.
Zaczęły jeść. Po chwili Łucja wróciła do rozmowy.
– Mirek dał mi namiar na jakiegoś profesora w Krakowie. Zamieniłam sobie środowy dyżur w antykwariacie na czwartek i jadę jutro. Nie chce ci się jechać ze mną?
– Wiesz, że uwielbiam Kraków. Ale nie wyrwę się z przychodni. Środek lata, a wszyscy sobie nagle wymyślili, że będą teraz chorować. No, jakaś katastrofa, mówię ci. A jak ty w ogóle sobie dajesz radę z tym Mirkiem, co? Nadal szuka błękitnokrwistych przodków?
Rokosz odłożyła sztućce na talerz i odsunęła się z krzesłem dalej od stolika.
– Wiesz… Jest zakręcony, to fakt. Ale cieszę się z tych dwóch dni z książkami. Jednak nie chciałabym tak całkiem z tego rezygnować.
– No, ale dobrze, że rzuciłaś tę bibliotekę. Widziałam, jak tam więdniesz. – Beata wyłowiła z sałatki kawałek papryki i nadziała ją na widelec.
– Wiesz, gdybym wiedziała, co się wydarzy… – Łucja pociągnęła nosem. Sięgnęła do torebki. Wyciągnęła niemal całą jej zawartość na stolik, nim w końcu dokopała się do chusteczek. Wydmuchała nos.
– Kochana, w końcu spełniasz swoje marzenie, będziesz oprowadzać wycieczki. Kontakt z młodymi ludźmi daje dużego kopa. Zawsze ci to mówiłam…
– Wiem, wiem. Gdybym wcześniej posłuchała koleżanki z ławki, tobym pewnie teraz odbierała już złotą odznakę przewodnika. A tak tkwiłam w tej bibliotece... Nie zrozum mnie źle, ja kocham książki, historię... Tam pracują niezwykle mądrzy ludzie, dokładni, cierpliwi... I gdzie tam ja? Nieumiejąca usiedzieć w miejscu, roztrzepana, uwielbiająca zmiany, ludzi, podróże… No, ale tam też się właśnie poznaliśmy z Zygmuntem – westchnęła.
Beata odsunęła miskę z sałatą i złapała Łucję za obydwie dłonie.
– Zygmunt był cudowny. Wszystkie ci go zazdrościłyśmy. Ale teraz musisz działać bez niego. Ustal, co się stało, i zamknij ten temat. O! Założę się, że i tę ekstramarynarkę masz od niego.
Rokosz spojrzała na srebrne guziki przy rękawie turkusowej marynarki i się uśmiechnęła.
– Ta akurat z Mediolanu.
To była prawda. Wszystkie koleżanki zazdrościły jej męża. Zygmunt z każdego wyjazdu czy z każdej delegacji przywoził jej jakiś cudny drobiazg. Tylko dwa razy przestrzelił z rozmiarem. Nie gniewała się długo. Doskonale pamiętała, że wtedy razem z tą marynarką przywiózł jej pasujące kolorem szpilki.
Dokończyły spokojnie posiłek.
– A wiedziałaś, że Ślusarska – zagadnęła Łucja, wskazując brodą na ulicę, przy której wylocie, na rynku, znajdowała się gospoda – została tak nazwana dopiero pięćdziesiąt lat temu? W szesnastym wieku to była Rycerska.
– Kujon! – Beata założyła opaskę na czoło, z małej, przypiętej do pasa saszetki wyciągnęła kartę i zawołała kelnera. – A ten prokurator powiedział ci coś nowego? – zapytała, unikając spojrzenia koleżanki.
Rokosz pokręciła głową.
– Tyle to trwa… To jakiś koszmar – westchnęła Beata.
Łucja spakowała z powrotem swoje skarby do torebki. Jak zwykle, najtrudniej było znaleźć miejsce dla dużego klucza do domku na działce. Nie była tam chyba ze dwa lata. Nie miała pojęcia, po co ciągle nosiła go ze sobą.
-Nie wierzę! – parsknął Kacper Czan. Dłonią zaczesał do tytułu blond grzywę opadającą mu na oczy i zacisnął pióro sporych rozmiarów klucza w imadle.
– Też bym nie uwierzył, ale akurat naprawiałem kłódkę przy kufrze w jego kantorze i usłyszałem, jak o tym rozmawiali. Skarga z Brugii trafiła do rady jakoś zaraz po Trzech Króli – tłumaczył kompan Kacpra.
Do warsztatu wszedł…
.
.
.
…(fragment)…
Całość dostępna w wersji pełnej