Outpost 2 - Dmitry Glukhovsky - ebook + książka

Outpost 2 ebook

Dmitry Glukhovsky

4,2

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Brutalne rozliczenie mistrza apokalipsy z autorytaryzmami. Zaskakujące, pełne zwrotów zakończenie historii, która zaczęła się w Jarosławiu, w Placówce na najdalszych rubieżach kadłubowej Rosji-Moskowii.

Tysiącletnia Moskwa trwa niezawodnie chroniona ze wszystkich stron przez umocnione posterunki i doborowe oddziały kozackie. Wewnątrz trzech pierścieni moskiewskiej obrony, za murem Kremla, w pałacu, imperator nagradza najlepszych z najlepszych, najdzielniejszych z dzielnych, kwiat korpusu oficerskiego, podporę i nadzieję tronu.

W Dniu Świętego Michała Archanioła żołnierze mają opuścić odświętnie udekorowaną stolicę i udać się do mrocznych krain, które niegdyś były częścią wielkiej Rosji – zanim ogarnęła je rebelia i zostały obłożone anatemą.

Nim jednak oddziały kozackie udadzą się za mętną Wołgę, za nieprzenikniony całun mgły, muszą zrozumieć, gdzie podziali się wszyscy zwiadowcy i dlaczego zamilkły posterunki graniczne…

O tym, co tam zaszło, wie chłopiec, który nie chciał się uczyć historii, i dziewczyna, która jest w ciąży z zamordowanym kozakiem. Tylko czy wystarczy im czasu, by opowiedzieć swoją historię?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 371

Oceny
4,2 (293 oceny)
141
91
48
10
3
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
5tardust

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo polecam
00
Josiah_Trelawny

Dobrze spędzony czas

Wątek Katii przynudzał
00
milena1772

Nie oderwiesz się od lektury

Glukhovski w swojej pełnej krasie. Świetna seria :)
00
Cinek8

Nie oderwiesz się od lektury

przyjemnie się czytało , szkoda że obie części były takie krótkie bo człowiek odczuwa niedosyt
00
MariyszK

Dobrze spędzony czas

Generalnie książka mi się podobała. Trzeba jednak dodać, że są momenty brutalne. Czuję się zobowiązany do ostrzeżenia że jest też opisana scena gwałtu. Zakończenie mogłoby być dłuższe. No chyba że to jest tak napisane, żeby mogła powstać ewentualnie trzecia część.
00

Popularność




Tytuł oryginału Пост 2

Copyright © 2021 Dmitry Glukhovskythrough Nibbe Literary Agencynibbe-literary-agency.com

PrzekładPaweł Podmiotko

Redakcja i korektaPiotr Mocniak, Tomasz Porębski, Marcin Piątek

SkładTomasz Brzozowski

Grafika na okładceMichał Krawczyk

Konwersja do wersji elektronicznej Aleksandra Pieńkosz

Copyright © for this edition Insignis Media, Kraków 2021 Wszelkie prawa zastrzeżone

ISBN pełnej wersji 978-83-66873-64-3

Insignis Media ul. Lubicz 17D/21–22, 31-503 Kraków tel. +48 (12) 636 01 [email protected], www.insignis.pl

facebook.com/Wydawnictwo.Insignis

twitter.com/insignis_media (@insignis_media)

instagram.com/insignis_media (@insignis_media)

tiktok.com/insignis_media (@insignis_media)

EPIZOD 1

1

– Czy pan się aby nie przyjaźnił z setnikiem Krigowem? Co, Juriju Jewgienijewiczu?

Pułkownik Surganow patrzy Lisicynowi w oczy dobrodusznym, ciepłym wzrokiem, ale Lisicyn dobrze wie, co to znaczy.

Jak to „przyjaźnił”? Skąd ten czas przeszły? Czy to pytanie nie jest przypadkiem podstępną propozycją, by wyrzekł się tej przyjaźni?

Kiedy pyta szef kontrwywiadu wojskowego, odpowiedzi trzeba obmyślać starannie… i szybko. Do głowy przychodzi mu najważniejsze: pułkownik zna właściwą odpowiedź, a teraz tylko sprawdza, czy Lisicyn mówi prawdę.

– Tak jest. Ale dlaczego „przyjaźnił”, panie pułkowniku? Wciąż się przyjaźnimy.

Lisicyn stara się nie odrywać wzroku od wyblakłych oczu Surganowa, od jakby przypalonych brwi, od uniesionych kącików ust. I samemu patrzeć na niego tak samo – życzliwie i uprzejmie. Tak jakby nie słyszał niczego o czystkach w wojsku, którymi dyryguje właśnie Surganow.

– Wciąż się przyjaźnicie. No cóż.

2

Powietrze w Sali Gieorgijewskiej Wielkiego Pałacu Kremlowskiego było przesycone skrzypieniem skóry i chrypliwymi szeptami, ostrą jak amoniak oficerską wodą kolońską i zapachem machorki.

Czekali na imperatora.

Na białym marmurze ścian odznaczały się tylko złote żołnierskie krzyże. Zwieszające się z sufitu ogromne brązowe żyrandole świeciły setkami świec, pod obcasami wojskowych butów lśnił śliski wzorzysty parkiet. Wzdłuż ścian stały ławki obite czerwonym aksamitem, ale oczywiście zakazano na nich siadać. Zabroniono również chodzić po sali. Wolno było jedynie przestępować z nogi na nogę.

Czekali już półtorej godziny, ale gotowi byli czekać jeszcze wieczność: kozacy potrafili trzymać szyk.

– Krótko mówiąc, okazała się dziewicą! Jarzysz? – szeptał do ucha Jurze Lisicynowi zachwycony Saszka Krigow. – Mam szczęście do dziewic, sam nie wiem czemu!

– Bo ty umiesz być romantyczny – odparł Lisicyn. – Czują, że mogą komuś takiemu zaufać. A kiedy do nich dociera, że wpadły, jest za późno, żeby się wyrywać.

Lisicyn bardzo się denerwował, budził się w nocy chyba pięć razy. Za to Krigowowi było jakby wszystko jedno.

– Lecą na mundur. Szczególnie na czapkę z otokiem – opowiadał Krigow. – Zobaczą czapkę od munduru na kawiarnianym stoliku i to jest jak magnes. Same podchodzą.

– Po prostu masz szczęście. Tyle razy kładłem czapkę i tylko krawężniki podchodzą, żeby sprawdzić przepustkę. A laski jakoś się wstydzą.

– Bo ty jesteś ze wsi, Jura. Z kozackiej stanicy. Może jeszcze częstujesz je słonecznikiem?

– A co?

– A nico. Wieczorem cię nauczę, jak należy działać w Moskwie. Pokażę ci dobre łowiska. Będziemy łowić na żywca.

Wtedy trzasnęły drzwi – do sali wbiegł siwowąsy starszyna.

– Równaj! Baaaaa-czność!

W jednej chwili szepty umilkły. Zachrzęściły koalicyjki, napinające się na wyprostowanych plecach i wypiętych piersiach.

W oddali zabrzmiało echo szybkiego stukotu obcasów na polerowanym drewnie. Imperator nadchodził ze swoją świtą.

Gwardziści w drzwiach wyprężyli się na baczność, nabrali na zapas powietrza i otworzyli drzwi na oścież, tak jak zrobili to wcześniej w złotej Sali Aleksandrowskiej, a przed nią w tronowej herbowej Andriejewskiej, a przed nią w przytulnej Kawalergardzkiej z dywanem na posadzce.

– Jego Cesarska Wysokość, Imperator i Samodzierżca Moskiewski Arkadij Michajłowicz!

Lisicyn nie oddychał. Krigow nie oddychał. Pozostałych czterdziestu ośmiu setników, esaułów i podesaułów, których wybrano na tę ceremonię z całej armii, z całego imperium, nie odważyło się wypuścić powietrza.

Każdy miał ochotę choć na milimetr wysunąć nos z szeregu, żeby zobaczyć imperatora jako pierwszy, ale nikt nie śmiał.

I oto wszedł.

Niewysoki, przygarbiony, zaskakująco młody. Oficjalne portrety ukazywały cara jako starszego i poważniejszego, prostowały mu plecy i dodawały solidności, ale taka właśnie rola portretów.

Za nim szli adiutanci, ordynansi, dwaj kozaccy generałowie: jednoręki Buria i Sterligow oraz nienadążający za orszakiem brzuchaty ataman Połujarow – dowódca moskiewskiej armii. Pobrzękiwanie orderów, ostróg i szabel.

Zatrzymali się.

Nie dało się nie patrzeć na imperatora. Starszyna mówił: nie gapić się! – ale ukradkiem, jakby zezując na własne nosy, patrzyli wszyscy.

Tak – był niewysoki, przygarbiony. Nie łysy, ale z zakolami, mimo młodego wieku. A jednak już na pierwszy rzut oka było jasne, dlaczego wszyscy podporządkowywali się mu bez słowa sprzeciwu. Już od pierwszego słowa – wymówionego cicho, ale bardzo wyraźnie – ciarki szły po plecach.

– Cześć, orły!

– Czołem, Wasza Imperatorska Wysokość! – zagrzmieli żołnierze jak jeden mąż.

Car cofnął się nieco – tak, żeby objąć wzrokiem wszystkich naraz. Miał na sobie najzwyklejszy polowy mundur pułkownika, u boku kaburę, na nogach znoszone buty, które niejedno widziały.

Lisicyn czuł, że się poci – tak jak nie pocił się w okopach pod ostrzałem gradów, jak nie pocił się podczas oczyszczania kaukaskich aułów, kiedy odwracał się plecami do pustookich domów.

– Prosiłem Władimira Witalijewicza, waszego atamana, żeby wybrał mi na dziś najlepszych z najlepszych – zaczął imperator. – Wszystkich, którzy odznaczyli się w boju. Tych, którzy ryzykowali życiem, żeby ocalić towarzyszy. Tych, którzy zgłaszali się na ochotnika do walki na pierwszej linii. Tych, którzy w szpitalach polowych prosili o odesłanie na front. Powiedziałem: „Władimirze Witalijewiczu, daj mi pięćdziesięciu takich żołnierzy, a ja zawojuję z nimi świat”. I oto jesteście. Doborowa kompania.

Lisicyn słyszał, jak wali mu serce.

– Kraj ojców ma za sobą trudny, podły czas. Tysiącletnie podboje naszych wielkich przodków zostały w jednej chwili rozdrapane przez wrogów. To nie była wasza wina, ani moja. Mój świętej pamięci ojciec zdołał jednak położyć kres tej grabieży, a mnie przypadło w udziale odzyskać to, co rozkradziono. Mnie, i wam razem ze mną, jeśli nie odmówicie mi wierności. I co? Nie odmówicie?!

– Nigdy! – ryknęli z przejęciem żołnierze.

– Nasze imperium tworzyli kozacy. Bez kozaków nie przyłączylibyśmy do Rosji Syberii, Kamczatki ani Czukotki, nie należałby też do nas Kaukaz. Bez Jermaka, bez Piotra Bekietowa, bez Siemiona Dieżniowa nie ma historii Rosji. I teraz, kiedy chcemy wyruszyć z Moskowii, by odzyskać całą Rosję – bez kozaczyzny ani rusz! Miło wam to słyszeć?

– Miło!

– Mnie też. Jest was tu pół setki, ani o jednego mniej, ani o jednego więcej. Nie będę krył, wiążę z wami pewne plany. Wasz czas się zbliża. Wiedzcie, że imperator i kraj naszych ojców nie zapominają o tych, którzy wiernie nam służą. Ale najważniejsze, że nie zapomni o was naród.

Odwrócił się do swojego ordynansa – ten trzymał w dłoniach obitą aksamitem szkatułę ze złotym obramowaniem.

– Za mną.

Podszedł do czoła szyku.

Wyjął ze szkatuły złoty Krzyż Świętego Jerzego i osobiście przypiął go pierwszemu w szeregu niezwykle wysokiemu esaułowi Morozowowi. Uścisnął mu dłoń. Zapytał, jak służba. Ten, uszczęśliwiony, skinął tylko głową.

Imperator mijał zadzierających podbródki kozaków. Otaczająca go niewidzialna kula statycznej elektryczności potoczyła się naprzód, ładowana podnieceniem tych, do których się zbliżał; sprawiała, że włoski na karkach kozaków stawały dęba.

Przyszła kolej Lisicyna.

Imperator sięgał mu do brody, nasada jego nosa nosiła ślady złamania, z uszu wychodziły włoski, pachniał zaś imperator dobrym importowanym tytoniem i odrobinę koniakiem. Ale Lisicyn pamiętał wszystkie te ludzkie cechy bardziej ze zdziwieniem: zaskakujące było to, że pomazaniec Boży może w ogóle mieć jakieś znaki szczególne, niczym w raporcie policyjnym. Lisicyn je zapamiętał i natychmiast postarał się zapomnieć. Wnukom będzie opowiadał o czym innym. O dojmującym poczuciu szczęścia i z niczym nieporównywalnej dumy z tego, że się tu znalazł.

– Jak służba? – zapytał go imperator, nabijając Lisicyna na szpilkę orderu.

– Służę z ochotą! – ryknął Jura.

Imperator po ojcowsku poklepał go po plecach i przeszedł do Krigowa. Lisicyn starał się uspokoić galopujące serce i żałował tylko, że ta chwila okazała się tak krótka. „Jak służba, pyta mnie Jego Wysokość Imperator… A ja, jak jakiś debil…”

– Żadnych skarg? – car uśmiechnął się do Krigowa. – Zadowolony ze służby?

Lisicyn wciąż obserwował go kątem oka, nie mógł się oderwać.

– Mam być szczery, Najmiłościwszy Panie? – spytał nagle Krigow.

Jura się wzdrygnął. Co robisz, Saszka, ty przygłupie, ty draniu? Jak śmiesz odzywać się tak do cara…

– Z cesarzem zawsze należy być szczerym – odparł z uśmiechem imperator.

– Dopuszczono się niesprawiedliwości.

Imperator podniósł na niego wzrok.

– Ach tak.

– Zamiast mnie powinien tu stać ktoś inny.

– Kto taki?

Ataman Połujarow i jednoręki generał Buria niemal zrobili krok naprzód, by lepiej słyszeć, ale się powstrzymali.

– Wazgen Bałasanian. Razem służyliśmy. Zostaliśmy ranni w tej samej bitwie. Dagestan. Wyciągnął mnie spod ostrzału.

Lisicynowi znów krew zahuczała w uszach.

– I co z tym twoim Wazgenem? – Imperator spojrzał na Krigowa poważnie. – Nie przeżył?

– Nie przeszedł selekcji.

– Jakiej znowu selekcji, bracie?

Lisicyn nie zdołał się powstrzymać, obrócił się odrobinę w stronę Krigowa, w stronę imperatora. Po co on to tu wyciąga? Po co mówić o tym cesarzowi? Czy on nie rozumie?!

– Odrzucono go w ostatnim momencie. Jako Ormianina.

– Jak to?

– Żeby nie psuć obrazu. Słowiańskiego. Uroczystego. Na ceremonii. Jeśli Wasza Wysokość pozwoli, ja bym mu oddał swój krzyż.

Ataman Połujarow wszystko usłyszał, stary pierdziel. Ściągnął brwi, otarł usta dłonią zaciśniętą w kułak.

– Kto tak zdecydował?

– Nie mogę tego wiedzieć.

Ataman moskiewskiej armii patrzył na Krigowa takim wzrokiem, jakby przymierzał się do cięcia szablą. Krigow tego nie widział, za to Lisicyn widział wszystko.

– Jak to nie możesz?

– Nie mogę wiedzieć, Najmiłościwszy Panie.

Imperator zmrużył oczy, przyglądając się Krigowowi, jego szeroko otwartym szarym oczom, jego pszenicznej brodzie i bezbarwnym brwiom, obserwując, jak wykrzywia usta, jak oddycha. I w ten sposób przechwycił spojrzenie, które Krigow przez pomyłkę rzucił w kierunku atamana. Od razu się do niego odwrócił – i zauważył, że Połujarow spuścił wzrok.

– I co, jest tu jeszcze jakiś towarzysz tego Bałasaniana? – zapytał imperator. – Ktoś jeszcze wie, o czym mowa?

Połujarow od razu do niech podszedł, sapiąc.

– Proszę mi pozwolić, Najmiłościwszy Panie…

– Proszę zaczekać, Władimirze Witalijewiczu, proszę zaczekać. No i? Ktoś może tu potwierdzić twoje słowa?

Krigow wpatrywał się w punkt, i Lisicyn wpatrywał się w punkt.

„Bałasanian cię o to nie prosił, idioto skończony” – wrzeszczał w myślach na Krigowa Jura. „Po kiego Szejtana ci taka sprawiedliwość? Car pokiwa głową i natychmiast o wszystkim zapomni. Mało ma swoich carskich spraw? Za to Połujarow nie wybaczy – nie daruje tego ani tobie, ani Bałasanianowi. Już po was”.

– Skoro możemy przyjmować Ormian w szeregi kozaków, skoro możemy żądać, by przelewali krew za kraj naszych ojców – bo czy to ważne, czy Ormianin, Tatar, czy, uchowaj Boże, Żyd – to znaczy, że są nam we wszystkim równi. Nie ten jest prawdziwym kozakiem, kogo kozaczka urodziła, ale ten, kto nie zhańbił munduru. Okazuje się, że któryś z twoich dowódców uważa inaczej? Poważne zarzuty, poważne… Co, Władimirze Witalijewiczu? Żeby targnąć się na kozacką równość, na braterstwo?

– Niech ktoś jeszcze to potwierdzi, Najmiłościwszy Panie… Niech jeszcze choć jeden łajdak zechce poprzeć to oszczerstwo! – prychnął ataman Połujarow.

Krigow zerknął z ukosa w stronę Lisicyna. Obaj wiedzieli, dlaczego Bałasanian, którego posłano z nimi do stolicy po Krzyż Świętego Jerzego, w końcu poszedł rano pić z rozpaczy po knajpach.

Dlatego że Połujarowowi brakowało miejsca, żeby wpisać na listę odznaczonych swojego siostrzeńca. A może wcale nie siostrzeńca – o młodym podesaule krążyły różne plotki, podobnie jak o upodobaniach Połujarowa. Zachciało mu się na starość.

Lisicynowi zaschło w ustach, język mu się przykleił do podniebienia.

Połujarow dowodził moskiewskimi kozakami od samej Restauracji, był jak góra, zachwiać nim było niemożliwością. A wrogów wygryzał z łatwością, bo każdego mógł posłać na śmierć.

– No dobrze. Zajmie się pan tym, Władimirze Witalijewiczu?

Oczywiście, że się zajmie.

Już jutro Krigow pojedzie z powrotem na Kaukaz, gdzie wrzucą go w największą maszynkę do mięsa, i po paru dniach przedstawią go do trzeciego już Krzyża Świętego Jerzego – tym razem pośmiertnie.

„Saszka, Saszka. Ty pojebie”.

Lisicyn przyglądał się czubkom swoich butów. Wyczyszczone na wysoki połysk.

Tyle dziś było radosnego podniecenia, kiedy szykowali się do apelu. Wielki dzień! Oczywiście kiedy Bałasanian dowiedział się, że go nie biorą, trzasnął drzwiami i gardłował na ulicy, ale to porywczy południowiec… Pokrzyczałby – no i by się wykrzyczał.

A teraz jego też odeślą.

Krigow zniósł zdradę Jury. Nie zaczął wzywać go na pomoc, nie trącił go nawet łokciem. Nie chciał ciągnąć go za sobą w przepaść. „Dobry z ciebie człowiek, Krigow. I niezawodny towarzysz”.

Wybacz i żegnaj.

Imperator przeszedł już dalej – do jakiegoś zabijaki z innego pułku.

– Najmiłościwszy Panie…

Lisicyn nagle usłyszał własny głos. Ale jakby jakiś obcy – zachrypnięty, skrzeczący. Wyschnięte gardło, niezdarny język ledwo artykułują słowa.

Imperator chyba się nie zorientował, za to od razu pomiarkował się Połujarow. Ruszył w stronę Lisicyna, dając mu do zrozumienia, że pożre go bez litości.

– Najmiłościwszy Panie!

Teraz głos był jego, Lisicyna. Dźwięczniejszy, mocniejszy.

Imperator odwrócił się.

– Tak?

Jura ryknął:

– Setnik Lisicyn. Potwierdzam wszystko, co powiedział setnik Krigow na temat Bałasaniana. Dowództwo w ostatniej chwili odmówiło nadania odznaczenia właśnie z powodu, który podał Krigow. W mojej obecności.

– Kto z dowództwa? – dopytywał chytrze imperator.

Lisicyn milczał. Wiedział: tego mu nie wybaczą. Ocalić towarzysza to jedno, a wskazać winnego – drugie. Imperator wpatrywał się w niego kpiącym wzrokiem i, jak się zdaje, domyślał się już, kogo kryją oficerowie. Serce waliło Lisicynowi w piersi. Odwaga minęła, ogarnęło go przeczucie nieszczęścia i świadomość głupoty tego, jak zmarnowali sobie z Krigowem życie.

Połujarow odkaszlnął.

– Ja, Najmiłościwszy Panie. Jestem gotów wytłumaczyć się na osobności.

– Niestety, to będzie konieczne. Dlatego że nie możemy, Władimirze Witalijewiczu, uczyć czegoś takiego naszych oficerów i żołnierzy. Dlatego że wielka Rosja była i znów będzie krajem dla wszystkich narodów, które ją zamieszkiwały i zechcą znów się w niej znaleźć. Będzie naszym wspólnym domem, wspólną sprawą, inaczej nigdy nie podniesiemy jej z gruzów. Ja tutaj zdzieram gardło, Władimirze Witalijewiczu, obiecuję łaskę buntownikom, którzy okażą skruchę i wrócą, a tu się okazuje, że mamy coś takiego… Pod bokiem.

– Proszę mi pozwolić na osobności, bez świadków, Najmiłościwszy Panie…

Ataman Połujarow spurpurowiał, zaczął się jąkać.

– Władimirze Witalijewiczu, prosiłem cię o pięćdziesięciu żołnierzy, z którymi można zawojować świat. Ufałem ci. A tu się okazuje, że to ciebie trzeba pilnować. Proszę, oddaj szablę, choćby Burii.

– Imperatorze… Arkadiju Michajłowiczu…

– Ani się waż.

Imperator odwrócił się do jednorękiego generała Burii.

– Aleksandrze Stiepanowiczu. Niech pan tymczasowo przejmie dowództwo. A potem zobaczymy.

Generał Buria – suchy, sztywny – zamrugał i zdecydowanym krokiem podszedł do Połujarowa, wyciągnął swoją jedyną rękę po atamańską szablę.

– Proszę oddać, Władimirze Witalijewiczu.

I wszystko to działo się tuż przed Lisicynem, tuż przed Krigowem, na oczach całej pięćdziesiątki, w grobowej ciszy, w białych marmurach i złocie Sali Gieorgijewskiej. Wszyscy kozacy patrzyli gdzieś w dal, nikt nie ośmielał się spojrzeć na Połujarowa.

Połujarow niezgrabnie, przez swój tłusty bok, przez ogromne jak pasy startowe pagony, zaczął ściągać pas, zahaczył o coś, wreszcie odpiął szablę, a przez cały ten czas oficerowie milczeli; milczał też imperator. Wreszcie Połujarow się uporał, Buria przyjął bezużyteczną szablę, wszyscy wstrzymali oddech.

– Kozaczyzna to bractwo, które ma pół tysiąca lat. To nie krew czyniła kozaka kozakiem, lecz waleczność i wierność krajowi naszych ojców, żołnierskiej tradycji. Nie wskrzesimy Ojczyzny, jeśli nie będziemy hołubić naszych tradycji! Nie odrodzimy się z popiołów, jeśli zdradzimy przodków. Nie powstaniemy z kolan, jeśli nie będziemy pamiętać swojej historii! Te mundury, które wam uszyto, które nosicie, nosili je wasi prapradziadowie. To nie nędzne kuse stroje maskujące tamtej armii, która Rosji nie obroniła. Nie zielone sukno wcześniejszych bezbożników. Ale jeszcze starsze mundury, w których napisano na pagonach: sumienie i honor, męstwo i wierność! Sumienie, Władimirze Witalijewiczu, i honor. Wyjdź.

Zdegradowany ataman obrócił się na pięcie, żeby wymaszerować z sali; prawa dłoń, którą chciał oprzeć na rękojeści szabli, opadła w pustkę. W drzwiach potknął się o dywan. Oficerowie milczeli.

Generał Buria nie zauważał Krigowa ani Lisicyna.

Imperator skinął na ordynansa, otworzył szkatułę i kontynuował wręczanie odznaczeń.

– Jak służba?

3

Wieczorem tamtego dnia Lisicyn z Krigowem i Bałasanianem wyszli na Patriarsze Prudy – po drugiej stronie Sadowego Kolca, naprzeciw dawnego hotelu Pekin, gdzie mieścił się teraz sztab wojsk kozackich.

Moskwa była wspaniała. Tak ogromna, jakby nie ludzie ją budowali, lecz jacyś starożytni cyklopi, i właśnie jakby dla cyklopów była stworzona: zbyt szerokie ulice dla małych ludzi, zbyt wysokie domy, zbyt uroczyście tu było dla zwykłego życia: granit, marmur i złoto. Maszerował przez nią i pierś rozpierała mu duma, że jest jej cząstką, moskiewskim obywatelem, że należy do tej siły, tej starożytnej potęgi! Wystarczyło przejść się po Sadowym, żeby to poczuć: my też nie jesteśmy jakimiś odpadami, jakimiś śmieciami bez ojczyzny, stoimy na ramionach tytanów z przeszłości, i ci tytani patrzą na nas z półmroku czule – i wymagająco.

Wieczór był jeszcze ciepły łagodnym czerwcowym ciepłem, a nie ciężkim lipcowym skwarem. Słaby wiatr niósł po chodnikach puch młodych topoli, zasadzonych niedawno w miejsce zwęglonych kikutów. Domy cierpko, jak lekarstwo, pachniały świeżą farbą, dźwięk dzwonów stu moskiewskich cerkwi mieszał się z głosami płynącymi z café-chantant i śmiechem, który opadał lekko jak piórko z otwartych na oścież okien.

Na Patriarszych paliły się wszystkie latarnie, na rogach ulic dyżurowali miejscy policjanci, którzy próbowali robić groźne miny, ale w rzeczywistości miękli od tego, jak niepoważne były nieszczęścia i kłopoty trapiące mieszkańców. Grupki dziewcząt w luźnych sukienkach paliły papierosy przed drzwiami restauracji, obgadując swoich chłopców i strzelając oczami na przechodniów. Chłopcy, bez wyjątku cywile w garniturach, siedzieli rozwaleni przy stolikach, rozpływając się już nieco od wieczornego ciepła i musujących win, na trzech kozaków w galowych mundurach patrzyli z ironią i wyraźnym poczuciem wyższości. Kozacy też czuli się tu nieswojo – rzecz jasna, oprócz rodowitego moskwianina Krigowa.

Ojciec Krigowa był chirurgiem, matka pracowała w archiwum, a ich mieszkanie, do którego zaprosili Lisicyna, żeby oblać ordery, znajdowało się przy samym Sadowym Kolcu, tyle że po jego wewnętrznej stronie, dlatego należało do strefy srebrnej – i całe było ich własnością; z syna byli dumni do szaleństwa i do szaleństwa się o niego bali. W Dagestanie pod Drebentem Krigow był paniczykiem z moskiewki i właśnie dlatego ciągle pchał się w najgorsze piekło: tylko po to, by wszystkim dowieść, że jest wart tych z Rostowa. Za to tutaj, w Moskwie, czuł się jak ryba w wodzie.

A Lisicynowi, mimo uszytego na miarę munduru, jego pierwszego Krzyża Świętego Jerzego, który przypiął mu sam imperator, i stu gramów, które wlał w siebie jeszcze przed wyjściem ze sztabu, wciąż brakowało potrzebnego dla wieczornej Moskwy kurażu. Dla niego, tak jak dla Balasaniana, wewnątrz moskiewskiej srebrnej strefy zaczynało się aż nazbyt niezwykłe życie, tak niepodobne do niczego znajomego, że zdawało mu się snem.

Prawdziwe życie było tam, pod Derbentem, w walkach z czarnobrodymi abrekami, w oczyszczaniu ich kamiennych wiosek, w patrolowaniu zrujnowanych, rozpadających się miast, gdzie w każdej sekundzie wszystko mogło się rozsypać: tak waliło tam serce, tak pulsowała adrenalina, tak jasny był od niej świat – szary beton, czarne góry i mleczna mgła! A to… To było jak filmy o dawnym, przedwojennym świecie, o nierealnej równoległej rzeczywistości, które oglądał na wiekowym tablecie z porysowanym i popękanym ekranem. Chciało się w to wierzyć, ale się nie udawało.

I jeszcze jeden powód, dla którego nie mógł rozpłynąć się w tym wieczorze: nie opuszczały go wydarzenia dnia.

Krigow się śmiał, wygadywał jakieś szokujące i zachwycające brednie, Bałasanian wtórował mu z kwaśną miną, a Lisicyn tylko zmuszał się do uśmiechu. W sercu miał mrok. Jura wspominał to, czego Krigow nie widział: oczy byłego atamana Połujarowa, kiedy imperator kazał mu oddać szablę.

Połujarow słynął z pamiętliwości.

„Są takie żmije, którym odrąbiesz głowę, a ta nawet martwa może jeszcze ukąsić i wstrzyknąć jad” – powiedział Lisicyn Saszce Krigowowi podczas obiadu u jego rodziców. Ale Krigow tylko machnął ręką.

Wpadli do jakiejś podziemnej knajpy, Krigow zamówił dla wszystkich szampana – żeby oblać Krzyże Świętego Jerzego. Ponieważ umówili się, że na razie będą trzymać wydarzenia dnia w tajemnicy przed Bałasanianem, ten całkiem w tej chwili zmarkotniał. Wyciągnęli odznaczenia, pozachwycali się – Lisicyn ponuro, Bałasanian z zawiścią, Krigow żartobliwie – a potem Krigow zaproponował Bałasanianowi, żeby zamienili się kieliszkami.

Oddał mu swój, z krzyżem, a od niego wziął z niedopitym szampanem. I osuszył go, zanim Bałasanian zdążył zrozumieć, co się dzieje. Potem opowiedzieli Wazgenowi całą historię – o ceremonii, o carze, o zdegradowanym atamanie potykającym się o dywan. Krigow, durna pała, rechotał na całego, Lisicyn mówił, jak było.

– Do samego imperrratorra tak? – podkręcając z ormiańska „r”, zachwycał się Bałasanian.

– Połujarow tak tego nie zostawi – uprzedził ich Lisicyn, wyjmując z zanadrza garść prażonych pestek słonecznika, których przywiózł ze sobą cały worek.

Ale zamówili wódkę, potem jeszcze jedną, i jeszcze… I Wazgen w końcu zgodził się powiesić złoty krzyż na piersi – dla żartu, żeby przymierzyć.

– Wierzę w mądrość i łaskę imperatora! – oznajmił.

Wypili za to. Zagryźli pestkami. Bałasanian śmiał się w głos. Ech, Bałasanian, ty durniu, myślisz, że złoty krzyż naprawdę można dostać od Saszki Krigowa, a nie wyłącznie od samego imperatora! Trzeba było jak najszybciej osłodzić tę gorycz – Lisicyn podszedł do baru po następną kolejkę wódki i tam poznał Katię.

To znaczy wtedy jeszcze nie wiedział, że to Katia, zobaczył tylko na kontuarze rękę o zadziwiająco cienkim nadgarstku, niemal jak u dziecka, i palce – długie i bardzo piękne, ale wręcz bezcielesne – obejmujące nóżkę kieliszka do wina. To, które wypełniało kieliszek, miało kolor zastygłej żylnej krwi, a ręka była krwi całkowicie pozbawiona. Jura uznał to za zły znak i ciężko, spode łba wpatrywał się w rękę Katii i jej kieliszek.

Przeznaczeniem tej ręki nie było chwytanie czy trzymanie czegokolwiek. Może granie sonat na fortepianie. Ale chwycić coś albo coś gdzieś przeciągnąć tymi palcami na pewno by się nie dało.

Wtedy dziewczyna puściła kieliszek, zabębniła palcami o bar, obserwując ciężką reakcję Jury, a potem ułożyła je w literę V. Widząc znak wiktorii, Jura odetchnął z ulgą i dopiero potem zamglonym wzrokiem zaczął szukać właścicielki tych fortepianowych palców. Nawet nie od razu zauważył, że na wskazującym ma złoty pierścień.

– Tylko zwycięstwo! – powiedział Lisicyn do przyszłej Katii.

– Amen! – odparła.

Cała okazała się równie słabo przystosowana do życia poza obrębem Sadowego Kolca, jak jej nadgarstki i dłonie. Ramiona miała zbyt szczupłe, szyję zbyt łabędzią, kości obojczyka, policzkowe, klatki piersiowej – wszystkie zdawały się tak delikatne, jakby zrobiono je ze złożonego kilka razy białego papieru. Jej oczy były chorobliwie duże – jakby dorastając, przyszła Katia od dzieciństwa miała je zdumione i szeroko otwarte.

Żadna kozaczka nie dostrzegłaby w tej suchotniczej tancereczce rywalki; tam, na rubieżach Moskowii, żyły inne kobiety – o włosach i nerwach twardych jak drut. Nadgarstki i uda miały jak moskiewscy mężczyźni, a odwagę dwukrotnie większą. Każda kozaczka mogłaby Katii, tej przezroczystej muzie, najwyżej współczuć.

Właśnie dlatego Lisicyn, sam będąc mieszkańcem rubieży, poobijanym przez tamtejszą twardą miłość, nie mógł się w przyszłej Katii nie zakochać. Wśród mieniącej się barowymi światłami alkoholowej mgły przyglądał się jej prostej grzywce, jej sięgającym ramion włosom, jej zielonym oczom.

– A ty co, jesteś kozakiem? – zapytała i roześmiała się.

– Tak, jestem – odpowiedział. – A pani?

A ona naprawdę była baletnicą. Służyła w Teatrze Bolszoj, w corps de ballet. To, że baletnice też służą, wydało się Lisicynowi, wojskowemu, śmieszne i ujmujące.

– Czyli służysz jako szeregowiec.

– Każdy szeregowiec nosi w plecaku buławę marszałkowską – poinformowała go Katia. – Ale ty masz w nim chyba pestki słonecznika?

Dopiero wtedy Lisicyn przestał łuskać pestki.

– No cóż… Są za to ekologiczne, przywiozłem je z Rostowa. Oj, wszystko tu zasypałem łupinami…

– Czy nie poczęstuje pan damy, esaule?

– Setnik ze mnie, nie esauł… Serio, chcesz pojeść? – zmieszał się Lisicyn.

– Zrobię ci więcej miejsca w plecaku, może zmieści się buława.

Podstawiła swoją nieodpowiednią do tego dłoń. Nasypał jej garść aromatycznego słonecznika.

– Własna produkcja? – zainteresowała się Katia.

– No nie… Własny mamy miód. Tatko ma pasiekę.

– A miodku nie przywiozłeś?

– Niesłusznie się naśmiewasz. Teraz jest kasztanowy, nie wiesz nawet, jaki dobry! A potem będzie sezon na akacjowy, ten to dopiero palce lizać. Następnym razem ci przywiozę.

Katia uniosła brwi.

– A mówią, że mężczyźni nie lubią robić dalekosiężnych planów.

Podszedł do nich Krigow. Zdjął łupinkę słonecznika, która przykleiła się Lisicynowi do ust.

– Ej, no jak to tak? Towarzyszom skończyła się amunicja, a ty tu… Oj. Dobry wieczór. Pani wybaczy. Setnik Lisicyn jest na samowolce. Czeka na niego sąd polowy.

– Lisicyn to ja – wyjaśnił Jura.

– A ja jestem Katia.

I tak Katia z przyszłej stała się teraźniejszą.

Kiedy Jura wyszedł z Krigowem na papierosa, ten z całej siły klepnął go w plecy.

– Niczego sobie. Katiusza. W sam raz dla ciebie, co?

– Żarty sobie ze mnie stroisz?

– Jak to?

– Przecież to moskwianka. Do tego ze złotym pierścieniem. To ty, bracie, urodziłeś się z moskiewskim adresem zameldowania. A mnie za trzy dni kończy się przepustka i wracam do stanicy bumelować.

– No to ożeń się z nią, akurat sobie załatwisz zameldowanie! – poradził Krigow.

– No coś ty… Ja tak nie potrafię – powiedział Lisicyn. – Co ty, nie znasz mnie?

– Czo ty, czo ty. Znam cię: głupek jesteś. Nie potrafisz.

– Zresztą po jaką cholerę ja jej jestem potrzebny? Baletnica. Z Cesarskiego Baletu! I ja, frajer.

– Jak nie chcesz, to ja się za nią wezmę! – ostrzegł Krigow.

– Słuchaj no! – uprzedził go Lisicyn.

W tym momencie trzasnęły drzwi i na progu pojawiła się Katia z cienkim papierosem.

– Setniku Lisicyn! – odezwała się. – Mam propozycję. Propozycję-challenge.

Krigow podał jej ogień. Również Krigow zapytał:

– Jaką?

– Jutro jest bal. Cha-cha-charytatywny. Bal jutro, a ja nie mam partnera. To znaczy kawalera.

Lisicyn spojrzał bezradnie na Krigowa.

– Jakże taka gwiazda może nie mieć kawalera? – zapytał Krigow.

– Uciekł – odparła Katia. – Ale nie z panem rozmawiałam. Setniku Lisicyn! Uratuje pan damę w potrzebie?

– Ja… Ja nie wiem jak? – zapytał Krigowa Jura.

– Ja wiem – oznajmił tamten.

– Nauczę – powiedziała Katia.

– A gdzie będzie ten bal? – wybełkotał Lisicyn.

– W Metropolu.

– To… Wewnątrz pierścienia Bulwarów?

– To dwa kroki od Kremla.

– Nie wpuszczą mnie.

– Mnie wpuszczą! – wtrącił Krigow.

– Biorę to na siebie – powiedziała Katia.

Lisicyn patrzył na nią z zakłopotaniem, zdeprymowany jej żartobliwym naporem.

Katia była nieprawdopodobnie efektowna. Nawet nie „efektowna”, ale naprawdę piękna. Lisicyn patrzył na nią z przestrachem, bojąc się, że jedno głupie słowo lub nieostrożny ruch ją spłoszy. I zerkał groźnie na Krigowa, który ani myślał zostawiać ich samych, i krążył wokół, wyczekując, aż Jura się potknie.

– Jesteś jak motyl – oznajmił Katii niepewnie. – Taka piękna. Nie chcę cię spłoszyć.

– Romantycznie. Dziękuję, że nie jak pszczółka. Więc jak brzmi odpowiedź?

Była pijana, ale Lisicyn też. To wyrównywało szanse – tak długo, jak długo oboje byli pijani. Póki oboje byli pijani, mógł sobie wyobrażać, że jutro pójdzie z nią na bal, że ona może się nim zainteresować nie tylko dla kaprysu i z ciekawości, że będzie odpowiadać na jego listy i kiedyś – może, bo przecież, czy to możliwe…?

Saszka, po co ci ona? No co ty, w życiu nie widziałeś baletnicy i jeszcze sto razy nie zobaczysz?! Idź, bracie! Ten trzeci musi odejść! – Jura mrugał do Krigowa jak oszalały, ale ten jakby oślepł i nie dostrzegał żadnego z jego sygnałów.

– O! Nasi!

Bałasanian, porzucony przez towarzyszy, też wyszedł odetchnąć świeżym powietrzem, i jako pierwszy zobaczył tamtych. Przez gwarny tłum, odsuwając cywili na boki, prosto na nich szedł kozacki patrol.

Lisicyn od razu wytrzeźwiał, wyprostował się, spojrzał w dal, ponad głowami.

– To nie po nas?

– Mania prześladowcza? – roześmiał się Krigow. – Mania wielkości?

Ale Lisicyn już wiedział, że nie – to nie mania: sczepił się wzrokiem z dowódcą patrolu i nie mógł się już rozczepić. Ten, widząc Krigowa i Lisicyna, przyspieszył kroku i szedł teraz nie zwyczajnie naprzód, ale właśnie do nich. Esauł, a z nim dwaj setnicy. To nie był żaden patrol. Oni szli ich aresztować.

Teraz nawet Krigow zdał sobie z tego sprawę. Przyczesał zmierzwione włosy. Spoważniał.

Uciekać? Kryć się?

Nie mieli przy sobie broni: na przepustce w Moskwie broń regulaminowa, nawet szable, była zakazana. Lisicyn zebrał się w sobie i uznał, że najważniejsze to zachować godność. Obejrzał się na Katię.

– Lepiej już idź.

– Co?

– Proszę!

Za późno.

Esauł, z ręką na rękojeści szabli, zatrzymał się naprzeciw Lisicyna. Stuknął obcasami. Sposępniał.

– Setnik Lisicyn, setnik Krigow?

– Tak jest, Wasze Wysokobłagorodie.

– Pozwólcie z nami.

Lisicyn czekał na to od chwili, kiedy ataman Połujarow potknął się o wykładzinę w Sali Gieorgijewskiej. I oto odrąbana żmijowa głowa kąsała ich obu – Lisicyn jeszcze nie wiedział, gdzie zostanie wstrzyknięty jad, ale nie wątpił, że będzie to ukąszenie śmiertelne.

Krigow spojrzał na esauła.

– Czyżbyśmy byli zatrzymani, Wasze Wysokobłagorodie?

Katia stała przy nich uparcie, nie odchodziła. Marszczyła brwi, nie chciała się rozstać z Lisicynem.

– Zatrzymani? Nie.

Esauł spojrzał na Katię z wahaniem.

– Nie chciałbym przy cywilach… Wzywa was generał Buria… Ataman. Nowy. Poprzedni… Połujarow… Właśnie się zastrzelił.

4

Następnego dnia Lisicyn niezgrabnie prowadził Katię przez reprezentacyjną salę hotelu Metropol, gdzie wydawano wspomniany bal. Znów miał na sobie mundur galowy, naramienniki setnika mocno siedziały na swoich miejscach. Katia założyła białą suknię: balową, ale jakby ślubną.

Gości zwozili do hotelu maybachami – lakierowanymi limuzynami, wyprodukowanymi oczywiście przed wojną, ale nienagannie wyklepanymi przez Tadżyków w ich nielegalnych warsztatach. Witali ich wyszkoleni portierzy w kamizelach i cylindrach, w białych rękawiczkach, ubrani w nie wiadomo jakim stylu, ale bardzo imponująco. Potem przekazywali przybyłych kelnerom, którzy częstowali ich już kanapeczkami z kawiorem i wręczali krymskiego szampana w kryształowych pucharkach. Zza rzeźbionych dębowych drzwi huczały dęciaki i kotły rozgrzewającej się orkiestry.

Lisicyn starał się opanować drżenie.

Dotąd tańczył tylko na dyskotekach osiedlowych; cóż, w klubie oficerskim uczyli czegoś klasycznego, co pasowało do białogwardyjskich kokard: w dni powszednie kursy prawidłowej wymowy i historii Imperium Rosyjskiego, w dni wolne – prosimy do kadryla. Ale to był kadryl, nie walc.

Katia rozkazała mu nie być tchórzem. Objęła go zdecydowanie i udając, że jest w jego rękach porcelanową figurką, powiodła go przez salę. Sięgała mu do piersi, prawie nic nie ważyła – powiedziała, że w balecie trzeba taką być, aby partner mógł z łatwością nosić cię na rękach.

Mimo rozkazu Lisicyn był walcem przerażony.

Żeby zupełnie się nie zbłaźnić, umówił się z Katią, że spotkają się najpierw rano – i ćwiczyli przez trzy godziny na podwórzu jakiegoś zbombardowanego domu przy Sadowym. Przez ten czas zdążył się w niej nieodwołalnie zakochać, ale nie zaczął się lepiej ruszać. Ona jednak postawiła mu bezwzględny warunek: wieczorem ma być w Metropolu.

Kompletnie nie mógł zrozumieć, po co jej to było. Z cieniami na powiekach i teatralnymi rzęsami, z obnażonymi ramionami i niemal dziecięcą talią, w tej dziwnej sukni była przeznaczona któremuś z tłustych starych elegantów we frakach, któremuś z błyszczących młodych lalusiów, których podwoziły do wejścia czarne jak węgiel maybachy, ale absolutnie nie Jurze – palantowi, żołnierzykowi i prowincjuszowi.

Jura to wiedział i dlatego pocił się, potykał i nie umiał wymyślić ani jednego składnego żartu. A Katia unosiła się nad ziemią, obdzielała obecnych uśmiechami i nie wiedzieć po co przedstawiała Lisicyna jakimś swoim znajomym z bohemy o wymyślnych i trudnych do zapamiętania imionach.

Zbliżał się moment wstydu: na środek wyszedł wodzirej, zadzwonił w dzwoneczek, poprosił, by jak najszybciej uporać się z szampanem i zwrócić kieliszki służącym, ponieważ do właściwego balu pozostało tylko kilka minut. Jura odstawił jeden pucharek i natychmiast chwycił drugi, po czym wlał go w siebie.

I wtedy zbliżył się do nich jakiś już na pierwszy rzut oka nieprzyjemny mężczyzna, który byłby wysoki, gdyby nie jego powykrzywiane plecy, i który wyglądałby młodo, gdyby się tak nie odmładzał, po czym nosowym głosem przywitał się z Katią. Lisicyn wyczuł, że ta jednocześnie cieszy się i żałuje, że go widzi. Mężczyzna nawet nie zamierzał witać się z Jurą, w ogóle patrzył przez niego na wylot, jakby setnik Lisicyn miał na sobie nie galowy mundur oficerski, ale strój kelnera.

– Widzę, że szybko znalazłaś zastępstwo – powiedział.

– Nie szukałam. Zaprosiłam pierwszego w kolejce. – Katia pochyliła głowę. – Kolejka ciągnie się stąd aż do Teatru Bolszoj.

– No tak. Pierwszego w kolejce. W końcu nigdy nie byłaś wybredna.

Katia dygnęła.

– Jesteś tego żywym dowodem.

Powykrzywiany człowiek zmusił się do zgryźliwego uśmiechu..

– Dziwka. Żałosna.

I wtedy Lisicyn, zwalniając w końcu napinającą się z każdym nosowym słowem sprężynę, obalił tego gównojada wyćwiczoną bokserską kombinacją ciosów, z których drugi trafił prosto w szczękę. Nokaut.

Zleciała się ochrona, chwycili go pod łokcie, wykopali z Metropolu, zagrozili, że wezwą policję – i tylko przez szacunek do munduru tego nie zrobili.

Wstał, zmrużył oczy, zapalił. Postał minutę, dwie – Katia nie nadchodziła. W sercu miał mętlik. Przynajmniej nie trzeba się kompromitować tym pieprzonym walcem, powiedział do siebie. Ulżyło mu.

A Katia wciąż nie wychodziła i nie wychodziła. Może padła przed tym wampirem na kolana, spryskuje mu twarz wodą.

Przecież po to tu Lisicyna zaciągnęła – żeby rzucić nim w twarz jakiemuś swojemu tatuśkowi, zemścić się. No, przepraszam, nie domyśliłem się. Jak rzuciła, to rzuciła. Teraz prosi tamtego o wybaczenie za dzikusa.

A niech ją!

Nie, jak?! Nie może jej wypuścić… To dobra dziewczyna, i umie być zwyczajna, kiedy zechce: gdy na tym zniszczonym podwórku w pośpiechu uczyła go kroków walca – była niecierpliwa, ale nie złośliwa ani zarozumiała, śmiała się z jego idiotycznych żartów… Czy to wszystko naprawdę dla tego pokazu mody, po to, by przejść się z nim na smyczy przed tym draniem?

Tak – tylko ona go dziś martwiła. Wczoraj zmartwienia były inne: spodziewał się zemsty wszechpotężnego Połujarowa i niesprawiedliwej egzekucji. A gdy tylko egzekucję odwołano, gdy przestała się wydawać realna, od razu znów zaczęło go interesować, jak tam życie i co będzie dalej.

5

Generał Buria, teraz już pełnoprawny ataman, wyciągnął z szuflady nie swojego biurka pudełeczko, z niego zaś, niezgrabnie, jedyną ręką, wyjął Krzyż Świętego Jerzego i wbił Bałasanianowi szpilkę w pierś. Zapiąć już nie mógł.

– Z resztą jakoś sam sobie poradzisz. Dobra, idź, strasznie od ciebie jedzie, brachu.

Szczęśliwy Bałasanian prychnął i poleciał.

– Ty, Lisicyn, też możesz iść.

Jura spojrzał na Saszkę Krigowa. Ten czekał. Buria dał mu znak skinieniem głowy:

– Krigow. Znasz pułkownika Surganowa?

Przypominający rzeźnika pułkownik, który przy atamanie pozwalał sobie rozwalać się w fotelu, wstał.

Sasza obrócił się do Jury, skinął nań, pozwalając mu odejść: idź, co tu poradzisz? Lisicyn zasalutował, ale w drzwiach przystanął, licząc, że podsłucha początek rozmowy.

– Jego Wysokość Imperator zwrócił na pana uwagę po dzisiejszym incydencie… Chce jeszcze raz się z panem zobaczyć. Ma dla pana specjalne zadanie. Zapomniałeś czegoś, Lisicyn?

Jura przymknął za sobą ciężkie drzwi.

Krigow nigdy mu nie opowiedział, co to za specjalne zadanie; po paru dniach przyszedł do sztabu z naramiennikami podesauła. Nie zdążyli oblać awansu – Lisicyn dostał rozkaz powrotu na Kaukaz, a Krigow – pozostania w Moskwie. Już się nie zobaczyli.

Jura pojechał do Drebentu z dziwnym, nieznanym dotąd uczuciem: zdawało mu się, że imperator zauważył i obdarzył zaufaniem niewłaściwą osobę. Co takiego zrobił Krigow? Powiedział o Bałasanianie, to wszystko. A dlaczego? A dlatego, że on i tak wszystko ma, jest moskwianinem i synem lekarza, ma też prawdziwe wykształcenie. A dlaczego Lisicyn się nie odezwał? Bo z trudem dochrapał się stopnia setnika i czuł przerażenie na myśl, że ponownie zostanie szeregowym. I oto znów wszystko trafiło się Saszce: stopień, specjalne zadanie i osobista życzliwość imperatora. Lisicyn najbardziej zazdrościł Saszce cara.

Jurze zostało tylko jedno pocieszenie. Katia.

6

Katia wybiegła na ulicę po pięciu minutach. Przez te pięć minut Lisicyn zdążył na zawsze się z nią pożegnać i ze złamanym sercem wrócić do odbywania służby na Kaukazie, obiecał sobie, że nie będzie się zakochiwał, i podjął stanowczą decyzję, że jeśli nawet po przejściu w stan spoczynku nie pójdzie do klasztoru, to już na pewno nie będzie się spotykał z nikim poza prostytutkami, z którymi przynajmniej wszystko jest jasne od początku.

Katia zniszczyła jego determinację w ułamku sekundy.

Pocałowała go w usta i powiedziała, że dawno nikt nie dał jej takiego cudownego prezentu. Że powalony przez Lisicyna łajdak to prominentny mecenas, ważny darczyńca Cesarskiego Baletu, który w zamian za swoje datki pieniężne wybiera sobie ofiary spośród tancerek, nie zawraca sobie głowy zalotami, corps de ballet nazywa swoim kurnikiem, i po zszarganiu reputacji jednej baletnicy od razu bierze się za następną. Ale oto kosa trafiła na kamień właśnie w osobie Katii, powiedziała Katia. Mecenas nie mógł czegoś takiego wybaczyć i zaczął niszczyć jej karierę, ale nawet jeśli i tak z nią teraz koniec, to przynajmniej było to piękne.

Pocałowała go znowu, a on uwierzył we wszystko.

Do powrotu na Kaukaz pozostały jeszcze dwa dni.

Mało czasu, bardzo mało. Żeby go nie tracić, w ogóle nie wychodzili z łóżka. Na peronie Dworca Kijowskiego, z którego, oczywiście, dawno już nie odjeżdżały pociągi do żadnego Kijowa, Katia nie płakała. Nieustannie żartowała – ostro i zabawnie – i na pożegnanie poprosiła Lisicyna o rękę i serce.

7

Pułkownik Surganow, o wyglądzie rzeźnika, a w rzeczywistości szef kontrwywiadu, kiwa głową ze smutkiem.

– A wiesz cokolwiek o zadaniu, które miał wykonać setnik Krigow?

– Nie, panie pułkowniku! – odpowiada zgodnie z prawdą Lisicyn.

Rzeźnik patrzy na niego uważnie i dobrodusznie.

– Setnik Krigow stanął na czele ekspedycji, którą imperator posłał na nasze wschodnie rubieże. Za Wołgę.

– Do buntowników?

– No… Sądziliśmy, że od dawna żadnych buntowników tam już nie ma. Pozdychali, albo się wyszumieli… Tyle lat minęło. Ani widu, ani słychu.

– Tak jest.

– Ale ekspedycja Krigowa przepadła bez wieści. A byli tam wyborowi żołnierze, z 19. Samodzielnej Brygady. Co gorsza…

Surganow wytrząsa z paczki drogiego zagranicznego papierosa, nie wiadomo, jak zdobytego, i nie wiadomo, jak dostarczonego do Moskwy z wrogiego Zachodu.

Lisicyn uważa, że Sasza Krigow na pewno żyje. Surganow zapala. Kozakowi nie proponuje.

– Co gorsza, mamy informacje, że przeciwko nam zbuntowała się placówka graniczna, ostatnia stacja na tej linii kolejowej. Jarosław.

– Bunt? Z jakiego powodu?

– A tak. My tu… Przegapiliśmy sprawę. Z powodu perturbacji… Nie rozwiązaliśmy na czas problemu z zaopatrzeniem… A tamci znaleźli się… Cóż. Chociaż osobiście dopuszczam też inny powód. Gorszy. Penetracja przez prowokatora z drugiego brzegu Wołgi. Tak czy inaczej… Chcielibyśmy powierzyć ci, bracie, tę sprawę.

Patrzy na Lisicyna znacząco. Lisicyn stoi z wybałuszonymi oczami. Pułkownik czeka.

– Mam zaprowadzić tam porządek? – odzywa się Lisicyn.

– Przynajmniej wyjaśnić – Surganow wypuszcza dym – co tam się, u diabła, wyprawia. No i tak, zaprowadzić porządek, jeśli się uda. A już naprawdę dobrze będzie, jeśli się dowiesz, gdzie się tam zapodział twój przyjaciel Krigow.

– Tak jest.

Rzeźnik kiwa głową.

– A ty, bracie, naprawdę niczego nie słyszałeś o tym, co się dzieje za tamtym mostem? I co się działo w czasie wojny?

– Nie, panie pułkowniku! – odpowiada zgodnie z prawdą Lisicyn.

– Rozumiem. Cóż, wprowadzimy cię w sytuację. I jeszcze jedno. Niczego na jutro nie planuj. Jutro, bracie, przyjmie cię sam imperator.

– Mnie? Osobiście?

Lisicynowi zakręciło się w głowie.

– Ciebie, bracie, ciebie. Tak więc bądź łaskaw za mocno dziś nie imprezować. Wyśpij się.

– Ja… Oczywiście, Wasze Wysokobłagorodie…

– Jak chcesz, Lisicyn, to mów mi Iwan Olegowicz. Jakoś tak bardziej po domowemu.

Aha, a jaki masz pierścionek? Srebrny? Daj go tu, masz ode mnie złoty, ponoś go do wyjazdu.

EPIZOD 2

Rozdział dostępny w wersji pełnej.

EPIZOD 3

Rozdział dostępny w wersji pełnej.

EPIZOD 4

Rozdział dostępny w wersji pełnej.

EPIZOD 5

Rozdział dostępny w wersji pełnej.

EPIZOD 6

Rozdział dostępny w wersji pełnej.

EPIZOD 7

Rozdział dostępny w wersji pełnej.

EPIZOD 8

Rozdział dostępny w wersji pełnej.

EPIZOD 9

Rozdział dostępny w wersji pełnej.

EPIZOD 10

Rozdział dostępny w wersji pełnej.

EPILOG

Rozdział dostępny w wersji pełnej.