Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
„Odebrałeś mi przyszłość. Ja zabiorę ci twoją”.
Smartfon stał się kopią zapasową twojej duszy. Backupem życia. Pamięcią masową dla najżywszych wspomnień. To w nim zapisujesz swoje uśmiechnięte selfie i nim nagrywasz chwile szczęścia. W skrzynce odbiorczej trzymasz e-maile od matki i całą biznesową korespondencję, kulisy twojej pracy. Historia przeglądarek to wyczerpująca lista twoich aktualnych zainteresowań. A SMS-y i wiadomości w komunikatorach to twoje miłosne wyznania, pożegnania, kłótnie przy rozstaniach, zdjęcia pokus i świadectwa grzechów, łzy, pretensje i żale.
Takie czasy. Obrazy. I tekst. Smartfon to ty. Ktoś, kto zdobędzie twój telefon, może łatwo stać się tobą. Twoi najbliżsi i znajomi nawet nie zauważą niczego podejrzanego. A kiedy w końcu się spostrzegą, będzie już za późno. Dla nich i dla ciebie.
*
Tekst to pierwsza powieść realistyczna Dmitrija Glukhovsky’ego, autora bestsellerów „Metro 2033”, „Futu.re” i „Czas zmierzchu” oraz zbioru opowiadań „Witajcie w Rosji”. Tekst to proza na styku thrillera, kryminału, noir i dramatu. To opowieść o starciu pokoleń, niemożliwej miłości i niesprawiedliwej karze. Jej akcja rozgrywa się we współczesnej Moskwie i na jej przedmieściach.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 410
Tytuł oryginałuТекст
Copyright © 2017 Dmitry Glukhovsky through Nibbe Literary Agency www.nibbe-literary-agency.com
Przekład Paweł Podmiotko
Redakcja i korekta Piotr Mocniak, Julia Diduch oraz Tomasz Brzozowski
Skład Tomasz Brzozowski
Okładka i strona tytułowa Copyright © 2017 Ilya Yatskevich
Copyright © for this editionInsignis Media, Kraków 2017. Wszelkie prawa zastrzeżone.
ISBN 978-83-65743-70-1
Insignis Media ul. Lubicz17D/21–22, 31-503 Kraków tel. +48 (12) 636 01 [email protected], www.insignis.pl
facebook.com/Wydawnictwo.Insignis
twitter.com/insignis_media (@insignis_media)
instagram.com/insignis_media (@insignis_media)
Snapchat: insignis_media
Okno pokazywało zamazane świerki, biały szum listopadowej zamieci; słupy telegraficzne migotały jak rozsynchronizowane ramki kadru w czarno-białym filmie. W oknie wyświetlali Rosję, która od samego Solikamska była właśnie taka: świerki, śnieg, słupy, potem polana z przygarbionymi chatami, potem dworzec z silikatowymi parterowymi domkami z awitaminozą, i znów milion nieprzebytych świerków gęsto poutykanych wzdłuż torów, jakby opleciono je drutem kolczastym, by nie można było się przedrzeć. Ale w tej nieskończoności i jednakowości naturalnej zabudowy Rosji za oknem była właśnie cała jej potęga, majestat i piękno. Śliczności, kurna!
– I co będziesz robić?
– Żyć. A ty co byś zrobił?
– Zabiłbym go.
– No widzisz. A ja mu wybaczyłem. Teraz chcę pożyć. Mogę jeszcze na chwilę telefon? Matka coś nie odbiera.
*
Dworzec Jarosławski walił świeżością i spalinami z lokomotywy. Po kwaśnych oparach plackarty, po przeżartym dymem papierosowym żelazie wagonowych przedsionków osładzanych uryną, tu powietrza było za dużo: nadmiar tlenu od razu uderzał do głowy niczym czajura.
Moskwy też było zbyt wiele, po świerkowych korytarzach otwierała się przed przyjezdnymi jak kosmos. Zakutani ludzie przeskakiwali z wagonów przez rów na peron, wyładowywali ściągnięte taśmą klejącą niebieskie chińskie torby w kratę, chwytali je w obie ręce i rozpędzali się wzdłuż peronów w stronę horyzontu jak szturmowce na pasach startowych lotniska. Horyzont był przydymiony i w tej mgiełce majaczyły przyjezdnym pałace, zamki i wieżowce.
Ilja nie spieszył się bardziej od innych, nie wiosłował w tej ludzkiej rzece, ale dawał się jej nieść. Wdychał moskiewskie niebo, wpatrywał się w dal odwykłymi oczami, dziwił się w milczeniu. Kolory były żywe jak w dzieciństwie. Wyblakła listopadowa Moskwa kłuła po oczach.
I choć do Moskwy przyjechał, to do środka jeszcze nie wszedł. Dworzec był ciągle terytorium otaczającej ją przepoconej i przetłuszczonej Rosji. Tak jak bangladeska ambasada jest w każdym możliwym sensie częścią terytorium państwa Bangladesz.
Na końcu peronu było sito. Ilja rutynowo dojrzał je już z daleka, ponad głowami innych. Szare mundury, dobrze odżywione mordy, myszkujące, lepkie spojrzenia. Wprawne. Raz, raz, raz. I nawet służbowy pies na łańcuchu: pełne podobieństwo. On był tu, rzecz jasna, w innym celu. Pewnie po prostu węszy, szukając narkotyków, materiałów wybuchowych. Ale przecież i strach może wywęszyć.
Ilja zaczął patrzeć w pustkę, żeby ominąć te myszkujące spojrzenia, żeby nie przyciągnęło go do nich. Zaczął myśleć o niczym, żeby czymś nie pachnieć.
– Młody człowieku!
Natychmiast posłusznie znieruchomiał. Jak oni go poznali? Po odcieniu skóry? Po zgarbionych plecach? Po pochylonej głowie? Jak pies rozpoznaje zwierzynę?
– Pan podejdzie. Dokumenty.
Oddał dowód. Przekartkowali do miejsca zameldowania, cmoknęli.
– Skąd pan wraca?
Kłamać, czy mówić prawdę? Nie będą przecież sprawdzać. Był… Był gdziekolwiek. Na urlopie. U babci. W delegacji. Jak oni to sprawdzą?
– Odbywałem karę.
– Zaświadczenie o zwolnieniu.
Od razu innym tonem. Pańskim.
Wyciągnął zaświadczenie. Porucznik odwrócił się z nim, poburczał do radiostacji, posłuchał, co mu odburknęli; Ilja stał w milczeniu, nie dyskutował. Był całkowicie czysty. Siedział od dzwonka do dzwonka: odmówiono mu przedterminowego zwolnienia.
– Zresocjalizowałeś się, Iljo Lwowiczu? – porucznik odwrócił się w końcu do niego, ale nie oddawał zaświadczenia, nie wiedzieć czemu składał je na pół.
Moskwa odjeżdżała w dal za jego plecami, kuliła się, jej niebo zmniejszało się i zwijało; gwar ludzi i ryk samochodów cichły. Porucznik swoim brzuchem, swoją piersią w panterkę, swoją gębą zastępował całą Moskwę. Ilja niby wiedział, że tamten nic mu nie zrobi. Po prostu trzeba dać mu teraz poczuć, że ma władzę. I wtedy da Ilji odejść. On po to tu stoi, po to wstąpił do służby.
– Tak jest, obywatelu naczelniku.
– Udajesz się do miejsca zamieszkania?
– Do Łobni.
– Adres zameldowania?
– Depowska 6.
Porucznik sprawdził w dowodzie, bez potrzeby mnąc wcześniejsze strony. Był pewnie w wieku Ilji, ale pagony go postarzały. Chociaż to Ilji, a nie jemu, przez ostatnie siedem lat każdy rok liczył się za trzy.
– Jedziesz do domu. Masz prawo – mruknął tamten. – Dwieście dwudziesty óóósmy – przeczytał. – Kropka jeden. Co to? Kropka jeden. Przypomnij.
– Produkcja. I handel. U mnie to było tylko przygotowanie do handlu, obywatelu naczelniku.
Ilja patrzył mu nieco poniżej podbródka – pracownicy służb mają taki specjalny punkt, w który należy patrzeć podczas rozmowy. Nie w oczy i nie w ziemię.
Smerf przeciągał czas, podobało mu się, że może go giąć jak kawałek drutu.
Wtedy pies nagle zaszczekał na zagonionego Tadżyka z kraciastą jak u wszystkich torbą.
– Dobra. Nie zapomnij się zarejestrować – porucznik wetknął Ilji jego zaświadczenie. – I nie handluj więcej.
Ilja kiwnął głową, odszedł na bok, schował papiery do ciepłej wewnętrznej kieszeni, w której sam się krył podczas przesłuchania. Porucznik zajął się już Tadżykiem, Tadżyk był bardziej perspektywiczny.
Sito go przesiało.
Świat po wstrząśnieniu mózgu pomału wrócił do przytomności, zaczął rozmawiać.
Ale teraz, kiedy Ilja podszedł do Moskwy bliżej, widział wszędzie tylko to, czego z daleka, z pociągu, nie dało się dojrzeć: mentów. Na placu przed dworcem, przy wejściu do metra, w holach i na stacjach. Całe stada, wszyscy z oczami owczarków. Chociaż może problem był nie w Moskwie, tylko w Ilji.
*
Zabrali go latem, a wypuścili na sam koniec jesieni. Moskwa, w której go wypuścili, nie przypominała tej, z której go zabierali.
Stała teraz jak gołe listopadowe drzewo – wilgotna, ciemna; kiedyś cała była obrośnięta jaskrawymi szyldami, budkami, w których handlowano czym popadło – a teraz spoważniała, strząsnęła z siebie pstrokaciznę, rozebrała się do nagiego granitu.
Ilja uwielbiał ją niegdyś, kiedy udawała, że jest jednym wielkim rozkrzyczanym bazarem – zdawało mu się, że na tym bazarze będzie mógł sobie kupić dowolną przyszłość. Przyjeżdżał wtedy do Moskwy ze swojej Łobni pociągiem podmiejskim – na uniwersytet, do klubów, na koncerty – i za każdym razem wyobrażał sobie siebie jako moskwianina. Trzeba tylko było dokończyć naukę, znaleźć pracę w centrum i wynająć z przyjaciółmi mieszkanie. Ziemia była tu cudowna, użyźniona hormonami wzrostu: wystarczy zasadzić w niej swoje pragnienia, a wyrośnie i dobrze płatna praca, i modni przyjaciele, i najpiękniejsze dziewczyny. Sama sobą pijana wszystkich swoim upojeniem gościła. Moskwa – w niej wszystko było możliwe. I nie ubyłoby jej, gdyby Ilja uszczknął z jej wyrośniętego słodkiego ciasta swój kawałek szczęścia.
A teraz jakby mu się śniła – bo przecież często o niej śnił tam, w zonie. Stała się bardziej surowa i wymuskana, poważniejsza, bardziej oficjalna – i wyglądała przez to, jakby miała poniedziałkowego kaca. Poznawał ją i zarazem nie poznawał; czuł się w niej obcym, turystą. Turystą z Solikamska, ale też z przeszłości.
Postał przez chwilę na placu trzech dworców: wśród innych zagubionych przyjezdnych przybysz z zony nie rzucał się tak w oczy. Można było odetchnąć i porozglądać się.
Porozglądał się i poszedł.
Stąpał po Moskwie ostrożnie, żeby ta od zbyt zamaszystych ruchów i zbyt pewnych kroków w rzeczywistości nie okazała się snem i nie znikła; żeby nie obudzić się pod celą, w pomalowanych szarą olejną farbą ścianach, w zimnej duchocie, wśród koi i ślepych zaułków życia, w smrodzie skarpetek i wiecznym strachu, by nie popełnić błędu.
Ale Moskwa stała pewnie. Była naprawdę i na zawsze.
Wypuścili go. Naprawdę go wypuścili.
Ilja kupił za przedostatnie pieniądze bilet do metra i zjechał pod ziemię. Z przeciwka, jak na taśmociągu, z głębi Moskwy wyjeżdżali ludzie – i tu można było popatrzeć na ich twarze. Przez te siedem lat zaczęli się lepiej ubierać, nawet Tadżycy. Patrzyli przed siebie i w górę zdecydowanym wzrokiem, wielu wchodziło po schodach, nie mogli wytrzymać trzydziestu sekund: na górze czekały sprawy niecierpiące zwłoki. Moskwianie bardzo się spieszą, by żyć, przypomniał sobie Ilja. A kolonia karna uczy bezczasu.
Ze wszystkich mijanych na schodach – a byli wśród nich i obejmujący się czule staruszkowie, i pochłonięty telefonem pop, i nie poddający się upływowi czasu punk – Ilja zatrzymywał wzrok tylko na kobietach. Tak bardzo się przez te lata od nich odzwyczaił. Tak bardzo zapomniał, do jakiego stopnia nie są podobne do ludzi, o ile są od nich piękniejsze!
I jeśli nagle jedna z nich odpowiadała na jego spojrzenie swoim własnym, to dawał się złapać na tę jej błystkę, a ona podrywała wędkę i ciągnęła go w przeciwnym kierunku – za sobą, na powierzchnię.
Potem któraś skrzywiła się, prychnęła niesłyszalnie i Ilja od razu się zgarbił, skulił: przecież one mogą w nim wyczuć niedawnego więźnia. Miał to wypisane na sinym czole, wycięte brzytwą na ziemistej skórze. Kurtka leży na nim jak drelich. Kobiety czują w mężczyźnie niebezpieczeństwo, czują głód i niepewność – to ich bezbłędny, zwierzęcy instynkt.
Potem Ilja podpatrywał je ukradkiem, nieśmiało, żeby już nikt go nie zdemaskował. Podpatrywał i w każdej szukał podobieństwa do Wiery. Samo jakoś tak to wychodziło.
Jeśli chodzi o Wierę, to postanowił za nic do niej nie dzwonić.
Wybaczyć jej wszystko i nie dzwonić do niej. Ta rozmowa nic mu nie da, nawet jeśli się na nią zgodzi. Usłyszeć tylko jej głos? Po co. Sam ze sobą tyle razy już wszystko za nią przegadał, z podziałem na role: i pytania, i odpowiedzi. Namowy, wyrzuty. Wyobrażona Wiera zawsze mu się wymykała.
Wiera prawdziwa wyjaśniła mu wszystko jednym telefonem, już w drugim roku. Przeprosiła, pokajała się jak mogła. Powiedziała, że nie chce kłamać. Że kogoś poznała. Że ma prawo być szczęśliwa. Powtórzyła to, jakby Ilja się z nią kłócił. A on nie mógł się z nią kłócić przy ludziach.
Nie odwiedziła go ani razu.
Dlatego kłócił się z Wierą wyobrażoną, jeszcze przez pięć lat. Ale i tej wyobrażonej nie mógł przekonać.
W wagonie metra mógł przyglądać się ludziom bez lęku, nawet tym siedzącym dokładnie naprzeciwko. W wagonie nikogo nie obchodził: wszyscy byli zatopieni w swoich telefonach. Farbowane baby pomalowanymi paznokciami, skośnoocy gastarbeiterzy dłońmi pełnymi odcisków, uczniowie paluszkami jak zapałki, wszyscy rozgrzebują coś w ekranach, wszyscy mają za tymi szybkami jakieś drugie prawdziwsze i ciekawsze życie. Kiedyś smartfony mieli tylko młodzi, ci, co awansowali. A kiedy Ilja siedział, zrobili i muslimski internet, i coś dla staruszków, i dla smarkaczy.
U nich pod celą był tylko jeden telefon. Oczywiście nie należał do Ilji. On musiał wytargowywać sobie sekundy rozmów i minuty na WKontaktie za papierosy z paczek od mamy. Pieniądze zaraz by mu zabrali, zaś papierosy dzielili tylko na pół: cło. A łączność była droga. Więc i głosu mamy, i minut na profilu Wiery zostawało tyle, co kot napłakał. Chociaż Wiera prawie nie wrzucała tam zdjęć, tylko same linki do jakichś teledysków, testów osobowości, bezsensownych śmieci. Może zdawała sobie sprawę, że Ilja patrzy na nią z więzienia, i nie chciała, żeby widział.
A jednak Ilja wykrawał sobie trochę czasu, żeby popatrzeć na Sukę. Co tam u niego słychać. Jak mu życie płynie. Jak awansuje. Jak wypoczywa w Tajlandii. A jak w Europie. Jakie infiniti sobie kupił. Jakie dziewczyny obejmuje na zdjęciach.
Życie płynęło Suce koncertowo. Oglądając jego zdjęcia, Ilja czuł się, jakby ktoś rozszarpywał mu gardło; jakby nożem odkrawał mu serce kawałek po kawałku. Nie mógł na to patrzeć, ale nie patrzeć też nie mógł – jak tamten żyje zamiast niego.
A na pozostałą część świata Ilji transferu już nie starczało. W więzieniu nie dało się zadłużyć, tam całe życie było na debecie.
Trudno, przyzwyczaił się żyć bez telefonu. Chociaż przed odsiadką ciągle o nim marzył, rok w rok zamawiał u matki nowy na urodziny, na uniwerku wykładał go na ławkę od razu kiedy przychodził na zajęcia, żeby dziewczyny zachwycały się przekątną ekranu.
A to jeszcze nie najgorsze, do czego trzeba się tam było przyzwyczaić.
Wysiadł na Sawiełowskiej.
Znów menty. Wszędzie menty.
Przez trzecią obwodnicę powoli przewalał się milion samochodów, reflektory paliły się cały dzień, pył spod kół wisiał w powietrzu, ludzie wylewali się z podziemnych przejść, Moskwa ruszała się i oddychała. Żyła. Ilja miał ochotę jej dotykać, dotykać wszystkiego, pieścić. Przez siedem lat chciał dotknąć Moskwy.
– Poproszę do Łobni.
Pociągi bardzo się zmieniły.
Pamiętał, jak były zniszczone, zielone, z porysowanymi szybami, z pomazanymi burtami, ze wspólnymi drewnianymi ławkami, cała podłoga w łuskach od pestek słonecznika, rozlane piwo powoli paruje i wszystko przesiąka jego zapachem. A teraz: nowe białe pociągi z żółtymi strzałami na burtach, miękkie siedzenia, dla każdego jego własne. Pasażerowie siedzieli statecznie. Białe pociągi ich uszlachetniły.
– Nie chciałabyś pójść ze mną na Nawkę? Rewia na lodzie – mówiła jedna podniszczona kobita do drugiej. – Byłam raz i jest fantastyczna.
– Może i bym poszła. Nawka to ta, co ochajtała się z tym, no, z wąsami? Sekretarzem u Putina. Niczego sobie mężczyzna – odpowiadała tamta, ponad pięćdziesięcioletnia, niemożliwie wytapetowana. – Okazały.
– Tak, z nim – machnęła ręką pierwsza. – Nawka znalazłaby sobie też lepszego. Mnie to wiesz, kto się podoba? Ławrow. Ławrow to tak. Ja bym Ławrowowi nie odmówiła. I solidniejszy od tego twojego z wąsami.
Ilja słuchał i nic nie rozumiał. Pociąg jechał wolno. Burczało mu w pustym brzuchu, ssało w dołku. Pożałował na przydworcowy czeburek, bo ceny w budce były moskiewskie, a pieniądze na podróż dostał solikamskie. Po co się wykosztowywać na mięsny pasztecik, skoro wkrótce zje u mamy gorące szczi?
Bardzo mu się zachciało tej zupy. Po trzech dniach gotowania. Z kwaśną śmietanką. Żeby wkruszyć do niej suchy chleb, jak w dzieciństwie, jak pokazywał mu dziadek. Zagęścić polewkę. Namoczyć skórki w zupie, ale nie do miękkości, tylko żeby były jeszcze odrobinę chrupkie, powdychać szczi i parząc sobie język, łyżkę do ust.
Pociekła mu ślinka.
A matka usiądzie bokiem do niego przy ich półmetrowym stoliku i pewnie będzie ryczeć. Tyle się nie widzieli.
Przez pierwsze cztery lata jeździła do niego co sześć miesięcy: wszystko, co mogła odłożyć ze swojej pensji, wydawała na drogę do Solikamska i prezenty przekazywane podczas widzenia. Potem zachorowała na nadciśnienie, Ilja jakoś się w kolonii zadomowił – i zaczął odradzać jej te przyjazdy. Zadowolili się rozmowami telefonicznymi, chociaż matka wciąż się rwała, żeby przyjechać.
Ale przez ostatni rok rozmowy często kończyły się jej łzami. Chociaż po co było płakać, skoro w porównaniu z tym, co odsiedział, zostało już tyle co nic. A co on jej może powiedzieć, jeśli obok jest albo klawisz albo, co gorsza, błatny, od którego Ilja wykupił na minutę swoją mamę? Więc kiedy tylko ta zalewała się łzami, Ilja od razu się rozłączał. Inaczej się nie dało. Czy ona to rozumie?
Trudno, niech dziś się wypłacze. Dziś można. Wszystko się skończyło.
*
– Stacja Łobnia!
Na jednym torze stanął podmiejski pociąg, drugi aż po horyzont zajmował skład towarowy: oszronione cysterny z produktami naftowymi. Na szronie ktoś napisał palcem „Krym nasz”, „Obama to ćwok”, „14/88”, „Witalik + Dasza”, „Maja radzima – Minsk” i coś jeszcze. Ilja czytał mechanicznie, idąc do przejścia podziemnego. Krym wydarzył się, kiedy Ilja był w zonie i stało się to jakoś obok niego. Zeki podchodziły do Krymu obojętnie, podboje państwa klawiszów ich nie ruszały. Zeki z definicji są opozycją. Dlatego nie dają koloniom karnym głosu w wyborach.
Postanowił pójść do domu pieszo. Za pierwszym razem trzeba było wszystko przejść na własnych nogach. Tak chciał. Zresztą wyjdzie szybciej niż czekać na marszrutkę.
W Łobni pogoda była inna. To Moskwa tchnęła gorącem, rozpalona spalinami samochodów. W Łobni powietrze było bardziej przejrzyste, mroźne; z nieba sypało tu zimną solą, chłostało policzki. Chodniki nie odtajały, zamiast asfaltu wszędzie był udeptany śnieg. Oblepione samochody miesiły kołami burą breję. Domy z wielkiej płyty stały ze szwami na wierzchu, spierzchnięte, niewesołe. Ludzie mieli się na baczności. Umalowane blade kobiety pędziły dokądś zdecydowanym krokiem, ziębiąc obciągnięte rajstopami nogi.
Ledwie pół godziny pociągiem od Moskwy, a zdawało się, że wrócił do Solikamska.
Moskwa zestarzała się przez te siedem lat, a Łobnia nie zmieniła się ani trochę: była taka sama jak wtedy, kiedy zabierali Ilję. Taka sama, jak w jego dzieciństwie. I Ilja w Łobni czuł się u siebie.
Z ulicy Lenina skręcił w Czechowa. Były tam trzy odcinki ulic, z jednej strony ograniczone Lenina, a z drugiej Promyszlenną: Czechowa, Majakowskiego i Niekrasowa. Przy Czechowa znajdowała się szkoła matki, ósemka. Matki i jego, Ilji.
Oczywiście umieściła go u siebie, chociaż niedaleko ich domu – niemal na podwórku – była druga szkoła, czwórka. Tam miałby wygodniej, bliżej: do ósemki dziecięcymi krokami szło się pół godziny. Ale mama wzięła go pod swoje skrzydła i aż do siódmej klasy chodzili do szkoły razem. Potem dziewczyny zaczęły się śmiać i Ilja wybiegał z domu dziesięć minut przed matką, żeby dowieść swojej dorosłości i niezależności. Wtedy też zaczęły się papierosy.
Naprzeciw wejścia do szkoły Ilja znieruchomiał. Żółto-biała, z wielkiej płyty, dwupiętrowa, z trzyczęściowymi oknami jak z domków na dziecięcych rysunkach – taka sama jak wszystkie inne w kraju. Zdaje się, że przez ostatnie dwadzieścia lat ani razu jej nie remontowali – trzymali ją dla Ilji w stanie pierwotnym. Żeby łatwiej było wszystko sobie przypomnieć.
Odetchnął głęboko. Popatrzył na okna: na pierwszym piętrze biegały dzieci. Zajęcia pozalekcyjne. Była trzecia po południu.
Matka wyszła już ze szkoły.
Gdyby pociąg przyjeżdżał wcześniej, można by ją było spotkać właśnie tutaj, przy ogrodzeniu. I zamiast wracać do domu po śniegu, zwykłą trasą, pojechać szosą przez przejazd.
Ale razem z nią wychodziłyby przecież i inne nauczycielki. Wicedyrektor, jędza. Oczywiście poznaliby Ilję, mimo ziemistej cery i zgolonych włosów. Tyle lat wbijali mu do głowy swoje cyfry i litery… Na pewno by poznali.
I co wtedy? Jak matka wytłumaczyła swoim koleżankom jego odsiadkę? Jak on sam jej to wyjaśnił? Ona musiała uwierzyć: nie przyjęłaby przecież, że syn jest narkomanem i że handluje narkotykami. A wszystkie te paniusie ze szkoły… One nie mają potrzeby w niego wierzyć. Patrząc w oczy pokiwają głowami, powzdychają, a za plecami? Zhańbił matkę przed wszystkimi. Przywitaliby się z nim? A Ilja z nimi?
Wsunął ręce do kieszeni, nastroszył się i pospieszył dalej. Żeby faktycznie go nie zobaczyły. Spotkamy się z nimi wszystkimi później, kiedy obmyślimy, co mówić i jak się prezentować. Wcześniej czy później się spotkamy. Łobnia to małe miasto.
Promyszlenną, wzdłuż rosyjskiego betonowego ogrodzenia, wyszedł na Bukinską i ruszył poboczem, walcząc z sypiącym mu w twarz śniegiem, ślizgając się, ale nie upadając. Przez śnieg majaczył budynek MFJA. Wiera się tu uczyła.
Przy domu numer dwadzieścia siedem zatrzymał się jeszcze raz.
Wiery.
Szary piętnastopiętrowy blok z przeszklonymi żółtymi loggiami, jak ludzie nazywają balkony, kiedy próbują wyrwać od życia jeszcze parę metrów kwadratowych. Ilja odszukał szóste piętro. Ciekawe, czy jest tam jeszcze Wiera? Czy wyjechała do Moskwy, tak jak zamierzała? Ma teraz dwadzieścia siedem lat, podobnie jak Ilja. Raczej nie mieszka już z rodzicami.
Takie odrapane piętnastopiętrowce z wielkiej płyty, jak ten Wiery, były tu trzy – stały osobno na skraju osiedla. Na dole przykleił się do nich przypominający samowolę budowlaną niewielki budynek z czerwonej cegły – kompletnie niepasujący do tego miejsca teatr. Nad pierwszym piętrem widniały ogromne, nie wiedzieć czemu gotyckie litery: „SCENA KAMERALNA”. Ilja przesunął po nich wzrokiem. „Cela kameralna”, pomyślał uśmiechając się ironicznie.
Teatr tkwił tu od zawsze i odkąd Ilja pamiętał, odkąd chodził do tego domu odprowadzać Wierę i spotykać się z nią, zawsze tak się nazywał. Repertuar: Baal, Przyszedł mężczyzna do kobiety, Pięć wieczorów. Niedługo zaczną grać przedstawienia noworoczne.
Skulił się. Wśród tych betonowo-ceglanych dekoracji jego wyblakła przeszłość zwaliła się na niego w pełnym kolorze. Wspomnienia były wyraźniejsze, niżby chciał.
W dziesiątej klasie, w kwietniu, zaprosił tu Wierę. Na sztukę Mądremu biada. Rodzice ją puścili. Przez całe przedstawienie gładził jej kolano, słuchał jej urywanego oddechu. Słuchał i odpływał. Aktorzy mamrotali coś niesłyszalnie.
A Wiera odsunęła jego rękę i w ramach przeprosin splotła się z nim palcami. Miała słodkie perfumy z jakąś ostrą nutą. Potem się dowiedział: ta pikantność w mdłym koktajlu to była ona sama, Wiera, jej piżmo. Karetę! Hej! Karetę!
A potem, na klatce, głupio ją pocałował. Pachniało kotami i przeciekającym parowym ogrzewaniem: przytulnie. Jej język okazał się w smaku taki sam jak jego własny. Pocałunek w niczym nie przypominał tych książkowych. Pulsowało mu w dole brzucha, wstydził się tego i nie miał siły się zatrzymać. Wiera szeptała. Kiedy z szóstego piętra krzyknął do niej w dół ojciec, Ilja wydrapał w tym miejscu kluczem: „Wiera + Ilja”. Pewnie do dziś wyznanie to nie zniknęło. Mija je codziennie i ma je gdzieś.
A po wakacjach, kiedy wszyscy już bardzo dorośli, zaprosiła go do siebie. Rodziców nie było. Odróbmy razem lekcje. Wygnieciony pasiasty dywan. Piżmo. Nie perfumy, jak się okazuje. Było jasno i przez to bardzo niezręcznie. Na podłodze stała opróżniona do połowy dwulitrowa butelka fanty. Potem – chudzi, spoceni – po kolei pili łapczywie musujący pomarańczowy napój i patrzyli na siebie, nie wiedząc, jak dalej żyć.
No, a dalej. Dalej szło tak jednak jeszcze przez trzy lata. Żyli sobie.
Ilja zmrużył oczy, patrząc na jej balkon, na okna: czy nie mignie tam sylwetka? Nie dało się nic dojrzeć. Zresztą pewnie nie ma tam Wiery. Wyjechała do Moskwy. Pusty, bezoki balkon. Mleczna szyba, a za nią rower, słoiki z marynatami, wędki ojca.
Przeszedł przez przejazd kolejowy, ruszył dalej Bukinską, próbując wyobrazić sobie na ciemniejącej ośnieżonej ulicy lato i letnie spacery z Wierą na tej samej trasie. Nie udawało mu się. Zamiast tego natrętnie, jak papierosowy dym, którego nie dało się rozpędzić ręką, wisiał mu przed oczami obrazek z „Raju”. Tamta noc. Parkiet. Suka. Wszystko to, co się stało. Dym wisiał i gryzł w oczy do łez. Wszystko wtedy zrobił jak należy? Tak. Tak? A ona potem? Mimo wszystko – tak?
To nic. Teraz już po wszystkim. Te siedem lat wkrótce pójdzie w zapomnienie. Nadejdzie zwykłe życie.
Po lewej stronie zostawił w tyle łobnieński skwerek: cztery ławeczki w kwadracie u stóp olbrzymiego słupa energetycznego i gromadka brzózek, wątłych i wykoślawionych przez sąsiedztwo z wysokim napięciem. Mimo że z nieba sypało lodowatą solą, na ławkach dyżurowały mamusie z wózkami, karmiąc niemowlęta tlenem.
Skręcił w Batariejną.
Minął pomnik poświęcony baterii przeciwlotniczej, która broniła Łobni w czasie wojny: cokół ze starą zenitówką, ustawiony jakby w wyłożonym granitem ogromnym okopie. Na wewnętrznym murze wisiały tabliczki z nazwiskami poległych bohaterów. Z ulicy prowadziło tam tylko jedno wąziutkie przejście, a poza tym wnętrza okopu znikąd nie było widać. Zwykle palili tu z Sieriogą po szkole, a obok nich bezdomni truli się wódką z niewyraźnymi etykietkami. Ilja z Sieriogą czytali nazwiska na tabliczkach i szukali: który miał większą bekę, ten wygrywał. Bezdomni z wysiłkiem rozmawiali o życiu w swoim równoległym wszechświecie. Ilja zapamiętywał słowa. Potem szli do Sieriogi ciąć na PlayStation, póki starzy nie wrócili. A potem chodził jeszcze sam po ulicach, żeby dym wywietrzał. Gdyby matka przyłapała go na paleniu, byłoby po nim.
Za pomnikiem przeskoczył ulicę i już był na początku Depowskiej. Ścisnęło mu się serce.
Podwórko było otoczone blokami z epoki Chruszczowa: bure cegły, białe ramy. Przyprószona śniegiem przekrzywiona karuzela. Nagie sześciopiętrowe brzozy.
Ukazał się już dom, Ilja znalazł nawet swoje okno – szczytowe. Czy matka go teraz widzi? Bo na pewno biega go wypatrywać, póki jedzenie się grzeje. Pomachał jej.
Przeszedł obok garaży.
Na śmietniku byli namalowani bohaterowie studia Sojuzmultfilm: Lwiątko, Żółw, Kubuś Puchatek, Prosiaczek. Wyblakłe postacie łuszczą się i śmieją. Nad garażami rozciągnięto drut kolczasty: z tyłu jest teren lokomotywowni, od której nazwano ulicę. Staruszka kruszy chleb dla zmarzniętych śmietnikowych gołębi i przyzwyczaja je do darmowego jedzenia. Nieznajoma dziewczyna w pluszowym domowym ubraniu wybiegła wynieść śmieci. Dostrzegła Ilję: musiałaby się z nim spotkać przy kontenerach. Na wszelki wypadek odwróciła się i mimo zimna podreptała ze swoimi workami do dalszego śmietnika. Ilja tylko wsunął głębiej ręce do kieszeni.
Wejście na klatkę.
Uniósł palec do guzików domofonu. Zakręciło mu się w głowie. Guziki były te same, co siedem lat temu. Te same drzwi. Za to palec zupełnie inny. Ale klatka schodowa – w środku – przecież taka sama? I mieszkanie. I mama.
Nacisnął: zero, jeden, jeden. Przywołanie. Zabrzęczało. I mocniej zabiło mu serce. Nie sądził, że będzie się denerwował. Czym tu się denerwować?
Tyle razy wyobrażał sobie ten dzień. Tyle o nim myślał. Kiedy w więzieniu trzeba było cierpieć, myślał o tych drzwiach, o tym domofonie. O powrocie. Były rzeczy, które należało przełknąć – po to żeby wrócić. Żeby znów stać się normalnym.
Jak?
Kontynuować naukę. Matka mówiła przez telefon: nie możesz im pozwolić, żeby cię zdemoralizowali. Odebrali ci tyle lat, ale wciąż jeszcze jesteś młody. Wszystko naprawimy. Raz udało ci się dostać bez łapówki na MGU, jakoś się przygotowaliśmy, to uda ci się i wrócić. Nie filologia, nie MGU, to coś innego. Jesteś zdolny, masz lotny umysł, nie daj mu tylko zdrewnieć, zesztywnieć. Nie pozwól sobie zdziczeć. Masz warstwę ochronną. Ona wszystko odbija, całą podłość. Cokolwiek będzie się tam z tobą działo, w więzieniu, nie wpuszczaj tego do środka. Tak jakbyś to nie był ty. Jakby to była rola, którą musisz grać. A prawdziwy ty skryłeś się w wewnętrznej kieszeni i przeczekujesz. Nie próbuj tylko, na miłość boską, zgrywać tam bohatera. Rób, co ci mówią. Bo cię złamią, Iljusza. Złamią albo zabiją. Systemu nie pokonasz, ale można się stać niewidzialnym i on o tobie zapomni. Trzeba to przeczekać, przetrzymać. Wrócisz i wszystko naprawimy. Jak sąsiedzi będą krzywo patrzeć, przeniesiemy się do twojej upragnionej Moskwy. Tam nikt nikogo nie zna osobiście, ludziom starcza tam pamięci na jeden dzień. I dziewczynę sobie znajdziesz, trudno już z tą Wierką, w końcu i ją można zrozumieć. Tylko wróć żywy, wróć zdrowy. Możesz chociażby rysować, trudno już, tylko wróć! Dwadzieścia siedem lat – wszystko się dopiero zaczyna!
Domofon milczał.
Więc jeszcze raz. Zero. Jeden. Jeden. Może wyszła po coś do jedzenia? Śmietany nie ma albo chleba. Ilja rozejrzał się z zakłopotaniem: nie miał klucza. Bez matki nie mógł wrócić do domu.
Szarpnął za lodowatą klamkę.
Cofnął się o kilka kroków. Znalazł swoje okno na drugim piętrze. Czarna dziura otwartego lufcika – kuchnia się wietrzy – a w pozostałych szybach odbija się płynny cement nieba. Zapada zmrok. Nie czas zapalić światło? U sąsiadów już się świeci.
– Mamo! Maaamo!
Czyżby jednak wyszła? I jak długo ma tu teraz stać? Czy musi obejść wszystkie okoliczne sklepy spożywcze? Nie ma chleba – no i olać go! Można było na niego poczekać, sam by po niego skoczył. Dwie doby w drodze, łeb go swędzi, w brzuchu skręca, do tego jeszcze przycisnęła go potrzeba, kiedy szedł tu ze stacji.
– Mamo! Ma-ma!!! Jesteś w domu?!
Okna były koloru ołowiu.
Nagle obleciał go strach.
Zero-dwanaście.
– Kto tam? – ochrypły głos.
Chwała Bogu.
– Ciociu Iro! To ja! Ilja! Goriunow! Tak! Matka coś nie otwiera! Wróciłem! Wypuścili mnie! Odbyłem całą karę! Otworzy mi pani?
Sąsiadka najpierw przyjrzała mu się przez domofon. Ilja specjalnie stanął pod żarówką, żeby ciocia Ira mogła rozpoznać jego rdzeń przez wszystkie roczne słoje, którymi obrósł.
Zazgrzytał zamek. Wyszła na klatkę: spodnie, krótko ostrzyżone włosy, obrzękła twarz, damski papierosek. Księgowa z Depowskiej.
– Ilja. Iljuszka. Jak oni cię…
– A nie wie pani, gdzie jest mama? Nie mogę się dodzwonić, a teraz też…
Ciocia Ira pstryknęła zapalniczką. Jeszcze raz. Zapadły jej się policzki. Popatrzyła na zsyp między piętrami – omijając wzrok Ilji.
– Ona przedwczoraj… Pogorszyło jej się z sercem. Palisz?
– Palę. Bo ja dzwonię… Wzięli ją do szpitala, tak? Do którego? A nie wzięła ze sobą telefonu?
Ciocia Ira dała mu cienkiego białego papierosa ze złotą obwódką.
– Pogotowie powiedziało, że to był zawał. Rozległy.
Z trzaskiem wciągnęła w siebie całego papierosa. Zapaliła jednego od drugiego.
– Czyli… – Ilja pokręcił głową. Brakowało mu tchu, żeby palić. – Czyli? Jest na reanimacji? To dlatego?
– I tu ją… W sumie próbowali. Ale długo jechali. Chociaż ile to jechać.
Zamilkła. Nie chciała mówić tego na głos, wolała, żeby Ilja sam się wszystkiego domyślił.
– Przecież dopiero co… Przecież właśnie przedwczoraj z nią rozmawiałem… Kiedy wychodziłem… Zadzwoniłem do niej… Ona mówi… Mniej więcej w południe…
– Widzisz, w południe. A ja zapukałam do niej pewnie koło piątej… Szłam do mięsnego. Myślałam, żeby może coś dla niej wziąć. No i… Drzwi były niezamknięte, ta siedzi na podłodze, ubrana. Od razu dzwonię po pogotowie!
– Jej już nie ma? Ciociu Iro!
Ilja oparł się o ścianę.
– Mówię im: co wy tak wolno jechaliście! – sąsiadka podniosła głos. – Kiedy ja was wzywałam! A ci na to: było drugie wezwanie, też pilne, mieliśmy się rozerwać? Burza magnetyczna, wszystkie staruszki nieprzytomne. A ja do nich: co do tego mają staruszki? Wstydzilibyście się! Kobieta ma ledwo sześćdziesiątkę! Nawet mniej!
– A gdzie? Dokąd ją wzięli?
– A tutaj, do naszego. Miejskiego. Pojedziesz? Przecież trzeba będzie ją zabrać. Wymyślić coś z pogrzebem. Pogrzeb to kłopotliwa sprawa, ty tego nie wiesz, ale ja pochowałam kiedyś starszą siostrę, nawet sobie nie wyobrażasz. Tym daj, tamtym daj, wszystkim daj!
– Pojadę. Nie teraz. Ja… Potem.
– No tak, przecież ty prosto z drogi! Może wpadniesz? Jesteś głodny?
– A jak się dostanę do domu?
– Jak to jak… Otwarte. Kto ją tam wie, gdzie trzymała klucze. Wpadniesz?
– Nie.
Ilja odwrócił się w stronę swoich drzwi. Nasłuchiwał, co się tam dzieje. Ciocia Ira nie zamierzała wracać do siebie, była ciekawa. A Ilja wciąż nie mógł chwycić za klamkę.
– Przecież przedwczoraj z nią rozmawiałem.
– No widzisz, tak to bywa. Był człowiek i nie ma. W końcu często skarżyła się na serce. Ale brała pod język maleńką tabletkę, ssała i zaraz odpuszczało. A kto teraz zdrowy! Ja sama – niby nic, a jak coś z pogodą, to głowa mi pęka.
– Potem do pani zajdę. Za pogotowie… Dziękuję z całego serca.
Ilja popchnął drzwi. Wszedł do mieszkania. Włączył światło w przedpokoju. Rozpiął kurtkę. Powiesił ją na wieszaku. Zamknął drzwi. Wsunął stopy w kapcie. Kapcie czekały na niego. Chwilę postał. Trzeba było iść dalej.
– Mamo? – powiedział szeptem. – Mamo.
Zrobił krok i znalazł się w jej sypialni. Pościel zmięta, materac się zsunął.
Zdjęcie Ilji w ramce przewrócone, Ilja leży na wznak. Uśmiecha się – dumny z siebie, pryszczaty, wesoły. Przyjęli go na wydział filologiczny. Wszyscy mówili, że bez koperty go nie przyjmą, ale z taką maturą nie odważyli się odrzucić. Matka go przygotowała.
Szuflada w komodzie wysunięta. Ta, w której trzymała pieniądze. Zajrzał – pieniędzy nie było. Wszystko wygrzebali.
Przeszedł do swojego pokoju.
Pusto. Mamy tam nie ma, Ilji też.
Książki na półkach stoją nie w tej kolejności, fantastyka wymieszana z klasyką, tak jakby i wśród książek szukali zaskórniaków. Ale na biurku leży jego stary rysunek, rysował ołówkiem ilustracje do Kafki. Do Przemiany. Ołówek leżał obok. To on tu siedział przed tamtą nocą, rysował. Zanim go zabrali. Ta kartka przeleżała tu siedem lat, a i wszystko oprócz książek pozostało tak, jakby Ilja po prostu pojechał na uniwerek.
Pozostało sprawdzić kuchnię. Jeśli nie ma jej w kuchni, to nie ma jej nigdzie.
W kuchni było zimno. Firanka wybrzuszała się od przeciągu. Czerstwy bochenek chleba na poniszczonej ceracie w kwiaty, nóż do wszystkiego, zeschnięta kiełbasa lubitielska z białym tłuszczem, pomarszczona obwódka skórki. Na martwym palniku kuchenki – ogromny emaliowany garnek.
Ilja podniósł pokrywkę.
Szczi. Pełny garnek szczi.
W toalecie stał w ciemności. Z początku nie mógł. Potem poleciała struga – i wydało mu się, że to płynie krew. Nie krwista ciecz, jaka zdarza się, kiedy odbiją człowiekowi nerki, ale czarna krew z żył, gęsta i wyjałowiona. Nie czuł się lepiej. Spojrzał do sedesu – nie, to nic. Mydlił ręce dwa razy. Potem umył je lodowatą wodą.
Łyżką wazową nalał sobie ugotowanego przez matkę wystygłego szczi, tak jak stało, nie odgrzewał. Pokroił nożem zaschniętą piętkę, zamieszał.
Włączył telewizor. Leciał Comedy Club.
– Jakie hasło? A spróbuj „Szojgu”!
– O! Pasuje!
– Oczywiście! Szojgu wszędzie pasuje!
Sala zaśmiewała się, szczerząc białe zęby. Śmiały się piękne młode kobiety. Śmiali się opaleni zadbani mężczyźni. Ilja mrugnął. Niczego nie rozumiał. Nie zrozumiał ani jednego żartu.
Wsunął do ust łyżkę zimnej zupy. Przepchnął do gardła. Jeszcze jedną. Do gardła. Jeszcze. Jeszcze. Jeszcze. Za mamę.
Trzeba było kupić wódkę. Wódkę, ot co.
Ktokolwiek wyczyścił mieszkanie – sąsiedzi, złodzieje czy lekarze pogotowia – wszystkich matczynych kryjówek nie znali. Znaleźli pieniądze w komodzie, znaleźli w pryszczatej fotografii, a pod laminatem za łóżkiem nawet nie szukali. Ukryła tam całych pięć tysięcy w jednym banknocie. Daj trochę kasy, mamo.
Ilja przyjrzał się tej piątce uważnie. Na jak długo jej starczy? Kiedy siedział, rubel stracił połowę wartości. Metro było po dwadzieścia pięć, a teraz po pięć dych. Nie ma sensu oszczędzać: czas i tak wymywa je z rąk ziarenko po ziarenku. No i nie ma żadnego jutra, w imię którego warto by je zachować. Życie zawsze urywa się na teraźniejszości.
Kluczy nigdzie nie było. Może u mamy w kieszeni?
To dziwne, że nie dało się zamknąć domu. Teraz jakby w ogóle nie był to dom.
Wyżebrał u sąsiadki klucz do drzwi na klatkę i powlókł się do sklepu „Magnit” po drugiej stronie ulicy. Wziął sobie butelkę, potem dołożył drugą. Skośnooki kasjer trzy razy przeciągnął jego nowiutką piątkę przez skaner – tak bardzo do Ilji nie pasowała – ale nie wyraził wątpliwości na głos. Pieniądze były prawdziwe, nauczycielskie.
Brzęk butelek w plastikowej torbie to były te same czarodziejskie dzwoneczki, które zawieszono dla rozweselenia przy uprzęży gogolowskiego zaprzęgu, pieprzonego ptaka-trojki. Ilja szedł Moskowską do Depowskiej, po raz pierwszy otwarcie niósł wódkę do domu: nie trzeba było jej przed nikim ukrywać i nie było komu kłamać.
Gdyby tak spotkał przypadkowo Sieriogę. Żeby nie pić za zmarłą, tylko za spotkanie. Żeby można było stukać się kieliszkami. Ale szczęśliwe zbiegi okoliczności wciąż przydarzały się komuś innemu. Może Sierioga też wyjechał – z Moskowskiej do Moskwy?
Wszedł do siebie. Było otwarte.
Usiadł przy stole. Nie pił z butelki, nalał do zakurzonej stopki z kredensu.
Podniósł. Wychylił. Sparzył się. Zaleczył oparzenie kiełbasianym tłuszczem. Od razu chlusnął na nowo. Jeszcze. Trzeba. Koniecznie. Śmierć na trzeźwo jest zbyt niepojęta. Tak jak i miłość, zdaje się prawdziwa tylko po pijaku.
Ostatnia rozmowa była krótka. To już, mamo. Wyszedłem. Wyjeżdżam. No, chwała Bogu, Iljusza. Czekam na ciebie. Chwała Bogu.
Jak to się mogło stać? Dlaczego nie zdążył? Czemu tak się pospieszyła? Ledwie dwa dni przerwy. Teraz ona się nie wypłacze, a on nie będzie jej wyrzucał niepotrzebnych łez.
Ona nie wypyta go o więzienne życie, a on nie zmilczy. Ona nie zarysuje mu ludzkiej przyszłości, a on nie skrzywi się znużony.
Umarła.
Umarła. Trzeba było się do tego przyzwyczaić.
Chwycił butelkę, przeniósł się do dziecinnego, jak matka nazywała jego pokój. Krzyczał o to na nią, a ona obiecywała przestać, ale zapominała.
Ich mieszkanie miało pięćdziesiąt metrów, jak u ludzi. Idealnie dla dwojga, dla jednej osoby zbyt przestronnie. Podłoga z laminatu, tapety na ścianach, ciemnobrązowe meble, sześciometrowa kuchnia, wyłożona kafelkami łazienka, przytulna ubikacja oklejona gumowymi cegiełkami. Loggia.
Jego okno wychodziło na zajezdnię kolejową. Na jej hangary, na porzucone wagoniki i zabawkowe lokomotywy. W dzieciństwie to była jego własna, Ilji, kolejka. Prezent od nikogo. Najlepszy widok w mieście. Można go było chłonąć godzinami.
Do lokomotywowni dochodziły i urywały się w niej zardzewiałe szyny: ślepy tor. Ale Ilja przy tej ślepej uliczce mieszkał, więc jego perspektywa była wywrócona na lewą stronę. Zajezdnia była dla niego punktem wyjścia, początkiem drogi, która prowadziła wzdłuż torów za horyzont.
Ale oto przejechał więziennym wagonem na drugi koniec Rosji. Spędził siedem lat w odbiciu Moskwy, po drugiej stronie lustra. Wrócił do domu: jednak ślepy tor. Stacja końcowa.
Stuknął się z zajezdnią.
Bez zainteresowania przekartkował swoje stare książki; kiedyś myślał, że jest w nich prawda o dorosłym życiu, ale okazało się, że prawda nie nadaje się do druku. Wypił ze Strugackimi, wypił z Płatonowem, wypił z Jesieninem.
Matka uczyła literatury i rosyjskiego.
Ilja przeszedł do jej sypialni. Ukląkł przed łóżkiem mamy. Położył twarz na jej poduszce. Wciągnął powietrze. Nie szkodzi: nikt nie widzi. Kiedy nikt nie widzi, nie czuje się wstydu.
Pachniała czymś kwaśnym. Samotnością, uporem, nadchodzącą starością. Życie mamy tu skisło. Po drodze, w wieku trzydziestu dwóch lat, urodziła Ilję. Nie opowiadała mu nawet żadnych bajek o ojcu, choć ciągle poruszał ten temat: nie ma, to nie ma, nie wszyscy mają. Tak więc mężczyzną w domu był on.
Kiedyś łatwo się było nadziać na tę stal w niej: jakbyś wcinał soczysty kotlet i nagle nieopatrznie z całej siły wgryzasz się w widelec, aż świeczki stają ci w oczach. W klasie zwracała się do niego tylko po nazwisku. Goriunow, do tablicy. Trzy, Goriunow. Siadaj. Wstyd.
W sądzie cała była ze stali. Była ze stali, kiedy sędzia mamrotał wyrok. I na początku odsiadki. A potem zaczęła się kruszyć: przehartowana.
Mężczyzną w domu.
A czy miała innych mężczyzn? Jedno było pewne: nikogo do siebie nie przyprowadzała. Jego pytania ucinała. Aluzje wyśmiewała. Ale przecież była żywym człowiekiem, jak mogła tak bez miłości? Czyżby wszystko oddawała jemu? Cała matczyna miłość nie mieściła się w Ilji, ale nie miał jak się wywinąć. A za tę miłość dużo od niego wymagała.
Spróbował sobie uświadomić, czy matka była piękna. A zamiast tego zdał sobie sprawę, że zupełnie nie może sobie przypomnieć jej twarzy. Przestraszył się tego. Poszperał w komodzie, odszukał album ze zdjęciami.
I dopiero wtedy jakby oblał go lodowaty prysznic.
Dopiero wtedy ją dostrzegł. Dopiero wtedy zrozumiał, że już nigdy jej nie zobaczy. Łyknął z butelki.
Zaczął przeglądać album. Nowych zdjęć nie było. Wszystkie fotografie były wspólne: Ilja i ona w szkole, Ilja i ona w Koktebelu na Krymie, Ilja i ona na daczy u przyjaciółki. Kiedy Ilję zabrali, przestała robić sobie zdjęcia. Zaczęły się lata, których lepiej było nie fotografować.
Napił się jeszcze.
Na końcu albumu był już tylko Ilja. Z kolegami z uczelni, potem z Wierą. Znalazła gdzieś ich wspólne zdjęcia. Te, które zdążył wydrukować. Bo telefon ze wszystkim, czego nie wydrukował, zabrali mu i dołączyli do akt sprawy. A co tam było do dołączania? Naga, śpiąca Wiera? Sierioga i Sańka na dachu wieżowca, na przyprawiającej o zawrót głowy krawędzi? Pijacka sierpniowa jazda na deskorolce na WDNCh?
A dlaczego?!
Dlaczego mu to zrobili?! Co on takiego uczynił, żeby mu to robić?!
Wyrok przełknął, zonę przełknął, zdradę Wiery przełknął, pilnie rysował gazetkę ścienną dla dowództwa klawiszy. Ale nie udało się przełknąć wszystkiego. Nie można było odwrócić się do wszystkiego plecami. A może należało? Czy tak, jak mówiła matka, trzeba było do końca siedzieć u nich w tej jebanej kieszeni? Przyjechałby pół roku wcześniej!
Wódka straciła smak. Cudownie przemieniła się w wodę. Powietrze i tak było bardziej gorzkie od niej.
Ilja siedział, patrzył na domowy telefon. Pokój topniał z gorąca. Wiera patrzyła na niego wesoło z albumu, widocznie mama jej wybaczyła. Nie wycięła Wiery z jego życia.
Podniósł słuchawkę – tylko żeby posłuchać, czy jest sygnał. Sygnał był.
Jęczał, dopraszał się.
Znał na pamięć trzy numery.
Mamy. Wiery. Sieriogi.
Pamiętał je nawet nie umysłem. Kciuk sam zatańczył na przyciskach, Ilji pozostawało tylko na niego patrzeć. Przyłożył zimną słuchawkę do ucha. Chciał ją oderwać, póki nie było za późno, ale przyrosła. Serce mu waliło.
Tak jakby to nie Sierioga siedział na krawędzi dachu, tylko Ilja. Majtał nogami i pochylał się naprzód, żeby lepiej widzieć otchłań.
– Halo.
To ona. Zerwał się z miejsca.
– Halo, kto tam?
Usunęła jego domowy numer. A może zgubiła telefon ze wszystkimi kontaktami. Zgubiła czy usunęła? Wszystko teraz od tego zależało.
– Wiera?
– Kto tam?
– Wierka. To ja, Ilja.
– Jaki Ilja?
– Twój Ilja. No… Goriunow. Wypuścili mnie. To znaczy… Odbyłem karę. Wyszedłem, Wiera.
– Jesteś pijany? Boże, przecież jest osiemnasta.
– Co to ma do rzeczy! Wiera… Tak. Jesteś w Moskwie? Wyjechałaś?
– Co za różnica? Tak. Dlaczego pytasz? Ty… Naprawdę wyszedłeś?
Nieprawdę mówią, że wódka ogłusza: tak, ogłupia, przeszkadza składnie myśleć, budować zdania, strzec się rozmówcy. Ale słuch staje się od niej lepszy. Lepiej słychać i siebie, i drugiego człowieka – choćby nie wiadomo jak, ze swoim trzeźwym umysłem, krył uczucia za słowami. Wódka to jest rentgen.
W głosie Wiery słychać było strach. Strach i niezadowolenie. Pytała: naprawdę wyszedłeś? I chciała, żeby Ilja odpowiedział: żartowałem.
– Naprawdę.
– I czego ode mnie chcesz?
– Ja… Myślałem, żeby się spotkać… No, zobaczyć się? Moglibyśmy?
– Nie. Ilja, nie. Nie, wybacz.
– Wiera… Zaczekaj… Wiera! No, rozumiesz… Ja tam siedem lat… Siedem. Ty tu, a ja tam, rozumiesz?
– Mam swoje życie, Ilja. Swoje. Już od dawna.
– Jasne, że swoje. Masz swoje. A ja w zonie. I wróciłem.
Już to przyjęła, niczego nie dodała. Po prostu milczała. Nawet jakby nie oddychała.
– On… Dobry jest? Fajny? Tak?
Wiera nie odpowiadała, ale też nie odkładała słuchawki. Mogła tak zrobić, mogła wyłączyć Ilję z jego pijackim mamrotaniem, ale z jakiegoś powodu nie rozłączała się. Może zdawała sobie sprawę, że jest mu winna tę rozmowę. Ze wszystkimi odsetkami nazbieranymi przez siedem lat. A może dawała Ilji bilet powrotny?
– Słuchaj! – powiedziała w końcu zdecydowanym tonem. – Ty byłeś w zonie, a ja tutaj, tak. Tylko nie można tego wszystkiego na mnie wieszać, jasne? I nie można mnie naciskać… Ja cię wtedy nie prosiłam. W klubie. Sam polazłeś.
– Byłaś moją dziewczyną! Mogłem coś zrobić inaczej?! Co ja jestem, frajer?!
– Nie wrzeszcz na mnie. On nic by mi wtedy nie zrobił. Co on mógł zrobić? Dookoła byli inni. To ty, ty nie powinieneś był się wtrącać. I nic by się wtedy nie stało.
– Wtrącać?! Nie pamiętasz, jak ty wtedy…
– No i co. No i co! Trzeba było myśleć. Ja byłam młodą dziewczyną.
– A ja kim byłem?!
– Ilja. Jesteś pijany. Prześpij się. To bardzo stara historia. Już od trzech lat spotykam się z innym mężczyzną. Wychodzę za mąż.
Potrząsnął ciężką głową. Policzył niespiesznie, potarł czoło; usta rozciągnęły mu się na boki i do góry.
– Trzech? Czyli nawet nie za tego, dla którego mnie rzuciłaś?
– A co, miałam przez wszystkie twoje siedem lat na ciebie czekać?! Dlaczego?! Dlatego że raz się za mną wstawiłeś? Tak bywa tylko w filmach, rozumiesz? A ja mam prawdziwe życie! Jedno, rozumiesz?! Moje najlepsze lata!
– Najlepsze?
– Nie będę się tłumaczyć! Nie zamierzam!
Ilja przełknął ślinę. Nie, przecież on nie chciał, żeby ta rozmowa przybrała taki obrót. Nie chciał jej o nic obwiniać, już dawno zdecydował, że jej wybacza. Kilka lat temu. Trzeba było inaczej… Jak?
– Wiera… Wieroczka. Ja nie… Ja nic nie mówię.
– Nieprawda, mówisz! – krzyczała, a wódka rzucała światło na jej łzy. – Ty mówisz!
– Ja po prostu… Właśnie oglądałem nasze fotki. Bardzo się stęskniłem. Możemy… po prostu się zobaczyć? Przyjechałbym do centrum. Do Moskwy.
– Nie.
– Proszę?
– Nie. Jestem w ciąży, Ilja. Będę miała dziecko. To wszystko.
Zmieszał się. Zrobił pauzę: przechylił butelkę. Odetchnął. Popatrzył na piegi Wiery, na jej kręcone rude włosy jak druciki, w jej jasne oczy. Będzie miała dziecko. Podobne do jakiegoś tam moskiewskiego sklepikarza. Zresztą nieważne do kogo. Coś takiego jak ciąża to dla niego wyrok.
– A mi matka umarła.
Wiera odetchnęła. Ilja mocno ścisnął słuchawkę, słuchał.
– Co? Tamara Pawłowna? To straszne… Ja… Współczuję.
– Tak. Tak. Posłuchaj… Może po prostu pójdziemy na kawę? Do jakiegoś „Kofiehauzu”, gdzie ci będzie wygodnie, po pracy albo…
– Dobra, Ilja. Nie mogę już rozmawiać. Kończę.
– Zaczekaj!
Ale słuchawka już ogłuchła.
– Wiera!
Natychmiast wykręcił jej numer jeszcze raz. Zabrzmiały sygnały i dzwoniły w nieskończoność, a potem kobiecy głos oznajmił mu obojętnie, że abonent jest niedostępny. Wykręcił jeszcze raz. Na próżno. Jeszcze. Nie. Jeszcze. Na co liczył? Że za piątym razem odbierze? Za dziesiątym?
Wiera miała to w dupie.
– Dziwka!
Ilja zacisnął pięść i od dołu, niezgrabnie, uderzył się w ucho.
Po co on jej to powiedział? O śmierci matki?
Dzwoniło mu w głowie. Bolało, ale przez wódkę niewystarczająco. Uderzył się jeszcze raz.
*
– No i jak?
– Zdałem! Zdałem tę gównianą syntaktykę! I rosyjski jako język obcy! Rosyjski na piątkę, mogę śmiało uczyć zagranicznych szpiegów, może w lecie znajdę dodatkową robotę! A syntaktykę na cztery, ale dzwonili już od Małachowa, mówią: gdzie ten wasz wyjątkowy chłopak, któremu mózg się nie zagotował od syntaktyki współczesnego języka rosyjskiego? Wierzysz, Wiera? To koniec! Jestem teraz wolnym człowiekiem! Sesja zaliczona! Idziemy dziś na miasto?
– A co tam się dzieje?
– Chłopaki idą do „Raju”. Z mojego roku.
– Co to za raj?
– Odlot! W „Krasnym Oktiabrie”, tam gdzie kiedyś była fabryka czekolady. Przywożą jakiegoś supermodnego Szweda, a na środku klubu, jarzysz, basen, w którym bryka olimpijska reprezentacja Rosji w pływaniu synchronicznym! Co prawda kobieca, ale za to olimpijska! Mają rozmach, nie? Jedziemy?
– A wpuszczą nas? Przecież tam jest face control i tak dalej.
– A widziałaś swój face w lustrze? Przecież ty będziesz u nich główną gwiazdą, z łatwością przyćmisz Szweda! Będą się do ciebie modlić, padną przed tobą w proch! No, a ja schowam ci się pod spódnicę i też jakoś się wczołgam.
– Tak w ogóle, to zamierzałam iść w mini – zachichotała w końcu Wiera.
– Tak… Niedobrze. Pod mini mogę się cały nie zmieścić. Ale koniecznie trzeba spróbować! Do odważnych świat należy! Nie no, nie panikuj, chłopaki wydrukują wejściówki, moja jest dla dwóch osób.
Piwo „Klinskoje” kupili na stacji, stukali się zielonymi butelkami i śmiali sami do siebie. Wpatrywali się w granatowy wieczór, czekali aż z jego głębi nadjedzie pociąg z Dmitrowa. Pod latarniami fruwały ćmy, kolejowa bryza gładziła policzki chłodną ręką, zalatywało mazutem i wędzonymi szynami, przejeżdżające obok pociągi towarowe starały się trafić stukotem swoich kół w bit Kasty, której słuchali na jednych słuchawkach, dzięki którym, na szczęście, Wiera nie mogła odejść od Ilji dalej niż pozwalał jej kabelek.
Koniecznie trzeba było właśnie tego wieczoru pojechać do Moskwy późnowieczorną piwną kolejką nabitą takimi samymi podmiejskimi clubberami, porozumiewającymi się wzrokiem nieznajomymi o wspólnych oczekiwaniach.
Koniecznie trzeba było sobie pozwolić na to po czerwcowej sesji, kiedy już nie da się myśleć, kiedy pamięć operacyjna zapchana i nie ma gdzie zapisywać informacji, kiedy ma się astmę od kredy, kiedy od dalekiego muszego bzyczenia profesorów dostaje się w ostatnich ławkach migreny, a wchodząc do egzaminatorów-katów wpada się w drżenie. Poczuć, że przebyło się w końcu ten duszny przedsionek, za którym czeka już prawdziwe lato: przygoda, podróż, miłość, najdłuższe wakacje, jak w szkole. Trzeba było zanurkować w roztańczony tłum, w upojenie, nałykać się wesela aż do mdłości i jeść śniadanie o siódmej rano z głową pełną huku i brzęczenia w jakimś „Kofiehauzie” i krzycząc, szeptać sobie nawzajem banalne olśnienia, pijackie wyznania.
Rozczochrani bardowie śpiewali za wytłuszczone dziesięciorublówki fałszywe ballady i mętne szansony, przekrzykując hurgot wagonów. Gruźlicy handlowali luminescencyjnymi pałeczkami, cyganki prosiły o jałmużnę, a Wiera z Ilją całowali się. Kupili pałeczki, fechtowali się, potem zrobili z nich bransoletki i sczepili się nimi. Pociąg coraz szybciej wciągało w głąb nocnej Moskwy, jak w czarną dziurę, i z samego jej środka, z klubu „Raj”, zza horyzontu zdarzeń, wbrew wszelkim prawom fizyki dobiegały potężne basy coraz głośniejszej muzyki, od której świerzbiło ciało i drżało serce.
Potrzebował tego Ilja i potrzebowała Wiera.
On był na wydziale filologii Moskiewskiego Uniwersytetu Państwowego, a ona, zgodnie z nazwą – w Moskiewskiej Akademii Finansów i Prawa, ale zgodnie z lokalizacją – w Łobni, na ulicy Promyszlennej. On uczył się na marzyciela, ona na pragmatyczkę. Dla niej były podstawy rachunkowości i wiedzy o finansach, dla niego literatura europejska dwudziestego stulecia.
Ilja miał na roku stęsknione miłości szesnastolatki, wypuszczające kwiaty rosiczki, moskwiczanki-chuliganki. Tylko po to idą na filologię studiować języki i literatury, żeby z książkowego jedwabiu i romańsko-germańskiego przydechu utkać srebrzystą pajęczynę kobiecych czarów. Nieliczni chłopcy z ich roku byli dla nich pierwszymi rozpieszczanymi muszkami: też szkoła, tylko bardziej niegodziwa i prawdziwsza.
Wiera miała na roku wystrzyżone podmoskiewskie byczki z grzywkami jak u sznaucerów i z psimi nawykami, przyszłych urzędników i spółdzielców. Z takimi zawsze wiesz, jak potoczy się rozmowa: wszystkie ich kwestie były znane zawczasu, można się nie odzywać. Z góry był jasny i cały romans, i małżeństwo, i emerytura.
Dla niego była Moskwa, dla niej troska.
A szkolna miłość to roślina pokojowa – kiedy przesadzisz ją z doniczki do dorosłego życia, zagłuszą ją chwasty.
Wiera była oczywiście zazdrosna o Moskwę, ale on jej z Moskwą nie zdradzał. W wieku dwudziestu lat chwila obecna jest zbyt obecna, żeby planować przyszłość albo grzebać się w przeszłości. Ale kiedy wyobrażał sobie siebie dorosłego w Moskwie, Wiera stała gdzieś obok, a reszta była rozmazana. Od chłopaka nie da się wymagać czegoś więcej i nie ma to sensu. A dla dziewczyny taka krótkowzroczność jest niewyobrażalna.
I wtedy koledzy z roku zaproponowali Ilji, żeby wynająć mieszkanie we trzech o jeden przystanek od ich wydziału. To znaczyło, że z Wierą będzie się teraz widział tylko w weekendy.
Dlatego tak ważne było, żeby znaleźć się w tym pociągu, który wiózł ich oboje w jednym kierunku. A czy jedne słuchawki dla dwojga i sczepione świecące bransoletki mogły utrzymać razem dwoje ludzi, których kosmiczna grawitacja wyciągała na inne orbity? Nie wiadomo.
Pociąg wjeżdżał na ten sam dworzec Sawiełowski.
Letnia Moskwa w dzień to mikrofalówka. Kręci się powoli taca Trzeciej Obwodnicy, Sadowego Kolca, Linii Okrężnej w metrze, niewidzialne promienie gotują cię przez chmury, przez pełne kurzu powietrze, przez sto metrów rudej gliny. Cały czas pokrywa cię lepki pot. Obmyją deszczem wnętrzności miasta, zlepią w grudy pył z ulic, ugniotą z topolowego śniegu brudną watę – i znów będzie prażyć.
Ale kiedy wyłączają promieniowanie, dają odetchnąć, rozcieńczają powietrze, chowają słońce, Moskwa staje się najlepszym miastem na planecie.
Tamtego wieczoru spędzili nad Moskwę chmury: ochłodziło się. Na bladej, nieumiejącej się opalić skórze Wiery pojawiła się gęsia skórka; Ilja zdjął bluzę i okrył nią swoją Wierę. Szli od metra do czekoladowego półwyspu „Oktiabria” i kiedy ulica Polianka – wąska, z jednopiętrową zabudową – wyprowadziła ich na otwartą przestrzeń, musieli zmrużyć oczy. Kreml lśnił oślepiająco, podświetlony od dołu, i nie było na nabrzeżu ani jednego budynku, który nie próbowałby mu wtórować. Chmury podładowały się ziemską elektrycznością i fluoryzowały. Moskwa jest sama dla siebie gwiazdą, inne ciała niebieskie nie są jej potrzebne.
Podjazdy do „Oktiabria” były zaczopowane. Samochody tłoczyły się, wciskając się w jedyną na półwyspie arterię komunikacyjną. Ci, którym się spieszyło, wysiadali i szli piechotą. Wesoły tłum pokonywał kładki, otaczał kluby, brał je szturmem. W kolejkach do wejścia przestępowały z nogi na nogę nimfetki w minispódniczkach, nadymali się ich paziowie. Klubowy ul huczał z ożywieniem, ociekał miodem. Ludzie u progu życia zlatywali tu ze wszystkich krańców miasta, z jego dalekich przyczółków, żeby tu wreszcie rozprawić się jak należy ze swoją uprzykrzoną niewinnością.
Pożegnanie z nią zaczynało się od małego poniżenia podczas face control.
Długa kolejka docierała do odźwiernego, który mógł do woli przyglądać się dziewczynom z gołymi nogami, pedantycznie, i mógł obraźliwie patrzeć im w twarz niewidzącym wzrokiem, jak eunuch. Chłopakom gapił się w oczy, zmuszając ich, by znosili to z uśmiechem: niby to sprawdzając, czy są sympatyczni, nam bydła w klubie nie potrzeba. Mógł, przyjrzawszy się wszystkiemu aż do pieprzyków na skórze, oznajmić: wy nie wchodzicie. I mógł, każąc czekać i błagać, wysłuchiwać syków kolejki, zlitować się i niedbale kiwnąć głową: no dobra. Miłego wieczoru. No i trudno, znosili to. Najważniejsze, że wpuścili, a upokorzenie szybciutko zatrze się w pamięci. Nawet więcej, cieszyli się, że przeszli, jak ze zdanego egzaminu: uczciwie zasłużyli na zamroczenie.
Ilja myślał, że chłopaki z roku wprowadzą go do środka – ale ci nie czekali, napisali SMS-a: spotkamy się w środku.
Wiera była nerwowa.
Wyjął z kieszeni dwa nienadmuchane baloniki. Powiedział Wierze: teraz zapoczątkowujemy ważną tradycję, której będziemy obowiązkowo przestrzegać przez całe życie. Uroczyście zdjął z jej ręki fluorescencyjną bransoletkę, i ze swojej też. Wyprostował je, wcisnął do środka baloników, nadmuchał, zawiązał – wyszły z tego pływające latarnie.
Podeszli do balustrady – w dole płynęła rzeka.
– Pocałuj mnie.
Wziął baloniki i opuścił je na wodę. Opadły obok siebie i niespiesznie popłynęły w parze po ciemnej połyskującej rzece: przez czerwoną i zieloną gumę jarzyły się świetliki. Był to piękny widok. Wiera z Ilją odprowadzili je wzrokiem.
– Płyną razem – powiedziała Wiera.
– Za rok puścimy je tego samego dnia! – oznajmił Ilja. – No dobra, w weekend.
Wziął ją za rękę.
Zza drzwi klubu sączyły się basy. Najwidoczniej w środku handlowano płynnym szczęściem. Chcieli się go nażłopać, aż urwie się im film.
Wytrzymali czekanie w kolejce.
Podobno pary przy wejściu odsiewali – pary mniej wydają, nie muszą się nawzajem upijać. Trzeba było udawać singli, żeby półtoragodzinna wyprawa z Łobni nie okazała się daremna. Ale Ilja nie mógł zdradzić Wiery i puścić jej ręki. Cóż… Raczej nie mógł jej powiedzieć, że tak trzeba – i dlaczego.
Długie minuty postali przy samym wejściu, przytupując do rytmu. Przyjaciele nie odbierali telefonu. Pewnie w środku było głośno.
– Co się tak uśmiechasz, młody człowieku? – spytał selekcjoner.
– Zaliczyłem sesję! – powiedział Ilja.
I „archanioł”, który sam też był kiedyś człowiekiem, przypomniał sobie o tym i wpuścił ich oboje do „Raju”. W objęcia chmur słodkiego dymu, walącej po uszach muzyki, rozkoszy.
Od razu znaleźli się i koledzy z roku – radośni, prawdziwi. Klepali Ilję po ramieniu, tańczyli w kółku. Mieli w dłoniach po drinku, częstowali Wierę ze swoich słomek. Wiera zgadzała się ze śmiechem.
– Chcesz coś? – spytał ją Ilja. – Piwo albo coś?
– Nie trzeba! – opędzała się nieśmiało Wiera.
Ale on i tak poszedł do baru.
Uznał, że dla siebie nic nie weźmie, można napić się w łazience z kranu, tak jak zwykle. Przy barze się wahał, wypytywał o ceny, w końcu zdecydował się na „Śrubokręt”: rozsądna jakość w rozsądnej cenie. Jakieś dziewczyny machały do niego z drugiego końca kontuaru i tylko na moment pożałował, że jest zakochany.
Wiera czekała na niego, ucieszyła się ze „Śrubokręta”, śmiesznie krzywiła się, pijąc wódkę, poczęstowała kolegów, Ilję też, tańce zrobiły się weselsze. Po jakichś czterdziestu minutach w końcu naprawdę zaczął mijać spazm. Super było ogłuchnąć!
Ilja sycił wzrok: Wiera nastroszyła włosy, pod obcisłą bluzką nie było stanika, zamiast mini założyła czarne legginsy, wyszło i niewinniej, i bardziej wyuzdanie. I tak była tu najładniejsza niemal ze wszystkich.
Reprezentacja olimpijska weszła do basenu, wykręcała salta do rytmu, z wielopoziomowych złotych lóż patrzyli na idealne biodra nieznani bogowie, wokół nich uwijali się niczym gady kelnerzy, śmiertelnicy ocierali się o siebie nawzajem na parkiecie, krzesali ogień. Rozpaleni, całowali się po kątach, pojękiwali w niedomkniętych kabinach. Wszyscy mówili, nikt niczego nie słyszał. Klub był przeciwieństwem ziemskiego życia; może i rajem, a czemu nie? Eden z zielonymi łąkami, białymi szmatkami i harfą to nie raj, a jakiś burżujski dom starców. Dla dwudziestolatków trafić do takiego po śmierci to była lipa.
Włączył się stroboskop, tnąc telewizyjny obraz rzeczywistości na poszarpane kadry kroniki filmowej. Dlatego kiedy wszystko się zaczęło, nie od razu można było w to uwierzyć. W tłumie pojawili się ludzie w kominiarkach, w kamizelkach kuloodpornych, ale to mogło być częścią show, przecież były już tańczące karły z przyczepianymi fallusami – dlaczego by teraz nie miało być balu maskowego?
Potem ci żołnierze przedarli się do didżejki i wyłączyli dźwięk.
– Tu kontrola antynarkotykowa! Wszyscy mają pozostać na miejscach!
Ogłupiały stroboskop próbował jeszcze mrugać, potem wyciągnęli kabel z gniazdka, włączyli oślepiające górne światło. To było jak rozebrać wszystkich do naga pod lufami karabinów. Tego ludzie się wreszcie przestraszyli. Odpłynęli z parkietu, pociekli do wyjść – ale tam już na nich czekali. Loże opustoszały.
– Wszyscy zachować spokój! Pozostać na miejscach!
Ubrani na czarno przeczesali salę, wyszukując i wlokąc dokądś najbardziej zaciekłych, którzy kontynuowali tańce pod niemymi głośnikami. Ilja chwycił Wierę, pociągnął ją jak najdalej od zbliżających się zębów grzebienia.
– Stać! Gdzie?!
Wiera pisnęła. Ugrzęzła.
– Popatrz no, niezła!
Jakiś człowiek wczepił się jej w nadgarstek. Kędzierzawy, młody, o gładkich policzkach. W cywilu; dlatego Ilja szarpnął Wierę do siebie. Ale tamten miał chwyt jak buldog.
– A ty co?!
– Puść ją!
– Ilja! Ilja!
– Federalna Służba Kontroli Narkotyków! Ona jest zatrzymana! Proszę nie przeszkadzać!
Wiera – bezradna, zagubiona – tylko kręciła głową, patrząc na Ilję.
– Niech pan pokaże legitymację! – zażądał Ilja łamiącym się głosem.
– Chcesz legitymację? – mężczyzna w cywilu pociągnął nosem; oczy miał szalone, wyłupiaste.
– Tak! Jak należy!
– Masz! – tamten przelotnie wsunął Ilji pod nos blachę: podporucznik jakiś tam. – Już?! Puszczaj ją szybko albo ciebie też zaraz wezmę!
– A na jakiej podstawie?! – Ilja nie rozluźniał uścisku.
– Co ty, ooochujałeś? „Podstawa”?! – ryknął, jąkając się, podporucznik. – Zatrzymuję narkomankę, zaraz zawieziemy ją na badanie! Zabieraj łapy!
– Nieprawda! – Wiera zaczęła beczeć.
– Nie ma pan prawa! Ja tu świadków… Chłopaki! Losza, gdzie jesteś? To wbrew prawu! Po prostu czepiasz się mojej dziewczyny!
– Mam prawo, jestem w trakcie wykonywania obowiązków, a ty mi przeszkadzasz! Sierżancie! Omielczuk! – kędzierzawy zawołał ludzi w czarnych mundurach z naszywkami „FSKN”, przecisnęło się do niego dwóch z nich. – Przytrzymajcie go. A ty idziesz ze mną! – pociągnął Wierę.
Przyjaciele z roku, którzy wciąż jeszcze stali obok, odsunęli się od ludzi w mundurach jak od zadżumionych i zniknęli w tłumie. Wokół zrobiło się pusto, na środku prześwitu stali tylko Ilja z Wierą – i tamci.
– Nie waż się jej ruszać! Ona nie jest narkomanką! Nie waż się! Słuchaj, gnoju! – krzyknął ogłuszony Ilja. – Przecież ty sam jesteś naćpany!
Kędzierzawy puścił rączkę Wiery. Podszedł blisko do Ilji. Nachylił się do jego ucha. Zaszeptał.
– Będziesz mi tu rozkazywał? Taki śmieć? A co ty mi zrobisz? Wiesz, gdzie dupeczki chowają dragi? No, to zaraz położę ją mordą na ziemi…
Beknął Ilji do ucha i ciągnął dalej. Ilja, nie słuchając, odepchnął go od siebie. Kędzierzawy zachwiał się, ale ustał. Kiwnął do Ilji. Skrzywił się.
– Omielczuk! Napaść na funkcjonariusza! Zatrzymujemy! A pani jest wolna, już dobrze – machnął ręką do pochlipującej Wiery. – Idź, czego stoisz?!
– Idź, Wiera!
I Wiera poszła.
– Opór przy zatrzymaniu! – powiedział czarnemu mundurowi cywil.
Ilja szarpnął się, ale nadbiegł jeden operacyjny, potem drugi, wyłamali mu ręce, pochylili go, zgięli do ziemi. I powlekli gdzieś, ściskając go z obu stron.
– Dlaczego go zabieracie? – dzielnie pisnął któryś z kolegów z roku.
– Stój, gdzie stoisz, zaraz po ciebie wrócimy! – ryknął do niego człowiek z naszywką i tamten zniknął.
Ilja cały czas wykręcał szyję – czy Wiera zdążyła zgubić się w tłumie? O siebie się nie bał – co mu zrobią? Próbował raz trawki na wakacjach w szkole, nigdy więcej nie tykał narkotyków. Jest czysty, nic się do niego nie przyklei. Wiera też jest czysta, ale Kędzierzawemu będzie znacznie łatwiej ją ubrudzić. Jeśli Wiera im się wyślizgnęła, to Ilja będzie trzymał się z godnością. Miał mocne postanowienie, że będzie się trzymał z godnością.
Wyrzucili go na ulicę, zapędzili do furgonetki, w której były już jakieś oszalałe małolaty, ludzie w fartuchach, wąsaty dowódca. Puścili go.
– Więc tak! Wywracaj kieszenie! – ryknął ochryple podporucznik. – No, wyciągaj, co tam masz! I dowód osobisty!
Ilja wzruszył ramionami. Wsunął rękę do kieszeni – wyciągnął klucze od domu. Portfel. Coś miękkiego… Niedużego. Wyjął, zmrużył oczy.
– To…
– Więc tak, Pawle Filipowiczu. Proszę spojrzeć, co my tu mamy.
Czarna torebeczka. Coś było w środku. Ilja jeszcze nie chciał rozumieć co.
– Proszę to położyć na stole. Kładź to na stół! – nakazał wąsacz. – Co to?
– To nie moje!
– Więc tak, ma ktoś pęsetkę? I potrzebni nam świadkowie rewizji. Dawaj tu świadków, Pietia – polecił podporucznikowi dowódca.
– Dzieciaki tu siedzą, weźmy je, po co daleko szukać, Pawle Filipowiczu? – kędzierzawy Pietia skinął głową w stronę małolatów.
– No… Młodzieży! Ma któryś dowód? A ty siadaj, siadaj, nie spiesz się – zaszemrał wąsacz do Ilji. – Gdzie ci się tak spieszy…
– To nie moje!
Już rozumiał, ale jeszcze nie mógł uwierzyć, protestował, ale nie mógł mówić, jakby go faszerowali, wpychali mu do ust gęstą, pozbawioną smaku owsiankę, zmuszali do przełykania i dalej pchali mu ją do gardła, dławił się tymi ich słowami, dławił się własną bezradnością, miotał się, tonął w grząskim bagnie, a oni tymczasem szybko robili swoją robotę – rutynowo, mechanicznie.
– Więc tak. Otwieramy.
Rozkleili cienką czarną folię, a w środku pokazały się małe strunowe woreczki z mąką.
– O proszę. Już popaczkowane. Czyli przygotowane do sprzedaży. No, tak można sądzić. Tak więc, młodzieży, wszystko ma pan przy sobie! Jeden, dwa, trzy…
Świadkowie ciężko obracali białkami oczu, posłusznie obserwowali, jak podporucznik przekładał pęsetą torebeczki z proszkiem na wagę. Nie dyskutowali: szala Ilji robiła się cięższa, a ich coraz lżejsza. Każdy myśli o sobie.
– Podrzucili mi! To on mi podrzucił! – przełknął w końcu owsiankę Ilja. – Co tam jest?! Co jest w woreczkach?!
– A o to zaraz spytamy specjalistów.
Tego, co tam było, Ilja dowiedział się później: było tam jego starte na proszek życie, ot co. Artykuł dwieście dwudziesty ósmy, punkt jeden. Przygotowanie do sprzedaży środków odurzających. Kokaina.
– Więc tak! Świadkowie. Podpisujemy się. Piotr! Starannie chowamy dowód rzeczowy. Tam są jego odciski, przypadkiem nie zetrzyj. Dobra, dawaj tu naszych ludzi.
– To nie moje! Dlaczego mnie nie przebadacie?! Macie tu przecież lekarzy! Niech zrobią analizę! Niech pobiorą mi krew! Jestem czysty!
– Potem pobiorą, nie przeżywaj pan tak – obiecał mu wąsacz. – Przecież sami widzimy, że jest pan w normie. Ale to nie ma znaczenia. Wy, dilerzy, jesteście tu przecież w pracy, że tak powiem, na służbie? Musicie mieć chłodną głowę. I czyste ręce! Zupełnie jak my. Dobra, Pietia, bierz go, mamy jeszcze mnóstwo roboty! – Swoimi grubymi palcami, swoim grubym głosem wziął Ilję i wepchnął go do lejka maszynki do mięsa, do rynienki na mięso, delikatnie, ale pewnie wsunął wyrywającego się i piszczącego Ilję do ślimacznicy, a podporucznik Pietia kręcił korbką.
Kiedy prowadzili go do samochodu, Pietia pociągnął wykręcone do tyłu ręce Ilji do góry. I rozmawiał sam ze sobą.
– A masz, ścierwo. A masz, gnoju. Wlepią ci, szczeniaku, siedem lat. Pogrzejesz pryczę, nabierzesz rozumu. Będziesz wiedzieć, żeby się nie stawiać. Opowiesz ludziom w zonie, kto ma jakie prawa.
– Będzie jeszcze sąd! W sądzie niczego nie udowodnisz! Jestem czysty! Nigdy nie brałem narkotyków! I nigdy nie handlowałem! – rozmawiał sam ze sobą Ilja.
*
Ale sędzia nie miała potrzeby tego wszystkiego wiedzieć. Wystarczyło jej co innego: sześć torebeczek po dwa gramy, czarna folia z odciskami palców, zeznania świadków rewizji i kędzierzawego podporucznika. Podporucznika Federalnej Służby Kontroli Narkotyków, Piotra Jurijewicza Chazina. Mama dowiedziała się jego nazwiska od adwokatów podczas procesu. Adwokaci mówili: niech pani im coś zaniesie, rozmyślą się. Ale mama nie miała im czego zanieść.
Co do siedmiu lat, to podporucznik odgadł idealnie.
– Suka! – krzyczał do niego szeptem Ilja przez łzy, kiedy ogłaszali wyrok; i kiedy oddalali skargę kasacyjną. – Sssukaaa.
Chazin nie pojawił się na rozprawie: Ilja już go nie interesował, służba biegła dalej. Sędzia poradziła sobie i bez niego. Wszyscy działali według planu.
Załatwili to szybko i Ilja pojechał do Solikamska.
Rozdział dostępny w wersji pełnej.
Rozdział dostępny w wersji pełnej.
Rozdział dostępny w wersji pełnej.
Rozdział dostępny w wersji pełnej.
Rozdział dostępny w wersji pełnej.
Rozdział dostępny w wersji pełnej.
Rozdział dostępny w wersji pełnej.
Rozdział dostępny w wersji pełnej.
Rozdział dostępny w wersji pełnej.
Rozdział dostępny w wersji pełnej.
Rozdział dostępny w wersji pełnej.
Rozdział dostępny w wersji pełnej.
Rozdział dostępny w wersji pełnej.
Rozdział dostępny w wersji pełnej.
Rozdział dostępny w wersji pełnej.