Izabela i sześć zaginionych koron - Krzysztof P. Czyżewski - ebook

Izabela i sześć zaginionych koron ebook

Krzysztof P. Czyżewski

4,3

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Rok 1813. Rosja zwycięża Napoleona i zajmuje Księstwo Warszawskie. Mocarstwa szykują się na Kongres Wiedeński, gdzie zamierzają przypieczętować kolejny rozbiór Rzeczypospolitej. Car Aleksander chce ostatecznie upokorzyć Polaków, ale do tego potrzebna jest mu legendarna Korona Chrobrego –symbol władzy i niepodległości, wspomnienie dawnej potęgi Polski.

 

Jednak korona zniknęła. Ktoś wykradł ją wraz z całą zawartością wawelskiego skarbca.

 

Księżna Izabela Czartoryska i jej nieodzowny towarzysz Migdał postanawiają ubiec cara i zniweczyć jego plany. Śledztwo z Krakowa szybko przenosi się w głąb Europy – Wrocław, Berlin, Regensburg, Toruń, Kolonia….  Trudno odróżnić prawdziwe tropy od plotek. Czy można ufać brytyjskiemu księciu Sussex? Co ukrywa księżna Luiza? Skąd rosyjski kolekcjoner ma skradziony ze skarbca Szczerbiec? Król Poniatowski też nie pozostaje poza podejrzeniami.

 

Kiedy Izabela jest bliska rozwikłania zagadki, uświadamia sobie, jak niewiele Polacy wiedzieli o poszukiwanej koronie. Czy zdąży odkryć jej tajemnicę, zanim będzie za późno? Czy uda się ustalić, kto wyciągnął ręce po najcenniejsze regalia królewskie? Okazuje się, że najpoważniejszym zagrożeniem dla korony Chrobrego wcale nie jest car Aleksander i jego plany…

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 475

Oceny
4,3 (9 ocen)
6
1
1
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Doowa555

Nie oderwiesz się od lektury

Uwielbiam przygody Migdała i księżnej Izabeli. Idealnie napisana
00

Popularność




Au­tor: Krzysz­tof P. Czy­żew­ski
Re­dak­cja: Klau­dia Opozda
Ko­rekta: Ka­ta­rzyna Zioła-Ze­mczak
Skład: Ja­ro­sław Hess
Pro­jekt gra­ficzny okładki: Ka­ta­rzyna Bor­kow­ska
Opra­co­wa­nie ilu­stra­cji: Ar­tur Cie­chor­ski
Re­dak­tor pro­wa­dząca: Agnieszka Gó­recka
Źró­dła ilu­stra­cji: s. 13, 307 – B. Bel­lotto [do­mena pu­bliczna]; s. 140 – A. Gry­glew­ski/B. Puc [do­mena pu­bliczna]; s. 208, 246, 279, 301 – au­tor nie­znany [do­mena pu­bliczna]; s. 368 – A. Gry­glew­ski/F. Za­błocki [do­mena pu­bliczna]; s. 424 – W. Tom­ble­son [do­mena pu­bliczna]; s. 458–475 Wi­ki­pe­dia [do­mena pu­bliczna]; okładka – ko­rona Chro­brego na pod­sta­wie ob­razu K.J. Wer­nera [do­mena pu­bliczna]; dło­nie i ele­menty stro­jów hi­sto­rycz­nych za­czerp­nięte z twór­czo­ści A.L. Gi­ro­deta, M. Bac­cia­rel­lego i nie­zna­nego au­tora [do­mena pu­bliczna], wszel­kie ich po­do­bień­stwo do tych na­le­żą­cych do po­staci rze­czy­wi­stych jest nie­za­mie­rzone; shut­ter­stock/Maxx-Stu­dio; tył okładki – B. Bel­lotto [do­mena pu­bliczna]; za­druk we­wnętrzny okładki za Broc­khaus Ko­nver­sa­tions-Le­xi­kon, 1898 [do­mena pu­bliczna]; ar­chi­wum pry­watne au­tora (zdję­cie au­tora)
© Co­py­ri­ght by Krzysz­tof P. Czy­żew­ski © Co­py­ri­ght for this edi­tion by Wy­daw­nic­two Pas­cal
Wszel­kie prawa za­strze­żone. Żadna część tej książki nie może być po­wie­lana lub prze­ka­zy­wana w ja­kiej­kol­wiek for­mie bez pi­sem­nej zgody wy­dawcy, z wy­jąt­kiem re­cen­zen­tów, któ­rzy mogą przy­to­czyć krót­kie frag­menty tek­stu.
Książka, choć osa­dzona w re­aliach hi­sto­rycz­nych, jest fik­cją li­te­racką, wy­two­rem wy­obraźni au­tora.
Biel­sko-Biała 2021
Wy­daw­nic­two Pas­cal sp. z o.o. ul. Za­pora 25 43-382 Biel­sko-Biała tel. 338282828, fax 338282829pas­cal@pas­cal.plwww.pas­cal.pl
ISBN 978-83-8317-241-5
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Cie­ka­wość wy­ciąga z ukry­cia od­wagę i bu­dzi ją. Ale w więk­szo­ści przy­pad­ków cie­ka­wość od razu znika i od­waga musi da­lej iść sama. Cie­ka­wość przy­po­mina we­so­łego ko­legę, któ­remu nie można za­ufać. Pod­pu­ści cię, ile może, po­tem w od­po­wied­nim mo­men­cie się zmyje. A czło­wiek sam musi da­lej so­bie ra­dzić, pró­bu­jąc ze­brać się na od­wagę.

Ha­ruki Mu­ra­kami, Kro­niki ptaka na­krę­ca­cza

PRO­LOG1764–1795

22 sierp­nia 176449 lat wcze­śniej

Czwo­ro­kątna skrzy­nia, z każ­dej strony okuta po­dwójną bla­chą i że­la­znymi szta­bami, nie rzu­cała się spe­cjal­nie w oczy. Je­dy­nie te cztery po­tężne ry­gle zamka przy­trzy­mu­jące cięż­kie wieko mo­gły su­ge­ro­wać, że nie jest to zwy­kły ku­fer, w któ­rym byle szlach­ciura chowa swoje ro­dowe sre­bra. Ale i tak w każ­dej mie­ści­nie, przez którą prze­jeż­dżali, tłum ga­piów wpa­try­wał się w niego z uwiel­bie­niem i na­dzieją. Ogło­szona z ko­ściel­nych am­bon wieść o wo­zie okry­tym kar­ma­zy­no­wym płót­nem i strze­żo­nym przez do­bo­ro­wych kra­kow­skich gwar­dzi­stów roz­nio­sła się po Pol­sce lo­tem bły­ska­wicy. Zgro­ma­dzona przy trak­tach ga­wiedź stała na bacz­ność, czę­sto w od­święt­nych stro­jach. Pod roz­ło­ży­stymi li­pami, w bra­mach, na roz­sta­jach dróg tło­czyły się całe po­ko­le­nia ro­dzin. Lu­dzie ści­skali w dło­niach zdjęte z głów czapki. Wielu klę­kało i kre­śliło znak krzyża. Łzy pły­nęły im po po­licz­kach, nie ze smutku, a z ra­do­ści i wzru­sze­nia. Ro­zu­mieli, że uczest­ni­czą w czymś wiel­kim i waż­nym. Każdy chciał być świad­kiem wy­da­rze­nia, które ni­gdy wcze­śniej nie było prze­zna­czone dla oczu pro­stego czło­wieka. Wy­czu­wali to ja­koś in­stynk­tow­nie. Mało kto wie­dział, że to, co wła­śnie się dzieje, wy­da­rza się do­piero drugi raz w ciągu ostat­nich sied­miu­set lat.

Ge­ne­rał Piotr Wo­dzicki po­cią­gnął łyk wody z bu­kłaka, po­pra­wił opa­da­jącą na tył wozu czer­woną ma­te­rię, spiął ko­nia i zrów­nał się z woź­nicą.

– Mar­ci­nie, za­trzy­majmy się tu na chwilę, za­nim wje­dziemy do War­szawy. Trzeba spraw­dzić, czy wszystko jest do­brze upięte i go­towe... Pry­mas Łu­bień­ski nie da­ruje nam żad­nych nie­do­cią­gnięć.

– Tak jest, pa­nie ge­ne­rale! – Woź­nica cmok­nął dwa razy, a para gnia­dych koni po­tul­nie za­trzy­mała się na po­bo­czu drogi.

Sze­ściu gwar­dzi­stów ze­sko­czyło ze swo­ich wierz­chow­ców. Za­częli skru­pu­lat­nie spraw­dzać uprzęże, po­pra­wiać sukno na wo­zie i po­le­ro­wać że­la­zną skrzy­nię.

Wo­dzicki sta­nął w cie­niu przy­droż­nej lipy, oparł się o jej pień i spoj­rzał w bez­chmurne niebo.

Wtedy było jed­nak o wiele upal­niej, przy­po­mniał so­bie. Nie pierw­szy raz za­sta­na­wiał się, czy ob­razy, dźwięki i za­pa­chy, ja­kie wią­zał te­raz z elek­cją z ty­siąc sie­dem­set czwar­tego roku, elek­cją Sta­ni­sława Lesz­czyń­skiego, to jego naj­wcze­śniej­sze, dzie­cięce wspo­mnie­nia, czy ra­czej zo­stały one wy­ryte w jego pa­mięci póź­niej, na sku­tek opo­wie­ści jego dziadka. Bo tego, że ka­zał dziad­kowi do znu­dze­nia o tam­tych wy­da­rze­niach opo­wia­dać, był aku­rat pe­wien. Wtedy, w lipcu, lipy brzę­czały ro­jami psz­czół i pach­niały gę­stym mio­dem. Wi­dział sie­bie z dziad­kiem, jak stoją przy dro­dze, przy­pa­tru­jąc się zmie­rza­ją­cym na elek­cję szlach­ci­com, jak że­gnają od­da­la­ją­cego się na ko­niu ojca. Wtedy też wie­ści o wo­zie pod strażą zmie­rza­ją­cym do War­szawy wy­wo­łały ta­kie po­ru­sze­nie. Nie­stety, tam­tego lata nie było mu dane go zo­ba­czyć, a po­dobno prze­jeż­dżał nie­da­leko. Może dla­tego te­raz był tak wy­ro­zu­miały dla urwi­sów ob­le­pia­ją­cych za­przęg w każ­dej wsi. Za­miast ich od­ga­niać, ka­zał roz­da­wać im sło­dy­cze, któ­rych prze­zor­nie spa­ko­wał na drogę cały wo­rek.

– Mo­skali coś nie wi­dać – za­gad­nął woź­nica. – Bę­dzie ze dwa mie­siące, jak wio­złem tędy bi­skupa Soł­tyka na sejm, wtedy było ich tu całe mo­rze. – Sta­nął przy ko­niach, które za­czął te­raz poić.

– Od­su­nęli się na trzy mile od sto­licy. – Ge­ne­rał pa­trzył przed sie­bie, uni­ka­jąc wzroku męż­czy­zny. W końcu ob­cią­gnął mun­dur, splu­nął na buty i wy­do­był z nich blask małą szmatką, którą trzy­mał przy sio­dle.

– Ha! I to ma niby wy­star­czyć, tak?! Wolna elek­cja, psia...  – Mar­cin urwał w pół słowa i splu­nął pod nogi. Odło­żył po­idło na wóz, przy­krył je derką i za­czął cze­sać roz­wi­chrzone koń­skie grzywy. Po chwili mil­cze­nia za­py­tał: – A kto te­raz do­wo­dzi ar­mią, ge­ne­rale, jak ode­brano wła­dzę het­ma­nowi Bra­nic­kiemu?

– Nie ode­brano, Mar­ci­nie, nie ode­brano, tylko upo­rząd­ko­wano pewne sprawy, skoro het­man wy­je­chał na Wę­gry. – Męż­czy­zna wsiadł na ko­nia i po­pra­wił przy­piętą do boku sza­blę. Wy­cią­gnął z kie­szeni ze­ga­rek. Do­bie­gało po­łu­dnie.

– Wy­je­chał... ta... – rzu­cił z nie­do­wie­rza­niem woź­nica. Po­kle­pał ko­nie po grzbie­cie i wrzu­cił zgrze­bło do skó­rza­nej sa­kwy przy­cze­pio­nej z boku wozu. – Tak jak wiel­możny pan Ka­rol Ra­dzi­wiłł wy­je­chał na Wo­łosz­czy­znę... za­pro­szony do tego mo­ska­lo­wym ba­gne­tem.

Wo­dzicki wes­tchnął ciężko i otarł pot z czoła. Mar­cina znał od ma­łego. Wie­dział, że choć od lat słu­żył on bi­sku­powi Soł­ty­kowi i wpa­try­wał się w eks­ce­len­cję jak w ob­ra­zek, to był on do­brym czło­wie­kiem i pa­triotą. Za­wsze mógł na nim po­le­gać, więc kiedy tylko pod­skarbi ko­ronny wy­zna­czył Wo­dzic­kiemu tę tajną mi­sję, od razu za­re­ko­men­do­wał on usługi Mar­cina. Mógł być pe­wien tego, że woź­nica do­trzyma ta­jem­nicy, a i wstydu nie przy­nie­sie. A że to, co u niego w gło­wie, to i na ję­zyku, no cóż... Chyba wo­lał tak niż te skryte żmije, które ma­mią czło­wieka mi­łym sło­wem, a po­tem po­tra­fią wbić mu nóż w plecy. Zresztą, gdyby Mar­cin się nie zgo­dził, to i Wo­dzicki mu­siałby od­mó­wić. Miał już swoje lata, na ko­nia wsia­dał co­raz rza­dziej – te­raz bar­dziej przy­da­wał się w szta­bie, nad ma­pami. Ta mi­sja miała być jed­nak uko­ro­no­wa­niem jego żoł­nier­skiej służby.

– Wła­dza w ar­mii nie może na­le­żeć do jed­nego czło­wieka. Źle to się u nas koń­czyło – tłu­ma­czył te­raz cier­pli­wie. – Usta­no­wie­nie Ko­mi­sji Woj­sko­wej Ko­ron­nej to był bar­dzo do­bry ruch. Mu­simy zre­for­mo­wać nasz kraj, ina­czej będą się nami za­ba­wiać, czy to Szwe­dzi, czy Pru­sacy, czy Mo­skale.

– No tak... – Woź­nica kiw­nął głową. – Czyli jed­nak książę Au­gust Czar­to­ry­ski bę­dzie do­wo­dził. To pew­nie za­raz, tak jak Ra­dzi­wiłła, rów­nież het­mana Bra­nic­kiego po­zba­wią urzędu i obejmą jego do­bra se­kwe­strem...

Wo­dzicki już nie od­po­wie­dział, scho­wał tylko ze­ga­rek do kie­szeni mun­duru. Mar­cin tym­cza­sem skoń­czył opo­rzą­dzać ko­nie i wy­tarł ręce w ko­szulę. Wy­cią­gnął z torby dwa ru­miane jabłka, z któ­rych jedno po­dał prze­ło­żo­nemu.

– Pan ge­ne­rał bie­rze, bo za­raz wszyst­kie wy­wiozą do Pe­ters­burga. – Za­to­pił zęby w dru­gim jabłku tak gwał­tow­nie, że sok z niego po­ciekł mu aż po bro­dzie.

Wo­dzicki ener­gicz­nie po­tarł po­da­ro­wany mu owoc o spodnie, aż sprę­ży­sta skórka za­częła lśnić ni­czym ta­fla je­ziora.

– Sza­nuję bar­dzo jego eks­ce­len­cję bi­skupa, ale to, co mówi, mu­sisz dzie­lić na pół... Wszy­scy wie­dzą, że Soł­tyk zwal­cza Czar­to­ry­skich.

– Niech pan ge­ne­rał mówi, co chce. Ja tam swoje wiem. Oby tylko nie wy­brali Po­nia­tow­skiego, bo to tak, jakby samą im­pe­ra­to­rową Ka­ta­rzynę na nasz tron wsa­dzić.

Wo­dzicki wrzu­cił swoje jabłko do sa­kwy, na póź­niej.

– Oj Mar­ci­nie, Mar­ci­nie. – Po­krę­cił głową z dez­apro­batą. – Wła­śnie po to jest elek­cja, na­sza cudna wolna elek­cja. Każdy ma prawo przy­być i za­gło­so­wać. Niech wy­gra naj­lep­szy. A te­raz ru­szajmy, bo jak się spóź­nimy na za­mek, to pry­mas już za­dba o to, by­śmy elek­cji nie do­żyli i wtedy nie prze­ko­namy się, kto bę­dzie kró­lem.

Woź­nica po­ki­wał głową, ale bez prze­ko­na­nia. Zer­k­nął w niebo.

– Z za­chodu nad­ciąga bu­rza. – Wska­zał pal­cem na cięż­kie chmury wi­szące nad ho­ry­zon­tem. – Jedźmy już.

Ge­ne­rał przy­tak­nął, wsiadł na wierz­chowca i ru­szył pierw­szy. Wóz po­cząt­kowo ugrzązł w pia­chu, ale Mar­cin sma­gnął ko­nie ba­tem i koła szybko wró­ciły na ubity trakt. Po bo­kach wozu i za nim kar­nie po­dą­żali gwar­dzi­ści.

Tak jak Wo­dzicki prze­wi­dy­wał, tłum ga­piów prę­żył się i fa­lo­wał wzdłuż ca­łego Kra­kow­skiego Przed­mie­ścia. Jed­nak, o dziwo, to nie wóz i eskor­tu­jąca go grupa byli tu główną atrak­cją, ale war­szaw­scy ma­gnaci szy­ku­jący się na po­lach Woli na elek­cję. Ta zaś miała się roz­po­cząć lada dzień. Re­pre­zen­ta­cyjny trakt sto­licy za­mie­nił się te­raz w ha­ła­śliwy od­pust i świą­teczny jar­mark w jed­nym. Pa­choł­ko­wie ukła­dali pi­ra­midy ekwi­punku i pro­wiantu na skrzy­pią­cych, ple­cio­nych wo­zach. Za­miast wzdłuż traktu prze­miesz­czały się one bar­dziej w po­przek i na ukos. Od sklepu do składu. Woź­nice to­ro­wali so­bie prze­jazd po­krzy­ki­wa­niami. Ko­nie, nie­przy­wy­kłe do ta­kiego zgiełku, co rusz pło­szyły się i par­skały. Drogę blo­ko­wały do­dat­kowo wozy z sia­nem, ar­ty­ści, mu­zycy, tań­czące psy i zwinne małpki. Nikt nie za­mie­rzał prze­pu­ścić tak do­sko­na­łej szansy na za­ro­bek. W naj­bliż­szych dniach drogą tą mieli prze­je­chać wszy­scy za­możni z Rzecz­po­spo­li­tej i Li­twy.

Ge­ne­rał Wo­dzicki i Mar­cin prze­bi­jają się z taj­nym trans­por­tem przez Kra­kow­skie Przed­mie­ście.

Na szczę­ście Mar­cin po­zo­stał tym za­mę­tem nie­wzru­szony – omi­jał ko­lejne prze­szkody i parł do przodu. Gwar­dzi­ści, wi­dząc całe to za­mie­sza­nie, stło­czyli się przy wo­zie, tak że cho­lew­kami bu­tów nie­mal ob­cie­rali się o wiel­kie, drew­niane koła. Co chwilę przy­sta­wali, wi­dząc pę­dzącą z na­prze­ciwka kulę ku­rzu. Z ta­kiej sza­rej chmury pierw­szy wy­ła­niał się za­wsze, uro­czy­ście ubrany, lau­fer, a tuż za nim już cały or­szak ko­lej­nego ary­sto­kraty. Każdą z bo­gato zło­co­nych ka­ret i ber­lin ob­le­piały, ni­czym roje, gro­mady sług i pa­choł­ków. Re­kor­dzi­ści, jak po­li­czył Wo­dzicki, cią­gnęli z sobą na pola elek­cyjne na­wet i osiem­dzie­siąt osób, w tym co naj­mniej czter­dzie­stu asy­sten­tów. Li­czeb­ność świty i jej ekwi­pu­nek – te­raz to one były wy­znacz­ni­kami po­zy­cji i zna­cze­nia.

– Pan pa­trzy, ge­ne­rale! – Woź­nica pu­ścił lejce jedną ręką i wska­zał nią na dwie grupki cho­wa­ją­cych się w bra­mie żoł­nie­rzy, z przy­pię­tymi do bia­łych mun­du­rów biało-czer­wono-zie­lo­nymi ko­kar­dami. – Mi­li­cja Czar­to­ry­skich, na żoł­dzie im­pe­ra­to­ro­wej. Za­miast po­rządku pil­no­wać, to stoją i tylko mury pod­pie­rają.

Wo­dzicki wo­lał jed­nak nie roz­glą­dać się na boki. Z da­leka wi­dział już po­ły­sku­jącą w słońcu sta­tuę króla Zyg­munta. Im bar­dziej zbli­żali się do zamku, tym tłum sta­wał się gęst­szy i bar­dziej ro­ze­dr­gany. Mar­cin po­gwiz­dy­wał pod no­sem i cal po calu po­su­wał wóz do przodu. W końcu do­tarli do Bramy Kra­kow­skiej. Wjazdu pil­no­wali tu żoł­nie­rze w bia­łych mun­du­rach. Ge­ne­rał pod­je­chał do jed­nego z nich.

– Prze­jazd! – krzyk­nął. – Prze­syłka z Kra­kowa dla Jego Eks­ce­len­cji pry­masa Łu­bień­skiego!

Żoł­nierz bez chwili wa­ha­nia od­su­nął się na bok. Ko­nie same ru­szyły do przodu, tak jakby znały ten ce­re­mo­niał i wie­działy, gdzie mają iść. Gdy tylko się za­trzy­mali, gwar­dzi­ści przy­mo­co­wali uzdy do że­la­znych kół w mu­rze i bez słowa za­częli roz­pi­nać pasy przy­trzy­mu­jące skrzy­nię. Czte­rech z nich zła­pało ją za boczne uchwyty i na sy­gnał Wo­dzic­kiego pod­nio­sło ją z wozu.

– Każ na­tych­miast przy­nieść siana i wody dla koni! – rzu­cił Wo­dzicki do sto­ją­cego obok straż­nika.

– Nie sły­szysz, co pan ge­ne­rał mówi? – do­dał Mar­cin, za­nim tam­ten zdą­żył za­re­ago­wać na roz­kaz. Po­tem zszedł z wozu, po­kle­pał czule że­la­zną skrzy­nię i wy­cią­gnął dłoń w kie­runku ge­ne­rała. – Pa­nie ge­ne­rale, nic tu po mnie. Ja swoje za­da­nie wy­ko­na­łem. Po­cze­kam tylko, aż te śla­ma­zary na­poją ko­nie i ru­szam da­lej.

– Wiel­kie dzięki, Mar­ci­nie! Oj­czy­zna ci tego nie za­po­mni. – Wo­dzicki ze­sko­czył z ko­nia i uści­snął po­daną mu dłoń, a drugą ręką po­kle­pał Mar­cina po ra­mie­niu.

– Tego to nie był­bym taki pe­wien, pa­nie ge­ne­rale. Oj, nie! – Woź­nica uśmiech­nął się, jesz­cze raz spoj­rzał na skrzy­nię, mach­nął ręką i już miał wsko­czyć na wóz, ale cof­nął się i znów od­wró­cił do Wo­dzic­kiego. – A pana, ge­ne­rale, to nie za­sta­na­wia? Elek­cja do­piero za parę dni, a nam ka­zali przy­być z trans­por­tem już dziś? – Wpa­try­wał się wprost w oczy prze­ło­żo­nego.

Ten umknął szybko wzro­kiem i tylko wzru­szył ra­mio­nami.

– No tak, tak... – Mar­cin spu­ścił głowę i wsko­czył na wóz.

Je­den z żoł­nie­rzy pod­szedł do nich i zła­pał ko­nia ge­ne­rała za uzdę.

– Jego Eks­ce­len­cja czeka na pana ge­ne­rała w Sali Se­na­tor­skiej. – Stuk­nął ob­ca­sami i ręką wska­zał drogę na zam­kowy dzie­dzi­niec.

Ge­ne­rał mach­nął na gwar­dzi­stów, a ci po­pra­wili chwyt i ru­szyli ze skrzy­nią w kie­runku wej­ścia do za­chod­niego skrzy­dła zamku. Mar­mu­rowe schody do­pro­wa­dziły ich na pierw­sze pię­tro, do Ga­le­rii Warty. Tam na­ka­zano im cze­kać.

Wo­dzicki usiadł na pi­ko­wa­nej, mocno już wy­sie­dzia­nej, ka­na­pie na­prze­ciwko wej­ścia do Sali Se­na­tor­skiej. Wy­pro­sto­wał nogi i roz­ma­so­wał obo­lałe od dłu­giej jazdy ko­lana. Wpa­try­wał się w za­mknięte, zdo­bione zło­tem drzwi. Zdzi­wiło go, że do­stępu do nich strze­gła nie straż mar­szał­kow­ska, a dwóch mi­li­cjan­tów Czar­to­ry­skich. Na pewno jest ku temu ja­kiś ważny po­wód, po­my­ślał.

Gdy opu­ścił go stres zwią­zany z wy­peł­nie­niem tak waż­nej mi­sji, ge­ne­rał po­czuł głód. Przy­po­mniał so­bie, że nie jadł przez cały dzień. Jak na­trętne mu­chy w gło­wie kłę­biły mu się te­raz je­dy­nie my­śli o so­czy­stych scha­bach, sal­ce­so­nach i ozo­rach. Cie­kawe, co po­da­dzą na obiad? Bez­wied­nie ob­li­zał górną wargę. Na szczę­ście pry­mas lu­bił do­brze zjeść.

W po­miesz­cze­niu pa­no­wała upiorna ci­sza, uroz­ma­icana je­dy­nie gra­ją­cymi mar­sza kisz­kami ge­ne­rała i jego pod­ko­mend­nych.

Tylko co pry­mas robi w Sali Se­na­tor­skiej? – za­sta­na­wiał się da­lej Wo­dzicki. Sala była udo­stęp­niana wy­łącz­nie na po­sie­dze­nia se­natu, a to miało roz­po­cząć się do­piero za kilka dni. Oczy­wi­ście, był naj­star­szym rangą se­na­to­rem, ale pra­cami tej izby kie­ro­wał mar­sza­łek wielki ko­ronny. Zresztą, sala była ol­brzy­mia. Nie nada­wała się na ga­bi­net... No chyba, że pry­mas nie był tam sam...

Na­gle drzwi się otwo­rzyły.

– Pro­szę, może pan wejść – po­wie­dział nie­mal szep­tem straż­nik.

Wo­dzicki przy­trzy­mał drzwi i pu­ścił przo­dem gwar­dzi­stów. Szli po­woli, po po­sadzce uło­żo­nej w kształt sza­chow­nicy. Ciężko było im ukryć za­chwyt i cie­ka­wość, z ja­kimi roz­glą­dali się wo­kół. Mniej chyba po­dzi­wiali zło­cone ko­lumny, lu­stra w cięż­kich ra­mach i rzeź­bione głowy or­łów – byli prze­cież sy­nami za­cnych urzęd­ni­ków kra­kow­skich, wiele już wi­dzieli. Tym ra­zem cho­dziło ra­czej o ma­gię sa­mego miej­sca – miej­sca, gdzie król spo­ty­kał się z se­na­to­rami, gdzie za­pa­dały ważne dla kraju de­cy­zje.

Wzdłuż dłu­giej i wy­so­kiej na dwa pię­tra sali cią­gnął się rząd obi­tych czer­woną ma­te­rią fo­teli. Na jej końcu, na trzy­stop­nio­wym pod­wyż­sze­niu, pod bal­da­chi­mem stał tron. Sie­dział na nim ja­kiś słusz­nej po­stury, star­szy męż­czy­zna, oto­czony przez grupkę in­nych osób. Do­piero gdy Wo­dzicki pod­szedł bli­żej, roz­po­znał w nim pry­masa Łu­bień­skiego. Cały w czer­wieni, prze­pa­sany sze­roką, błę­kitną wstęgą z za­wie­szo­nym na niej po­ły­sku­ją­cym Or­de­rem Orła Bia­łego, ge­stem pulch­nej dłoni, ozdo­bio­nej wiel­kim pier­ście­niem o błę­kit­nym oku, zmu­sił zgro­ma­dzone przed nim osoby do roz­stą­pie­nia się.

Sto­ją­cego obok pry­masa wy­so­kiego, szczu­płego męż­czy­znę o dłu­gim, lekko gar­ba­tym no­sie ge­ne­rał roz­po­znał od razu. Był to książę Au­gust Alek­san­der Czar­to­ry­ski, sta­ro­sta ge­ne­ralny, a obec­nie re­gi­men­tarz ge­ne­ralny ar­mii ko­ron­nej. Byli pra­wie rów­no­lat­kami, i na­wet no­mi­na­cje ge­ne­ral­skie do­stali w po­dob­nym cza­sie. Wo­dzicki ucie­szył się na jego wi­dok. Książę Au­gust naj­wy­raź­niej też go po­znał, bo kiw­nął po­ro­zu­mie­waw­czo głową. Obok księ­cia stał inny, sporo młod­szy męż­czy­zna. Cha­rak­te­ry­styczne, czarne, krza­cza­ste brwi, a przede wszyst­kim strój, nie po­zo­sta­wiały wąt­pli­wo­ści. Na mo­dłę hisz­pań­ską, czyli w ka­ftan, ka­mi­zelkę, krót­kie spodnie z poń­czo­chami i kryzę pod szyją, ubie­rał się, i to po­mimo po­wszech­nego obu­rze­nia braci szla­chec­kiej, nie kto inny jak sam Sta­ni­sław An­toni Po­nia­tow­ski, stol­nik li­tew­ski, sio­strze­niec księ­cia Au­gu­sta, i obecny kan­dy­dat do tronu pol­skiego. Za nimi, nieco z boku, stała piękna, młoda dama, która z wy­raźną cie­ka­wo­ścią i uśmie­chem przy­glą­dała się Wo­dzic­kiemu.

– Wa­sza Eks­ce­len­cjo. – Wo­dzicki się ukło­nił.

– Zo­staw­cie skrzy­nię tam, na stole. – Pry­mas wska­zał dło­nią na róg sali.

Gwar­dzi­ści z ulgą od­sta­wili pa­ku­nek na wska­zane miej­sce. Wo­dzicki kiw­nął na nich tylko głową, a ci po­słusz­nie opu­ścili salę, on sam zaś sta­nął tuż przy skrzyni. Zgro­ma­dzeni po­wró­cili do prze­rwa­nej roz­mowy. Po­nia­tow­ski na­chy­lał się nad pry­ma­sem, gdy ten wy­trwale coś mu tłu­ma­czył, mocno przy tym ge­sty­ku­lu­jąc.

Na­gle Łu­bień­ski prze­rwał swoją ty­radę i po­now­nie za­wie­sił wzrok na ge­ne­rale. Po­zo­stali po­szli jego śla­dem.

– No i co, bę­dzie pan tak tu stał? Może pan już iść. Czy czeka pan na uchwałę se­natu w tej spra­wie? – Nie cze­ka­jąc na od­po­wiedź, pry­mas wzniósł tylko oczy ku gó­rze i znów pod­jął prze­rwany wą­tek.

– Wa­sza Eks­ce­len­cjo! Nie­stety, nie mogę uczy­nić za­dość wa­szej proś­bie. Nie wolno mi po­zo­sta­wiać skrzyni bez opieki.

Po tych sło­wach za­pa­dła ci­sza. Łu­bień­ski wsparł się o rękę Sta­ni­sława i z mo­zo­łem, chwie­jąc się, pod­niósł się z tronu.

– Bez opieki? – wy­ce­dził przez zęby. – Czy pan, ge­ne­rale, uważa mnie, ar­cy­bi­skupa gnieź­nień­skiego, pry­masa Pol­ski, naj­wyż­szego rangą se­na­tora Rzecz­po­spo­li­tej, za zło­dzieja? – Każde ze słów wy­po­wia­dał po­woli, jakby wsłu­chi­wał się w echo, któ­rym od­bi­jały się od ścian. Po­czer­wie­niał na twa­rzy, a broda za­częła mu drżeć.

– Eks­ce­len­cjo! Nie śmiał­bym choćby tak po­my­śleć. Je­stem pro­stym żoł­nie­rzem na­szej wspól­nej, uko­cha­nej Rzecz­po­spo­li­tej. Je­dy­nie wy­ko­nuję roz­kazy i prze­strze­gam prawa. Zgod­nie z kon­sty­tu­cją sej­mową...

– A czyje to roz­kazy pan niby wy­peł­niasz? Chyba nie księ­cia Au­gu­sta – prze­rwał mu pry­mas, spo­glą­da­jąc przy tym na Czar­to­ry­skiego – naj­wyż­szego zwierzch­nika woj­ska. Ani nie moje... – Na mo­ment za­wie­sił głos. – In­ter­rexa, peł­nią­cego obo­wiązki króla, do czasu wy­bra­nia mi­ło­ści­wie nam pa­nu­ją­cego. O ja­kim pra­wie śmiesz za­tem mó­wić, skoro to ja te­raz sta­no­wię prawo?

Wzmianka o kon­sty­tu­cji sej­mo­wej, która okre­ślała szcze­gó­łowo po­stę­po­wa­nie z prze­syłką z Kra­kowa, a któ­rej treść za­pro­po­no­wał sej­mowi nie kto inny jak syn obec­nego tu­taj księ­cia Au­gu­sta, mar­sza­łek Adam Czar­to­ry­ski, nie obe­szła pry­masa, ale naj­wy­raź­niej tra­fiła do sa­mego księ­cia.

– Eks­ce­len­cjo, ge­ne­rał Wo­dzicki nie miał nic złego na my­śli. Rę­czę za to. Znam go od lat. A rze­czy­wi­ście kon­sty­tu­cja sej­mowa na­ka­zuje mu strzec skrzyni. Jako żoł­nierz, po­dobny panu ge­ne­ra­łowi, pro­szę, by­śmy nie ka­zali mu ła­mać roz­kazu.

Pry­mas po­czer­wie­niał jesz­cze bar­dziej i za­czął łap­czy­wie ły­kać po­wie­trze, jak ryba wy­cią­gnięta z wody. Nie przy­wykł do tego, by kto­kol­wiek dys­ku­to­wał z jego roz­ka­zami.

– A poza tym, Eks­ce­len­cjo – kon­ty­nu­ował spo­koj­nie książę Au­gust – jak sam mó­wi­łeś, za­leży nam nie­zwy­kle na tym, by ta elek­cja i wszyst­kie zwią­zane z nią pro­ce­dury zo­stały do­cho­wane w naj­mniej­szym szcze­góle, by wro­gie siły nie pró­bo­wały pod­wa­żać wy­niku na­szego wy­boru...

Pry­mas, czy to pod wpły­wem na­głego zmę­cze­nia, czy stresu, czy też słów księ­cia, opadł na tron i za­milkł. Po­gła­skał po dłoni sto­jącą przy nim dziew­czynę i uśmiech­nął się do niej. Ona po­dała mu za­raz kie­lich z czer­wo­nym wi­nem. Wziął łyk i od­dał jej pu­ste już na­czy­nie.

– Pan ge­ne­rał prze­był długą drogę z Kra­kowa, może niech się po­sili i od­pocz­nie? – za­su­ge­ro­wała panna, cały czas świ­dru­jąc Wo­dzic­kiego spoj­rze­niem.

– Iza­belo. – Pry­mas uca­ło­wał dłoń dziew­czyny, ale jego głos znów brzmiał już szorstko. – Sły­sza­łaś prze­cież, co mó­wił książę Au­gust. Nie mo­żemy na­ma­wiać pana ge­ne­rała do zła­ma­nia wy­da­nego mu roz­kazu. Niech za­tem pil­nuje skrzyni, jak mu przy­ka­zano. Niechże nam tylko nie prze­szka­dza, na li­tość bo­ską – mó­wiąc to, na mo­ment pod­niósł ręce do góry. – Mamy masę spraw do omó­wie­nia. Mu­simy przy­go­to­wać two­jego ku­zyna do ko­ro­na­cji... zna­czy się elek­cji – po­pra­wił się na­tych­miast.

Młoda dama znów nie­śmiało uśmiech­nęła się do Wo­dzic­kiego.

Ge­ne­rał ro­zej­rzał się wo­kół, ale przy stole, na któ­rym stała skrzy­nia, nie było żad­nych krze­seł, a je­dy­nie fo­tele se­na­tor­skie. Obiadu to się tu jed­nak nie do­cze­kam – po­my­ślał. A jabłka z sa­kwy nie wy­pa­dało mu wy­cią­gać.

Pry­mas, książę Au­gust i stol­nik Po­nia­tow­ski wró­cili do roz­mowy. Dziew­czyna tym­cza­sem znik­nęła za bocz­nymi drzwiami sali. Po chwili wró­ciła, za nią ma­sze­ro­wał zaś słu­żący ze srebrną tacą, którą ka­zała po­sta­wić na stole. Bez wa­ha­nia usia­dła na jed­nym z fo­teli i po­cią­gnęła Wo­dzic­kiego za rękę, by za­jął miej­sce obok niej. Pry­mas łyp­nął na nich okiem, ale jej uśmiech i gest księ­cia Au­gu­sta, by dać spo­kój, po­mo­gły. Prze­stał zwra­cać na nich uwagę.

– Nie­stety, ni­czego in­nego tu nie mają. – Panna wska­zała na kilka ba­be­czek i kie­lich z wi­nem. – An­toś spro­wa­dził się tu do­piero kilka dni temu. Ale wie pan, pa­nie ge­ne­rale, jak on już tym kró­lem zo­sta­nie, to zro­bimy tu cudną kuch­nię, bę­dziemy urzą­dzać wy­tworne bale i uczty, ale nie ta­kie, wie pan, z tłu­stymi sal­ce­so­nami i ozo­rami. Czas, by Po­lacy za­częli jeść wy­kwint­nie, po fran­cu­sku. Czyż nie bę­dzie fan­ta­stycz­nie?

– O tak... na pewno bę­dzie fan­ta­stycz­nie – przy­tak­nął i skosz­to­wał ba­be­czek, po­pi­ja­jąc je wi­nem.

– Ale ja się nie przed­sta­wi­łam, gapa ze mnie. – Dziew­czyna wstała i dy­gnęła wdzięcz­nie. – Iza­bela Czar­to­ry­ska.

Wo­dzicki nie­mal się nie udła­wił ostat­nim ciast­kiem. Jakże mógł nie po­znać księż­nej Czar­to­ry­skiej, żony mar­szałka Adama Czar­to­ry­skiego! Jesz­cze mie­siąc temu wszy­scy wi­dzieli w nich przy­szłą parę kró­lew­ską. Cie­kawe – po­my­ślał męż­czy­zna, co mu­siało się wy­da­rzyć, że książę Adam tak na­gle zre­zy­gno­wał z kan­dy­do­wa­nia i ustą­pił miej­sca wła­śnie Sta­ni­sła­wowi Po­nia­tow­skiemu. Z tego, co te­raz mó­wiła księżna, wy­ni­kało, że nie ma mię­dzy Czar­to­ry­skimi a stol­ni­kiem kon­fliktu, że ona sama cie­szy się z moż­li­wo­ści wy­boru ku­zyna na króla.

Ge­ne­rał wresz­cie po­de­rwał się miej­sca i ukło­nił.

– Pro­szę mi wy­ba­czyć, droga księżno. Ostatni raz wi­dzia­łem księżną z dzie­sięć lat temu...

Ojca Iza­beli, ge­ne­rała lejt­nanta wojsk ko­ron­nych, pod­skar­biego wiel­kiego li­tew­skiego Je­rzego De­tloffa Flem­minga, też znał do­brze, choćby z per­trak­ta­cji, ja­kie pro­wa­dzili przy po­dwój­nej elek­cji w ty­siąc sie­dem­set trzy­dzie­stym trze­cim roku. Je­rzy Flem­ming re­pre­zen­to­wał Au­gu­sta III, zaś Wo­dzicki był w de­le­ga­cji Sta­ni­sława Lesz­czyń­skiego.

Tylko się uśmiech­nęła i ge­stem po­ka­zała mu, by usiadł.

– W pełni pana ro­zu­miem, ge­ne­rale. Dzie­sięć lat temu wy­glą­da­łam jak wy­chu­dzone, brzyd­kie ka­czątko. Sama bym się pew­nie nie po­znała.

Wo­dzicki wró­cił na fo­tel i spoj­rzał, czy pry­mas na­dal ich ob­ser­wuje.

– Jego Eks­ce­len­cja jest tro­chę przy­głu­chy, niech się pan nie mar­twi. – Iza­bela nie za­mie­rzała ści­szać głosu do szeptu. – Ale to do­bry czło­wiek. Tro­chę wy­bu­chowy, to prawda, ale chce do­brze dla nas, dla Pol­ski. Jest bar­dzo po­wa­żany przez króla Prus i im­pe­ra­to­rową Ro­sji. Nie uwie­rzy pan ge­ne­rał, jak go w li­stach ty­tu­łują. Po­ka­zy­wał mi te li­sty... – Księżna na­chy­liła się do Wo­dzic­kiego. – Cel­sis­si­mus prin­ceps. Czyż to nie wspa­niałe, że tak się z nim li­czą? Bar­dzo mu za­leży, by ta ko­ro­na­cja An­to­sia wy­pa­dła do­brze, by tra­dy­cji stało się za­dość, by wszy­scy się w końcu po­go­dzili.

– Ko­ro­na­cja? – Wo­dzicki uniósł brwi. – Ale przed nami do­piero...

– No tak! Na­wet pan ge­ne­rał nie wie, jak taka ko­ro­na­cja jest skom­pli­ko­wana, ale i fa­scy­nu­jąca. Naj­pierw cały or­szak, ma­gi­strat, urzęd­nicy i bi­skupi przy­będą tu, do zamku, gdzie za­trzy­mają się na dzie­dzińcu. Do apar­ta­men­tów wejdą tylko bi­skupi. Biedny pry­mas, po­wie­dział, że jest na to zbyt scho­ro­wany i że po­czeka w ka­te­drze – księżna Iza­bela, z wy­pie­kami na twa­rzy, zre­fe­ro­wała Wo­dzic­kiemu, jak ko­ro­na­cję wy­obra­żał so­bie Łu­bień­ski.

W sali au­dien­cyj­nej na bi­sku­pów mieli cze­kać mar­szał­ko­wie ko­ronny i li­tew­ski oraz se­na­to­ro­wie i sam elekt, oczy­wi­ście pod bal­da­chi­mem. Tam też miały być roz­sta­wione dwa stoły. Na jed­nym wy­ło­żone będą ko­rona, berło, jabłko i dwa mie­cze – te po­da­ro­wane Ja­gielle pod Grun­wal­dem przez Krzy­ża­ków. Szczer­biec i płaszcz miały już cze­kać w ka­te­drze. Na dru­gim stole będą roz­ło­żone strój ko­ro­na­cyjny i łań­cuch Or­deru Orła Bia­łego. Elekt usią­dzie na tro­nie, a bi­skupi po­mogą mu za­ło­żyć strój ce­re­mo­nialny. Przy­szły król, pod­trzy­my­wany przez bi­sku­pów, wraz or­sza­kiem, do­łą­czy do pro­ce­sji cze­ka­ją­cej na dzie­dzińcu i wszy­scy ru­szą do ka­te­dry, gdzie przy­wita ich pry­mas. Od­bie­rze on nie­sione przez se­na­to­rów in­sy­gnia i złoży je na oł­ta­rzu. Pod­czas uro­czy­stej mszy elekt złoży przy­sięgę. Po­tem musi paść krzy­żem na roz­ło­żo­nym ko­biercu. Gdy się pod­nie­sie, bi­skupi zdejmą z niego płaszcz, a on klęk­nie przed sie­dzą­cym przed nim pry­ma­sem, który to na­ma­ści mu głowę, ra­miona, pierś i prze­guby rąk. Pry­mas ogłosi, iż elekt staje się obrońcą oj­czy­zny, naj­męż­niej­szym z kró­lów i zwy­cięzcą nad nie­przy­ja­ciółmi. Po­tem król za­łoży po­świę­cony płaszcz i łań­cuch Or­deru Orła Bia­łego. W cza­sie mszy od­bę­dzie się jesz­cze uro­czy­ste i nie­zwy­kle skom­pli­ko­wane – przy­naj­mniej tak opi­sy­wała to księżna Iza­bela – wrę­cze­nie kró­lowi Szczerbca i prze­ka­za­nie mu dwóch na­gich mie­czy. Do­piero na sam ko­niec uro­czy­sto­ści pry­mas, wy­po­wia­da­jąc słowa „przyj­mij ko­ronę kró­le­stwa” i zo­bo­wią­zu­jąc elekta do obrony chrze­ści­jań­stwa, ko­ścioła i spra­wie­dli­wo­ści, weź­mie z oł­ta­rza ko­ronę i na­łoży ją na skro­nie króla.

– A na za­koń­cze­nie – kon­ty­nu­owała księżna – pry­mas po­wie: „Przyj­mij berło, któ­rym po­wi­nie­neś gła­skać na­boż­nych a stra­szyć od­stęp­ców, błą­dzą­cym drogę wska­zy­wać, upa­dłym rękę po­da­wać, roz­pra­szać pysz­nych i pod­no­sić po­kor­nych”. Czyż to nie brzmi fan­ta­stycz­nie? Nie mogę się wręcz do­cze­kać!

Wo­dzicki je­dy­nie przy­tak­nął. Po­woli tra­fiały do niego słowa Czar­to­ry­skiej i pry­masa.

– Niech pan za­raz mówi, ge­ne­rale, jak ona wy­gląda?

– Ale kto? – zdzi­wił się męż­czy­zna.

– Oj, niech pan nie bę­dzie taki ta­jem­ni­czy. – Iza­bela wska­zała na skrzy­nię. – Jak ona wy­gląda z bli­ska? – Prze­sta­wiłatacę na bok i przy­sia­dła się bli­żej Wo­dzic­kiego. Po­ło­żyła drobną dłoń na skrzyni i prze­su­nęła po niej pal­cami.

– Ależ... droga księżno... Ja... nie wiem... Do­sta­łem skrzy­nię już za­mkniętą. Mia­łem ją tu tylko przy­wieźć.

– Oj, niechże pan da spo­kój, prze­cież ni­komu nie po­wiem... – Prze­wró­ciła oczami.

Ge­ne­rał za­krył twarz dłońmi. Chciał ja­koś po­ukła­dać my­śli. Czy rze­czy­wi­ście elek­cja była już prze­są­dzona? Czy oni tu, z pry­ma­sem... Fa­mi­lia... pod­jęli de­cy­zję za całą brać szla­checką? Może Mar­cin miał ra­cję...

– Ogłuchł pan, ge­ne­rale?

Z roz­my­ślań wy­bił Wo­dzic­kiego do­no­śny głos pry­masa.

– Prze­pra­szam, Eks­ce­len­cjo, za­my­śli­łem się.

– To niech pan bę­dzie czujny, bo ina­czej nie tylko skrzy­nię, ale i pana ktoś nam skrad­nie. – Łu­bień­ski za­czął się gło­śno śmiać, aż pod­ska­ki­wały mu ra­miona.

Wtó­ro­wali mu, ale chyba bar­dziej z grzecz­no­ści, Po­nia­tow­ski i książę Au­gust. Śmiech eks­ce­len­cji szybko jed­nak prze­szedł w du­szący go ka­szel. Do­piero ko­lejny łyk wina po­zwo­lił mu uspo­koić od­dech.

– Mó­wi­łem – pod­jął po chwili – kiedy pan mnie nie słu­chał, żeby pan w końcu otwo­rzył tę skrzy­nię.

Wo­dzicki wstał, zmarsz­czył brwi, spoj­rzał na księżną Iza­belę, a po­tem na księ­cia Au­gu­sta. Szu­kał w ich oczach wy­ja­śnie­nia. Oni jed­nak mil­czeli.

– Wa­sza Eks­ce­len­cjo, ale ja nie mam do tego upraw­nień...

– A pro­szę bar­dzo! – Pstryk­nął pal­cami pry­mas. – Już pan ma!

– Eks­ce­len­cjo, ale do tego po­trzebne są klu­cze oraz zgoda pod­skar­biego wiel­kiego ko­ron­nego.

Łu­bień­ski się­gnął dło­nią na sto­jącą obok niego, nie­wielką oto­manę, wziął z niej coś, za­mach­nął się i ci­snął tym w kie­runku ge­ne­rała. Rzut był nieco za krótki, ale Wo­dzicki po­pi­sał się re­flek­sem i udało mu się zła­pać le­cący w jego stronę przed­miot. Były to dwa nie­duże, że­la­zne klu­cze.

– Prawo i klu­cze pan ma! Za­tem? – Pry­mas ewi­dent­nie ba­wił się jego kosz­tem.

– Eks­ce­len­cjo, po­trzebne są trzy klu­cze. Je­śli bra­kuje jed­nego z nich, po­sia­da­cze po­zo­sta­łych mu­szą we­zwać tego, który klu­cza nie prze­ka­zał, by go wy­dał, a je­śli... – Wo­dzicki cy­to­wał kon­sty­tu­cję sej­mową. Znał ją na pa­mięć.

Twarz pry­masa znów po­czer­wie­niała, a broda i lewa ręka za­częły mu wy­raź­nie drżeć.

– Ge­ne­rale – wtrą­cił się książę Au­gust, wi­dząc zde­ner­wo­wa­nie Łu­bień­skiego. – O ile do­brze pa­mię­tam, treść kon­sty­tu­cji sej­mo­wej i pro­ce­dura, o któ­rej pan ge­ne­rał mówi, do­ty­czą sy­tu­acji, gdy za­brak­nie jed­nego z klu­czy do drzwi skarbca, a nie tego do skrzyni do skrzyni...

Wo­dzicki prze­łknął ślinę i ob­ró­cił klucz w pal­cach.

– Tak, ma książę ra­cję. To kon­sty­tu­cja, ale zgod­nie z tra­dy­cją...

Książę Au­gust już miał od­po­wie­dzieć, ale pry­mas zła­pał go za rękę. Po­woli, z jesz­cze więk­szym tru­dem niż po­przed­nio, pod­niósł się z tronu. Po­pra­wił szarfę i pod­pie­ra­jąc się wy­soką, zdo­bioną la­ską, zszedł po stop­niach. Jego świsz­czący od­dech był co­raz płyt­szy. W końcu sta­nął tuż przed ge­ne­ra­łem. Byli nie­mal rów­nego wzro­stu. Na czole eks­ce­len­cji po­ja­wiły się drobne kro­pelki potu. Pęk­nięta żyłka roz­lała krew w jego pra­wym oku.

– Tra­dy­cja? Niech pan się ro­zej­rzy, ge­ne­rale! To wła­śnie ta pań­ska tra­dy­cja do­pro­wa­dziła nas do tej ru­iny! Skarb świeci pust­kami, żoł­nie­rzy mamy mniej niż Ra­dzi­wiłł po­my­wa­czy. Od stu lat króla wy­bie­rają nam są­sie­dzi. W kraju sze­rzą się za­przań­stwo, pi­jań­stwo, le­ni­stwo i dur­nota! To jest ta pań­ska tra­dy­cja! – Ostat­nie słowa pry­mas wręcz wy­sa­pał.

Zła­pali go pod ra­miona książę Au­gust i stol­nik Sta­ni­sław. Chcieli go od­pro­wa­dzić na miej­sce, ale wy­szar­pał się z ich uści­sku.

– Po­trze­bu­jemy sil­nego króla! Po­trze­bu­jemy re­form! Po­trze­bu­jemy no­wej tra­dy­cji. I bę­dziemy to mieli, nie­za­leż­nie od tego, czy się to panu i panu po­dob­nym po­doba, czy nie!

– I te re­formy ma nam dać im­pe­ra­to­rowa i jej woj­ska? – Wo­dzicki nie po­tra­fił ugryźć się w ję­zyk.

Łu­bień­ski, który tym­cza­sem drep­tał już z po­wro­tem na swoje miej­sce, znów od­wró­cił się w kie­runku męż­czy­zny, by mu od­po­wie­dzieć, ale ubiegł go książę Au­gust.

– Ge­ne­rale, pan na­dal nie ro­zu­mie? To nie Mo­skale nas wy­ko­rzy­stują, ale my ich. Jak tylko po­mogą nam utrwa­lić wła­dzę, prze­pro­wa­dzimy re­formy, od­bu­du­jemy skarb i woj­sko i znów bę­dziemy silni. Za­nim się zo­rien­tują, usa­mo­dziel­nimy się i uwol­nimy spod ich jarzma. Ktoś musi jed­nak po­móc nam ze­brać siły. Na­sza uko­chana Rzecz­po­spo­lita jest za słaba, by sama wstała z ko­lan.

– Nie mo­żemy dać się po­wstrzy­mać! – grzmiał pry­mas. – To ostat­nia szansa. I je­śli taki bi­skup cheł­miń­ski my­śli, że zni­ka­jąc z klu­czem do skrzyni, w po­je­dynkę, za­blo­kuje nasz plan, to się grubo myli. To, co on te­raz robi, to li­be­rum veto, tym ra­zem nie dla sejmu, ale dla na­szej wol­no­ści. – Du­chowny do­tarł wresz­cie do tronu, ale nie usiadł na nim, tylko pod­niósł wy­soko ręce. – To, co pan przy­wiózł, ge­ne­rale, to sym­bol na­szej po­tęgi, za­lą­żek na­szego od­ro­dze­nia. To jest na­sza tra­dy­cja! Au­gu­ście, nich wo­łają ślu­sa­rza!

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki