Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Księżna Izabela Czartoryska, kobieta renesansu, której przyszło żyć w kraju wymazanym z mapy Europy, dostaje szansę uratowania swojej ukochanej ojczyzny. Pod przybranym nazwiskiem próbuje ustalić znaczenie tajemniczego podarku. Trop początkowo prowadzi do miasta, o które walczy pięć zwaśnionych mocarstw. Prawdziwa gra toczy się jednak o najwyższą stawkę – wolną Polskę.
Czy flisacy, car Aleksander, Józef Wybicki i Napoleon pomogą księżnej Izabeli?
Powieść historyczna dla miłośników zagadek, intryg i niespodziewanych zwrotów akcji.
Naszpikowana mnóstwem nieznanych faktów, dzięki którym spojrzysz inaczej na czasy Księstwa Warszawskiego.
"Jedna z najbardziej fascynujących postaci przełomu XVIII i XIX stulecia ożywa pod piórem Krzysztofa P. Czyżewskiego. To nie podręcznikowa historia, ale okazja do podróży w epokę wielkiego przełomu z nieustępliwą dama jako przewodniczką."
Kamil Janicki, WielkaHISTORIA.pl
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 698
PROLOG
19 listopada 1761
Każdy strych to cmentarzysko pamięci. Jedni wchodzą tam, by przywołać wspomnienia, inni nigdy tam nie zaglądają, bo tak łatwiej zapomnieć.
Dla Eleonory i Michała Czartoryskich strych w pałacu w Wołczynie był miejscem niebytu. Odsyłali tam stare meble, wysłużone przedmioty i nieudane podarki. I przypominali sobie o nim tylko wtedy, gdy trzeba było sfinansować przeciekający dach.
Za to dla ich wnuczki, Izabeli, ten sam strych był świątynią, skarbnicą wiedzy o przeszłości – o przeszłości, bez której nie wyobrażała sobie własnej przyszłości. Tu, jeszcze jako dziecko, wystawiała swoje pierwsze przedstawienia, zawsze obsadzając siebie w roli głównej. Gdy podrosła, właśnie tutaj z wypiekami na twarzy czytała podkradzione z biblioteki dziadka książki. Przede wszystkim jednak uciekała na strych, by przeglądać rodzinne pamiątki i szukać siebie.
Medal znalazła w jednym z kufrów, tym z przerdzewiałym skoblem. Należał do kuzyna ojca Izabeli, Jakuba Henryka Flemminga. Był on wielkim człowiekiem, tak przynajmniej mówiła o nim babka. Minister i najbliższy doradca króla Augusta II, poseł, członek Tajnego Gabinetu. Świetny dowódca, generał i feldmarszałek. Wszystkie swoje starania skupiał na pozbyciu się z Polski obcych sił. Chciał scalić polskie ziemie.
Babka znała go słabo. Tym bardziej zaskakiwało, że przejechał pół Europy, by zjawić się na jej weselu – to wtedy przekazał medal dziadkowi. Zmarł krótko po ich ślubie.
Teraz ten złoty krążek przyjemnie ciążył na drobnej dłoni Izabeli. Płomień niskiej świecy drżał przy każdym podmuchu wichury napierającej na przymknięte okiennice. Misternie ryte żłobienia medalu i jego wypukłości co chwilę wyłaniały się z mroku, by zaraz znów w nim zniknąć, cały czas czuła je jednak pod palcami.
Medal o dziwo nie upamiętniał żadnego z triumfów feldmarszałka, i to nie dawało Izabeli spokoju. Właśnie dlatego za każdym razem, gdy była na strychu, wyciągała go z ukrycia i przyglądała mu się uważnie. Miała nadzieję, że w końcu odgadnie jego tajemnicę.
Uniosła świecę. Spojrzała w swoje odbicie w zaśniedziałym lustrze. Jej bladą, wychudzoną twarz i dekolt pokrywały czerwone blizny i ospowe dzioby. Perukę mogła zdejmować tylko na noc – zaraza wyskubała jej wszystkie włosy. Ale i tak miała więcej szczęścia niż jej matka i ciotka. Obie zmarły na ospę, obie w połogu, obie 27 marca, obie w tym samym domu w Warszawie.
To wtedy Izabela trafiła pod opiekę babki Eleonory. Niczego jej nie brakowało, choć, jak wiadomo, szczęście to rzecz względna. Dla jej ojca na przykład największym szczęściem, o czym zawsze chętnie przypominał, byłaby koronacja Izabeli na królową. I co gorsza, z uporem dążył do tego, by swoje marzenie spełnić. Podobnie zresztą jak reszta rodziny. Skoro Izabela przeżyła chorobę, jej ślub miał się odbyć. Tu i teraz.
Wiedziała, że to może być jej ostatnia wizyta na strychu.
– Mogę? – Drewniana klapa zaskrzypiała, uchyliła się i w wąskiej szparze zaświeciła para wesołych, orzechowych oczu.
– Antoś!? – Izabela schowała medal do pudełka. – Jak mnie tu znalazłeś? – Uśmiechnęła i dała dłonią znak, by kuzyn do niej dołączył.
– Wiem, gdzie cię szukać. – Chłopak zrobił ostatnie dwa kroki po drabinie i przecisnął się przez właz. Doskonale prezentował się w granatowym, przylegającym do ciała szustokorze. Poluzował halsztuk, rozpiął dwa guziki kamizelki i usiadł na podłodze, krzyżując nogi. Rozejrzał się po strychu. – Pamiętasz? Tam była nasza twierdza. – Skinął głową na drewniane skrzynie ginące w mroku.
– O tak! A to nasza kawaleria! – Izabela pogładziła dłonią drewnianego konika uginającego się pod stertą starych ubrań. Wspomnienia ożyły.
– Jakim cudem udało ci się tu wejść w tej sukni? – Antoś zmierzył wzrokiem obfitą, kwiatową caraco Izabeli.
Dziewczyna tylko się uśmiechnęła.
– Widzę, że masz jeszcze ten ślad! – Wskazał palcem na jej przedramię. – Gdybyś mnie nie złapała, kiedy ta gałąź pękła...
– Ano właśnie! Uratowałam ci życie! Pół królestwa już mam. Musisz zatem jeszcze tylko mnie poślubić! – zażartowała, choć wcale nie było jej do śmiechu.
– Ha! Gdyby ktoś mnie tu teraz z tobą zobaczył, w ciemności, zamkniętego na strychu... to pewnie nie miałbym wyjścia. – Wzruszył ramionami.
Zapadła cisza. Antoś spuścił wzrok.
– Wszyscy cię szukają.
– Bez obaw, nikt mnie nie znajdzie. Mało to razy znikałam tu na długie godziny? I jakoś nikt mnie nigdy nie szukał.
Drzwi na korytarzu, bezpośrednio pod włazem, otworzyły się z impetem. Usłyszeli czyjeś drobne kroki.
– Oho! Kogo tym razem po ciebie wysłali?
– Tylko nie mów, że nie miałeś jeszcze okazji poznać panny Petit?
Przed panną Petit trudno było cokolwiek ukryć. Wyglądała niepozornie – szczupła, o delikatnych rysach, uśmiechnięta, niewiele starsza od Izabeli – wystarczyła jednak pierwsza lekcja francuskiego, by jej nowa uczennica oduczyła się oceniać ludzi po wyglądzie. Teraz na szczęście grube krople deszczu dudniły równomiernie o dach, kobieta nie miała więc szansy ich tu usłyszeć.
– Najchętniej oddałabym te ziemie, wioski i osiemset tysięcy złotych posagu. Za wolność.
– Może nie będzie tak źle? Twoja babka powtarza, że książę Adam jest dystyngowany i wytworny. Czaruje wszystkich urodą i dowcipem, zna się na literaturze i sztuce. Jeśli to prawda, to będziecie mieli o czym rozmawiać. Babka mówi, że za rok, góra dwa, się zaprzyjaźnicie.
Izabela rzuciła Antosiowi gniewne spojrzenie, a ten znów spuścił wzrok.
– Tak, wiem, że na razie poucza cię i strofuje. To też minie...
– „Pamiętaj, Izabelo, że nie robisz tego dla siebie tylko dla rodziny, dla swoich przyszłych dzieci. Nadarza się okazja. Mocniej połączymy dwie wielkie rodziny, scalimy majątki, uzyskamy większą siłę, wpływy”... To przecież mój wuj! I nagle ma być moim mężem? – Odwróciła się do kuzyna plecami.
– Idź w ślady twojej prababki, Elżbiety! – poprosił ją. – Ona wiedziała, jak nie burzyć tradycji i robić swoje. To przecież ona zorganizowała pierwszy salon polityczny Familii. Była na każdym spotkaniu. Pełna energii i pomysłów. Jeśli jej się udało, to i tobie się uda! Czartoryscy to potężny ród...
– ...któremu początek dali Giedymin i Jagiełło – skończyła za chłopaka. Wpatrywała się w niego uważnie.
Słowo w słowo powtarzał to, co już słyszała, co mówili wszyscy w Familii.
– Czartoryscy! – prychnęła, kręcąc głową. – A rodzina mojego ojca, Flemmingowie? Słyszałeś o Jakubie Henryku Flemmingu? – Znów odwróciła się do Antosia i spojrzała mu prosto w oczy.
– Cóż... – Zawahał się. – Tak naprawdę niewiele. Musiałabyś zapytać dziadka. Wiem, że już jako młody żołnierz służył u niego, wtedy feldmarszałka saskiego. A czemu pytasz?
Zignorowała pytanie.
– Czy to prawda, że kiedyś ta ziemia i ten pałac należały do niego?
– Tak. Sprzedał ją Kazimierzowi Czartoryskiemu, twojemu pradziadkowi, a ten przekazał ją dalej w rodzinie.
Izabela wstała, otrzepała kurz z kolan i sięgnęła po małe drewniane pudełko. Usiadła i położyła je sobie na kolanach.
– A to? Wiesz, co to jest? – Uchyliła wieko i wyciągnęła z niego złoty krążek. Położyła go sobie na dłoni.
– Piękny! – Antoś sięgnął po medal. Jego blask oświetlił mu twarz. – Nie mam pojęcia. – Wydął wargi. – A skąd go masz?
– Należał właśnie do Jakuba Henryka Flemminga. Przekazując go dziadkowi, powiedział, że to symbol jego największej życiowej porażki. Że przy niej wszystkie wygrane bitwy, sukcesy, awanse straciły na znaczeniu. Że nie może sobie wybaczyć tego, że w tysiąc siedemset trzecim roku nie udało mu się pomóc, że nie udało mu się przekonać, że nie podołał...
– Co było w tym tysiąc siedemset trzecim? – Antoś zmarszczył brwi.
– Nie wiem. – Wzruszyła ramionami. – Babcia usłyszała tylko tyle. Potem próbowałyśmy jeszcze kilka razy dopytywać dziadka, ale nie chciał o tym rozmawiać, zbywał nas.
– Czy to nie dziwne, wybijać medal z okazji porażki? Może to, co zostało na nim wyryte, coś nam wyjaśni? – Antoś przybliżył świecznik.
Usiedli bliżej siebie, ich głowy prawie się stykały.
– To widok jakiegoś miasta. – Izabela opisywała znany już sobie obrazek.
– Chyba jest ostrzeliwane? Widać gęsty dym. Tu płynie jakaś rzeka. Strzelają zza niej. A co tam napisano? – zapytał chłopak.
– Na otoku, wokół rysunku miasta, napis jest bardzo niewyraźny, litery są zatarte. Ale na odwrocie tekst jest wyraźniejszy.
Antoś posłusznie odwrócił medal. Sięgnął na stolik po dodatkową świecę i odpalił ją od tej, która stała przy Izabeli. Mocował się chwilę z koronkowymi mankietami koszuli, by uchronić je przed płomieniami. Zmrużył oczy. Na chwilę zastygł w całkowitym bezruchu.
Izabela wpatrywała się w migoczący w jego oczach płomień.
– „THORVNIA HOSTILITER ASVEC OPPVGNATA A POLONIS DESERTA SED DEI AVXILIO FORTITER A CIVIBVS ET MILIT SAXDEFENSA A 24MAI AD 14OCT” – odczytał powoli. – To nie ma chyba większego sensu – zmartwił się. – „Przez Szwedów zaatakowany, przez Polaków opuszczony, z pomocą obywateli i wojsk saksońskich mężnie broniony”. – Oczy chłopaka błyszczały dokładnie tak samo jak wtedy, kiedy w dzieciństwie bawili się w poszukiwanie skarbów i odgadywanie tajnych szyfrów. – No i daty – czytał dalej. – Dwudziesty czwarty maja i czternasty października, a na samym dole... Tu napis jest bardzo niewyraźny, zatarty...
– No właśnie!
Antoś potarł medal o spodnie.
– To rok... Tysiąc siedemset trzeci? – odcyfrował.
– Tysiąc siedemset trzeci! – krzyknęła Izabela i zaraz zasłoniła sobie usta dłonią.
– Izabelo? Izabelo! Gdzie jesteś? – Donośny głos jej ojca dobiegał z dołu. Jerzy Flemming stał bezpośrednio pod włazem na strych.
Spojrzała na Antosia i położyła mu na ustach palec. Po chwili usłyszeli, że mężczyzna poszedł dalej.
– Oho! Skoro już sam ojciec cię szuka, to robi się poważnie. – Chłopak nerwowo zachichotał i oddał medal kuzynce.
– Zanim pójdziemy... Muszę cię jeszcze o coś ważnego zapytać. – Ściszyła głos. – Czy słyszałeś coś o towarzystwie, do którego należał ktoś z naszej rodziny?
– Towarzystwie? Ale jakim towarzystwie? – Antoś poskrobał się po czole.
– Wyrwało się kiedyś dziadkowi podczas rozmowy z ojcem.
– I...?
– No właśnie nie wiem, bo jak się odwróciłam, to przypomnieli sobie, że idę z nimi i dziadek tylko się uśmiechnął. Skończyli tę konwersację w pół słowa.
– Zupełnie nie wiem, o co może chodzić. – Antoś rozłożył ręce.
Zapadła cisza. Ktoś znów się zbliżał. Chłopak robił się coraz bardziej niespokojny. Wstał i wyciągnął rękę do Izabeli.
– Izabelo! Ty po prostu chyba czekasz, aż to ja cię znajdę? – Z dołu dał się słyszeć donośny głos. Mężczyzna przez chwilę nasłuchiwał, ale w końcu ruszył dalej.
– Musimy iść – ponaglił cicho Antoś.
– Wiem, wiem! Idź pierwszy – poprosiła Izabela. – Dziadek już poszedł. Ja za chwilę dołączę. – Wstała i zadarła głowę.
Spojrzała na Antosia, który objął ją i mocno przytulił. Ucałował czubek jej głowy. Dał jej jeszcze delikatnego prztyczka w lewe ucho i się uśmiechnął.
– Nie martw się. Poradzisz sobie... nawet z małżeństwem.
Ostrożnie otworzył właz, odczekał chwilę i kiedy upewnił się, że korytarz jest pusty, zszedł po drabinie.
Izabela zdmuchnęła świeczki. Strych pogrążył się w absolutnej ciemności. Słychać było jedynie muzykantów na dole.
Tak się wszyscy spieszą, że gotowi są odbyć wesele bez panny młodej, pomyślała.
Miała piętnaście lat. Nie bawiły jej dworskie życie i niewygodne stroje. Nie cierpiała polityki. Raczej nie miała szansy zostać feldmarszałkiem, przynajmniej nie w najbliższym czasie, uśmiechnęła się w duchu. Obiecała sobie zatem, że dowie się, nad czym tak ubolewał Jakub Henryk Flemming i co przyćmiło jego wielkie sukcesy i wygrane bitwy. Może będzie mogła to naprawić? Kto wie. No i przede wszystkim dowie się, cóż to za towarzystwo, do którego należał, a o którym nikt nie chciał nic mówić.
Na razie spełniała wolę ojca. No, może nie tak do końca. Niech będzie już ten ślub, pomyślała. Nie miała jednak najmniejszego zamiaru zostawać królową. Ani za rok, ani za trzy lata, jak planowali ojciec z dziadkiem. Nigdy. Szczerze liczyła na to, że życie da jej szansę doświadczać go po swojemu. A nawet jeśli nie, to ona o tę szansę zawalczy. Wcześniej lub później.
I
15 października 1805
Cesarz bawił w Puławach już drugi tydzień. Izabela widywała go, jak zawsze tuż po śniadaniu gnał do swoich żołnierzy stacjonujących w okolicy, by wrócić dopiero po południu. Zamieniał mundur na frak, najczęściej kasztanowy lub zielony, jasną, kaszmirową kamizelkę z wyłogami i nieskazitelnie białą koszulę. Szyję przyozdabiał codziennie innym fikuśnie wiązanym fularem. Od bryczesów wolał pantalony, i to takie prawie do kostki. Do nich dobierał buty jeździeckie z delikatnej jasnej skóry. Wśród swojej bogato wystrojonej świty, wśród orderów, frędzli i złotych guzików, mógł pozostawać niemal niezauważony. Niemal, bo w tłumie z łatwością go wypatrywała po rudawych niesfornych lokach i szelmowskim uśmiechu. O tak, nie mógł się nie podobać.
Same Puławy były teraz piękniejsze niż kiedykolwiek. Do tego pełne przyjaciół, dworzan, służby, a przede wszystkim kłębiącej się wszędzie młodzieży, zarówno tej z bogatych domów, jak i tej z domów mniej zamożnych. To miejsce znów tętniło życiem. Izabela dopilnowała, by po zarządzonym przez imperatorową Katarzynę spustoszeniu Puław – karze za wspieranie Kościuszki – nie było już w majątku najmniejszego śladu. Nie chciała wprawiać cesarza w zakłopotanie czynami jego babki, od której, jak twierdził jej syn Adam Jerzy, tak bardzo się różnił. Przede wszystkim pragnęła jednak pokazać, że niełatwo ją złamać i zastraszyć.
Jak co rano Izabela przez kamerdynerów posłała honorowemu gościowi śniadanie na złotej tacy – grzanki, placuszki i sucharki. Do tego filiżankę z najlepszej francuskiej porcelany, cukiernicę z angielskiego kryształu, masło w czarce oprawionej złotem, złote łyżeczki wysadzane kamieniami i oryginalny turecki imbryk z parującą, aromatyczną kawą. Wszystko, co mieli najlepszego.
Sama zjawiła się u cesarza punkt jedenasta. Przed wejściem do jego apartamentu zatrzymała się, ścisnęła mocniej wstążkę odcinającą jej błękitną suknię tuż pod biustem, ułożyła puchowe, łabędzie boa na ramionach i poprawiła loczki po bokach diademu. Otarła palcem brzeg stojącej przy drzwiach komody. Nie znalazła tam jednak choćby pyłku kurzu. Uśmiechnęła się do siebie z zadowoleniem.
Ostatnie trzy tygodnie, odkąd syn zawiadomił ją listownie o tym, że do Puław przybędzie sam cesarz Aleksander, były naprawdę szalone. Oczywiście była zachwycona wyróżnieniem, które miało ich spotkać, ale też zdawała sobie sprawę z tego, jak mało mają czasu i jak trudne zadanie przed nimi, by pałac był gotowy na odwiedziny tak zacnego gościa.
Pracy był rzeczywiście nawał, ale rzuciła się w jej wir z radością i zaangażowaniem. Uwielbiała wyznaczać zadania, przyjmować raporty, czy rozstrzygać nawet najbardziej błahe konflikty. Czartoryska przyzwyczaiła wszystkich do tego, że była tu ostatnią i najwyższą instancją we wszelkich sprawach. Cokolwiek działo się w Puławach, działo się za jej zgodą i wiedzą. Nie było od tej zasady żadnych odstępstw. To był jej żywioł.
Zarządziła zatem zmianę obić w sypialniach i dobór odpowiedniego umeblowania, zadbała o to, by do pałacu przyjechała nowa, elegancka zastawa i angielskie kryształy, wydelegowała opiekę nad kuchnią i ułożenie menu oraz posłała po dodatkowych kucharzy, poprosiła także córkę, by przejęła opiekę nad wieczornym programem. Nad wszystkim i tak czuwała jednak osobiście.
Izabela zapukała do drzwi apartamentu i weszła do środka.
Adam Jerzy Czartoryski, minister spraw zagranicznych Rosji, siedział z boku, przy małym biurku, i z przejęciem szukał czegoś w stosie dokumentów.
Z dumą zerknęła na syna. Jeszcze tak niedawno ten urwis ganiał z drewnianym mieczem po łąkach Powązek. Teraz miała przed sobą przystojnego mężczyznę. Drobne loki łagodnie opadały mu na skroń. Co za ulga. Tak bardzo była zmęczona widokiem obowiązujących jeszcze do niedawna peruk.
Wymienili tylko przelotne spojrzenia. Przywitała się z cesarzem.
– Czy zechcesz, panie, wskazać, z kim dziś chciałbyś zjeść obiad? – zapytała, zwracając się do imperatora.
Każdego dnia po śniadaniu ustalała z nim listę nie więcej niż trzydziestu szczęśliwców, którzy mogli zasiąść z cesarzem przy jednym stole.
Car przez chwilę milczał, w końcu jednak uśmiechnął się, wstał od stołu i uderzył lekko otwartą dłonią o jego blat.
– A ja chciałbym księżnej podziękować za te wykwintne śniadania i za całą gościnę. Bardzo tu u was wypocząłem! Dziś chętnie zdam się na pani wybór. Chcę poznać waszych najbliższych przyjaciół, wszystkich tych, których najbardziej cenicie. Przyjaciele moich przyjaciół są przecież moimi przyjaciółmi. – Pociągnął kolejny łyk kawy. Niezdarnie gestykulując z filiżanką w ręku, przechylił ją i kilka kropli napoju skapnęło na jego szmaragdowy fular.
– Proszę go zdjąć, zajmę się tym! – Izabela wyciągnęła rękę do imperatora.
– Ależ proszę nie robić sobie kłopotu. Założę inny. – Cesarz jednym ruchem dłoni zerwał fular z szyi i rzucił go niedbale na stół.
– To żaden problem. – Chwyciła materiał w dłoń.
Pozyskanie do jej kolekcji osobistego przedmiotu należącego do cesarza okazało się prostsze, niż sobie wyobrażała.
Aleksander się uśmiechnął. Podszedł do biurka, przy którym siedział Adam, i położył mu dłoń na ramieniu.
– Księżno Izabelo, przede wszystkim dziękuję pani za przyjaciela, jakiego zyskałem w pani synu!
– Miło to słyszeć! Jesteśmy tym niezwykle zaszczyceni! – Czartoryska pokraśniała z dumy. – A co do selekcji gości i samego obiadu, nie zawiedziesz się, panie. – Skłoniła się i ściskając w ręku nowy eksponat, pospiesznie zostawiła imperatora z jego ministrem.
Wiedziała, że to ten dzień, że lepszego nie będzie. Skończyły się czasy, kiedy służyła za wygodny sposób dotarcia do mężczyzn jej życia i sprawowanej przez nich władzy lub posiadanych przez nich pieniędzy. Najpierw znoszono jej podarki, by wpływała na Antosia, kiedy ten został królem, potem na ambasadora Repnina, a w końcu na swojego męża. Poznała te wszystkie sztuczki. Nie mogła się doczekać, by je wypróbować na własny użytek. Długo czekała na ten moment, ale teraz wszystko przebiegało zgodnie z jej planem. Nadchodził czas jej syna. Temu triumfowi mieli przyglądać się wszyscy, którzy liczą się w Polsce, oraz ci, którzy zaraz będą mogli przekazać wieści na dwory europejskie. Listę gości na tę okazję miała gotową już od dawna.
Sala biała była pięknie ustrojona kwiatami. Kryształowe wazony mieniły się w blasku świec. Pobrzękiwała porcelana. Lokaje w zielonych frakach sunęli płynnie i bezszelestnie po pomieszczeniu, wypełniając kielichy rubinowym hiszpańskim winem. Księżna Maria jak zwykle żartowała z cesarzem. Bardzo lubił jej towarzystwo.
Panna Petit przycupnęła na krześle pod oknem. To całe zamieszanie i wyczuwalne wszędzie napięcie strasznie ją wyczerpały. Z podziwem obserwowała wirującą między stolikami księżną Czartoryską, która do ostatniej chwili pilnowała usadzania gości. Wpadający przez uchylone okno wiatr bawił się długą, muślinową suknią gospodyni i rozwiewał jej jasne włosy skręcone w drobne sprężynki. Zadziwiające było to, jak moda zmieniała się razem z księżną. W czasach, kiedy dawne obfite, ciężkie i sztywne, bo uzbrojone w gorsety, suknie krępowały ruchy kobiet i Izabela więziła swoje myśli i emocje. Teraz, kiedy zamieniano skorupy wielowarstwowych sukni na zwiewne, niemal przezroczyste muśliny i księżna poczuła się wolna.
Izabela w przyszłym roku kończyła sześćdziesiąt lat, ale czas był dla niej niezwykle łaskawy. Lat ujmowały jej piękny uśmiech, smukła sylwetka i energia, której miała niespożyte zapasy. Panna Petit znała księżną już prawie pół wieku. Była guwernantką nie tylko Izabeli, ale także jej córek, Teresy, Marii i Zofii.
Wszystko, co Czartoryska robiła, robiła z pasją, zaangażowaniem i pełnym przekonaniem. Ale tak samo jak nagle się do czegoś zapalała, tak samo nagle i łatwo z tego rezygnowała. Gdy czegoś zapragnęła, chciała to mieć od razu. Równie szybko, i to z błahych powodów, potrafiła popaść zarówno w zachwyt czy euforię, jak i w przygnębienie lub złość. Wszystkie te emocje, po kolei lub równocześnie, przeżywała na zewnątrz. Emocje napędzały czyny, czyny emocje. Bliscy, w tym panna Petit, wiedzieli, że czasem należy chwilę odczekać, że nie każde gest, słowo, reakcja oddawały to, co księżna chciała przekazać. A może i oddawały, ale za chwilę to i tak się zmieniało, więc warto było jednak niekiedy zamilknąć, przemilczeć, uśmiechnąć się. W każdym razie często odliczenie do dziesięciu było cudownym remedium na utrzymanie dobrych relacji z chlebodawczynią. Tak czy siak, guwernantka i tak wolała obecną – starszą, pełną energii i pasji – Izabelę od owej młodej, zakompleksionej, zahukanej i apatycznej dziewczynki ze szpetną twarzą, którą spotkała parędziesiąt lat temu.
Dla siebie księżna wybrała dziś miejsce naprzeciwko syna. Twierdziła, że w ten sposób najlepiej go wesprze. Wszystko oczywiście miała już dawno przemyślane.
– Drogi imperatorze, drodzy państwo, chciałam państwa zaprosić na niesamowitą przygodę z mistrzem Tremo. Menu, które dziś proponujemy, zostało przez nas skomponowane specjalnie na tę okazję. Łączymy w nim nowinki francuskie ze słowiańską duszą, wspólną nam, Polakom i Rosjanom.
Panna Petit widziała, jak Izabela świdruje imperatora spojrzeniem.
– Zanim jednak ucieszy nas smak wyczarowanych potraw – ciągnęła Czartoryska – książę Adam przedstawi państwu opracowany pod łaskawym okiem cesarza plan puławski, plan uzdrowienia Europy. – Teraz księżna patrzyła już tylko na syna.
Choć guwernantka siedziała daleko od Izabeli, doskonale wiedziała, co jej chlebodawczyni w tej chwili czuje. Przecież tyle razy o tym rozmawiały. Wspomniany przed chwilą plan puławski, nazwany tak przez księcia Adama Jerzego, ku uciesze matki, na cześć Puław, był jego autorską wizją porządku międzynarodowego, nad którą od dawna intensywnie pracował. Dziś wreszcie miał ów plan wszystkim zaprezentować. Właśnie po to były te wszystkie starania. Przemówienie miało zyskać godną oprawę. Za chwilę przecież młody książę Czartoryski miał przejść do historii.
Panna Petit, tak jak i Izabela, zastanawiała się tylko, czy car rzeczywiście okaże się przeciwieństwem swojej babki, czy będzie otwarty na dyskusje i poglądy innych, czy będzie tak przyjazny, inteligentny, spostrzegawczy i sprawiedliwy, jakim malował go jego minister.
Wreszcie książę Adam wstał, poprawiając przy tym swój czarny, gładki frak ozdobiony jedynie lśniącym orderem Virtuti Militari.
– Imperatorze... Aleksandrze, drodzy państwo. Spojrzał na matkę, a potem na cesarza i rozpoczął: – Pokój w Europie możemy osiągnąć wyłącznie poprzez wprowadzenie sprawiedliwych stosunków tak między państwami, jak i pomiędzy narodami. Każdy silny kraj powinien chronić państwa słabsze, prowadzić je i gromadzić wokół siebie. Państwa nie mogą kierować się niepohamowaną ambicją czy chciwością. Na kontynencie mamy obecnie dwa mocarstwa, Rosję i Anglię. To one powinny objąć protektorat nad Europą. Przede wszystkim Rosja. Powinna dać odkryć innym państwom ich potęgę i godność. Powinna podtrzymywać słabego oraz pilnować i powstrzymywać silniejszego. – Książę przerwał i sięgnął po kielich z wodą. Wziął dwa łyki.
Wszyscy goście wpatrywali się w niego intensywnie.
– Największymi wrogami takiego porządku są Prusy i Francja, których ekspansywna polityka jest sprzeczna z prawem naturalnym. Kraje te ujawniły już swe barbarzyńskie zapędy. Nie realizują podstawowych celów, czyli sprawiedliwości i wolności. Najlepszym przykładem ich destrukcyjnej mocy jest zniszczenie Polski. Ten ruch zmienił wzajemną sytuację mocarstw w Europie. Rozgrabienie Polski i rozbicie jej na członki jest niezwykle niekorzystne dla Rosji. W wyniku rozbiorów, zamiast słabego państwa polskiego, jej sąsiadami stały się dwa mocarstwa, Prusy i Austria. Rosja, oprócz kilku milionów ludzi, nie zyskała na tym nic. W jej realnym interesie leżało, aby rozbiory nigdy nie zaistniały. Polska stanowiła dotąd dla niej naturalną barierę odgraniczającą ją od Austrii i Prus. Nigdy nie kierowała swej ekspansji na obszary cesarstwa rosyjskiego. Polska scalona mogłaby się stać sprzymierzeńcem Rosji we wspólnej słowiańskiej walce o pokój. – Pozwolił, by jego słowa wybrzmiały.
Na sali panowała kompletna cisza.
Adam podniósł dłoń i wskazał na cesarza.
– Cesarzu Rosji, ty, Aleksandrze, powinieneś być protektorem wszystkich małych państw, ich pewną ucieczką, twórcą ich związku i siły, a gdy do niej dojdą, ich stałym przyjacielem. Na tym polega cywilizacyjna misja Rosji i twoja osobiście. Wskrześ nam Polskę!
Po tych słowach biesiadnicy, dotąd słuchający w ciszy i skupieniu, jeden po drugim zaczęli wstawać z miejsc i bić brawo. Wiwatowano na przemian na cześć cesarza i księcia Adama oraz na cześć Polski, zgodnie z zaleceniem Izabeli. Mieli przerwać dopiero wtedy, gdy imperator zabierze głos.
Aleksander również w końcu wstał. Zapadła cisza.
– Nikomu z was, przyjaciele moi, nie muszę przypominać o tym, jak ukochałem księcia Adama, jak stał mi się bliski niczym brat. Adamie – zwrócił się bezpośrednio do księcia – jesteś niezwykle mądrym, sprawiedliwym i przenikliwym człowiekiem.
Te słowa wywołały burzę oklasków, do których przyłączył się sam cesarz.
– Twój plan, plan puławski, ujęte w nim wartości, jego założenia i cele, jest dla nas wszystkich jak światło latarni w odległym porcie. Jestem spokojny o to, że jeśli tylko wszystkie statki, każdy pod swoją banderą, dostrzegą to światło, każdy z nich dotrze do wyznaczonego celu. – Świadom utkwionych w nim spojrzeń, wskazał dłonią na lampion zawieszony w oknie po przeciwległej stronie sali. – Zróbmy wszystko, by angielskie okręty nie były tam pierwsze! I za to proponuję wznieść toast!
Żartobliwa puenta cesarza rozbawiła towarzystwo. Kielichy poszły w górę. Teraz miała się rozpocząć uczta. I to nie byle jaka. Na przystawki paszteciki, figatele wieprzowe, surowe i marynowane ostrygi. Trzy zupy do wyboru: rosół z lina, zupa cebulowa i barszcz z uszkami. Następnie szczupak duszony w białym winie, pulardy z sosem rakowym, kuropatwy à la daube, pieczeń z rogacza obłożona pieczonymi skowronkami, pieczone kapłony, bekasy i gołębie, zające, pieczeń barania i specjalność mistrza Tremo – jarząbki przedziwnie słoniną nadziewane. Potem jeszcze pasztety, karczochy, sałaty i pieczone na rożnie granele.
No właśnie, te granele! – pomyślała panna Petit i postanowiła po raz ostatni podjąć próbę przekonania księżnej do rezygnacji z tej pozycji menu. Zaczęła przedzierać się do swojej chlebodawczyni i kiedy już miała ją na wyciągnięcie ręki, pomiędzy nią a Czartoryską wyrósł sam imperator. Uwięziona między krzesłami, bez możliwości ruchu, mogła się tylko uśmiechnąć i, niby z przymusu, być świadkiem ich rozmowy.
– Księżno, nie śmiałem dotąd prosić, ale jednym z głównych powodów, dla których tu przybyłem, jest możliwość zwiedzenia Świątyni Pamięci! Czy zechce mi księżna pokazać te cenne zbiory? Pół Europy o nich mówi, nie wypada, by nie znał ich cesarz Rosji. – Gestem dłoni zaprosił Czartoryską do wyjścia z sali.
Ha! Już on dobrze wie, jak można podejść księżną – pomyślała panna Petit.
– Ale teraz? Przed przystawkami? – Izabela nieudolnie próbowała udać obojętność.
– Zapewniam, że nikt nie zauważy naszej krótkiej eskapady. Menu na dziś, z tego, co widziałem, jest tak wybitne, że goście nie oderwą wzroku od talerzy. Obawiam się też, że potem będzie już zbyt ciemno i mogę nie mieć szansy dostrzec całej magii eksponatów. Poza tym mam dla księżnej małą niespodziankę.
– Niespodziankę? – Oczy Izabeli rozbłysły. – Ależ... Nie trzeba było! To zupełnie zbyteczne, by imperator zaprzątał sobie głowę takimi sprawami.
Księżna rozejrzała się po sali. Rzeczywiście wszyscy zajęci byli kolacją. Uśmiechnęła się do Aleksandra i skierowała się do drzwi.
Zawiedziona panna Petit odprowadziła ich wzrokiem aż do wyjścia. No trudno! – pomyślała i wzruszyła ramionami.
– Ale ja tych jagnięcych jąder i tak nie tknę – sarknęła jeszcze pod nosem.
Rotunda Świątyni, wyrastająca spośród jodeł i topoli, widoczna była już z oddali. Składała się z dwóch pięter. Dolna, ceglana część wtopiona była w stok skarpy. Górną otaczał wieniec osiemnastu korynckich kolumn z piaskowca.
Wszystko zaczęło się od tego, że w pewnej chwili, chyba w trakcie żałoby, Izabela zrozumiała, że jednak nie zmieni świata. Postanowiła zatem, że upamiętni tych, którzy byli do tego zdolni, zbierając należące niegdyś do nich przedmioty. Szybko zdała sobie sprawę z tego, że nie o samo posiadanie eksponatów chodzi. Potrzebne było też właściwe dla nich miejsce. I tak powstała Świątynia.
Księżna wierzyła, że każdy z przedmiotów używanych kiedyś przez wielkich ludzi przejął od nich ich energię. Jej zdaniem tak skrywana moc mogła oddziaływać na innych, mogła kształtować ich myślenie i postawy. Wystarczyło umieć ową moc uwolnić.
Chorobliwie gromadziła zatem Izabela części garderoby, a nawet nitki z ubrań znanych osób, poszczerbione filiżanki lub kufle, zardzewiałe spinki bądź połamane nogi od stołów i krzeseł. Nieraz padała oczywiście ofiarą oszustów, którzy za sporą sumę sprzedawali jej rudy pukiel włosów angielskiego króla, a później okazywało się, że król miał czuprynę kruczoczarną. Nawet jednak takie podejrzane eksponaty dokładnie opisywała, katalogowała i prezentowała każdemu, kto, nieświadom konsekwencji, wyraził zainteresowanie jej zbieracką pasją. Kiedyś ktoś zaoferował jej zakup, po atrakcyjnej cenie, czaszki hetmana Czarnieckiego. Nie zapytała, skąd ów szczęśliwiec taką relikwię pozyskał. A potem wystawiała ją obok dwóch innych czaszek tego wodza. Lubiła się targować, to fakt, ale jeśli coś ją zainteresowało, kupowała to i tak, niezależnie od tego, jak wysoka była cena.
Księżna Izabela Czartoryska i car Aleksander I rozmawiają przed Świątynią Sybilli w Puławach, 15 października 1805 roku.
Jedynie jeszcze Adam Jerzy miał odwagę dyskutować z matką na temat jej pasji i nie ustawał w próbach skorygowania jej gustu i nawyków. Co jakiś czas przywoził jej kupione za bajeczne kwoty prace znanych mistrzów. Ostatnio na przykład sprowadził dla niej z Włoch obraz Leonarda da Vinci, portret jakiejś damy. Księżna z radością takie podarki przyjmowała, a potem dyskretnie porzucała je w najciemniejszym kącie przepastnych puławskich piwnic. Obrazy nie mają duszy, powtarzała. Mówiła, że patrzy na nie, ale nie czuje więzi z tym, kto je tworzył. Jeśli już, to łasa była na rękopisy. A najlepiej, gdyby ktoś chciał sprezentować jej pędzel jakiegoś wielkiego malarza czy pióro znamienitego pisarza. Nieważna była treść czy wartość eksponatu, ale to, czy należał on do znanej osoby, czy się nim ona posługiwała, czy trzymała go w dłoni, albo czy choć na nim siedziała.
Żądza posiadania, niestety, narastała. Gdy Czartoryska nie mogła mieć rzeczy należącej do konkretnej osoby, próbowała nabyć choć ułomek muru z jej domu, choćby tylko cegłę czy kamyk. A gdy i tego nie mogła kupić, wówczas, kiedy nikt nie patrzył, sama organizowała sobie wymarzony eksponat z pomocą małego nożyka. Wszystkie te „rudery”, jak sama je nazywała, zwoziła do Puław.
Izabela szła przodem. Gdy byli już blisko budowli, kilku robotników wytoczyło ukryty dotąd wśród młodych iglaków drewniany wóz ze słomą. Księżna spojrzała na imperatora, a ten się uśmiechnął. Na jego sygnał jeden z robotników wskoczył na stóg siana, które zaczął rozgarniać i zrzucać na ziemię. Po chwili oczom Izabeli ukazały się dwa wielkie, kamienne lwy.
– Adam wspominał, że mogłyby się takowe pani przydać... Jeszcze miesiąc temu broniły Rzymu, ale tu będą pasowały znacznie lepiej.
– Ależ one są piękne, panie. Wprawdzie nikt naszych Puław nie ma zamiaru ponownie plądrować, ale lwy pozwolą nam tu spać spokojniej. – Izabela klasnęła w dłonie.
Obeszła każdy posąg dookoła. Dłonią pogładziła nastroszone grzywy. Nie była w stanie ukryć zachwytu, co Aleksander najpewniej skrzętnie odnotował.
Po chwili dotarli do rotundy, wspięli się po kilkunastu schodach i stanęli pod dużymi drzwiami do Świątyni. Wysoko nad nimi wyryto w kamieniu dewizę „Przeszłość – Przyszłości”.
– Imperatorze, może zechce pan sam otworzyć Świątynię? – Izabela wyciągnęła w kierunku cesarza trzymany w dłoni duży klucz.
Aleksander wydawał się zaskoczony propozycją Izabeli lub samym przedmiotem. Przyglądał mu się z uwagą przez dłuższą chwilę. Nawet nie wyciągnął po niego ręki. – To zaszczyt dla mnie! – Zdał sobie chyba sprawę z niezręczności sytuacji i w końcu przechwycił klucz. Zamiast jednak włożyć go do zamka, nadal mu się przyglądał.
– Och, wykonano go wedle mojego pomysłu! To laska Hermesa zwieńczona skrzydłami i opleciona przez dwa węże. A tu napis, proszę spojrzeć! „Otwieram Świątynię Pamięci I.C. w roku tysiąc osiemset pierwszym” – przeczytała na głos Izabela. – Chodźmy do środka! – zachęciła.
Imperator nadal milczał, ale posłusznie umieścił klucz w zamku. Mechanizm zazgrzytał, a księżna naparła na ciężkie drzwi. Świątynia stała przed nimi otworem.
Jej górna kondygnacja składała się wyłącznie z jednego ogromnego, otwartego pomieszczenia. Wypełnione było ono różnego rodzaju eksponatami, które stały oparte o mury albo leżały na stołach i ławach rozstawionych pod ścianami i na środku sali. Wszystko doskonale oświetlały promienie słońca wpadające do rotundy z góry, przez otwór na środku kopuły.
Księżna najpierw zaprowadziła cesarza do niszy umieszczonej za czerwoną, aksamitną zasłoną ze złotymi frędzlami, zawieszoną na złotej strzale. Tu znajdowały się najważniejsze zdobycze jej kolekcji: tarcza wróżebna Jana Sobieskiego, którą ten otrzymał na dzień przed wyprawą pod Wiedeń, miecze Jagiełły i Witolda oraz szable Batorego i Sobieskiego.
– A oto moja kolekcja chorągwi. Tu zdobyte pod Grunwaldem, te pod Wiedniem. – Wskazała ręką. – A tu chorągiew szwedzka zdobyta przez Stefana Czarnieckiego. Tu natomiast laski marszałkowskie i buławy hetmańskie.
Szli dalej, Izabela dwa kroki przed imperatorem. Cesarz z uwagą zaglądał do otwieranych przez nią szkatuł, skrzyń i puzder. Podziwiał kawałek sukni Zygmunta Augusta, nożyk z kościanym trzonkiem należący niegdyś do Stefana Batorego, łańcuch królowej Jadwigi.
– Nikomu na to nie pozwalam, ale proszę, imperatorze, proszę poczuć w dłoni tę moc historii.
Aleksander milczał, gdy Czartoryska przedstawiała mu historię każdego przedmiotu i jego symboliczne znaczenie. Nie wiedziała jednak, czy milczenie to wynika z szacunku do niej lub historii, czy z braku zainteresowania. Przez cały czas kurczowo ściskał w dłoniach klucz do Świątyni i zerkał na niego ukradkiem, myśląc, że ona tego nie zauważa. Księżna pomyślała, że może po prostu nudzą go precjoza związane z wielkimi Polakami.
– Z tego jestem szczególnie dumna – powiedziała więc, z ulgą dostrzegłszy coś, co Rosjaninowi mogło się wydać bardziej interesujące. – Tę piękną ikonę Piotr Wielki podarował swojej chrześniaczce Zofii Sieniawskiej. A tu, proszę spojrzeć, krzesło Szekspira.
Ani jednak ikona, ani krzesło, ani nawet stołek i nuty Jana Jakuba Rousseau nie zmieniły oblicza Aleksandra. Milczał. Wydawał się nieobecny.
Księżna skierowała się do wyjścia, próbując ukryć zawód. Dziwne, pomyślała, przecież sam poprosił o zwiedzenie Świątyni. Może oczekiwał czegoś wspanialszego. A może...
Naraz zdała sobie sprawę z tego, że wizyta w Świątyni mogła być tylko ucieczką od konieczności dyskutowania nad planem puławskim.
– Niesamowite zbiory! – Cesarz zatrzymał się przed samym wyjściem. – Ale... – Zawahał się. – Ten klucz, wciąż mnie to intryguje. Skąd taki pomysł na niego?
– Klucz?
Całe góry cennych eksponatów, wieki historii, a on pyta o klucz?, pomyślała zdumiona Izabela.
– Jeszcze za czasów Powązek przyjaciel sprezentował mi niewielką, pięknie zdobioną szkatułkę. Ktoś kiedyś musiał trzymać w niej coś niezwykle cennego, bo była zabezpieczona solidnym zamkiem. Najbardziej zachwycił mnie właśnie klucz do owego zamka: uskrzydlona laska opleciona dwoma walczącymi wężami – wyjaśniła powoli.
– Kaduceusz... – dokończył Aleksander.
– Tak, kaduceusz. Skopiowałam ten wzór. Ot i cała historia.
– A ta szkatuła...? – Cesarz zaczął się rozglądać po sali.
– Ach, musi leżeć gdzieś na tamtym stole. – Izabela wskazała mebel pod jedną ze ścian. – Nie udało mi się ustalić jej wieku i pochodzenia, stąd na razie nie została skatalogowana. Nie eksponuję jej też specjalnie. Wydawało mi się, że jest tu sporo cenniejszych rzeczy – dodała z przekąsem, którego nie zdołała powstrzymać, choć bardzo próbowała zachować opanowanie. – W tym towarzystwie to jedynie taka ciekawostka. – Zatoczyła ręką w powietrzu.
– Tak, ciekawostka – mruknął pod nosem imperator. Zrobił krok w kierunku wskazanego stołu, ale zaraz znów zastygł w miejscu. Odwrócił się do Izabeli.
– Już późno! Wracajmy na ucztę. Ta podróż przez historię sprawiła, że niezwykle zgłodniałam – stwierdziła księżna.
Wyszła do ogrodu. Uznała, że dalsze oprowadzanie znudzonego cesarza po Świątyni nie ma większego sensu. Wszelkie opowieści o jego niebywałym zainteresowaniu sztuką, o jego wiedzy w tej dziedzinie okazały się w najlepszym razie przesadzone.
Ech... to jeszcze dzieciak, pomyślała smutno.
Utwierdziła się w tym przekonaniu, kiedy przez całą drogę powrotną czuła wwiercające się w jej plecy spojrzenie Aleksandra.
Imperator czy nie, wszyscy oni są tacy sami, uznała. Ale skoro tak, może nie wszystko stracone. Trzeba tylko zagrać innymi kartami.
Na siódmą Zofia zaplanowała przedstawienie. Ach! Teatr pod rozgwieżdżonym niebem! Izabela już wiedziała, co na siebie włoży, by olśnić tak znakomitego gościa.
Spektakl udał się znakomicie. Za swoją rolę księżna znów zebrała największe brawa. Car jednak jej nie oklaskiwał. Tuż po szóstej opuścił Puławy. Z nikim się nie pożegnał. Kazał przeprosić gospodarzy. Sprawy wagi państwowej – napisał na bileciku, który przekazała jej służąca.
Cesarskiego fularu i tak nie zamierzała zwracać. Ucieszyła się więc, że teraz nie będzie musiała szukać ku temu wymówki. Zastanawiała się tylko nad wyborem odpowiedniego miejsca w Świątyni dla tego nowego eksponatu.