Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
15 osób interesuje się tą książką
W Minatsol bycie ziemianinem oznacza, że nie jesteś niczym więcej niż brudem – i to w dosłownym tego słowa znaczeniu. W zasadzie nawet brud może być bardziej użyteczny niż Willa. Tacy jak ona często poświęcają życie służbie istotom zwanym sol, które pewnego dnia mogą stać się bogami. Na szczęście wioska Willi leży daleko od miast sol i istnieje duże prawdopodobieństwo, że dziewczyna nigdy nie będzie miała z nimi do czynienia…
Dopóki pewna drobna pomyłka wszystkiego nie zmienia.
Willa zostaje zabrana do Bożylasu, najlepszej akademii sol na świecie, gdzie dostępuje zaszczytu, na który z pewnością nie zasłużyła. Przyjdzie jej usługiwać braciom Abcurse'om, pięciu sol będącym ucieleśnieniem dumy, arogancji i perfekcji. Sami są niemal bogami, a służba u nich musi doprowadzić Willę do śmierci niezależnie od tego, czy zostanie na nią skazana, czy pod wpływem wyniszczających praktyk braci sama zacznie o nią błagać.
Tak czy inaczej, ma kłopoty.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 363
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
SŁOWNICZEK
JEDEN
DWA
TRZY
CZTERY
PIĘĆ
SZEŚĆ
SIEDEM
OSIEM
DZIEWIĘĆ
DZIESIĘĆ
JEDENAŚCIE
DWANAŚCIE
TRZYNAŚCIE
CZTERNAŚCIE
PIĘTNAŚCIE
SZESNAŚCIE
SIEDEMNAŚCIE
OSIEMNAŚCIE
DZIEWIĘTNAŚCIE
tom 1 OSZUSTWO
tom 2 PERSWAZJA
tom 3 UWODZENIE
tom 4 SIŁA
tom 5 NEUTRALNOŚĆ
tom 6 BÓL
Do Jane: dzięki za nic, małpo.
Oraz do Jaymin: idź do domu, jesteś pijana.
klik – minuta
rotacja – godzina
cykl słońca – dzień
cykl księżyca – miesiąc
cykl życia – rok
minateur – żołnierz
bykoń – zwierzę
śpiączek – pająk
futrosek – gąsienica
sol – rasa dominująca
ziemianie – rasa służąca
Minatsol – świat ziemian i sol
Topia – świat bogów
Luciu – dryfujące miasto bogów
Soldel – pierwsze miasto sol
Dvadel – drugie miasto sol
Tridel – trzecie miasto sol
Niektóre rzeczy w życiu są pewne. Jak choćby to, że sol stanowią most pomiędzy ziemianami a bogami. Że niektórzy z nich po śmierci dostąpią boskości, natomiast tacy jak my obrócą się w proch. Że zawsze będą ważniejsi, zaś ziemianie pozostaną ich niewolnikami do czasu, aż nie znikną zupełnie, a sol nie przejmą we władanie całego świata.
Pewnym było także to, że nie zostanę wybrana na adeptkę Akademii Bożylasu, jako że nigdy nie wybierano mnie do niczego. Mimo to zamierzałam iść na ceremonię selekcji, żeby wesprzeć Emmy. To ona z pewnością miała zostać wybrana. Była dostatecznie mądra i dopisywało jej wystarczająco dużo szczęścia, a ludzie cholernie ją uwielbiali – czego nie można było powiedzieć o kimś takim jak ja. Mnie nikt cholernie nie uwielbiał. Wręcz przeciwnie, wszyscy zwykli uciekać cholernie daleko. To nie tak, że byłam złą osobą czy coś, po prostu…
przytrafiało mi się dużo wypadków. Nie chodzi mi o takie akcje jak regularne jedzenie kleju i zlewanie się w spodnie. Po prostu potykałam się częściej niż inni i przypadkowo podpalałam więcej rzeczy, niż można by uznać za normalne. Wyrzucono mnie z wioskowej szkoły zaledwie jeden cykl księżyca przed jej ukończeniem, bo przypadkowo sprawiłam, że pewien nauczyciel z mojej winy wyłysiał. Jak można przypadkiem doprowadzić kogoś do wyłysienia? Doskonałe pytanie. Wszystkim, czego potrzeba, jest wiadro roztopionej smoły, którą należy przypadkiem wylać na głowę delikwenta. Skąd wziąć wiadro ze smołą? Otóż wcale nie trzeba go szukać, a przynajmniej ja nie szukałam. Stało po prostu przy drodze przed szkołą, a ja uznałam, że powinnam zanieść je do środka, żeby zapytać, co to takiego.
Nikt z nas – mieszkańców tego zapyziałego grajdołka – nie miał żadnych doświadczeń ze smołą. Tu wszystkie drogi były polne. Lecz naczelnik wioski ciągle próbował sprawić, żebyśmy stali się sławni, a pomysły czerpał z różnych mądrych książek, których miał zatrzęsienie. Książek, które zapewne skądś podprowadził. Zupełnie jakby bogów w jakimkolwiek stopniu obchodziło, czy nasze drogi są polne czy żwirowe. Żaden sol nie mieszkał w pobliżu, a do tego nasza wioska znajdowała się strasznie daleko od środkowego pierścienia, centrum całej społeczności, dlatego bogowie nawet by nie zauważyli, gdybyśmy pomalowali drogi na fioletowo i zaczęli chodzić nago.
No ale wróćmy do smoły.
Okazuje się, że jak się ma włosy pokryte smołą, jedynym sposobem, żeby się jej pozbyć, jest ogolenie całej głowy. I tym sposobem nasz nauczyciel wyłysiał. Incydent ów stał się przyczyną, dla której nikt nie spodziewał się mojej obecności na ceremonii selekcji. Przynosiłam wstyd. Byłam wioskową idiotką. Przeklętym dzieckiem, którego wszyscy najchętniej by się pozbyli. Ale mogli mi co najwyżej naskoczyć. Nie zamierzałam zrezygnować z tej imprezy, bo powinnam wspierać moją przyjaciółkę Emmy i towarzyszyć jej w momencie, gdy ogłoszą, że została wybrana. A przede wszystkim chciałam zobaczyć minę Casey, kiedy nie otrzyma nominacji, ale ten powód nie był nawet w połowie tak ważny, jak udzielenie wsparcia Emmy.
Mimo wszystko Casey wciąż mogła dostąpić tego zaszczytu – każda z peryferyjnych wiosek miała prawo wysłać do Bożylasu dwójkę najlepszych ziemian, by służyli najmądrzejszym, najdzielniejszym i najpotężniejszym sol na świecie. Bożylas był najświętszym miastem Minatsol i właśnie tam znajdowała się jedyna akademia poświęcona bogom, którzy zstępowali raz na cykl księżyca, by przyjrzeć się, jak sol walczą na arenie lub podczas gier strategicznych. Nie każdy sol mógł zostać wybrany, by dołączyć do bogów, ale wszyscy ci, których spotykał ten zaszczyt, pobierali nauki w Bożylesie.
Nikt z nas, ziemian, tak naprawdę nie rozumiał, jak przebiegał ów proces, lecz rozumienie nie należało do naszych obowiązków. Większość takich jak my nigdy nie miała nawet postawić stopy w Bożylesie. Pisane nam było pozostać w wioskach, szkoląc się na nauczycieli lub pomagając w prowadzeniu rodzinnego interesu. Jednak w każdym kolejnym cyklu życia dwójka szalenie utalentowanych ziemian miała zostać wybrana, by prowadzić całkiem inną egzystencję. By stać się kimś innym i wejść do świata sol. Emmy z pewnością należała do grona tych ziemian i nie wątpiłam w to ani odrobinę. Była piękna, inteligentna, wytrwała i dzielna. Któregoś razu w ciągu jednej nocy zupełnie sama odbudowała warsztat stolarza. Chyba nie istniało na tym świecie nic, czego nie potrafiłaby zrobić.
No… może tylko nie mogłaby stać się sol. Albo bogiem. To akurat było niemożliwe.
– Willa!
Emmy wpadła właśnie do domu, wytrzeszczyła oczy na mój widok i pisnęła przeraźliwie.
– To nic takiego – odparłam, odskakując, zanim zdążyła mnie chwycić.
– Krwawisz, idiotko!
– Od kiedy krwawienie czyni z człowieka idiotę? Wszyscy krwawimy, to zupełnie naturalne.
Przewróciła pięknymi, brązowymi oczami, jeszcze raz próbując mnie złapać. Prychnęłam, wyciągając rękę w jej stronę. Tak naprawdę wcale nie krwawiłam, ale oparzenie na mojej dłoni wyglądało na tyle paskudnie, że na pierwszy rzut oka mogło przypominać krwawiącą ranę. Emmy odwróciła się do pieca i chlusnęła wodą na ogień buzujący pod płytą do gotowania, a potem zaczęła przeszukiwać szuflady w maleńkiej kuchni mojej matki. Pierwsze trzy, które otworzyła, zazwyczaj zawierały małe pakiety medyczne z opatrunkami, ale okazało się, że wszystkie zostały zużyte.
– Tam. – Postanowiłam jej pomóc, wskazując głową na posłanie w kącie izby.
Było to jedyne porządne łóżko w naszej chacie. Matka kupiła je, gdy zmarli rodzice Emmy. Powiedziała wtedy, że Emmy może zamieszkać u nas i dzielić ze mną nowe wyrko. Sama natomiast miała spać na mizernym materacu rozłożonym na podłodze. Nie trwało długo, jak to my na nim wylądowałyśmy, a ona zajęła wygodne posłanie.
Emmy znalazła pod łóżkiem czwarty pakiet medyczny i szybko zabandażowała mi rękę.
– Mówiłam ci, żebyś nie korzystała z pieca – złajała mnie, marszcząc brwi. – Właśnie dlatego gotuję zapas jedzenia, który powinien wystarczyć na cały tydzień, jeśli tylko będziesz go przechowywać w odpowiedni sposób.
– Kiedy ja wcale niczego nie gotowałam, przysięgam! Nigdy w życiu bym nie próbowała, nawet gdybyś mnie zmusiła.
– To czemu palił się ogień?
– W środku coś było. Pomyślałam, że jeśli rozgrzeję piec, to coś wypełznie na zewnątrz.
– Przez zamknięte drzwiczki?
– Ups…
Roześmiała się, kończąc opatrywać moją dłoń, i odwróciła się do pieca. Ta podłużna, niezgrabna konstrukcja z kamienia i gliny przypominała trochę kominek. Palenisko znajdowało się pod kamienną szafką z odlanymi z żeliwa drzwiczkami, a całość łączyła się z kominem. Emmy owinęła sobie rękę ścierką i otworzyła drzwiczki. Właśnie tutaj popełniłam błąd – dotknęłam ich gołą ręką.
Skrzywiła się, po czym zamknęła drzwiczki.
– Wygląda na to, że mamy dziś szczura na kolację.
Przyjrzałam się swojej zabandażowanej dłoni i westchnęłam cicho.
– Emmy, nie mogłabym zatrzymać cię tutaj? Jesteś taka przydatna. Co ja pocznę bez ciebie?
– Wiesz, mogą mnie nie wybrać – przypomniała mi łagodnym głosem.
Bała się. Nie wiedziałam dlaczego. Może nie chciała zostawiać mnie samej, a może martwiła się o to, co ją czeka, jeśli zostanie wybrana. Bożylas był zupełnie innym światem dla nas, ziemian z rubieży. Światem, o którym prawie nic nie wiedzieliśmy.
Niespodziewany szmer wytrącił mnie z zamyślenia. Odwróciłam się, by zobaczyć, jak moja matka osuwała się na łóżko, mamrocząc coś pod nosem.
– Mamo – burknęłam z wyrzutem, podchodząc bliżej, po czym pociągnęłam ją za nogę. – Ceremonia selekcji jest w tym cyklu słońca, pamiętasz?
– Daj spokój, zostaw ją. – Emmy złapała mnie za rękę. – Spóźnimy się.
Byłam wkurzona. Nie chciałam, żeby moja matka wystawiła Emmy w tak ważnym dniu, ale ewidentnie spędziła całą noc w tawernie Cyana. Znowu. Próbowałam nie zastanawiać się nad tym, jakie życie prowadziła – w końcu była dorosła i samodzielnie podejmowała wszelkie decyzje – ale byłam niemal pewna, że spała z podróżnikami nocującymi w tawernie, żeby zarobić trochę sztonów. Myśl, że zapewne większość z nich przepiła, wprawiało mnie w jeszcze bardziej podły nastrój. Nie należała do szczególnie odpowiedzialnych matek. Zdawała się ledwie zauważać, że w ogóle tu jesteśmy. Emmy dbała o to, żeby miała co jeść, a ja czasami zdejmowałam jej buty, gdy o świcie zalegała pijana na łóżku. Mniej więcej do tego aktualnie sprowadzała się nasza relacja. Może byłoby inaczej, gdyby Emmy z nami nie zamieszkała. Może potrzebowałabym jej bardziej, a to zmuszałoby ją do tego, by zachowywała się jak matka.
Emmy zaczęła ciągnąć mnie do wyjścia, lecz obie zatrzymałyśmy się w drodze do drzwi na widok czasomierza dogorywającego na podłodze. Każde domostwo mogło posiadać jedno takie urządzenie, a ja najwidoczniej zrzuciłam nasze, kiedy oparzyłam rękę i w szale miotałam się po izbie. Szklana pokrywa się roztrzaskała, a wskazówki poruszały się z trudem. Ta dłuższa i cieńsza, która miała za zadanie krążyć wokół tarczy, odmierzając kolejne kliki, podrygiwała tylko nad tą samą cyfrą. Natomiast krótsza i grubsza, wyznaczająca upływ jednej rotacji, była złamana.
– Nie martw się – powiedziała Emmy. – Zajmiemy się tym później.
Złapałyśmy za płócienne plecaki i wybiegłyśmy z domu. Jej worek był pewnie pełen książek i przydatnych rzeczy. W swoim nosiłam przedmioty pożyteczne dla mnie: koc gaśniczy, scyzoryk oraz antidotum na wszelkie trucizny, za które przehandlowałam duszę w wędrownym cyrku – to znaczy wszystkie sztony, jakie kiedykolwiek zaoszczędziłam. Przez całe moje krótkie życie udało mi się odłożyć aż trzy. No dobra, tak naprawdę to dwa i pół. Nie miałam pojęcia, gdzie się podziała druga połowa tego ostatniego. Wyglądał trochę tak, jakby ktoś ją odgryzł, ale to byłoby zarówno niemożliwe, jak i niehigieniczne. Sztony wytwarzano z brązowego metalu i zawsze były dość brudne. A więc przehandlowałam moje cenne dwa i pół sztona za – najprawdopodobniej – fałszywy eliksir. Miałam niemal całkowitą pewność, że nie zadziała, ale nigdy wcześniej nie widziałam czegoś takiego, więc sprzedawcy nie musieli zbytnio się wysilać, by przekonać mnie, że to najrzadsza z mikstur warta znacznie więcej, niż za nią płacę. Miałam też w plecaku jeszcze jeden pakiet medyczny oraz banana. Na wypadek gdybym zgłodniała.
– Może ciebie też wybiorą i wyjedziesz razem ze mną – zażartowała Emmy, zerkając na mnie kątem oka.
– Pfft! – parsknęłam odrobinę zdyszana, bo Emmy była znacznie szybsza ode mnie, a ja próbowałam za nią nadążyć. – Najchętniej w ogóle nie pozwoliliby mi skończyć szkoły.
– A jednak to zrobili.
– Tylko dlatego, że włamałam się do pokoju z dokumentami i zrobiłam z siebie genialną uczennicę.
– Wciąż nie mogę w to uwierzyć – zachichotała. – Skończyłaś szkołę z lepszym wynikiem niż większość uczniów. Mało brakowało, a prześcignęłabyś w rankingu nawet mnie, a oni nie mogli nic z tym zrobić.
– Nie mogli – przyznałam i cmoknęłam z satysfakcją. – Dokumenty są oficjalne. Wiążące.
– Po prostu nie chcieli przyznać przed naczelnikiem Grahamem, że udało ci się włamać do biura i sfałszować papiery. Zwolniłby ich wszystkich.
– No dobra, to bardziej prawdopodobne wytłumaczenie.
Dotarłyśmy do szkoły, czyli kompleksu zbudowanych z kamienia budynków i lawirując między ludźmi, ruszyłyśmy ku placowi zebrań. Ustawiono tam scenę, na której zajął już miejsce naczelnik we własnej osobie. Parsknęłam, wskazując na niego, a gdy Emmy spojrzała w tym kierunku, na jej twarzy pojawił się uśmiech. Naczelnik Graham zawsze starał się wyglądać na kogoś ważnego. Miał przed sobą z dziesięć stron notatek, za nim zaś stał cały tłum wioskowych doradców. A wszystko dlatego, że miał ogłosić dwa imiona.
– Witam was, cni ziemianie – zaczął zaraz po tym, jak przysiadłyśmy na wolnych miejscach z tyłu i wyjrzałyśmy zza głów osób przed nami, żeby lepiej go widzieć. – Tak oto dotarliśmy do kresu kolejnego cyklu życia. W związku z tym dwójka najlepszych z nas uda się do Bożylasu, by poświęcić wszystkie siły i całe zaangażowanie służbie sol.
W tym miejscu zrobił pauzę, by pierwszy rząd ziemian mógł poderwać się z miejsc, krzycząc z ekscytacją. Zauważyłam, że większość z nich to znajomi z klasy. – Emmy. – Szturchnęłam przyjaciółkę. – Chyba powinnyśmy siedzieć z przodu.
Odpowiedziała mi szturchnięciem, więc wstałam z miejsca i zgarbiona ruszyłam środkową alejką, a Emmy podążyła za mną. Tymczasem naczelnik kontynuował swoją przemowę:
– Jak wszyscy wiecie, Bożylas to miejsce narodzin pierwszej rodziny sol setki tysięcy cykli życia temu. Pierwsza rodzina nie starała się zdobyć siły na bożą chwałę, dlatego nie została wybrana, by wstąpić do Topii i zasiąść pośród bogów. Teraz jednak sol wiedzą, co należy robić, i w całym Minatsol zbierają swoich najlepszych ludzi, by wysłać ich do Bożylasu, gdzie będą trenować dla zaimponowania bogom. I tak jak my dokładamy wszelkich wysiłków, by służyć sol, tak sol dokładają wszelkich wysiłków, aby służyć bogom. Zawsze musimy pamiętać, że niektórzy z nich mogą dostąpić zaszczytu dołączenia do boskiego grona, co oznacza, że nasi wybrani ziemianie będą towarzyszyć nie tylko najbardziej szanowanym sol tego świata, lecz także naszym przyszłym bogom. W całym Minatsol nie ma szlachetniejszej profesji dla ziemianina.
– Może oprócz pozostania na miejscu i przypadkowego spalenia całej wioski – mruknęłam do Emmy. – Myślę, że moja przyszła profesja jest superszlachetna. Parsknęła śmiechem, ale pacnęła mnie w ramię, żebym się ogarnęła, co nie było szczególnie dziwne, bo nie lubiła, kiedy mówiłam takie rzeczy. Chłopak, przy którego krześle właśnie przykucnęłam, posłał mi nieprzyjazne spojrzenie, więc zamknęłam się i skupiłam uwagę na naczelniku Grahamie.
– A więc – potrząsnął kartką papieru, która znajdowała się na wierzchu pliku, i odchrząknął – nie przedłużajmy. Wybrani ziemianie ukończyli szkołę z wyśmienitymi wynikami w nauce, a do tego są rodzeństwem. Niech przyniosą zaszczyt swojej rodzinie i naszej wiosce. Emmanuelle i Willa Knight… Wejdźcie, proszę, na scenę.
Zamarłam, a z ust wyrwał mi się jęk. Cholera… Cholera! Nie pomyślałam, że to w oparciu o szkolne dokumenty zapada decyzja, kogo wysłać do Bożylasu.
– Willa! – pisnęła Emmy za moimi plecami. – W moich papierach też grzebałaś?
– Zmieniłam tylko twoje nazwisko – wymamrotałam jak w transie, bo przez mój umysł przemykało zbyt wiele chaotycznych myśli, by mógł wyprodukować wiarygodne kłamstwo. – Jesteś moją siostrą, potrzebowałaś mojego nazwiska.
– Och, Willa… Coś ty narobiła?
Nie miałam szansy odpowiedzieć, bo Emmy wyprostowała się, złapała mnie za rękę i pociągnęła do góry. Próbowałam kucnąć z powrotem, ale nie pozwoliła. Święci bogowie, jaka ona była silna! Zawlekła mnie na scenę i postawiła obok naczelnika, który uścisnął rękę najpierw mnie, potem jej, a później zaprezentował nas mieszkańcom wioski. Nawet nie klaskali. Po prostu siedzieli przed sceną z rozdziawionymi ustami, podczas gdy w tle grały świerszcze. Naczelnik zmarszczył brwi, najwidoczniej zachodząc w głowę, co się dzieje. Nigdy nie interesował się ludźmi, którym przewodził, o ile nie potrzebował zmusić ich do zrobienia czegoś, czego chciał. Albo podczas rzadkich okazji, kiedy minateurowie przeprowadzali inspekcję w naszej wiosce. Złapał mnie za ramiona i zmusił, bym zrobiła krok naprzód.
– Chciałabyś coś powiedzieć? – zapytał w sposób dający do zrozumienia, że tak naprawdę to wcale nie pytanie. – Może podziękować swoim nauczycielom?
– Dziękuję, eee, nauczyciele – wydukałam słabym głosem.
Naczelnik zmarszczył brwi jeszcze mocniej i odwrócił się do Emmy, która stanęła obok mnie i odchrząknęła.
– Nie zawiedziemy naszej wioski – zapewniła zdecydowanym głosem, który w końcu wyrwał zgromadzonych z oszołomienia. – Będziemy pracować ciężej niż inni wybrani ziemianie i wrócimy tu z błogosławieństwem bogów. To obietnica.
Przemówienie było bardzo krótkie, ale wygłosiła je Emmy, więc wystarczyło, by wzbudzić wśród zgromadzonych kilka entuzjastycznych okrzyków. Reszta jednak wciąż milczała, wpatrując się we mnie z niedowierzaniem. Naczelnik Graham najwidoczniej postanowił dać sobie z nami spokój i wskazał nam bok sceny, gdzie odeszłyśmy posłusznie, pozwalając mu paplać jeszcze trochę o kilku legendarnych sol, którzy dostąpili zaszczytu wstąpienia do Topii.
Wreszcie całe to przedstawienie dobiegło końca, a ludzie poszli do domów. Wtedy właśnie w wieczornej ciszy rozbrzmiał śmiech Emmy. Naprawdę się śmiała. Siedziała na scenie z głową między kolanami i wyglądała, jakby kompletnie jej odbiło. Kiedy podniosła twarz, zobaczyłam mokre od łez policzki.
– Nie mogę uwierzyć w nasze szczęście. Po prostu nie mogę uwierzyć. Nawet nie śmiałam o tym marzyć. Wyjeżdżamy do Bożylasu, Willa! Obie! – Znowu wybuchnęła śmiechem, a ja poważnie zaczęłam się martwić o jej zdrowie psychiczne.
– Wszystko w porządku? – zapytałam, klękając przy niej na scenie i kładąc jej dłoń na plecach.
Zaczęła szlochać. Co, u licha…?
– Odchodziłam od zmysłów, odkąd wyrzucili cię ze szkoły – przyznała między jednym spazmem a drugim. – Jesteś taka mądra, poradziłabyś sobie. Ale potem…
Potem wszystko nagle się rozpadło. Myślałam… Myślałam, że będę musiała odmówić, jeśli zostanę wybrana.
Poczułam, że jeszcze chwila, a też się rozpłaczę. Z trudem powstrzymałam łzy i objęłam Emmy, a potem zaczęłam gładzić jej srebrzyste włosy, mamrocząc słowa pocieszenia. W rzeczywistości chciałam powiedzieć, że pewnie umrę. Dosłownie. Byłam ostatnią osobą, która nadawała się, by służyć w szkole dla elitarnych sol. Jeśli dostatecznie mocno wkurzę któregoś z nich, wyślą mnie do jakiejś świątyni, gdzie zostanę złożona bogom w ofierze. Poważnie, pewnie umrę.
– Poradzimy sobie – powtórzyłam. – To będzie niesamowite, zupełnie nowe życie. Zobaczysz, Emmy.
***
Jeden cykl słońca później Emmy i ja stałyśmy już na skraju wioski, każda z tobołkiem w dłoni, i przygotowałyśmy się do wielkiej chwili naszego życia. Do odejścia z jedynego domu, jaki kiedykolwiek znałyśmy. Zostawiałam matkę, która prawdopodobnie nawet nie zdawała sobie sprawy, że jadę do Bożylasu – od czasu ceremonii rzadko była obecna albo przytomna. Nie miałam pewności, czy rozumiała, co się wydarzyło. Może nie wiedziała nawet, że Emmy i ja opuszczamy dom i że nigdy nie wrócimy. Wbrew temu, co obiecała Emmy, ziemianie nie wracali z Bożylasu do wiosek na rubieżach. Przeznaczano ich do większych i lepszych spraw… jak na przykład złożenie w ofierze bogom za przypadkowe potknięcie się i uderzenie któregoś ze świętych sol w jego nie mniej święte jaja. Nie myślcie, że to niemożliwe, doświadczyłam podobnych wydarzeń już pięć razy, i to tylko w obecnym cyklu życia. Tortury – oto co przyszłość dla mnie szykowała.
Po ceremonii powiedziałam Emmy, że nie mogę się doczekać wyjazdu. Że będzie fantastycznie, najlepiej na świecie i poproszę to samo w następnym życiu, a potem jeszcze bisy. Ale kiedy nastała ciemność i nie było w pobliżu nikogo, komu musiałabym okazywać fałszywy entuzjazm, ogarnęła mnie groza. Wyobraźnia zaczęła podsuwać mi makabryczne sceny z milionem sposobów na sprowadzenie katastrofy na sol i Bożylas. Próbowałam sobie wmówić, że nie ma czym się martwić. Że akademia i tak za długo cieszyła się nieskalaną reputacją i mała skaza dobrze jej zrobi. Podkręci atmosferę. O ile nie postanowią użyć mojej krwi, żeby zmyć tę plamę na swoim honorze.
Tłum wokół nas rósł, kiedy czekałyśmy na wóz przy najstarszej rugszy o rozłożystych konarach. To olbrzymie powykrzywiane drzewo rosło tuż za wioską na rozstajach dróg, z których jedna prowadziła na północ do Bożylasu, a druga do ostatnich śladów cywilizacji w Minatsol. Co leżało dalej, tego nie wiedział nikt. Żaden człowiek nie dotarł na południe dalej niż do ostatniej wioski, a nawet jeśli ktoś się odważył, to już stamtąd nie wrócił. Nikt z nas nie wiedział, co znajdowało się w najbardziej tajemniczej części Minatsol. Więcej śmierci, to pewne. A może znajdował się tam raj i dlatego nikt nie kwapił się z powrotem? Sęk w tym, że to dość duże ryzyko: śmierć albo raj.
Tylko dwie wioski znajdowały się dalej od Bożylasu niż nasza, a ich mieszkańcy musieli toczyć z naturą ciężką walkę o plony, jako że zasoby wodne mieli ograniczone. Nie zmieniało to faktu, że naczelnicy obu miejscowości przy niejednej okazji wyrażali wdzięczność losowi, że nie muszą użerać się ze mną. Zawsze coś.
Można powiedzieć, że ukształtowanie Minatsol przypominało okręgi rozchodzące się na wodzie. W centrum znajdował się Bożylas. Właśnie tam życie kwitło najbujniej, jednak z każdym kolejnym „pierścieniem” warunki coraz bardziej się pogarszały. Ja mieszkałam w siódmym, natomiast za nim istniały jeszcze dwa, a dalej na śmiałków czeka jedna z opcji: śmierć albo raj.
Podniosłam wzrok, szukając ukojenia w widoku rozkołysanych liści zabarwionych czerwienią i zielenią. Panował środek pory gorącej, ale mimo braku wody to stare drzewo nadal dawało cień i schronienie. Wedle ludowych opowieści rosło tu od najdawniejszych czasów. Nikt nie lubił za wiele mówić o tym, co było kiedyś. Nie jestem pewna, czy którakolwiek z tych historii faktycznie oddawała prawdziwe piękno naszego świata. W każdym razie podobno nie tylko Bożylas, ale całe Minatsol przypominało niegdyś Topię, która uchodziła za najpiękniejszy ze wszystkich światów. Nie żeby ktokolwiek z nas wiedział coś o innych światach. Zakładaliśmy po prostu, że istniały. Gdzieś tam. Tak jak Topia.
– Jesteś gotowa, Will? – spytała Emmy, zaciskając palce na mojej dłoni.
– Jak myślisz, kiedy mama zorientuje się, że nas nie ma? – mruknęłam, obserwując tłum.
Wedle zwyczaju cała wioska żegnała rekrutów wysyłanych do Bożylasu, ale nigdzie nie widziałam zmęczonej twarzy swojej rodzicielki. Lekki podmuch sprawił, że srebrne włosy Emmy zafalowały i musnęły jej policzki. Wyglądała wyjątkowo ślicznie. W sumie nic dziwnego, ponieważ poświęciła dziś swojej aparycji sporo czasu i uwagi. Ja z kolei założyłam najporządniejszą ze swoich koszul, która była prawie całkiem czysta, pomijając plamę z sadzy na plecach – pamiątkę po tym, jak przypadkiem wpadłam do paleniska.
– Pewnie gdy odkryje, że pakiety medyczne przestały znikać i skończyło się jedzenie – odparła Emmy.
Tak, matka używała tych pakietów niemal tak często jak ja, gdyż – wierzcie lub nie – istniała na tym świecie osoba, która potrafiła wywołać tyle samo chaosu. Różnica polegała na tym, że ona nie urodziła się z tą przypadłością. Nabawiła się jej przy wydatnej pomocy alkoholu.
Gwar wśród zebranych ludzi wzmógł się wydatnie i zauważyłam wóz powoli toczący się w naszym kierunku. Cztery drewniane koła wzniecały żółtobrązowy pył. Wierzono, że w świętych ścianach Bożylasu znajdowały się środki transportu, które poruszały się bez pomocy bykoni – wielkich, czarnych stworzeń o spiczastych głowach. W końcu nazwa „Bożylas” nie wzięła się znikąd. Bogowie dali jego mieszkańcom magię i technologię, o których ziemianie mogli tylko pomarzyć. Właśnie stamtąd musiała pochodzić książka o smole: z miejsca, gdzie codzienność była lepsza niż nasze najjaśniejsze cykle słońca.
Emmy pociągnęła mnie w stronę wozu, z nerwów jeszcze mocniej zaciskając palce na mojej dłoni. Ludzie sięgali ku nam, by nas dotknąć. Wierzyli, że w ten sposób zaskarbiają sobie łaskę bogów. Właśnie dlatego służyliśmy sol. Znaczy… pomijając fakt, że gdybyśmy tego nie robili, zapewne spaliliby nasze wioski do gołej ziemi. Chcieliśmy, żeby bogowie nas nagrodzili i zauważyli naszą użyteczność. Dlatego gdy któryś z ziemian został wybrany, by służyć sol, inni publicznie okazywali mu poparcie. Mieli nadzieję, że kiedyś ich warstwa społeczna zostanie uznana za coś więcej niż tylko najniższa forma życia. Nigdy nie dotknęłam żadnego z poprzednich wybrańców, bo wychodziłam z zupełnie innego założenia. Zajmowałam najniższą pozycję pośród najniższych i jeżeli moje osiemnaście cykli życia czegoś mnie nauczyło, to tego, że nic się nigdy nie zmienia. Ziemianie zawsze pozostaną bezwartościowi dla reszty świata, a ja zawsze będę bezwartościowa dla tych bezwartościowych.
Zupełnie jakby za długo panował spokój, potknęłam się o wystający korzeń i zanim Emmy zdążyła mnie podtrzymać, robiąc użytek ze swojej szalonej siły, którą nie ustępowała umięśnionemu mężczyźnie, torba wyleciała mi z ręki i uderzyła w bok wozu. Wozu, na którym widniał królewski herb Bożylasu. Symbol kreatora, Pierwotnego Boga: kostur ze srebrnym grotem. Zawsze srebrnym, gdyż taki właśnie był kolor Kreatora. Słyszałam w szkole, że każdego z bogów określał konkretny kolor, ale zapamiętałam z tej lekcji jedynie to, że kolorem Śmierci jest czerń. Wydawało mi się to takie… przewidywalne. Gdzie wasza kreatywność, bogowie? Nie rozumiałam, czemu Śmierć nie może mieć różu. Albo fioletu. A co, jeśli lubi błyszczeć?
Torba upadła ciężko na ziemię, wzbijając w powietrze kłąb kurzu, a zaraz potem rozległ się zduszony zbiorowy okrzyk. „Nie no, ludzie, dajcie spokój. Przecież nie powinniście być zaskoczeni, prawda? Czyżbyście myśleli, że z powodu nominacji nagle nabiorę gracji typowej dla sol?”. Cóż, byłoby miło, ale nikt nie powinien się łudzić, że tak się właśnie stanie. Moja klątwa niezdarności nigdzie się nie wybierała. Mimo to i tak na moment ogarnęła mnie wdzięczność, że ani nikogo nie zabiłam, ani nie uszkodziłam wozu na tyle, żeby stał się bezużyteczny.
– Willa – syknęła Emmy. – Co ty masz w tej torbie?
Przyjrzałam się uważniej herbowi. Pojawiło się na nim wgniecenie, dokładnie pośrodku, a kostur, jeszcze przed chwilą idealnie prosty, teraz był wykrzywiony. Ups.
– Myślę, że to był rondel – wyszeptałam, podnosząc tobołek z ziemi.
– Po jakie licho zabrałaś rondel? – zapytała, spoglądając na mnie z niedowierzaniem.
– A nie będziemy go potrzebować do gotowania?
Pośpiesznie zasłoniła usta dłonią, ale było już za późno. Usłyszałam jej śmiech. Zamachnęłam się torbą, w pełni gotowa, żeby przyłożyć nią przyjaciółce, a zebrani ludzie znów wydali zduszony okrzyk.
Emmy tylko pokręciła głową.
– Jak myślisz, ile razy mogę walnąć w wóz, zanim nas zamordują? – mruknęłam z przekąsem, gdy odwróciłyśmy się do mieszkańców wioski, żeby im pomachać. Popatrzyła na mnie z niedowierzaniem, na przemian otwierając i zamykając usta.
– To twoja wina, Will – wykrztusiła w końcu. – Co ja ci mówiłam o chodzeniu?
– Że powinnam zostawić to ekspertom – wymamrotałam z udawaną skruchą.
Jej twarz wydała mi się bledsza niż zwykle i zrozumiałam, że boi się o mnie, nawet jeśli droczyła się tak jak zawsze. Nie ja jedna nie mogłam spać zeszłej nocy, dręczona wizjami rozlicznych tortur, jakim niemal na pewno zostanę poddana. Może i ziemianie prowadzili prostą egzystencję skoncentrowaną na pracy, ale w wioskach było w miarę bezpiecznie. Moją klątwę ledwo tutaj tolerowano, lecz lokalna społeczność tak naprawdę nic nie mogła zrobić, żeby na dobre się mnie pozbyć. Większość ziemian doszła do wniosku, że w którymś cyklu słońca po prostu rozwiążę problem sama, wpadając na jeden z zaostrzonych pali ostrokołu. Pfft! Już to zrobiłam i wcale nie byłam aż tak blisko śmierci.
– Chodź – powiedziała Emmy, szarpiąc mnie za rękę.
Moja torba została umieszczona przez przewodnika z tyłu wozu, ale dopiero po tym, jak przeszukał ją z wielką podejrzliwością. Do bagażu Emmy nawet nie zajrzał. Nie żeby mnie to zaskoczyło. Wystarczyło jedno spojrzenie, aby stwierdzić, że jedyną nielegalną rzeczą, jaką mogłaby przeszmuglować do Bożylasu, była para majtek z przypadkowym rozdarciem. Nawet nie celowym – przypadkowym.
Przewodnik został zapewne wynajęty przez Akademię Bożylasu. Podróż przez siedem pierścieni mogła potrwać wiele cykli słońca, lecz prędzej czy później miałam dotrzeć do miejsca mojej zagłady. Przyjrzałam się uważnie wozowi, pełna obaw, że okaże się nie dość wytrzymały, by przetrwać mojego pecha. Posiadał część bagażową z zaokrąglonym zadaszeniem i podejrzewałam, że właśnie tam będziemy spać, gdy zapadnie noc. Do dyszla zaprzęgnięto dwa bykonie. Uprzęże dla nich zostały zrobione z pasów splecionych z bardzo wytrzymałych włókien winorośli rosnącej jedynie w dwóch miejscach poza Bożylasem. Nic innego nie mogłoby utrzymać w ryzach tych silnych, czarnych bestii. Przystanęłam na chwilę, by im się przyjrzeć. Z początku wydawało mi się, że są bezwłose, lecz zaraz zauważyłam bardzo krótką sierść pokrywającą ich nieco tyczkowate ciała o chudych nogach. W wytrzeszczonych oczach dostrzegłam tylko ciemność, ale słyszałam, że czasami wokół źrenicy bykonia można dojrzeć wąską otoczkę tęczówki. Starałam się nie podchodzić za blisko, by nie zdenerwować tych dzikich i niebezpiecznych stworzeń, choć większość ludzi zdawała się ignorować zagrożenie i udawać, że zostały z powodzeniem udomowione.
Przewodnik okazał się młodszy, niż sądziłam. Musiał liczyć około trzydziestu cykli życia. Miał bujną rudą czuprynę, nos upstrzony piegami i jasnoniebieskie oczy.
– Pozdrowienia, ziemianki. Nazywam się Jerath i odeskortuję was bezpiecznie do Bożylasu, gdzie rozpoczniecie swą błogosławioną posługę dla sol. Od strony tłumu podniosły się radosne okrzyki. Nie po raz pierwszy.
– Płacz byłby bardziej na miejscu – mruknęłam półgębkiem do Emmy. – Mogliby chociaż udawać smutek, dopóki nie odjedziemy.
Pokręciła głową i szturchnęła mnie lekko, po czym wspięłyśmy się na jedną z ławek. Przewodnik miał zająć drugą, tę bardziej z przodu. Siedzenie znajdowało się na tyle wysoko, że ponad głowami zebranych zobaczyłam naszą wioskę. Miejsce przy studni, gdzie chowałam się w największe upały, by pryskały na mnie lodowate krople, gdy mieszkańcy wioski czerpali wodę. Budynki szkolne, gdzie spędziłam najbardziej kształtujące moją osobę cykle życia, i chatę uzdrowiciela, do której posłałam przynajmniej pięciu nauczycieli pracujących nad moją edukacją. Incydent ze smołą okazał się kroplą, która przelała czarę goryczy, ale wcześniej napełniało tę czarę wiele, wiele innych kropel. Zapewne zbyt wiele. W zasadzie nauczyciel Garat miał więcej cierpliwości niż inni. Jeden z bykoni drgnął, kiedy wśród tłumu wybuchł jeszcze większy harmider. Ci ludzie musieli być pijani. Nie istniało żadne inne wytłumaczenie, dlaczego dorośli ziemianie reagują na nasz wyjazd z taką radością. Ewidentnie otrząsnęli się z szoku, jaki musiała wywołać w nich moja nominacja, i teraz uważali ją za dar od bogów.
Dranie.
Jerath stał nieopodal wozu i rozmawiał z Grahamem. Widziałam wymianę darów i prawdopodobnie sztonów, które wioska otrzymała w nagrodę za oddanie do wyniszczającej pracy kolejnych ziemian – w tym wypadku nas dwóch. Nie wątpiłam, że naczelnik spał na łóżku zrobionym z błyszczących monet.
W końcu rudowłosy przewodnik wdrapał się na wóz i dał znać, że czas ruszać, zaś Graham zwrócił się do nas:
– Siódmy pierścień życzy wam długiego życia w służbie. Zostałyście pobłogosławione. Teraz musicie uczynić wszystko, co w waszej mocy, by przynieść chlubę waszym ludziom. Cokolwiek uczynicie, odbije się to na nas. Wioska została wynagrodzona za waszą ciężką pracę.
„Mhm, taa. Daj mi chwilę, żeby otrzeć łzy”.
Emmy kiwnęła głową.
– Sprawimy, by wioska była z nas dumna. Możecie oczekiwać wielu sztonów za naszą posługę.
„Tak, tak. Z wyjątkiem tych, które zostaną odjęte, kiedy przypadkiem przykleję świętą głowę jednego z sol do świętej dupy drugiego”.
Jerath złapał za lejce, a my pomachałyśmy na pożegnanie i wóz wreszcie ruszył. Spojrzałam za siebie, w myślach żegnając się z matką. Wprawdzie zachowywała się jak zapijaczona zdzira, ale ostatecznie to ona mnie urodziła. Na tym świecie miałam tak niewiele, że nawet ona wydawała mi się bliska. Emmy ścisnęła moją dłoń. To wystarczyło, żebym odwróciła się i popatrzyła tam, gdzie czekała mnie nowa przyszłość.
Wszystko miało się zmienić i tylko bogowie wiedzieli, czy na lepsze czy gorsze.
W ciągu czterech pierwszych cykli słońca zaliczyliśmy dwa pęknięte koła, ucieczkę bykonia oraz trzy ataki dzikich zwierząt. Biorąc pod uwagę moją zdolność przyciągania katastrof, uważałam to za ogromny sukces. Znajdowaliśmy się teraz w trzecim pierścieniu i zaczęłam dostrzegać pierwsze różnice w krajobrazie. Poprzednie pierścienie wyglądały mniej więcej jak nasz: piaszczyste drogi, twarda, bezlitosna ziemia, budynki z kamienia i zagrody bykoni. Mijane wioski mogły mieć trochę więcej drzew, studni i może nawet staw, w którym ziemianie pewnie się kąpali… Ale w większości przypominały naszą.
W trzecim pierścieniu świat jednak znacząco się zmieniał. Tutaj drogi były utwardzone, domy miały szklane okna oraz murowane parapety, a ludzie ledwo zwracali uwagę na przejeżdżający wóz, mimo że nosił symbol Kreatora. Najwyraźniej często takie widywali.
– To Tridel – szepnęła Emmy, choć i tak nikt nie usłyszałby nas przez głośny turkot kół. – Pierwsze miasto sol. Albo w sumie ostatnie, zależy, skąd przyjeżdżasz. Następne będą Dvadel i Soldel, a potem znajdziemy się w Bożylesie.
Nawet nie pytałam, skąd to wiedziała. Najwyraźniej ukradła wszystkie dobre geny całej reszcie żałosnych wieśniaków. Wyprostowałam się na siedzeniu, zerkając na twarze ludzi, którzy kompletnie się nami nie interesowali. Sol nie różnili się wyglądem od nas, ziemian. Patrzyłam, jak czekają na coś w kolejce przed sklepem, trzymając konopne worki.
– Nie wyglądają na aż tak świętych – mruknęłam do Emmy.
Powiodła wzrokiem za moim spojrzeniem, po czym parsknęła śmiechem.
– To są ziemianie. Sol mają niewolników nawet w Tridel.
Zarumieniłam się odrobinę ze wstydu i odwróciłam głowę, by popatrzeć, co się dzieje z drugiej strony wozu. Naprzeciwko nas zobaczyłam idącą skrajem drogi parę. Mężczyzna był kilka cali wyższy od trzymającej go pod ramię kobiety. Albo w porównaniu z ziemianami wyglądali nieco inaczej, albo stanowili wyjątkowo atrakcyjną parę sol. Niezależnie od przyczyny słońce zdawało się świecić prosto na nich, jakby podkreślało ich urodę. Szczęka opadła mi odrobinę. Włosy tej kobiety lśniły, oczy także. Ba! Zęby mężczyzny lśniły również, tak samo jak ubrania obojga. Może wszystkiemu winne było jedynie światło, ale i tak gapiłam się na nich jak sroka w gnat.
– Błyszczą – wybełkotałam, doprowadzając przyjaciółkę do śmiechu.
Mężczyzna musiał ją usłyszeć, bo spojrzał w naszą stronę i z uśmiechem pozdrowił nas skinieniem głowy. Wiedział, dokąd zmierzamy, cel naszej podróży był dość oczywisty. Dwie ziemianki na wozie z insygniami Kreatora mogły wybierać się tylko do Bożylasu, by służyć przyszłym bogom. – Uśmiechnął się do mnie – powiedziałam do Emmy półgębkiem, usiłując udawać, że wcale o nim nie mówię.
– Wiem, głuptasie – odparła bez emocji.
W tym momencie wóz zachwiał się lekko, a koło wpadło w kałużę, pryskając brudną wodą na błyszczącą parę.
– Ups. – Szybko odwróciłam głowę i utkwiłam wzrok przed sobą, jakby to była moja wina.
Z tyłu dobiegła nas bogata wiązanka przekleństw. Męski głos obrzucał Jeratha stekiem wyzwisk, lecz przewodnik albo nie słyszał, albo miał to gdzieś. Podejrzewałam, że Jerath również jest ziemianinem, choć dostatecznie ważnym, by służyć sol w Bożylesie. Czy to podnosiło jego status na tyle, by mógł przypadkiem opryskać sol brudną wodą? Najwidoczniej.
Zaczynałam widzieć jakieś światełko na horyzoncie.
– Pamiętasz, co ci mówiłam, Will?
Emmy przyglądała mi się z uwagą. Czułam ciężar jej spojrzenia. Nie miałam bladego pojęcia, o czym mówi, ale jego zdążyła się już domyślić. Oczekiwała, że powiem: „Co?” i sprowokuję wygłoszenie obszernego wykładu o bezpieczeństwie w Bożylesie.
– „Nie śpij w łóżku z nożem na wszelki wypadek”? – zapytałam zamiast tego, uśmiechając się chytrze.
Zmrużyła oczy, żeby dać mi do zrozumienia, że to nie czas na żarty.
– Nie to.
– „Nie obściskuj się z synem nauczyciela Hardy’ego, który pewnie ma jakąś chorobę, bo ciągle drapie się po kroczu”?
– Nie…
– „Nie zostawiaj odsłoniętych okien, kiedy tańczysz nago”? „Nie jedz wszystkiego, co przed tobą postawią”, zwłaszcza kiedy to ja sama postawię coś przed sobą? „Nie…”
– Will…
– „Nie zaszywaj wszystkich dziur podczas reperowania koszuli, bo gdzie potem włożysz ręce”?
– Will…
– „Nie pij wody ze stawu”? „Nie wierz we wszystko, co przeczytasz”? „Nie odpowiadaj «nie» za każdym razem, kiedy cię o coś pytam”?
– Nie gadaj tyle, kiedy próbuję wygłosić ci wykład!
Roześmiałam się, widząc, jak poczerwieniała na twarzy.
– Dobra, w porządku – zgodziłam się w końcu. – Dajesz! Wyrzuć to z siebie. Jestem gotowa. Czekam. Zróbmy to.
Zaczynała się irytować. Niemal widziałam wydostający się z jej uszu dym – ale jeśli miałam być szczera, starałam się odsunąć rozmowy na poważne tematy, odkąd tylko opuściłyśmy wioskę. Emmy przygotowywała się na możliwość wylądowania w Bożylesie, ale ja nie. Przerażało mnie to, co zamierzała mi powiedzieć.
– Skończyłaś już? – zapytała wreszcie, unosząc jedną brew.
– Nie, czekaj… – Sięgnęłam do tobołka po torebkę z kanapkami z miodem. Emmy przygotowała zapas na całą podróż. – Dobra, już możesz. – Kiwnęłam głową, odwijając chleb z płótna, po czym wepchnęłam sobie do ust tyle, ile tylko się dało.
Może zachowywałam się niedojrzale, ale będzie prościej, jeśli zamiast rozmowy zrobimy z tego jednostronny wykład. Emmy nie miała nic przeciwko i od razu przeszła do rzeczy:
– Will, nie masz pojęcia, co się wydarzy, kiedy tam dotrzesz, ale ja tak. Podczas ostatniego cyklu księżyca nauczyciele poświęcili temu tematowi dużo czasu. Ważne, żebyśmy obie były przygotowane.
– Oghej – wymamrotałam, przeżuwając powoli kanapkę.
– Cykle słońca będziemy spędzać w klasach i dormitoriach. Dostaniemy rozkład zajęć sol, ale nie będziemy brać udziału w ich lekcjach, tylko podczas nich służyć. Do każdej sali zostaje przydzielonych pięciu ziemian, którzy pozostają do dyspozycji sol i profesorów. Po skończonych zajęciach każda z nas uda się do przydzielonego jej wcześniej dormitorium, by utrzymywać je w czystości i zajmować się mieszkającymi w nich sol. Nie wiem, kiedy będziemy miały czas jeść… Nauczyciele nigdy o tym nie mówili.
– A co ze spaniem? – zażartowałam. – Chyba będziemy miały czas na spanie, prawda? I na inne podstawowe czynności… jak na przykład oddychanie?
– Możesz robić więcej niż jedną rzecz naraz.
Prychnęłam, pochłaniając resztę kanapki.
– Jędza – burknęłam.
– Coś ty powiedziała? – prychnęła Emmy, porywając z moich kolan torebkę z kanapkami.
– Kocham cię – poprawiłam się szybko, co wywołało jej głośny śmiech.
Emmy powstrzymała się od dalszych wykładów, nawet kiedy przejechałyśmy przez Dvadel i dotarłyśmy do znajdującego się w pierwszym pierścieniu Soldel. Miasto różniło się od innych miejsc, które dotychczas widziałam. Położone było na zboczu i wyglądało tak, jakby ktoś poustawiał jedne budynki na drugich, tworząc coś w rodzaju gigantycznych schodów sięgających niemal do nieba. Jakim cudem sięgały tak wysoko?
Z otwartymi ustami gapiłam się na ten widok, a Emmy musiała zauważyć moją niezbyt rozgarniętą minę, bo powiodła za moim spojrzeniem.
– Och! – westchnęła z zachwytem. – Całe życie chciałam zobaczyć niebosięgi. Wiedziałaś, że setki sol mogą mieszkać w jednym budynku? To genialne!
Wszystkim, co usłyszałam, było „wiedziałaś, że setki sol mogą zginąć jednocześnie?”. W słowniku Emmy „genialny” ewidentnie oznaczał „szalony”. Nie ma mowy, żebym kiedykolwiek weszła do czegoś takiego. Toż to jawna prowokacja dla mojej klątwy niezdarności.
– Skoro sol są tacy błogosławieni, no wiesz, z tym swoim błyszczeniem, darami i możliwością włażenia w dupę bogom, dlaczego żyją jedni na drugich?
Nie widziałam w tym żadnego sensu. Marzyłam o mieszkaniu we własnym domu w otoczeniu rzeczy należących wyłącznie do mnie. Miałabym pakiety medyczne dokładnie tam, gdzie je ostatnio zostawiłam. Kubki wieszałabym na haczykach na ścianie. No wiecie, cieszyły mnie myśli o takich drobnostkach.
Tymczasem Emmy nie odrywała wzroku od budynków, a w jej ciemnobrązowych oczach lśniło uwielbienie dla sol. Najwidoczniej zakochała się w niebosięgach.
– One są luksusowe, Will. Naprawdę bardzo, bardzo luksusowe. Tylko najbogatsi sol mogą pozwolić sobie na mieszkanie w niebosięgu. Wyobrażasz sobie? Być tak blisko bogów…
– A skąd możemy wiedzieć, że bogowie mieszkają w niebie? Nigdy tak naprawdę nie wierzyłam w teorię nauczyciela Hardy’ego. Jadał sardynki na obiad. Lepiej nie ufać komuś, kto śmierdzi sardynkami.
– Wiesz, może i nie żyją w niebie, ale wątpię, żeby mieszkali pod ziemią. Poza tym za każdym razem, gdy ktoś opowiada o bogach odwiedzających Bożylas, wspomina, że „zstępują” do akademii.
– Okej, ale wróćmy jeszcze na chwilkę do niebosięgów. Jak oni w ogóle sikają? W sensie dziura w podłodze to poważny problem dla sol mieszkających niżej.
Nawet Jerath parsknął na dźwięk tych słów.
– Mają w mieszkaniach specjalne rury, które ratują ich przed prysznicem z sików – poinformował nas z szerokim uśmiechem na twarzy. – Poza tym mogą nawet kąpać się w domach, bo posiadają prywatne łaźnie.
W domach? Łaźnie? Zaraz, zaraz, ale skąd brała się woda? I dokąd odpływała? Miałam wrażenie, że mózg zaraz mi eksploduje od tych wszystkich pytań.
Im wyżej wjeżdżaliśmy, tym więcej niebosięgów nas otaczało. Między nimi tu i ówdzie stały kamienne budynki ogrodzone wysokimi płotami. Nie miałam pojęcia, czemu w ogóle potrzebują tu ogrodzeń. Pewnie sol byli takimi twardzielami, że trzymali dzikie bykonie jako zwierzątka domowe – ot tak, dla zabawy.
Najwidoczniej zbliżaliśmy się do szczytu Soldel, bo w oddali dostrzegłam Dvadel, miasto znajdujące się w drugim pierścieniu. Wreszcie dotarliśmy do niezwykle rozległego budynku, który rozmiarami dorównywał niemal całej naszej wiosce. Nie został wzniesiony z ciemnoszarego kamienia jak większość innych budowli, lecz z jakiegoś białego materiału, a w ścianach umieszczono lśniące skalne bloki. To był lider wśród budynków, ten, który powtarzał: „Patrzcie na mnie, patrzcie na mnie!” i sprawiał, że wszystkie inne budowle w Soldel czuły się jak gówno.
– Niech zgadnę, to akademia Soldel? – zapytałam, wskazując na eleganta.
Emmy pokręciła głową.
– Nie, ale byłaś blisko. Tutaj mieszczą się sale obrad minateurów i placówka treningowa. W trakcie ostatniego cyklu życia w akademiach sol są tu rekrutowani, przez kolejne cztery cykle odbywają przeróżne szkolenia, a później albo zostają członkami rady, którzy debatują o sprawach dotyczących bogów i dziewięciu pierścieni, albo dołączają do patroli. Patrole przemierzają ulice, odpowiadają na wezwania pomocy i utrzymują spokój. To bardzo zaszczytna ścieżka życia i tylko najlepsi sol zostają minateurami.
– Szybkie pytanie. – Pochyliłam się do przodu, próbując rozciągnąć obolałe plecy. Droga do Bożylasu trwała całą wieczność. – Jakim cudem się zaprzyjaźniłyśmy? Ja spędziłam swoje cykle życia, starając się nie zostać największą katastrofą naszej ery, podczas gdy ty uczyłaś się zdecydowanie za dużo. Nigdy nie mówili nam tego w szkole, więc wytłumacz mi, skąd to wszystko wiesz?
Dla większości ziemian uczenie się o funkcjonowaniu innych kręgów poza własnym nie miało absolutnie żadnego sensu. Nie było czasu na podróżowanie. Zresztą ziemianie mogli wyjeżdżać tylko po zebraniu tony sztonów, załatwieniu trzydziestu pięciu różnych papierków, zdobyciu specjalnego pozwolenia i złożeniu ofiary bogom czy coś w tym stylu. Nie mieliśmy żadnych praw i w związku z tym nie potrzebowaliśmy żadnej wiedzy poza podstawową, z której wynikało mniej więcej tyle: „Jak trzymać się cholernie daleko od sol, o ile nie wezwą cię na służbę”.
– Informacje czekają tylko, aż zechcesz je znaleźć – powiedziała Emmy. – Całe życie przygotowywałam się do Bożylasu. Wiesz, że nauczyciel Howard to dawny adept akademii?
Howard? Ach tak, ten, co zatrzymał się u nas na jedną porę zimną, kiedy byłyśmy w szóstym cyklu szkolnym. Zdałam sobie sprawę, że w zasadzie miałam wielu nauczycieli.
– Sześć szwów i lekkie wstrząśnienie mózgu? – zapytałam, chcąc się upewnić, że myślę o właściwym ziemianinie.
Emmy powstrzymała się, by nie przewrócić oczami. W ogóle bym się nie zdziwiła, gdyby jednak to zrobiła, biorąc pod uwagę fakt, że właśnie podsumowałam skutki incydentu, który mógł przytrafić się przynajmniej trzem innym nauczycielom.
– Uwielbiał żółte spodnie – kontynuowałam. – W kółko nosił te same skarpetki, choć czuliśmy jego stopy, zanim jeszcze wszedł do sali. Opowiadał szalone historie i w bolesny sposób przekonał się o tym, że nigdy nie należy prowadzić zajęć z tkactwa, jeśli ja biorę w nich udział. A przynajmniej nauczył się, żeby nigdy nie podawać mi obcinaczki i pasków w tej samej chwili.
Nadal nie wywróciła oczami. Ćwiczyła cierpliwość superziemianki.
– Tak, Will, o nim mowa. Zdenerwował czymś ważnego sol w Bożylesie i w ramach kary oddelegowano go, by nauczał w dziewięciu pierścieniach.
Zaszczytna funkcja, ale z jej powodu musiał odejść z błogosławionej stolicy, choć przez całe życie pracował na to, by się do niej dostać. Polubił mnie. Mówił, że przypominam mu siostrę, która teraz służy jednej z najbardziej utalentowanych rodzin sol. Nauczył mnie naprawdę wiele. To dzięki niemu zdobywałam taką wiedzę i postawiłam sobie za cel dostanie się do akademii.
– I w jakiś sposób twoja najlepsza niezdarna przyjaciółka załatwiła sobie zaproszenie do tej podróży. Choć zasłynęła wyłącznie z wkładania we wszystko minimum wysiłku i przynajmniej jednego prawie-końca-świata na cykl słoneczny.
– Nie wydaje mi się, żeby umyślne grzebanie w ocenach było „jakimś sposobem”, Will. – Mimo tego komentarza Emmy przytuliła mnie mocno. – Nawet w ósmym cyklu życia nie kochałam cię tak bardzo jak teraz – wymamrotała w moją koszulę. – Nie, w ósmym byłam zdeterminowana, by dostać się do Bożylasu, za wszelką cenę. A potem pojawiłaś się ty i wiedziałam, że w którymś cyklu słońca będę musiała cię zostawić. Ta myśl łamała mi serce. Każdego ranka po przebudzeniu zastanawiałam się, czy to, co obrałam za cel, naprawdę jest tego warte. Każdy cykl słońca zaczynałam z postanowieniem, że odrzucę nominację, ale potem z upływem czasu byłam coraz mniej tego pewna. Niezależnie od myśli kłębiących się w mojej głowie nigdy nie przestawałam starać się ze wszystkich sił, by zostać wybraną. Zupełnie jakbym musiała udowodnić, że mogę być najlepsza. Gdybym zrezygnowała z wyjazdu, miałabym świadomość, że to mój wybór. – Odsunęła się, żeby na mnie spojrzeć. – Fakt, że zostałaś wybrana razem ze mną, to najlepsza rzecz, jaka kiedykolwiek mogła mi się przytrafić. Chociaż raz twoja klątwa niezdarności okazała się prawdziwym darem.
Darem.
Nigdy wcześniej nikt nie nazwał mojej klątwy w taki sposób. Nawet po to, bym poczuła się lepiej. Tylko sol otrzymywali dary, a moja klątwa była dla wszystkich dostatecznym utrapieniem, by nie traktować jej jak coś pozytywnego.
– A czy ty zastanawiałaś się nad odrzuceniem nominacji, Will? – zapytała Emmy z pewnym wahaniem, jakby rozmyślała na ten temat, ale bała się go poruszyć. – Znaczy… Wiem, że wszystko wydarzyło się tak szybko, ale… Myślałaś o tym?
Tak naprawdę nie myślałam ani razu, co było o tyle dziwne, że miałam niemal niezachwianą pewność, że zginę w Bożylesie. Z drugiej strony jednak świadomość pewnej śmierci towarzyszyła mi każdego cyklu słońca, więc to zrozumiałe, że nie wywoływała we mnie paniki. A przynajmniej nie aż tak wielkiej paniki.
– Nawet przez głowę mi to nie przeszło – przyznałam w końcu. – Tak musiało się stać. To bogowie zdecydowali o naszej przyjaźni, a co za tym idzie również o podróży.
Posłałam Emmy całusa i korzystając z okazji, że moja rozmarzona mina odwraca jej uwagę, błyskawicznym ruchem porwałam z torby pudełko z fioletowymi jagodami gaja, które zebrała w czwartym pierścieniu. Zostało tylko kilka sztuk, a ona strasznie mi ich skąpiła.
Obrzuciła mnie morderczym spojrzeniem, widząc, jak wkładam do ust pierwszy kwaśny owoc. W siódmym pierścieniu nie było jagód, ale czasami kupowałyśmy je od handlarzy. Emmy sięgnęła w moim kierunku, lecz zanim doszło do bójki, wóz zwolnił i naszą uwagę przykuł zagradzający drogę wysoki mur, przed którym stało w rzędzie sześcioro sol. Zakładałam, że to sol, gdyż prezentowali się równie olśniewająco co inni przedstawiciele tej rasy. Nie wspominając o tym, że jeden z nich trzymał płomień w gołej dłoni i z tego, co widziałam, nie wrzeszczał ze straszliwego bólu, a jego ręka nie spaliła się do smętnego kikuta. Ziemianie dobrze radzili sobie z wieloma rzeczami: z harowaniem od świtu do zmierzchu, zamienianiem trzech fig w ciasto dla całej wioski i nawet z przeskakiwaniem nad ogniskiem po przyjęciu hojnej ilości alkoholu. Ale nie potrafili kontrolować żywiołów. Tym darem zostali obdarzeni sol. Cholerni farciarze.
Jerath zatrzymał bykonie i zeskoczył z wozu, a potem podszedł do osoby stojącej najbliżej – do kobiety, która mierzyła jakąś stopę więcej niż ja, miała ode mnie ładniejsze włosy i ogólnie była piękniejsza oraz budziła większy respekt. Nie żebym się porównywała. Przewodnik zamienił z nią kilka słów, po czym podał nam jakieś papiery.
– Dlaczego ci sol tak wywalają na nas gały? – syknęłam Emmy, starając się nie poruszać za bardzo ustami.
– Standardowa kontrola bezpieczeństwa przed wjazdem do Bożylasu – odparła zupełnie normalnym tonem, więc najwyraźniej nie było potrzeby szeptać.
Sol poświęcili kilka klików, żeby zbadać nasz wóz i popieścić mnie iskrami energii, które zdawały się bić od nich, kiedy przechodzili w pobliżu. W końcu zezwolono nam na wjazd, a ja nagle zdałam sobie sprawę, że pochłaniam jagody gaja jedna za drugą, obserwując otwierającą się bramę. Musiałam coś zrobić, by zapanować nad zdenerwowaniem, które lada moment mogło mnie rozsadzić. Emmy zrezygnowała z próby odzyskania pudełka z jagodami, a zamiast tego położyła mi dłoń na kolanie, żebym przestała tak dziko nim podrzucać.
Minęło przynajmniej osiemdziesiąt pięć cykli życia, zanim brama w końcu się otworzyła. Kiedy wreszcie to nastąpiło, byłam już ledwie żywa. Przeciąganie nikomu nie wychodziło na dobre.
Nieładny pokaz władzy, szanowni sol, oj nieładny.
Bykonie zdawały się wahać przed wejściem na teren Bożylasu. Jerath musiał wykazać się wyjątkową cierpliwością. Lejce śmigały w powietrzu, kiedy zachęcał bestie do wznowienia marszu. Sol nie spuszczali z nas wzroku. Na ich twarzach nie pojawił się choćby cień uśmiechu i nie padło ani jedno słowo, ale czułam, że mnie osądzają.
Nie powinno cię tu być.
To nie twoje miejsce.
Nie jesteś jedną z nas.
Brama zamknęła się za nami. I nagle… nerwy dopadły mnie ze zdwojoną siłą. Splotłam ze sobą palce i kurczowo je zacisnęłam, usiłując opanować drżenie ciała.
Wciąż znajdowaliśmy się na szczycie wzgórza i najwidoczniej nadszedł czas, by z niego zjechać. Po prawej dostrzegłam wodospad, który z przytłumionym łoskotem wpadał do doliny. Tyle że woda nie spływała ze skał, a po prostu spadała sobie w otwartej przestrzeni. Wszystko dookoła było zielone. Ziemię okrywały kobierce soczystej trawy, wręcz zbyt jaskrawej, by na nią patrzeć, nie mrużąc oczu.
Wóz nabrał prędkości i zgodnie z ostrzeżeniem Jeratha chwyciłam się mocno poręczy. Kiedy w pędzie zjechaliśmy ze stromizny i znaleźliśmy się na w miarę płaskim terenie, krzyknęłam mimowolnie, choć wcale tego nie chciałam.
Wiedziałam, że Bożylas jest sercem dziewięciu pierścieni, a w każdym z nich znajduje się wiele wiosek – i na tym kończyły się moje informacje o świecie. Nie miałam za to pojęcia, że Bożylas to w zasadzie wyspa. Sam koncept był jak mit opakowany w bajki i doprawiony solidną porcją roziskrzonej magii. Odkąd wyschły wielkie rzeki i jeziora, a pierścienie Minatsol zmieniły się w krainę kurzu i rozpaczy, wyspy przestały być wyspami. Okazało się jednak, że nie dotyczy to Bożylasu.
– Będziemy musieli popłynąć barką – poinformował Jerath, zatrzymując swój wóz obok innych.
Inne wozy! Byłam tak pochłonięta widokiem centralnego pierścienia – ziemi otoczonej wodą, do której wpadało wiele wodospadów takich jak ten, który minęliśmy kilka chwil wcześniej – że nie zauważyłam stojących w rzędzie wozów. Najwidoczniej w tym miejscu zbierali się rekruci ze wszystkich dziewięciu pierścieni i czekali na tę całą barkę, która miała zabrać nas za wodę.
Wysiadłyśmy z wozu.
– Co to jest barka? – syknęłam do Emmy, próbując utrzymać się na zmartwiałych nogach.
Zresztą Emmy też nie wyglądała lepiej. Chwiała się i mamrotała coś pod nosem. Najwyraźniej zostałyśmy ukarane za to, że przez zbyt wiele czasu pozostawałyśmy w totalnym bezruchu i nie było z nas żadnego pożytku.
– Nie mam pojęcia – odparła, kiedy Jerath podał nam torby.
Spojrzała na moją spod zmarszczonych brwi, zapewne wciąż usiłując odgadnąć, jakim cudem zmieściłam w niej rondle, sól kamienną i tygodniowy zapas ubrań. Skoro tak się tym martwiła, równie dobrze mogła sama spakować moje rzeczy. To jej wina.
Zaraz…
– Jak to nie masz pojęcia, co to barka? – zapytałam osłupiała. – Przecież wiesz wszystko. Ja już nawet nie zawracam sobie głowy szukaniem nowych informacji w książkach, tylko pytam ciebie, a ty odpowiadasz.
– Ta, podejrzewam, że to będzie musiało się zmienić – zauważyła z rozbawieniem. – Ale nigdy nie czytałam o barkach i nikt mi o nich nie opowiadał.
– Cóż, widocznie wcale nie jesteś aż taka mądra. Głupio ci teraz, co? Wstydzisz się, bo nie wiesz, co to barka?
– Nie.
Złapała mnie za rękę, posyłając mi uśmieszek, i pociągnęła w kierunku Jeratha. Odkąd ogłoszono nasze imiona na ceremonii selekcji, Emmy wyrobiła sobie nawyk ciągania mnie wszędzie. Pewnie myślała, że w każdej chwili mogę dostać ataku paniki, ukraść bykonia i pocwałować na nim najdalej od Bożylasu, jak tylko się da. Coś takiego nie przeszło mi nawet przez myśl, ale nie powiedziałam jej o tym. Zabawnie było patrzeć, jak obserwuje mnie cały czas kątem oka.
Dotarłyśmy do ustawionej w pary grupy ziemian, jednej z wielu zebranych na czymś w rodzaju podestu. Nie byłam pewna, ile osad znajduje się w Minatsol – to znaczy Emmy kiedyś mi mówiła, ale zdążyłam już zapomnieć. W każdym razie liczba zgromadzonych sugerowała sporą populację ziemian. Nagle od strony wyspy dobiegł przeciągły odgłos przypominający dźwięk rogu. Wszyscy jak jeden mąż odwróciliśmy głowy w tamtą stronę. W naszym kierunku zmierzała masywna platforma. Przemieszczała się po wodzie!
– Ach! – Odskoczyłam i złapałam Emmy za rękę. – Co to jest, do czarta?!
– Barka – odpowiedział Jerath zamiast niej, krzyżując ręce na piersi i szczerząc zęby, podczas gdy to coś podpłynęło do nas.
Ziemianie znajdujący się najbliżej wody odsunęli się lękliwie od krawędzi. Ktoś mnie popchnął, ktoś inny załadował mi łokieć w brzuch. Zebrani cofali się w popłochu, by znaleźć się jak najdalej od barki. Jerath jednak bez krztyny strachu ruszył w jej stronę, więc Emmy złapała moją rękę i znowu zaczęła mnie ciągnąć. Barka znajdowała się na tyle blisko, że widziałam ludzi na pokładzie. Dwaj z nich przerzucili coś na brzeg, tworząc w ten sposób prowadzący do barki most nad wodą.
– Chodźcie – zachęcił Jerath, kierując się w tamtą stronę.
Inni przewodnicy robili to samo: prowadzili ziemian do platformy unoszącej się na wodzie.
Gdy tylko postawiłam na niej stopę, od razu tego pożałowałam. Zakręciło mi się w głowie i wrzasnęłam mimowolnie, czując, jak podłoga kołysze się pode mną w przód i w tył. To było straszne… dopóki nie zauważyłam, że Emmy uśmiecha się do mnie szeroko. Szybko wmówiłam więc sobie, że w tym bujaniu nie ma nic przerażającego, bo nie chciałam wyjść na mięczaka.
Przesunęłyśmy się na bok, pozwalając, by wsiadający na barkę ziemianie zepchnęli nas bliżej krawędzi. Nie wiedzieć czemu wszyscy usiłowali stanąć pośrodku barki. Po krótkim namyśle usiadłam, zwieszając stopy z brzegu barki, Emmy zajęła miejsce obok, a Jerath stanął za nami. Nasze torby znalazły się na stercie z innymi, a ja co chwila na nie zerkałam, ponieważ nie zamierzałam stracić rondli. Nie obchodziło mnie, co mówiła Emmy. Rondle były ważne. W międzyczasie oglądałam barkę i wszystko inne, co miało związek z tym wodnym cudem. Platforma była za gruba, by nasze stopy dotykały wody, lecz kiedy zaczęliśmy płynąć w stronę Bożylasu, poczułam na skórze zimne krople. Wydawały się ostre jak szpilki.
Z zapartym tchem patrzyłam na zbliżającą się wyspę. Na mozaikę przybrzeżnych domów ustawionych na palach. Na wielkie budynki z kolorowego kamienia i imponujące niebosięgi. Pośrodku tego wszystkiego, na wzniesieniu okolonym gigantycznym murem, stała bardzo dziwna budowla czyniąca owo miejsce centrum całego świata.
– Co to jest? – zapytałam, wskazując palcem. Nie zwracałam się konkretnie do Emmy czy Jeratha, tylko do tego, kto odpowie pierwszy. – Akademia Bożylasu – odparła Emmy pełnym przejęcia głosem. – Wygląda dokładnie tak, jak ją opisywano.
– Tereny Bożylasu obejmują więcej niż samą akademię – dodał Jerath, spoglądając na szczyt razem z nami. – Za tymi murami znajduje się Świątynia Kreatora oraz Arena Świętego Piasku.
Wstałyśmy, kiedy barka zaczęła zwalniać. Złapałam swoją torbę, zanim ktokolwiek zdążył choćby pomyśleć o jej dotknięciu. Podłoga barki przestała się w końcu kołysać i ruszyłam za resztą ziemian, którym bardzo się śpieszyło, by znów postawić stopy na stałym lądzie. Przewodnicy pokierowali nas na biegnącą zboczem niewielkiej góry ścieżkę, po której wspięliśmy się do bramy. Pilnowali jej dwaj sol. Spojrzałam na szczyt muru i zauważyłam twarz innego sol, który wyjrzał na moment zza krawędzi.
– To wszyscy? – warknął jeden ze strażników do Jeratha.
Podczas marszu udało nam się dotrzeć na sam przód długiej procesji, ale wcale nie dlatego, że byłyśmy odważniejsze, silniejsze czy szybsze niż inni… Tylko dlatego, że to Emmy była odważniejsza, silniejsza i szybsza niż inni, a mnie wlokła za sobą. Stała teraz obok z niewzruszoną miną w oczekiwaniu na inspekcję straży. Ja natomiast dyszałam ciężko zgięta wpół, z dłońmi opartymi o kolana. Strażnik obejrzał mnie i uśmiechnął się z pogardą, po czym przeniósł wzrok na tyły naszej procesji.
– Wejdźcie – zezwolił, wskazując głową bramę i schodząc nam z drogi.
I tak oto wkroczyłam do świata, który dla Emmy stanie się domem na resztę życia, a dla mnie pewnie na jakąś połowę cyklu słońca. No, może przy dobrych wiatrach nawet na cały cykl. Musiałam tylko trzymać się z dala od ognia, smoły, rzeczy ostrych, spiczastych, ząbkowanych, gorących, oddychających, żyjących i świętych.
Gdy tylko znaleźliśmy się na wyłożonym wielobarwnymi kamieniami dziedzińcu, stanęłam jak wryta, wybałuszając oczy na widok wiekowego drzewa rugszy o grubych konarach i białych niczym papier, powykręcanych korzeniach. Zdałam sobie sprawę, że jest co najmniej dwukrotnie większe niż to w naszej wiosce oraz że na dziedzińcu pośród brukowanych alejek rośnie więcej takich drzew. Nie to jednak najbardziej mnie zaskoczyło, tylko przywiązany do pnia chłopak oraz drugi, który stał przed nim z kuszą. Miał zasłonięte oczy, a jego unieruchomiony kompan zaśmiewał się do rozpuku, jakby postradał rozum. Obaj ewidentnie należeli do rasy sol, gdyż byli wyżsi niż ziemiańscy mężczyźni. Wyżsi nawet, niż spodziewałabym się po sol. Ten przywiązany do drzewa wyglądał na trochę tylko starszego ode mnie. Jasne oczy błyszczały mu od śmiechu. Miałam ochotę podejść bliżej i sprawdzić, jaki mają kolor, albo przekonać się, czy jego włosy faktycznie są olśniewającym połączeniem złota i czerni, bo właśnie takie sprawiały wrażenie z większej odległości. Spojrzał na nas i zaczął się śmiać jeszcze głośniej.
– Odwróć się! – zawołał.
Towarzyszący mu chłopak obrócił się powoli, wciąż trzymając naciągniętą kuszę przed sobą. Jerath jęknął, ale nikt nie zrobił nic, by powstrzymać szalonego sol. Przyjrzałam mu się uważniej. Jego włosy też wyglądały na muśnięte złotem, lecz miały ognisty odcień. Poza tym był zbudowany tak, jakby dla rozrywki wyrywał drzewa z korzeniami. Opaska zasłaniała nie tylko jego oczy, ale i część twarzy, a mimo to wciąż dostrzegałam leciutki uśmieszek na ustach.
– Stop! – zawołał ten przywiązany do drzewa.
Kusza oraz trzymający ją chłopak znieruchomieli. Bełt zadrżał… i spojrzenia wszystkich przeniosły się na mnie, ponieważ został wycelowany prosto w moją pierś.
– Nie przejmuj się nimi – szepnął pocieszająco Jerath, robiąc krok w tył.
– Naprawdę mówisz to, jednocześnie się ode mnie odsuwając? – syknęłam cicho.
– To Bracia Abklęci, znaczy, dwaj z nich. Coen ma dar Bólu, a Siret Oszustwa.
– Niech zgadnę, koleś od daru Bólu to ten z kuszą?
– Tak…
– Poważnie? – jęknęłam, choć moje serce wzniecało właśnie bunt, a wzrok miałam skupiony na irytująco nieruchomym bełcie. – Ledwo zdążyłam postawić nogę w Bożylesie.
W następnym momencie poleciałam do tyłu, bo Emmy podcięła mi nogi. Poczułam pęd powietrza na twarzy, coś szarpnęło mnie za włosy, a potem usłyszałam wymowny głuchy odgłos bełtu wbijającego się w drewnianą bramę za nami. Spojrzałam w tamtą stronę z rozdziawionymi ustami i chwilowo niedziałającym mózgiem, a potem przeniosłam wzrok na Coena, który zerwał opaskę i zrobił kilka kroków naprzód. Miał jasnozielone oczy i teraz zauważyłam, że jego włosy są koloru ciemnej czerwieni z zaledwie kilkoma złotymi pasemkami. Spojrzał na mnie, wciąż leżącą na ziemi, zmarszczył brwi, a potem odszedł, oparłszy kuszę na ramieniu.
Pozostawiony pod drzewem Siret wyplątał się z lin, przeskoczył nad korzeniami i ruszył w naszym kierunku.
– Najdrożsi mali, brudni ziemianie! – zawołał śpiewnie, unosząc ręce i szczerząc zęby, kiedy brama znów zaczęła się otwierać, zapewne po to, by wpuścić do środka resztę nowo przybyłych. – Witajcie w Bożylesie u progu reszty waszego życia! Starajcie się nie wchodzić w drogę mojemu bratu, kiedy dojdzie do wniosku, że mu się nudzi.
– Albo kiedy ty dojdziesz do wniosku, że ci się nudzi – wymamrotał Jerath pod nosem.
Siret podszedł bliżej i wyciągnął rękę w moim kierunku. Nie chciałam jej chwycić, naprawdę, ale Emmy chrząknęła znacząco, dlatego szybko złapałam jego dłoń. Beż żadnego wysiłku postawił mnie na nogi, demonstrując zgromadzonym znacznie większą siłę, niż było to konieczne, a ja przypadkowo nadepnęłam mu na stopę. Zdawał się tego nie zauważyć. Otrzepał moje ramiona, podczas gdy ja starałam się nie gapić w jego zielono-złote oczy. Były jaśniejsze niż u brata, ale równie olśniewające. Czy wszyscy sol mieli tak olśniewające oczy?
Przez niego omal nie zginęłaś!
Racja. Pieprzyć jego oczy. Miał oczy do bani, podobnie jak ten drugi.
– Do zobaczenia, Kamieniu – powiedział, omiatając mnie wzrokiem, po czym odwrócił się i pobiegł tą samą drogą, którą wcześniej poszedł jego brat.
– Kamieniu? – wydukałam.
Wszyscy bardzo mocno starali się udawać, że nic się nie wydarzyło, ale widziałam podenerwowanie na ich twarzach i współczujące spojrzenia, które mi posyłali. Marnowali tylko energię, bo takie posrane akcje przytrafiały mi się cały czas. No, może nie tego samego kalibru co „święty sol z Bożylasu usiłujący zabić mnie bez absolutnie żadnego powodu”, ale podobnego.
Emmy zachichotała ukradkiem, co oznaczało, że musiała rozpracować mój pseudonim.
– No co? – ponagliłam ją.
– Padłaś na ziemię jak worek kamieni.
– To wcale nie było śmieszne – odparłam z nachmurzoną miną.
Ostatnie metry dzielące nas od wewnętrznych terenów Bożylasu pokonaliśmy jako posępnie milczący, spocony tłum. Jedno spotkanie z utalentowanymi sol wystarczyło, byśmy wszyscy zdali sobie sprawę, że zrobiło się poważnie. Naprawdę poważnie. Ziemianin w swojej wiosce mógł wieść skromne, nieszczęśliwe życie, ale tam wszyscy z grubsza mieli te same prawa. Tutaj co i rusz będą nam uświadamiać, że jesteśmy tylko pyłem pod błogosławionymi stopami błogosławionych sol.
Brudni ziemianie.
W Bożylesie zapewne nie pochwalano walenia sol pięścią w nos. Odnotowałam w myślach, by później sprawdzić ten punkt w regulaminie, zaraz po tym, jak nauczę się trafiać pięścią w nos. Chociaż powinnam pewnie zostać przy ładowaniu z kolanka w krocze, co stanowiło jedną z moich specjalności. W sumie mogłabym też wylać na nich trochę smoły. Nie wątpiłam, że Siret i Coen przestaną być tacy hop do przodu, kiedy sytuacja zmusi ich do ogolenia tych swoich ślicznych włosków.
– Za mną – nakazał Jerath dostatecznie głośno, by wszyscy go usłyszeli. – Nie ma czasu. Musicie znaleźć swoje prycze i zostawić tam bagaże, a potem odbędzie się przydział dormitoriów i waszych obowiązków. Decyzje w tej kwestii wydał komitet do spraw ziemian na długo przed waszym przybyciem, więc nawet nie próbujcie się wykłócać. Wasze przydziały nie ulegną zmianie, o ile żaden sol o to nie poprosi. Nie ma wyjątków. Świetnie. Jakie jest prawdopodobieństwo, że przypadło mi szorowanie umywalni do końca życia? Może bycie złożoną w ofierze bogom nie jest najgorszą opcją, jaka mogła mi się tu przytrafić? Skupiłam się na chłonięciu jak największej ilości otaczającego mnie piękna, zanim zacznę dzielić swój czas między czyszczenie nocników a kłanianie się sol.
Główna sala budynku, w którym znaleźliśmy się niedługo potem, była ogromna, z kopułowym sklepieniem. Przez okna złożone z małych kawałków kolorowego szkła wpadały promienie słońca rozświetlające ściany i kolumny z białego marmuru. Nie dostrzegłam tu zbyt wielu rzeczy, a przynajmniej jeśli chodzi o meble. Odniosłam wrażenie, że stąd można dostać się do innych budynków.