Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
„Oto ciało moje” to książka, która została napisana ciałem, przy ciele, wobec ciała, w obronie ciała. Jest biografią jego wzrastania, umęczenia i – wreszcie – także uzdrawiania. To poemat z bebechów i najintymniejszy dziennik, kameralne sprawozdanie z drogi przez mękę. Ola Pakieła pisze subtelnie i mocno zarazem. Wyzwala temat zaburzeń odżywiania ze stygmy wstydu. Bo „ciałopozytywność” czy „akceptacja” to nie modne hasła - to ciężka praca nad tym, żeby wyzwolić ciało. Czyli siebie.
Karolina Sulej
Debiut Aleksandry Pakieły jest powieścią o zaburzeniach odżywiania i wpływie rodziny, religii, szkoły i rówieśników na postrzeganie przez kobietę jej własnego ciała.
To do głębi prawdziwa, naturalistycznie, często reportersko przeprowadzona relacja sięgająca do dzieciństwa i lat dojrzewania.
Wspominając i próbując dystansować się do cierpień i kompleksów wyrosłych z przeszłości, bohaterka usiłuje odszukać źródło głębokich, wciąż dających o sobie znać ran. Przy okazji tej wiwisekcji odkrywa jednak coś ważniejszego – ścieżkę do odzyskania własnej wrażliwości i siłę, by tej wrażliwości coraz odważniej bronić.
„Oto ciało moje” z wyczuciem balansuje między sensualną emocjonalnością a brutalnie szczerymi opisami trwania w bulimii oraz kolejnych, z trudem osiąganych, zwycięstw nad chorobą. To więc książka o dyscyplinie i o rozpaczy braku kontroli, o uldze którą przynosi ból, i o ohydzie niekontrolowanego jedzenia. A także o tym, że kobiece ciało poddane tresurze cudzych ambicji, ideologii i kulturowych wzorców, bardzo łatwo może zamienić się w więzienie.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 102
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
5:30 placki owsiane bez tłuszczu z roztopionym w kąpieli wodnej cukierkiem michaszkiem
6:00 sen
8:30 głód, chudy twaróg z miodem i bananem
9:00 druga miska twarogu z miodem i bananem, dwie łyżki nutelli, baton proteinowy, litr wody, wymioty
10:00 Trittico – jedna tabletka, Xanax 0,25 mg; sen
13:00 nastrój: fatalny, zmuszenie się do pójścia na zajęcia na polonistyce
15:30 obiad: sałatka z tofu i warzywami bez sosu
17:00 dwa litry wody
19:30 serek wiejski
22:30 dwie gałki lodów czekoladowych
22:40 atak: siedem ciastek, dwie muffinki, pudełko czekoladowych lodów, kilkanaście łyżek kremu czekoladowego, cukrowe pianki, bita śmietana; wymioty
23:30 dwie tabletki Trittico, sen
Tatuaż domku zrobiłam sobie kilka dni po tym, jak moja kotka Bułka i dwa koty Szymona – Witek i Cyprys – zaczęły wreszcie obwąchiwać sobie tyłki.
Prosta bryła, cztery na cztery centymetry. Mały, ale dostrzegalny, bo na nadgarstku.
Widok wąchających się zwierząt mnie rozczulił. Po tygodniach syczenia, warczenia, plucia, gulgotania i darcia tych ich kocich mord byłam gotowa wydać połowę pensji na konsultacje z behawiorystką. A tu nagle. Bułka wącha Witka, Witek Cyprysa, ja z Szymonem stoimy nad nimi i jakoś tak instynktownie się przytulamy. Domek. Tak sobie wtedy pomyślałam i zaczęłam obracać to słowo w myślach, przybliżać, oddalać, oswajać jego ostre dawniej krawędzie.
Odkąd go mam, często zerkam na nadgarstek i myślę o naszym mieszkaniu, które od momentu wprowadzenia nazywamy z Szymonem domkiem.
Tak więc jest nas w domu piątka. Ja – Natalia, Szymon, Cyprys, Witek i Bułka. Dwoje ludzi i trzy koty – prawie w sam raz. Chciałabym, żeby dołączył kiedyś pies ze schroniska, taki nieco większy od kotów. Nazwałabym go Ziomek albo Kumpel i zaprzyjaźniłabym się z nim. Czasem sobie wyobrażam, że on już z nami mieszka i chodzę po ogródku z ręką wyciągniętą przed siebie, jakbym trzymała smycz. Na razie skupiamy się jednak na sukcesie zacieśnienia kociej relacji, starając się, by dom nie dostał szram od kocich pazurów.
Dom – czyli mieszkanie w przedwojennej rodzinnej kamienicy Szymona. Jest w sam raz, żeby nie było nam ani ciasno, ani zbyt odlegle. W zimie grube cegły zatrzymują ciepło, a latem są chłodne, więc kiedy wchodzę tu w upalny dzień, czuję się, jakbym weszła pod rześki prysznic.
Wiosną na balkonie dużo się kicha. Lipa to najbardziej pylące drzewo, ale prababcia Szymona mówiła, że nie ma prawdziwego domu bez lipy obok, więc pradziadek tę lipę zasadził. Dom już stał, tak że budować go nie musiał, spłodził za to więcej niż jednego syna. Lipa jest już bardzo wysoka, jej powykręcane gałęzie, trącane wiatrem, powodują pyłkowe alergie. Lubię to migotanie liści, które pod dotykiem słońca okręcają się tak, jakby chciały, żeby promienie dotarły do wszystkich zakamarków drzewa.
W domu, w którym spędziłam dzieciństwo, było inaczej. Trawnik z rolki, tuje. W zimie – szopka z kolorowych światełek; w lecie – dmuchany basen. Na środku działki – prostokątny, zbudowany według projektu taty budynek z szarych cegieł. Jako nastolatka często dotykałam jego murów, przystawiałam do nich ucho, czując, jak warkocz zapleciony à la Ania z Zielonego Wzgórza zsuwa mi się na ramię. Nasłuchiwałam szeptów jakichś urojonych poprzednich pokoleń, ale cegły nic oczywiście nie mówiły. Ich jedyne wspomnienia wypełniały głosy murarzy, którzy kilkanaście lat wcześniej złączyli je cementem.
Chłód zamieszkał w nim na stałe, pałętał się po pomieszczeniach, a potem coraz częściej krzepł we mnie. Zwłaszcza kiedy popychane i bite w brzuch ciało zderzało się z zimną powierzchnią murów. O tym chłodzie przypomnę sobie w dorosłym życiu, tłukąc pięściami w ściany, by ukarać się za to, że naiwnie szukałam u kogoś ciepła.
W dzieciństwie dużo czasu spędzałam sama. Zazwyczaj z nosem w książce, wędrując wraz z bohaterami daleko od pomalowanego na wściekły żółty małego pokoju; czasem leżąc w łóżku i wymyślając własne historie o pojawiających się za oknem postaciach z gałęzi drzew. Po domu głównie maszerowałam, zgodnie z rozkazem „Marsz do swojego pokoju”. Ciekawe, czy marsza w podobnym tempie grały kiszki, gdy po skończeniu dwudziestu lat zaczęłam się głodzić.
Ściany domu pachniały jak mama – nieco aptecznie, trochę jak krem Nivea, a trochę jak proszek do prania. Zapach wypieków, który raz na jakiś czas zachęcał mnie do spędzania więcej czasu w kuchni, ulatywał jednak szybko, jakby mury bardzo nie chciały nim przesiąknąć. Ciepło w mamie także tylko bywało. Pomieszkiwało. Odkąd pamiętam, mama miała czerwone włosy i krwisty charakter, a moja obecność rozniecała w niej jeszcze ogień, który potrafił strawić wszystko, co nas obie otaczało. I tylko raz na jakiś czas, między jednym a drugim stalowym spojrzeniem, dostrzegałam tlącą się w niej czułość, gaszoną jednak na tyle szybko, by nie mogła zagościć w mamie na stałe.
Dom, w którym mieszkałam, składał się z kilku pokojów. Był pokój taty, pokój mamy, pokoik mojej młodszej siostry, Heleny, i mój, a także pomieszczenia, w których raz na jakiś czas spotykaliśmy się wspólnie, by sprawiać wrażenie, że te pokoje i ich mieszkańcy tworzą coś w stylu rodziny.
Z Szymkiem zdecydowaliśmy się na dużo okien, ale bardzo mało drzwi. Te w sypialni są prawie zawsze uchylone, więc na powierzchni pięćdziesięciu metrów kwadratowych odbywa się swobodny przepływ ludzi i kotów. Biorąc rozbieg, można bez zatrzymywania się przebiec z kuchni do części jadalnianej, potem książkowej i wylądować – susem przez korytarzyk – w salonie. Szczyt udomowienia osiągam, leżąc na kanapie w ulubionym dresie i opierając kolana na Szymonie. Cieszę się, że mam wszystkich w zasięgu wzroku.
Lubię wracać z podróży, nawet takich mikro, jak wycieczka po tatuaż. Otwierać stare drzwi z przywierconym przeze mnie numerem 2 na metalowej tabliczce. Za oknem ulewa, wszystko na świecie spływa, a ja czuję, że mam fundament. Nic się nie trzęsie. Mogę się odwrócić do kogoś i powiedzieć: „Hej, jesteś moim domkiem”, i tym domkiem dla kogoś też być.
– Hej, mamo.
– Natalia, mogłabyś przyjechać, w ogóle nie przyjeżdżasz, zapomniałam już, jak wyglądasz nawet. Nic się nie odzywasz też.
– Odzywam się! Wczoraj na przykład…
– Wczoraj na WhatsAppie ci wysyłałam wiadomości i nic, jakiegoś SMS-a przysłałaś, tylko jednego. Do taty byś mogła zadzwonić, zapytać, jak się czuje, jak w pracy jego nowej, zmienił niedawno, a ty nic, tylko o sobie. Jakbyś z apteki coś chciała, to już byś siedem razy dzwoniła, a tak to ja muszę się dobijać do ciebie drzwiami i oknami, jakbym twoją matką nie była, tylko jakimś akwizytorem. Akwizytorką znaczy się.
– Okej, przepraszam, będę dzwonić częściej. To powiedz, co u was słychać?
– Teraz się nagle interesujesz, jak przyparta do muru zostałaś, nie z troski czy z jakieś przyzwoitości ludzkiej chociaż. U nas, jak to u nas. Ja pracuję non stop, nie mam czasu na nic, zwariować można, w domu bałagan, muszę jakąś babkę zatrudnić do sprzątania, bo sama wszystkiego nie zrobię przecież. Twój ojciec to tak sprząta, że trzeba potem latać ze szmatą i poprawiać. Nic tylko sobie w łeb palnąć, tak to wszystko wygląda. Głowa mnie boli, migrenę mam notorycznie, ale i tak to nikogo nie obchodzi, oczywiście, bo każdy tylko o sobie.
– Przykro mi.
– Każdemu przykro, a co mi po waszym przykro. Przyjechałabyś, posiedziała z matką trochę, a nie tam u siebie się kisisz, altankę byś zobaczyła, ojciec zbudował, z kolumienkami jak we Włoszech, siedzieć na dworze teraz miło.
– Przyjadę, tylko…
– To przyjedź, a nie tylko gadasz, że przyjedziesz. Zawsze tylko gadanie.
– Byłam w tamtym tygodniu przecież u was!
– Wpadła i wypadła, takie tam była. Nie chcesz, to nie przyjeżdżaj, przecież zmuszać cię nie będę.
– Ale przecież chcę.
– Muszę kończyć, wyślij mi SMS-a, jak będziesz wiedziała, kiedy przyjedziesz, to twój pokój ogarnę, odkurzę, żebyś na noc została.
– Dobrze, tylko…
– No, pa, pa, odezwij się!
Przeciwieństwem domu, w którym mieszkam teraz z Szymonem, był dom dziadka Zdzisia – nie funkcjonowało tam powiedzenie „Ziemniaczki zostaw, mięsko zjedz”. Zjeść trzeba było wszystko. Na odświętną zastawę w egipskie wzorki ogromną łychą ręka dziadka nakładała wojskowe przydziały: pac – góra zmielonego purée, pac – kotlet wielkości dwóch moich dłoni, pac – znienawidzona czerwona kapusta z działki. Teraz tylko pac na krzesło i jeść.
– Smacznego – Zdzisio rozkazywał wszystkim zebranym przy stole, sam zasiadał u jego szczytu i dzierżąc w ręku berło kurczaka, namaszczony olejem skapującym ze skóry zwierza, cmokał, siorbał i ciamkał uradowany z posiłku, z rodziny dokoła i ze swojej niezachwianej w rodzinie pozycji.
Obiady u dziadka Zdzisia były torturą. Jako chude dziecko, dla którego jedzenie było niemiłym obowiązkiem, próbowałam wymigiwać się z nich wszelkimi sposobami. Termometr zanurzony na chwilę w herbacie, by pokazywał temperaturę 37,7 zadziałał tylko raz. Kolejny trik, symulacja zatrucia pokarmowego, skończył się przyłapaniem na jedzeniu po kryjomu czekoladek Milky Stars, trzymanych na czarną godzinę w szafie. Wytarłam wtedy zawstydzoną buzię z czekolady, wypolerowałam lakierki, ciepłą jeszcze od żelazka sukienkę wciągnęłam przez głowę i przez całą drogę w samochodzie powstrzymywałam torsje wywołane myślą o tym, że za chwilę spędzę dwie godziny, siedząc nad stygnącą furą obiadu.
– Nienawidzę mięsa – wycedziłam kiedyś, zmuszona do napchania sobie policzków kurczakiem.
– Dzieci i ryby głosu nie mają – ucinał dyskusje dziadek, kontrolując, czy nie próbuję go oszukać wciskaniem części posiłku do długich rękawów koszulki. Kilka takich akcji poskutkowało nakazem zakładania T-shirtów i izolowaniem od stołu Figi, babcinego psa, który szybko zaczął mnie faworyzować w trakcie rodzinnych spędów.
Powiedzenie o dzieciach i rybach zawsze traktowałam dosłownie. Dziadek Zdzisio nie lubił dzieci i nie lubił ryb, a przynajmniej ryb żywych, rozchlapujących wodę 23 grudnia w jego pożółkłej stalowej wannie. Za rybami całkiem już martwymi – bo faszerowanymi, w galarecie, po grecku – przepadał. Zawsze kilka dni przed Wigilią upewniałam się u taty, że absolutnie nikt kilkuletnich dzieci na święta nie faszeruje i nie piecze; zresztą, skoro dziadek mówił o mnie „sama skóra i kości”, wątpiłam, żebym mu zasmakowała.
Najlepiej pamiętam jego sześćdziesiąte urodziny. Rosół, flaki, pasztety, podroby i moja próba ucieczki przed kolejnymi dokładkami. Wreszcie danie główne: słynny schabowy. Oślizły, tłusty, hojnie obtoczony panierką. Duma Zdzisia. Każdy najmniejszy kawałek znienawidzonego kotleta nadziany na widelec poddawałam dokładnym oględzinom w poszukiwaniu żyłki, tłuszczu czy zbyt różowego, podejrzanego fragmentu sugerującego niedopieczenie.
– Nie odejdziesz od stołu, dopóki nie zjesz wszystkiego – triumfował nad stołem dziadek Zdzisio, a mama potakiwała i do końca obiadu nie spuszczała mnie z oczu.
Nad kotletem siedziałam więc wieczność. Kuzyni twierdzą, że od momentu podania obiadu do „incydentu” minęło jakieś pół godziny, ale mnie czas dłużył się w nieskończoność. Zimne, glutowate mięso stawało mi w gardle, krztusiłam się łzami, czułam nienawiść do tego, co mam na talerzu, do ludzi bezlitośnie wpatrujących się we mnie i do siebie samej.
– Gówniarę trzeba krótko trzymać – poradził mój dziadek i sięgnął po kolejne berło z kurczaka, bo nic mu tak nie zaostrzało apetytu jak czyjeś upokorzenie.
Odgłos wysysania szpiku sprawił, że zrobiło mi się niedobrze, a całe ciało naprężyło się nagle jak do skoku. Doskonale pamiętam uderzenie gorąca, przeszywającą falę wściekłości, która ogniem poderwała mnie na nogi i zamgliła mi oczy. Gdy ustąpiła, zorientowałam się, że wszyscy patrzą na mnie z szeroko otwartymi ustami, a ja, głośno dysząc, w zaciśniętej ręce kruszę na miazgę kawałki panierki – pozostałości po kotlecie – sam kotlet zaś ześlizguje się z wiszącego nad dziadkiem obrazu papieża Jana Pawła II. Ślad schabowego zostawił mu na jeszcze nie świętej, ale już poważanej twarzy żółtą plamę tłuszczu przypominającego ślimaczy śluz. Ostatnie „pac” tego dnia należało do kawałka mięcha spadającego w ciszy na parkiet.
Po tej uroczystości, która skończyła się dziadkowym atakiem furii i płaczem mamy, tata postanowił zawrzeć ze mną ziemniaczano-mięsny układ i – gdy dziadek nie widzi – wymieniać się zawartościami talerzy. Hyc, u taty ląduje berło z kurczaka. Pyk, u mnie na talerzu ziemniak w mundurku. Bam, kawałeczek schabowego na bok. Mrugnięcie taty i kilka frytek u mnie na talerzu. Sześćdziesięcioletnie oczy dziadka Zdzisia nie dostrzegały takich szczegółów z drugiego końca stołu, a upaćkany już na wieki wieków papież postarał się o cud wyrozumiałości reszty rodziny, udającej, że ten tajemny barter jest czymś całkowicie normalnym.
– No i jak, kiedy przyjeżdżasz w końcu?
– Cześć, mamo. Nie wiem. Mam dużo pracy i bardzo źle się ostatnio czuję.
– Jak to źle? Masz gorączkę? Mówiłam ci, nie kręć się, nie lataj, grypa szaleje, pewnie gdzieś latałaś…
– Nie, nie mam gorączki. Nic mnie nie boli, fizycznie jest okej. Psychicznie się gorzej czuję ostatnio.
– A co ci się dzieje? Porób coś, na spacer idźcie z Szymonem, ładna jest pogoda ostatnio, trzeba się ruszać, serotoniny trochę wpuścić do środka, pewnie siedzicie w domu ciągle i nic tylko w tych telefonach nosy. Słońca trzeba! Witamina D3 się sama nie zrobi przecież! Kiedy ostatnio na spacerze byłaś?
– Nie wiem, mamo, kiedy byłam na spacerze, ale…
– To idźcie teraz albo do nas przyjeżdżaj, trawę tata posiał, to możemy sobie w ogródku posiedzieć, nie ma chmurki ani jednej, sąsiedzi wyjechali, wiesz, te wyjce z bachorami, to mamy ciszę i spokój. Weź Szymona albo na autobus sama idź i przyjeżdżaj, daleko nie masz.
– Innym razem, dzięki.
– No to tak właśnie z wami jest, nic tylko siedzieć w domu, najlepiej jeszcze okna zasłonić i przed komputerem albo telewizorem, jak ładna pogoda jest, i potem depresje mają, problemy. Ruchu, ruchu trzeba! A nie smędzenie tylko. Zajmij się czymś pożytecznym.
– Dobrze mamo, pójdę na spacer.
– No. To idź, idź i nie zapomnij zadzwonić do wujka Jeremiego, ma dziś imieniny, żebym oczami nie musiała świecić, żeście wszyscy pozapominali.
Jeśli na jednym biegunie znajduje się schabowy, na drugim umieściłabym ciasta. Zwłaszcza te czekoladowe, na wskroś czekoladowe. Nie że oblane czekoladą, a w środku biszkopt i śmietana, tylko turboczekoladowe, z czekoladą w kilku różnych formach – na przykład z chrupiącym czekoladowym spodem, miękkim czekoladowym środkiem i płynną polewą, oczywiście czekoladową.
Gdy znajdzie się w nim coś nieczekoladowego, wystarczy wydłubać tę część widelczykiem i odłożyć, żeby nie zepsuło wrażeń. Gorzej, gdy takich elementów jest sporo. Rozdzielanie poszczególnych warstw, by pozbyć się niechcianych dodatków, nie spodobałaby się dziadkowi Zdzisiowi. Ale dziadek Zdzisio już nie żyje, a ja mogę rozdłubywać, ile chcę. Zazwyczaj jednak nie muszę tego robić, bo Szymon robi dla mnie ciasta dokładnie takie, jakie chcę – przeczekoladowe.
Ostatnio na urodziny upiekł dla mnie tort. Najprawdziwszy tort czekoladowy. Powiedział, że jest tylko dla mnie i jeśli chcę, mogę zjeść go sama. W pierwszej chwili miałam taki plan, bo zawsze marzyłam o torcie z prawdziwego zdarzenia i będąc wreszcie w jego posiadaniu, pomyślałam, żeby po prostu zanurzyć w nim ręce i zjeść go w taki sposób, jak nastolatki na amerykańskich filmach. Szkoda by było jednak zniszczyć tak lśniące od polewy ciasto, więc podzieliłam się nim z Szymkiem i sąsiadami. Jadłam tort, oddzielając małe kawałeczki widelczykiem. Z każdym kęsem coraz bardziej cieszyłam się, że to dla mnie, że został upieczony i przystrojony specjalnie na moje urodziny.
Nigdy wcześniej nie dostałam mojego tortu. To znaczy – dostawałam urodzinowe ciasta, ale takie oszukane, niekojarzące się ze świętowaniem. Najczęściej sernik z cukierni. Albo mały śmietanowy torcik z bezą na wierzchu, ozdobiony podgniłą truskawką i srebrnymi cukrowymi kulkami, które podobno mogły złamać mi mleczaki. Wbrew obawom zębom nigdy nic się nie stało. Wypadły dopiero kilka lat później – utkwiwszy w miękkiej kajzerce.
Od zawsze myślałam, że tort urodzinowy powinien mieć osobisty charakter, żeby obdarowany pomyślał coś w stylu: „Ojej, ja tak kocham pistacje, a ten tort jest pistacjowy” albo „cukrowa Myszka Miki, to mój ulubiony bohater!”. Nigdy nie byłam wielką fanką śmietany, ale i tak cieszyłam się, że mam ciasto i możemy sobie razem, całą rodziną, posiedzieć przy stole, a ja prawdopodobnie będę mogła z tej okazji nie zjeść mięsa, tylko same ziemniaki i w dodatku dostać podwójną porcję deseru.
W tym roku moje urodziny znów wypadły w Wielki Piątek. Zdarzało się to wcześniej już kilka razy, między innymi gdy kończyłam siedem lat. Nie cierpiałam wtedy Jezusa za to, że musiał umrzeć akurat w moje urodziny, przez co rodzice nie pozwolili mi na świętowanie. Nie chcieli dać mi tortu, słodyczy ani nawet porobić ze mną czegoś wesołego, bo podobno to byłby grzech. Odśpiewali jedynie smętne sto lat. A Jezus nie żył już przecież od tak dawna! Ja za to – żyłam, i to dopiero od siedmiu lat, więc dlaczego jego śmierć miała być ważniejsza niż moje – stosunkowo nowe – święto? Na religii w zerówce pani katechetka mówiła, że był miły dla ludzi, więc może mój tort nie przeszkadzałby mu tak bardzo? Denerwowało mnie to, że on za trzy dni wstanie z grobu, a moich siódmych urodzin już nikt nie wskrzesi.
Zresztą Wielkie Piątki, nawet jeżeli nie przypadały w moje urodziny, zawsze były okropne. Snułam się wtedy od rana po domu, nadąsana na Maryję i wszystkich świętych. Starałam się przy tym nie wpadać na podminowaną mamę, która – zgodnie z zasadą Wielkiego Postu – pościła, wobec czego wszystko wyprowadzało ją z równowagi. O piętnastej całą rodziną klękaliśmy w przedpokoju pod obrazkiem Jezusa i przeżywaliśmy jego śmierć. Pod wieczór, po całodziennej głodówce, wszyscy wyglądaliśmy według babci „jak z krzyża zdjęci”. Może więc o to w tym wszystkim chodziło.
Po dwudziestu dwóch latach moje urodziny znowu wypadły w Wielki Piątek, ale tym razem rozpoczęłam je od sutego śniadania. Potem na każdy z pięciu urodzinowych posiłków zjadłam po kawałeczku tortu. Nie mam w kuchni krzyża, z którego mógłby mi pogrozić Jezus, więc na obiad w okolicach piętnastej, tej godziny śmierci, nałożyłam sobie podwójną porcję.
Cześć siorka, co tam? Dawno się nie odzywałaś.
Hej, Natka, no mnie często nie ma na fejsie, praca mnie zżera no i dużo się ostatnio dzieje w Krk.
Ok.
No co, nie obrażaj się, ty też się jakoś wyjątkowo często nie odzywasz, a jak już, to z pretensją, że ja się nie odzywam.
Hela, po prostu tęsknię jakoś, może bym z Szymonem wpadła do Ciebie do Krakowa niedługo? Oprowadziłabyś nas, byśmy coś razem zjedli, poszli na driny tam, gdzie kiedyś byłyśmy razem?
Spoko, to się jakoś umówimy niedługo, ja teraz muszę lecieć, mam zajęcia zaraz, paaa.
No papa, odzywaj się!
Pierwszy list św. Pawła do Tymoteusza 2,9-15:
Podobnie kobiety powinny mieć ubiór przyzwoity, występować skromnie i powściągliwie, a nie stroić się w kunsztowne sploty włosów ani w złoto czy w perły, czy kosztowne szaty, lecz jak przystoi kobietom, które są prawdziwie pobożne, zdobić się dobrymi uczynkami. Kobieta niech się uczy w cichości i w pełnej uległości; (…) Bo najpierw został stworzony Adam, potem Ewa. I nie Adam został zwiedziony, lecz kobieta, gdy została zwiedziona, popadła w grzech; Lecz dostąpi zbawienia przez macierzyństwo, jeśli trwać będzie w wierze i w miłości, i w świątobliwości, i w skromności.