Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
34 osoby interesują się tą książką
Głęboko poruszająca i napisana z wdziękiem powieść śledzi losy koreańskiej rodziny na przestrzeni pokoleń, poczynając od początku XX wieku.
Sunja, dziewczyna z biednej, ale dumnej rodziny, zachodzi w nieplanowaną ciążę, co może okryć jej bliskich hańbą. Odepchnięta przez zamożnego kochanka znajduje ratunek w ramionach młodego ministra, który oferuje jej małżeństwo i nowe życie w Japonii.
Tak zaczyna się wciągająca saga o wyjątkowych ludziach w fascynujących czasach. Rodzina Sunji doświadcza wzlotów i upadków. Tęskni za ojczyzną, której nie zna, i stara się dostosować do miejsca, którego nie rozumie.
Pachinko to uniwersalna historia o tym, co muszą poświęcić imigranci, by znaleźć swoje miejsce w świecie.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 669
Księga I
1910–1933
Chociaż „ojczyzna” to tylko nazwa, tylko słowo, zawiera w sobie siłę. Większą siłę niż najpotężniejsze zaklęcie, jakie kiedykolwiek rzucił czarodziej czy jakie przyzwało ducha.
Charles Dickens, Marcin Chuzzlewit
(przeł. K. Czerwijowska)
Yŏngdo koło Pusanu, Korea
Historia przyniosła nam rozczarowanie, ale mniejsza o to.
Na przełomie wieków podstarzały rybak i jego żona postanowili przyjąć pod swój dach lokatorów, aby zarobić trochę grosza. Oboje urodzili się i wychowali w wiosce rybackiej Yŏngdo, która tak naprawdę była wysepką, długą na osiem kilometrów, leżącą nieopodal portu Pusan. W trakcie długoletniego małżeństwa kobieta wydała na świat trzech synów, z których przeżył tylko Hun – najstarszy i najsłabszy z całej trójki. Choć miał zajęczą wargę i szpotawą stopę, cechowały go szerokie bary, mocna budowa ciała i złocista karnacja. Nawet jako młodzieniec zachował łagodny, refleksyjny temperament, który przejawiał już od dziecka. Ilekroć przesłaniał dłonią zniekształcone usta, co weszło mu w nawyk pomiędzy obcymi, przypominał swego przystojnego ojca – szczególnie za sprawą dużych uśmiechniętych oczu, które po nim odziedziczył. Szerokie czoło Huna, wiecznie opalone dzięki pracy pod gołym niebem, zdobiły brwi czarne jak atrament. Podobnie jak rodzice, Hun nie był wygadany, co skłaniało niektórych ludzi do mylnego przekonania, że skoro nie obraca żwawo językiem, ma nierówno pod sufitem, mijało się to jednak z prawdą.
W tysiąc dziewięćset dziesiątym roku, gdy Hun miał dwadzieścia siedem lat, Japonia dokonała aneksji Korei. Rybak i jego żona, ludzie gospodarni i wytrwali, nie zamierzali się przejmować niekompetencją koreańskich arystokratów i zepsuciem koreańskich władców, przez których kraj wpadł w ręce złodziei. Kiedy znów podniesiono im czynsz, wynieśli się z sypialni i zamieszkali w sieni, aby móc pomieścić większą liczbę lokatorów.
Drewniany domek, który dzierżawili od ponad trzech dziesięcioleci, nie był duży, mierzył niecałe pięćdziesiąt metrów kwadratowych. Przesuwane papierowe drzwi dzieliły wnętrze na trzy przytulne pomieszczenia, a rybak własnoręcznie zastąpił przeciekającą strzechę dachówkami z czerwonawej gliny, na czym skorzystał właściciel domu mieszkający w Pusanie w luksusowej posiadłości. Koniec końców kuchnia znalazła się na zewnątrz, w ogrodzie warzywnym, gdzie zmieściło się więcej stołów do jedzenia posiłków i garnków do gotowania, które wisiały na ścianie z kamienia połączonego zaprawą.
Za namową ojca Hun pobierał nauki u miejscowego nauczyciela, dzięki czemu mógł prowadzić domowe rachunki i nie dał się oszukać na targu. Ledwie nauczył się liczyć w głowie i na papierze, a także czytać i pisać po koreańsku i po japońsku, przestał chodzić do szkoły. Już jako młodzik pracował równie wytrwale jak mężczyzna dwakroć od niego starszy i mający dwie sprawne nogi. Hun miał zwinne ręce i dość siły, aby przenosić znaczne ciężary, lecz nie potrafił biegać ani nawet szybko chodzić. Obaj, ojciec i syn, znani byli z tego, że nie sięgali po alkohol. Rybak i jego żona zapewnili swemu jedynemu żyjącemu dziecku – wioskowej kalece – wykształcenie i wpoili mu pracowitość, nie wiedzieli bowiem, co z nim będzie po ich śmierci.
Gdyby dwoje ludzi mogło dzielić wspólne serce, w wypadku tej pary bijącym organem byłby Hun. Rybak i jego żona stracili pozostałych dwóch synów; najmłodszy zmarł na odrę, a średni, prawdziwy nicpoń, zginął ugodzony rogami przez szarżującego byka. Nie licząc wypraw do szkoły i na targ, Hun spędzał większość czasu w pobliżu domu, najpierw jako dziecko, a później także jako młody mężczyzna, który musiał pomagać rodzicom. Ci najchętniej daliby mu gwiazdkę z nieba, jednakże kochali go wystarczająco mocno, aby go nie rozpieszczać. Wiedzieli, że rozpuszczony syn jest gorszy od martwego, i z tego powodu nie folgowali mu nadmiernie.
Nie wszyscy byli takimi szczęściarzami. Nie wszyscy mieli rozsądnych rodziców. Jak to często bywa na ziemiach plądrowanych przez wrogów i niszczonych przez naturę, na podbitym półwyspie nie brakowało potrzebujących: ludzi leciwych, wdów i sierot. Na każde gospodarstwo, które mogło wykarmić jeszcze jedną gębę, przypadały dziesiątki osób chętnych pracować od rana do nocy za miseczkę ryżu.
Wiosną tysiąc dziewięćset jedenastego roku, dwa tygodnie po dwudziestych ósmych urodzinach Huna, czerwonolica swatka złożyła wizytę jego matce.
Kobiety rozmawiały w kuchni przyciszonymi głosami, ponieważ w pokojach spali lokatorzy. Był późny ranek i rybacy, którzy wyprawili się na połów wieczorem, zdążyli wrócić na ląd, umyć się, zjeść ciepłą kolację i położyć się do łóżek. Matka Huna podjęła swatkę kubkiem chłodnej herbaty jęczmiennej, sama jednak nie przerwała krzątaniny.
Oczywiście domyślała się, z czym przychodzi swatka, wszakże nie miała pojęcia, jak się zachować. Hun nigdy nie mówił o ożenku. Nie do pomyślenia było, aby dziewczyna z dobrego domu wyszła za kogoś takiego jak Hun, z zajęczą wargą i szpotawą stopą, ponieważ takie rzeczy nieuchronnie pojawiłyby się też w następnym pokoleniu. Żona rybaka nigdy nie widziała, aby jej syn choćby rozmawiał z jakąś młodą wieśniaczką – dziewczęta unikały go jak ognia, a Hun wiedział, że nie warto marzyć o czymś, czego nie można dostać. Każdy na jego miejscu pogodziłby się z ograniczeniami i mierzyłby zamiary podług sił.
Swatka, z zaróżowioną i obrzmiałą śmieszną drobną twarzą, strzelała inteligentnymi czarnymi oczyma na wszystkie strony, oblizywała wargi, jakby czuła pragnienie, i ważyła każde swoje słowo, nie chcąc nikogo urazić. Żona rybaka wiedziała, że znalazła się pod ostrzałem i że gość chłonie wszystkie szczegóły, sprawnie oceniając wielkość i zamożność domu.
Z kolei swatka nie miała możliwości rozszyfrować matki Huna, kobiety skrytej, która pracowała od świtu do nocy, zajmując się codziennymi sprawami, i zawczasu wybiegała myślą w przód, do następnego dnia. Żona rybaka rzadko chadzała na targ, gdyż nie chciała tam niepotrzebnie mitrężyć; zamiast tego posyłała na zakupy Huna. Nieciekawa plotek pozwoliła teraz mówić swatce, a sama skupiła się na krojeniu rzodkwi z miną równie nieruchomą jak jej ciężki sosnowy stół.
W końcu, nie mając wyjścia, swatka przeszła do sedna. No więc jest kwestia nieszczęsnej szpotawej stopy i zajęczej wargi, lecz poza tym Hunowi niczego nie brakuje – zdobył wykształcenie i ma siłę pary wołów! Taki syn to wielkie szczęście dla każdej matki, stwierdziła swatka. I zaczęła sobie używać na własnych dzieciach: żaden z jej synów nie przejawia smykałki ani do książek, ani do handlu, choć poza tym nie można im nic zarzucić, córka natomiast zbyt wcześnie wyszła za mąż i mieszka za daleko. Synowie też się pożenili, nie najgorzej jej zdaniem, ale wszyscy są leniwi. W przeciwieństwie do Huna. Zamilkłszy, wpatrzyła się w kobietę o oliwkowej cerze i kamiennej twarzy, szukając w jej rysach najlżejszych oznak zainteresowania.
Matka Huna trzymała głowę spuszczoną i pewnie dzierżyła nóż w ręku, krojąc rzodkiew na równe kostki. Gdy na desce do krojenia utworzyła się spora kupka, jednym sprawnym ruchem przeniosła ją do miski. Przez cały czas słuchała swatki tak pilnie, aż się bała, że zacznie drżeć z nerwów.
Zanim swatka weszła do środka, okrążyła dom, aby ocenić poziom zamożności rybaka. Z tego, co zobaczyła, pogłoski nie kłamały – rodzina rybaka nie była biedna. W ogrodzie warzywnym rosła bujnie rzodkiew, której służyły wczesnowiosenne deszcze, teraz gotowa do wyciągnięcia z brązowej ziemi. Na długim sznurze do prania suszyły się w słońcu dorsze i kalmary. Nieopodal wygódki, w czystej zagrodzie wzniesionej z miejscowego kamienia, siedziały trzy czarne świnie. Swatka naliczyła też siedem kur i koguta. A dobra sytuacja rodziny była jeszcze bardziej widoczna wewnątrz domu.
W kuchni paczuszki ryżu i miski na zupę stały na solidnych półkach, z nisko zawieszonych desek stropowych zwieszały się warkocze białego czosnku i czerwonej papryki chili. W kącie obok zlewu rozpychał się ogromny pleciony kosz pełen świeżo nakopanych ziemniaków. W powietrzu unosił się swojski zapach jęczmienia i prosa gotującego się w czarnym żeliwnym garnku.
Swatka, usatysfakcjonowana zamożnością rybaka i jego żony w okolicy biedniejącej z dnia na dzień, uznała, że nawet Hun zasługuje na pełnowartościową narzeczoną.
Dziewczyna pochodziła z przeciwnego krańca wyspy, zza gęstego lasu. Jej ojciec, drobny rolnik dzierżawiący ziemię, podobnie jak wielu innych stracił jedyne źródło utrzymania wskutek niedawnych działań japońskiego zaborcy. Wdowiec ten, który dochował się czterech córek i ani jednego syna, żywił się owocami lasu, niesprzedanymi rybami i jedzeniem, które otrzymywał w jałmużnie od nie mniej ubogich od niego sąsiadów. Jako człowiek przyzwoity, ubłagał swatkę, aby wystarała się o narzeczonych dla jego niezamężnych córek, uważał bowiem, że w ich wypadku lepiej będzie wyjść za kogokolwiek, niż żebrać o jedzenie w świecie, gdzie wszyscy są głodni, a cnota ma wysoką cenę. Postanowił zacząć od Yangjin, z którą nie powinno być problemu, ponieważ była za młoda, aby się sprzeciwiać ojcu, i zbyt głodna, by protestować przeciwko zamążpójściu.
Yangjin miała piętnaście lat. Zdaniem swatki była łagodna i słodka niczym nowo narodzone cielę.
– Oczywiście nie ma posagu, tak więc jej ojciec nie oczekuje za nią wiele. Może parę kur niosek, trochę tkanin na stroje dla reszty dziewcząt, sześć czy siedem worków prosa, byle przetrwać zimę. – Nie napotkawszy sprzeciwu, swatka się rozzuchwaliła. – Może jedną kozę albo małą świnię. Są biedni, a ceny narzeczonych znacznie spadły. Rzecz jasna dziewczyna nie będzie potrzebowała biżuterii. – Swatka wybuchnęła śmiechem.
Matka Huna poruszyła pulchną dłonią, obsypując rzodkiew solą morską. Swatka nie miała pojęcia, że gospodyni chłonie każde jej słowo i zastanawia się usilnie, gotowa dać za narzeczoną syna o wiele więcej. Jej wyobraźnia się ożywiła, a nadzieja wezbrała w piersi, chociaż minę dalej miała niewzruszoną i nieprzeniknioną. Wszakże swatka nie była głupia.
– Cóż ja bym oddała za wnuka! – Wykonała swój ostatni ruch, nie spuszczając oka z pomarszczonej brązowej twarzy żony rybaka. – Mam wnuczkę, ale co wnuk, to wnuk. W dodatku chłopcy płaczą mniej od dziewczynek… Po dziś dzień pamiętam chwilę, w której wzięłam pierworodnego na ręce. Jaka byłam wtedy szczęśliwa! Był bielutki jak noworoczne ciasto, tak samo miękki, ciepły i pulchny. Czułam, że mogłabym go schrupać. No ale cóż, wyrósł na głupka – pożaliła się na koniec, aby nie przesadzić z przechwałkami.
Matka Huna uśmiechnęła się wreszcie, ponieważ ten obraz okazał się dla niej więcej niż nęcący. Która kobieta nie zapragnęłaby trzymać na rękach wnuka, gdy jeszcze niedawno nie śmiała nawet o tym marzyć? Zacisnęła szczęki, aby nad sobą zapanować, i sięgnęła po miskę. Potrząsnęła nią zamaszyście, aby rozprowadzić równo sól.
– Dziewczyna ma niezbyt ciemną gładką cerę. Żadnych śladów po ospie. Jest dobrze wychowana, słucha się ojca i starszych sióstr. Może nie jest mocno zbudowana, ale ma silne ręce. Będzie musiała przybrać trochę na wadze, ale to akurat zrozumiałe po tym, co przeszła ostatnio jej rodzina. – Swatka uśmiechnęła się do kosza z ziemniakami, jakby chciała dać do zrozumienia, że tutaj Yangjin mogłaby się najadać do syta.
Matka Huna odstawiła miskę na stół i zwróciła się do swatki:
– Porozmawiam z mężem i z synem. Nie mamy jednak pieniędzy na świnię ani kozę. Może uda nam się przekazać przed zimą trochę ziarna. Ale najpierw muszę z nimi oboma porozmawiać.
Młoda para spotkała się w dzień ślubu. Yangjin nie przestraszyła się widoku przyszłego męża. Tam, gdzie mieszkała, trzy osoby miały zajęczą wargę. Widywała też krowy i świnie z podobną przypadłością. Dziewczynka z sąsiedztwa była przezywana Truskawką z powodu czerwonawej narośli pomiędzy nosem i rozszczepioną wargą. Gdy ojciec powiedział Yangjin, że jej mąż będzie podobny do Truskawki, a do tego będzie miał szpotawą stopę, nie rozpłakała się. Usłyszała, że dobre z niej dziecko.
Ślub był tak cichy, że sąsiedzi wytknęliby rybakowi i jego żonie skąpstwo, gdyby nie wafle ryżowe, którymi zostali poczęstowani. Nawet lokatorzy zdumieli się nazajutrz, widząc, że dzień po weselu panna młoda podaje im śniadanie.
Gdy Yangjin zaszła w ciążę, bała się, że dziecko odziedziczy po Hunie zajęczą wargę i szpotawą stopę. Wszakże pierwszy potomek urodził się z obiema zdrowymi nogami, aczkolwiek jego twarz zdobiła zajęcza warga. Ani Hun, ani jego rodzice nie zmartwili się, kiedy akuszerka pokazała im noworodka.
– Przeszkadza ci to? – zapytał Hun żonę, a ona zgodnie z prawdą odpowiedziała przecząco.
Ilekroć była sama z niemowlęciem, wodziła opuszką palca wokół jego ust i całowała je; kochała swoje dziecko najbardziej w świecie. Malec zmarł w siódmym tygodniu życia na gorączkę. Drugi syn przyszedł na świat ze zdrowymi nogami i niezdeformowaną twarzą, lecz również umarł, na gorączkę i biegunkę, jeszcze przed ceremonią baegil, która odbywa się sto dni po narodzinach. Siostry Yangjin, w dalszym ciągu niezamężne, winiły jej cienkie mleko i radziły, aby odwiedziła szamana. Hun i jego rodzice byli przeciwni szamanizmowi, jednakże Yangjin, będąc w ciąży po raz trzeci, wybrała się po poradę sama. Niestety później, jeszcze przed rozwiązaniem, ogarnęło ją dziwne uczucie, przez co pogodziła się z myślą, że trzecie dziecko również straci. Niemowlę umarło na ospę.
Żona rybaka udała się do zielarza i zaczęła warzyć synowej lecznicze herbaty. Yangjin wypijała brązowe napary do ostatniej kropli, przepraszając za kłopot. Po każdym porodzie Hun szedł na targ i kupował żonie wodorosty na zaleczenie łona, po każdym zgonie zaś przynosił jej ciepłe jeszcze wafle ryżowe prosto z targu i częstował ją nimi ze słowami:
– Musisz jeść. Musisz odzyskać siły.
Trzy lata po ślubie młodych zmarł ojciec Huna, a przed upływem kolejnego roku odeszła jego żona. Teściowie byli dla Yangjin dobrzy, nigdy nie odmawiali jej jedzenia ani ubrania. Żadne nie biło jej ani nie krytykowało, że nie zdołała dać im żyjącego wnuka.
Wreszcie na świat przyszła Sunja, pierwsza córka z czworga dzieci Huna i Yangjin. Dziewczynka chowała się zdrowo; odkąd ukończyła trzeci rok życia, jej rodzice byli w stanie przespać noc, nie sprawdzając raz po raz w łóżeczku, czy drobniutka leżąca postać wciąż oddycha. Hun robił córce lalki z kolb kukurydzy i rzucił palenie, aby mieć za co kupować jej słodycze. Cała trójka jadała wszystkie posiłki razem, mimo że lokatorzy oczekiwali, iż Hun będzie zasiadał do stołu wspólnie z nimi. Hun darzył swoje dziecko miłością podobną do tej, którą jego darzyli rodzice, z tą różnicą, że nie był w stanie mu niczego odmówić. Sunja była przeciętną dziewczynką, pogodną i roześmianą, ale w oczach ojca jawiła się pięknością. Hun nie mógł się nadziwić jej doskonałości. Mało który mężczyzna cenił swoją córkę tak bardzo jak Hun ją. Wydawało się, że sensem jego życia jest przywoływanie uśmiechu na twarz Sunji.
Tej zimy, gdy Sunja skończyła trzynaście lat, Hun zgasł po cichu na gruźlicę. Podczas pogrzebu obydwie, Yangjin i Sunja, były nieutulone w żalu. Nazajutrz młoda wdowa wstała rano i zabrała się do pracy.
Listopad 1932
Zima, która nastąpiła po japońskiej inwazji na Mandżurię, nie należała do lekkich. Siekący wiatr wdzierał się w głąb dawnego domostwa rybaka i jego żony. Yangjin i Sunja musiały wszywać między warstwy odzienia watolinę, aby nie zamarznąć. Lokatorzy przy stole twierdzili, że wielka depresja daje się odczuć na całym świecie, w ten sposób powtarzając zasłyszane na targu słowa mężczyzn, którzy potrafili czytać. Ubodzy Amerykanie głodowali tak samo jak ubodzy Rosjanie i ubodzy Chińczycy. W imię cesarza nawet zwykli Japończycy musieli się obejść smakiem. Oczywiście spryciarze i ludzie hardzi przeżyli ten czas, jednakże roiło się od doniesień o dzieciach, które zasypiały i już się nie budziły, o młodych dziewczętach, które sprzedawały cnotę za miskę makaronu, i o starcach, którzy wymykali się z domu, by umrzeć w spokoju i dać szansę potomkom.
Mimo to lokatorzy oczekiwali regularnych posiłków, a stary budynek domagał się remontów. Do tego co miesiąc trzeba było opłacać czynsz na ręce zarządcy właściciela z Pusanu, który był nieubłagany. Z biegiem czasu Yangjin nauczyła się obracać pieniędzmi, radzić sobie z dostawcami i nie godzić się na niekorzystne warunki. Zatrudniła dwie osierocone siostry, zostając w ten sposób pracodawcą. Miała trzydzieści siedem lat i prowadziła pensjonat, w niczym nie przypominając bosonogiej nastolatki, która pojawiła się w progu tego domu z zawiniątkiem kryjącym zmianę bielizny w garści.
Musiała sama wychowywać Sunję i zarabiać na utrzymanie. Na szczęście pensjonat przynosił dochód, mimo że nie był jej własnością. W pierwszy dzień każdego miesiąca wszyscy lokatorzy przekazywali jej dwadzieścia trzy jeny za noclegi i wyżywienie, jednakże w miarę upływu czasu przestało to wystarczać na zakup ziarna i węgla. Yangjin nie mogła zażądać wyższego czynszu od lokatorów, gdyż ludzie ci zarabiali wciąż tyle samo. Z drugiej strony musiała ich wykarmić pomimo ciągłych podwyżek cen żywności. Gotowała więc gęste, nieprzejrzyste buliony na kościach i sporządzała z ogrodowych warzyw pyszne sałatki, a kiedy pod koniec miesiąca brakowało jej pieniędzy, robiła cuda z prosa, jęczmienia i innych składników, jakie zostały jej w spiżarni. Jeśli zabrakło i ziarna, smażyła smakowite naleśniki z mąki fasolowej i wody. Rybacy przynosili jej owoce morza, których nie sprzedali na targu, ilekroć więc pojawiło się wiaderko krabów czy makreli, marynowała je, aby mieć co podać na stół, gdy nadejdą gorsze dni.
Przez minione dwa sezony z jednego pokoju gościnnego korzystało na zmianę sześciu lokatorów. Trzej bracia Chŏng z prowincji Chŏlla łowili nocą i spali w dzień, natomiast dwaj młodzi mężczyźni z Taegu i wdowiec z Pusanu pracowali na nabrzeżnym targu rybnym, chadzali więc spać wieczorami. W ciasnym pomieszczeniu musieli spać obok siebie, nie narzekali jednak, gdyż ten pensjonat oferował znacznie lepsze warunki niż to, co mieli w domu. Pościel była czysta, a jedzenie sycące. Służące starannie prały im odzież, Yangjin zaś pilnowała, aby nie chodzili obdarci. Żaden z mężczyzn nie mógł sobie pozwolić na żonę, dlatego ten układ był dla nich więcej niż zadowalający. Żona oznaczała fizyczne wytchnienie dla robotnika, lecz małżeństwo oznaczało również dzieci, które będą potrzebowały jedzenia, ubrania i dachu nad głową. Zresztą żony biedaków słynęły z utyskiwania i płaczu, a ci mężczyźni znali swoje ograniczenia.
Chociaż przez nieustanne podwyżki i niewysokie zarobki wszystkim było ciężko, lokatorzy bardzo rzadko spóźniali się z czynszem. Ci, którzy pracowali na targu, czasem dostawali zamiast pieniędzy towary, a Yangjin nie była niechętna przyjęciu słoika oleju w zamian za kilka brakujących jenów. Teściowa wyjaśniła jej, że lokatorów należy dobrze traktować, gdyż zawsze mogą sobie poszukać innego miejsca. Twierdziła przy tym, że mężczyzna ma większy wybór niż kobieta. Na koniec sezonu, gdy zostało trochę monet, Yangjin wrzucała je do ciemnego glinianego garnka, który następnie chowała za odsuwaną deską w szafie, gdzie wcześniej jej mąż ukrył dwie złote obrączki będące własnością rodziców.
W porze posiłków Yangjin i Sunja podawały do stołu po cichu, a lokatorzy rozprawiali donośnie o polityce. Bracia Chŏng byli niepiśmienni, lecz śledzili pilnie wiadomości na targu i przy jedzeniu lubili analizować sytuację w kraju.
Był listopad, a połowy okazały się lepsze, niż można by oczekiwać o tej porze roku. Bracia Chŏng właśnie wstali z łóżek. Pozostali trzej lokatorzy mieli się wkrótce pojawić w pensjonacie. Rybacy zamierzali zjeść główny posiłek dnia przed wypłynięciem w morze. Wypoczęci i zadziorni zapewniali, że Japonia nie podbije Chin.
– To prawda, Japońce mogą coś uszczknąć z Chin, ale na tym się skończy. To dla nich za duży kąsek! – wykrzyknął średni brat.
– Te japońskie kurduple nigdy nie poradzą sobie z Chinami! Chiny to nasz starszy brat, a Japonia to tylko czarna owca w rodzinie! – dodał Grubas, najmłodszy z braci, z hukiem odstawiając na stół kubek z ciepłą herbatą. – Chińczycy im pokażą, zobaczycie.
Nędznicy drwili z potężnego najeźdźcy w czterech ścianach pensjonatu, nie obawiając się policji, która i tak nie zawracałaby sobie głowy rybakami o przerośniętym ego. Bracia Chŏng wychwalali siłę Chin, albowiem całym sercem pragnęli, by jakiś inny naród postawił się Japończykom, skoro ich władcy zawiedli. Korea znajdowała się pod okupacją od dwudziestu dwóch lat. Dwaj młodsi Chŏngowie urodzili się już po inwazji, nigdy więc nie żyli w wolnym kraju.
– Ajumŏni! Proszę pani! – zawołał wesoło Grubas. – Ajumŏni!
– Tak? – Yangjin wiedziała, że lokator chce dokładkę. Grubas był rachitycznym młodzikiem, który jadł więcej niż obaj jego bracia razem wzięci.
– Można prosić jeszcze miseczkę tej pysznej zupy?
– Tak, tak, oczywiście.
Yangjin przyniosła z kuchni zupę, a Grubas wysiorbał wszystko do dna, po czym cała trójka wyszła do pracy.
Wkrótce potem do domu wrócili pozostali trzej lokatorzy. Umyli się, szybko uwinęli z kolacją, zapalili fajki i poszli spać. Kobiety uprzątnęły naczynia ze stołu, po czym zjadły prosty posiłek w ciszy, aby nie obudzić śpiących mężczyzn. Sunja ze służącymi zamiotły kuchnię, umyły naczynia. Yangjin, zanim udała się na spoczynek, dołożyła węgla do piecyka. W głowie wciąż jej dźwięczały słowa braci Chŏng o Chinach. Hun miał w zwyczaju przysłuchiwać się uważnie wszystkim rozmowom. Potakiwał przy tym rezolutnie i wzdychał, a potem wracał do swoich zajęć. „To nic”, powtarzał. „To nic”. Bez względu na to, czy Chiny skapitulują, czy zwyciężą, trzeba było pielić ogródek, pleść sznurkowe sandały i pilnować nielicznych kur przed złodziejami.
Wilgotny skraj wełnianego płaszcza Paeka Isaka zdążył skostnieć, lecz w końcu Isak znalazł pensjonat. Długa podróż z Pjongjangu wyczerpała go. W przeciwieństwie do zaśnieżonej północy zimno w Pusanie było zdradliwe. Zima na południu zdawała się łagodniejsza, ale mroźny wiatr od morza wdzierał się w jego osłabione płuca i przenikał go do szpiku. Opuszczając dom, czuł się dość silny, aby odbyć podróż pociągiem, jednakże teraz był wycieńczony i wiedział, że musi odpocząć. Wysiadłszy na stacji kolejowej w Pusanie, przeszedł do portu, skąd małą łódką dostał się do Yŏngdo, a tam pewien węglarz doprowadził go pod drzwi pensjonatu. Czując, że zaraz się przewróci, odetchnął głęboko i zapukał. Wierzył, że jeśli tylko dobrze się wyśpi, odzyska siły.
Yangjin właśnie umościła się w bawełnianej pościeli, gdy młodsza ze służących zastukała w futrynę drzwi wiodących do izby wyłożonej siennikami, gdzie spały wszystkie kobiety.
– Ajumŏni, przyszedł jakiś mężczyzna. Chce rozmawiać z gospodarzem. Ma to związek z jego bratem, który mieszkał tutaj przed wielu laty. Ten człowiek chce się u nas zatrzymać na noc. – Dziewczyna powiedziała to wszystko na jednym tchu.
Yangjin zmarszczyła czoło. Kto też może pytać o Huna? Przecież w grudniu miną trzy lata od jego śmierci.
Na ciepłej podłodze obok niej spała jej córka. Pochrapywała lekko, jej rozpuszczone włosy, pofalowane od warkoczy, ułożyły się jedwabistym czarnym wachlarzem na poduszce. Poza tym w pomieszczeniu było tylko tyle miejsca, żeby zmieściły się dwie służące, kiedy już skończą pracę na ten dzień.
– Nie powiedziałaś mu, że gospodarz nie żyje?
– Powiedziałam. Wydawał się zdziwiony. Twierdzi, że jego brat pisał do gospodarza, ale nie dostał odpowiedzi.
Yangjin usiadła i sięgnęła po hanbok1, który dopiero co zdjęła i równo złożony umieściła przy poduszce. Nałożyła pikowaną kamizelkę na spódnicę i bluzkę, po czym paroma sprawnymi ruchami upięła włosy w kok.
Ujrzawszy późnego gościa, zrozumiała, dlaczego służąca go nie odprawiła. Mężczyzna był strzelisty niczym sosna, wyprostowany i elegancki, a przy tym niespotykanie przystojny: miał wąskie rozradowane oczy, kształtny nos i długą szyję. Na jego bladym czole nie znalazłbyś ani jednej zmarszczki. W niczym nie przypominał steranych lokatorów, którzy domagali się dokładek i drwili ze służących, że nie mają mężów. Młodzieniec był ubrany na zachodnią modłę, w garnitur i gruby zimowy płaszcz. Importowane skórzane buty, skórzana walizka i takiż kapelusz wydawały się nie na miejscu w ciasnym przedsionku. Wygląd gościa wskazywał, że stać by go było na pokój w centralnym zajeździe, pomyślanym dla kupców. Wprawdzie w okolicy niemal wszystkie pensjonaty dla Koreańczyków były przepełnione, jednakże za odpowiednią sumę na pewno coś by się znalazło. Zresztą ten człowiek, tak ubrany, mógłby spokojnie uchodzić za bogatego Japończyka. Służąca gapiła się na przystojnego mężczyznę z rozchylonymi ustami, mając nadzieję, że gospodyni pozwoli mu zostać.
Yangjin ukłoniła mu się, nie wiedząc, co powiedzieć. List od jego brata faktycznie przyszedł, lecz ona nie umiała czytać. Co kilka miesięcy prosiła miejscowego nauczyciela, aby rozszyfrował dla niej uzbieraną korespondencję, jednakże tej zimy nie zrobiła tego z braku czasu.
– Ajumŏni… – Mężczyzna odpowiedział ukłonem. – Mam nadzieję, że cię nie obudziłem. Kiedy zszedłem na brzeg, było już ciemno. Dopiero przed chwilą dowiedziałem się o twoim mężu. Bardzo mi przykro. Nazywam się Paek Isak. Pochodzę z Pjongjangu. Mój brat Paek Yosep mieszkał tu przed wieloma laty… – mówił z lekkim północnym akcentem w sposób, który wskazywał na człowieka wykształconego. – Chciałbym się tutaj zatrzymać na kilka tygodni, zanim ruszę dalej do Osaki.
Yangjin zerknęła na swoje bose stopy. Pokój gościnny był już przepełniony, a zresztą człowiek tej klasy z pewnością oczekiwał oddzielnej sypialni. Ale przecież o tej porze nie wchodziła w grę przeprawa z powrotem na stały ląd.
Isak wyciągnął z kieszeni spodni białą chusteczkę i zakasłał w nią.
– Mój brat był waszym gościem prawie dziesięć lat temu. Ciekaw jestem, czy go pamiętasz. Bardzo podziwiał twego męża.
Yangjin skinęła głową. Paek Yosep zapadł jej w pamięć, ponieważ nie był ani rybakiem, ani robotnikiem, a także dlatego, że otrzymał imię po postaci z Biblii. Jego rodzice byli chrześcijanami, założycielami kościoła na północy.
– Ale pański brat… wcale pana nie przypominał. Był niski, nosił okrągłe metalowe okulary. Też zmierzał do Japonii. Zatrzymał się u nas na kilka tygodni.
– Tak, tak. – Isak się rozpromienił. Sam nie widział brata od ponad dekady. – Obecnie mieszka w Osace razem z żoną. To on napisał do twojego męża. Nalegał, abym skorzystał z waszej gościnności. Zachwalał waszego dorsza. Twierdził, że nie jadłem takiej ryby nawet w domu.
Yangjin się uśmiechnęła. Jakżeby mogła się nie uśmiechnąć?
– Yosep mówił, że twój mąż pracuje niezwykle ciężko. – Choć Isak nie wspomniał o zajęczej wardze ani o szpotawej stopie, oczywiście o nich wiedział; brat pisał mu o nich w swoich listach. Isak od dawna chciał poznać człowieka, który przezwyciężył swe ułomności.
– Jadł pan kolację? – zapytała go Yangjin.
– Nie jestem głodny, dziękuję.
– Możemy coś panu przyrządzić…
– Czy mógłbym tu przenocować? Wiem, że się mnie nie spodziewaliście, ale jestem w podróży od dwóch dni.
– Nie mamy wolnego pokoju, proszę pana. Dom nie jest duży, jak pan widzi…
Isak westchnął, po czym uśmiechnął się do wdowy. Problem był jego, nie jej. Nie chciał, aby się przez niego źle czuła. Rozejrzał się za walizką, która, jak się okazało, stała obok drzwi.
– Rozumiem. W takim razie wrócę do Pusanu i tam coś sobie znajdę. Ale zanim odejdę, zapytam jeszcze, czy jest tu w pobliżu jakiś pensjonat, w którym mógłbym przenocować choć dzisiaj. – Wyprostował ramiona, aby nie sprawiać wrażenia rozczarowanego.
– W okolicy nie ma żadnych pensjonatów, a my mamy wszystkie miejsca zajęte – powtórzyła Yangjin. Gdyby umieściła go razem z innymi mężczyznami, przeszkadzałby mu ich zapach. Można się myć bez końca, a i tak nie pozbędzie się odoru ryb z ubrania.
Isak przymknął oczy i kiwnął głową. Odwrócił się do wyjścia.
– W pomieszczeniu, które zajmują lokatorzy, znalazłoby się może trochę miejsca… Bo widzi pan, mamy tylko jeden pokój gościnny. Szóstka lokatorów sypia w nim na przemian w dzień i w nocy, zależnie od godzin pracy. Jeszcze jedna osoba się zmieści, ale nie można liczyć na wielkie wygody. Jeśli pan chce, zaraz pokażę…
– Doskonale! – rzekł z ulgą Isak. – Będę bardzo wdzięczny. Mogę zapłacić z góry za cały miesiąc.
– Będzie ciaśniej, niż pan się spodziewa – zastrzegła Yangjin. – Za czasów pańskiego brata nie nocowało u nas tylu ludzi. Kiedyś mieliśmy mniejszy ruch. Nie wiem więc, czy…
– Ależ tak. To mi wystarczy. Po prostu chcę się gdzieś położyć.
– Jest późno, a do tego bardzo dzisiaj wieje…
Yangjin nagle poczuła się zażenowana warunkami, jakie może zaoferować. Było to dla niej nowością. Postanowiła, że jeśli Isak zechce ich opuścić nazajutrz rano, zwróci mu pieniądze.
Na głos poinformowała, ile wynosi miesięczny czynsz. Dodała, że jeśli Isak wyjedzie przed końcem miesiąca, odda mu różnicę. Zażądała od niego dwadzieścia trzy jeny, tyle samo co od rybaków. Isak odliczył wymaganą sumę i wręczył ją gospodyni obiema rękami.
Służąca zaniosła jego walizkę pod drzwi sypialni i udała się do schowka po czyste posłanie. Wiedziała, że mężczyzna zażąda gorącej wody z kuchni, aby się obmyć. Choć była go bardzo ciekawa, trzymała oczy spuszczone.
Yangjin weszła do sypialni razem ze służącą, aby rozłożyć dodatkowe posłanie. Isak przyglądał im się w milczeniu. Później służąca przyniosła mu miednicę z ciepłą wodą i czysty ręcznik. Dwaj młodzicy z Taegu spali równo obok siebie, wdowiec miał ręce pod głową. Posłanie Isaka znalazło się obok tego ostatniego.
Rankiem lokatorzy ponarzekali trochę, że kogoś im dokwaterowano, ale rozumieli, że Yangjin nie mogła go wygonić w środku nocy.
Oświcie ze swojej łodzi wrócili bracia Chŏng. Nowego lokatora, który dalej spał w ich pokoju, pierwszy zauważył Grubas.
Wyszczerzył się do Yangjin.
– Miło widzieć, że taka pracowita kobieta jak ty odnosi coraz większe sukcesy. Wieści o twych wspaniałych potrawach dotarły nawet do bogatych. Wkrótce zaczniesz podejmować Japończyków! Mam tylko nadzieję, że policzyłaś mu trzykrotność tego, co płacimy my, biedacy.
Sunja pokręciła głową na jego słowa, lecz Grubas tego nie zobaczył. Właśnie dotykał palcem krawata, który wisiał obok garnituru Isaka.
– Zatem to grube ryby noszą na szyi, aby wydawać się bardziej ważnymi? Przypomina to stryczek. Nigdy jeszcze nie widziałem czegoś takiego z bliska. Oooch… jaki miękki! – Najmłodszy z braci Chŏng musnął wąsami koniec krawata. – Może to nawet jedwab. Prawdziwy jedwabny stryczek! – Wybuchnął gromkim śmiechem, lecz Isak się nie obudził.
– Grubasie, nie ruszaj tego! – upomniał go ostrym głosem Dziobaty.
Najstarszy z braci Chŏng miał twarz poznaczoną śladami po ospie, a ilekroć wpadał w gniew, nierówna cera mu czerwieniała. Od śmierci ojca opiekował się oboma młodszymi braćmi.
Grubas puścił krawat i zrobił głupią minę. Wolał nie denerwować Dziobatego. Później wszyscy trzej umyli się, zjedli śniadanie i położyli się spać. Nowy lokator spał obok nich jakby nigdy nic, tylko od czasu do czasu pokasłując przez sen.
Yangjin udała się do kuchni, by kazać służącym mieć oko na Isaka, który mógł się przebudzić w każdej chwili. Zaczęły szykować dla niego ciepły posiłek. Sunja, kucając w kącie, obierała słodkie ziemniaki i nie podnosiła wzroku nawet wtedy, gdy jej matka wchodziła czy wychodziła. Przez cały tydzień z rzadka tylko odzywały się do siebie. Służące się głowiły, co też takiego się stało, że Sunja nagle ścichła.
Późnym popołudniem bracia Chŏng wstali, zjedli obiad i wybrali się do wioski, aby kupić tytoń przed wypłynięciem w morze. Ponieważ pozostali mężczyźni nie zdążyli jeszcze wrócić z pracy, w domu panowała przez parę godzin cisza. Wiatr od morza wciskał się przez nieszczelne ściany i futryny okien, przyczyniając się do przeciągów w środku.
Yangjin rozsiadła się po turecku na ciepłej podłodze w izbie dla kobiet i zaczęła cerować spodnie jednego z lokatorów. Obok niej leżała kupka innych męskich ubrań, poprzecieranych i czekających na naprawę. Nie były prane wystarczająco często, gdyż mężczyźni nie mieli wielu zmian odzieży, a poza tym nie lubili sobie zawracać głowy takimi sprawami. „I tak się znowu pobrudzą”, marudził Grubas, mimo że jego starsi bracia byli raczej schludni.
Po praniu Yangjin starała się zacerować, co się dało, i co najmniej raz w roku zmieniała na nowe kołnierzyki koszul, których nie dało się doprać. Ilekroć nowy lokator zakasłał, podrywała głowę. Wolała się koncentrować na równym ściegu niż na córce, która szorowała nawoskowane na żółto podłogi. Dwakroć w ciągu dnia trzeba było je zamieść i umyć.
Gdy nagle otworzyły się drzwi frontowe, zarówno Yangjin, jak i Sunja oderwały się od pracy. W progu stał pan Chŏn, węglarz, który przyszedł po pieniądze.
Yangjin podniosła się z ziemi, aby go przywitać. Sunja ukłoniła mu się płytko i znów zajęła się zamiataniem.
– Jak miewa się pańska żona? – zapytała go Yangjin. Wiedziała, że żona węglarza cierpi na nerwicę żołądka i często bywa przykuta do łóżka.
– Dziś rano wstała i poszła na targ. Nie sposób jej powstrzymać od zarabiania pieniędzy. Sama pani wie, jaka ona jest – dodał pan Chŏn z dumą.
– Szczęściarz z pana – skwitowała Yangjin i sięgnęła po mieszek, aby zapłacić mu za tygodniową dostawę węgla.
– Ajumŏni, gdyby wszyscy moi klienci byli tacy jak pani, nigdy nie chodziłbym głodny. Płaci pani wtedy, kiedy wypada termin. – Uśmiechnął się zadowolony.
Yangjin odpowiedziała uśmiechem. Pan Chŏn skarżył się jej co tydzień, że nikt nie płaci na czas, jednakże większość ludzi odejmowała sobie od ust, byle mieć na węgiel, ponieważ zima była zbyt chłodna, aby nie ogrzewać domów. W dodatku węglarz utył od przekąsek i herbaty, którymi go częstowali klienci, tak że w najbliższym czasie nie groziła mu śmierć głodowa, nawet w tak chudy rok jak ten. Żona węglarza zaliczała się do najlepiej prosperujących handlarek wodorostów na miejscowym targu i też przynosiła do domu niemałe pieniądze.
– Ten sukinsyn Lee, który mieszka tu niedaleko, ani myśli wysupłać tego, co jest mi winien…
– Wszystkim żyje się ciężko. Każdy ma kłopoty.
– To prawda, że wszystkim żyje się ciężko, ale pani ma pensjonat pełen lokatorów, którzy płacą czynsz, ponieważ pani kuchnia słynie na cały Kyŏngsang. Słyszałem, że zatrzymał się u pani sam pastor. Znalazło się dla niego miejsce? Powiedziałem mu, że pani okoń nie ma sobie równych w Pusanie. – Pan Chŏn pociągnął nosem, chcąc sprawdzić, czy trafi mu się coś smacznego, zanim ruszy w dalszą drogę, jednakże nie wyczuł żadnego aromatu.
Yangjin zerknęła na córkę, która natychmiast przestała zamiatać i skierowała się do kuchni, aby naszykować węglarzowi coś do jedzenia.
– Ale na pewno już pani wie, że ten młodzieniec nasłuchał się o pani potrawach od swego brata, który mieszkał u was przed dziesięciu laty. Tak, tak, brzuch ma lepszą pamięć niż serce.
– Pastor? – powtórzyła oszołomiona Yangjin.
– Młody człowiek z północy. Spotkałem go wieczorem, jak krążył po okolicy w poszukiwaniu twojego domu. Paek Isak. Strojniś. Odprowadziłem go pod same drzwi i byłbym zajrzał do środka, gdyby nie to, że miałem dostawę dla tego nicponia Cho, który w końcu uciułał pieniądze. Zajęło mu to miesiąc…
– Och…
– W każdym razie opowiedziałem pastorowi o problemach żołądkowych mojej żony i o tym, jak ciężko pracuje na swoim straganie, a on… proszę sobie wyobrazić… rzekł, że się za nią pomodli. Od razu! Spuścił głowę i zamknął oczy tam, gdzie stał. Nie powiem, żebym wierzył w to całe mamrotanie niektórych, ale z drugiej strony coś takiego chyba nikomu nie zaszkodzi, prawda? Ale wracając do tematu… Przystojny z niego mężczyzna, zgodzi się pani ze mną? Wstał już i wyszedł? Bo mógłbym się przywitać.
Sunja przyniosła drewnianą tacę z kubkiem gorącej herbaty jęczmiennej, czajniczkiem i miską parujących słodkich ziemniaków. Postawiła to wszystko przed węglarzem, który klapnął na poduszkę do siedzenia i rzucił się na ziemniaki. Przełknąwszy kęs, zaczął znowu mówić:
– No więc dziś rano zapytałem żonę, jak się czuje, a ona odparła, że nie najgorzej, i poszła do pracy! Może więc jednak modlitwa odniosła skutek. Ha!…
– To on jest katolikiem? – Yangjin nie chciała tak często przerywać węglarzowi, jednakże nie było na niego innego sposobu. Gdy raz zaczął, mógł mówić godzinami. Hun zwykł był powtarzać, że jak na mężczyznę pan Chŏn ma w sobie za dużo słów. – Księdzem?
– Nie, nie. Nie księdzem. Tamci wyglądają inaczej. Paek Isak jest pastorem. Wolno mu się ożenić. Wybiera się do Osaki, gdzie żyje jego brat. Nie pamiętam, abym go poznał… – Uniósł kubek do ust obiema rękoma i upił kilka łyczków. Zanim Yangjin zdążyła się odezwać, pan Chŏn wypalił: – Ten pieprzony Hirohito zajął nasz kraj, odebrał nam ziemię, ryż i ryby, a teraz wyciąga rękę po nasze dzieci. – Westchnął i uszczknął znów ziemniaków. – Cóż, nie winię młodych, że wyjeżdżają do Japonii. Tutaj nie sposób zarobić na własne utrzymanie. Dla mnie jest już za późno, ale gdybym miał syna… – pan Chŏn umilkł, ponieważ nie miał w ogóle dzieci, co bardzo go smuciło – …gdybym miał syna, wysłałbym go na Hawaje. Kuzyn mojej żony pracuje tam na plantacji trzciny cukrowej. Praca jest ciężka, ale co z tego? Przynajmniej nie pracuje dla Japońców. Przedwczoraj, kiedy byłem w porcie, ci skurwiele próbowali mi powiedzieć, że nie mogę…
Yangjin zmarszczyła brew na przekleństwo. Dom był bardzo mały, tak więc Sunja, która teraz zamiatała izbę, i służące siedzące w kuchni mogły wszystko usłyszeć, a z pewnością nadstawiały uszu.
– Chce pan więcej herbaty? – zapytała węglarza.
Chŏn uśmiechnął się i podał jej pusty kubek.
– Samiśmy sobie winni, że Japonia nas najechała i podbiła. To jasne jak słońce – podjął. – Sprzedali nas właśni arystokraci. Żaden nasz dostojnik nie ma wystarczająco dużych jaj.
Obydwie, Yangjin i Sunja, wiedziały, że służące pokładają się w kuchni ze śmiechu na tę tyradę węglarza, który co tydzień mówił to samo.
– Jestem prostym robotnikiem, ale swój rozum mam. W życiu bym nie pozwolił, żeby Japończycy nas podbili. – Wyciągnął śnieżnobiałą chusteczkę z kieszeni płaszcza przyprószonego pyłem węglowym i wytarł cieknący nos. – Przeklęte Japońce. No, będę się już zbierał do następnego klienta.
Yangjin poprosiła, aby zaczekał, i udała się do kuchni. W drzwiach frontowych wręczyła węglarzowi zawiniątko ze świeżo nakopanymi ziemniakami. Jedna bulwa wypadła z zawiniątka i potoczyła się po podłodze. Pan Chŏn przydepnął ją stopą i umieścił w kieszeni.
– Nie traci się tego, co cenne.
– To dla pańskiej żony – wyjaśniła Yangjin. – Proszę jej przekazać moje pozdrowienia.
– Dziękuję. – Pan Chŏn naprędce wzuł buty i wyszedł na zewnątrz.
Yangjin stała w progu, odprowadzając go wzrokiem, dopóki nie zniknął za drzwiami sąsiedniego domu. Dopiero wtedy wróciła do środka.
Po odejściu zawadiackiego węglarza wewnątrz zrobiło się cicho i pusto. Sunja na czworakach szorowała korytarzyk łączący główne pomieszczenie z resztą domu. Córka Huna miała jędrne ciało przypominające kloc jasnego drewna, czym nie różniła się specjalnie od Yangjin, i mnóstwo siły w rękach i nogach. Dzięki przysadzistej sylwetce nadawała się do ciężkiej pracy. Trudno było w jej wypadku mówić o delikatności rysów czy sylwetki, lecz pod pewnymi względami była pociągająca – raczej przystojna niż ładna. Z tłumu wyróżniała się jednak zwłaszcza przepełniającą ją energią i żywiołowością. Lokatorzy zalecali się do niej nieustannie, tyle że bezskutecznie. Jej ciemne oczy lśniły niczym rzeczne kamienie w gładkiej bladej twarzy, a śmiech zarażał wszystkich wokół. Hun rozpieszczał ją od maleńkości, tak więc nawet jako mała dziewczynka Sunja wiedziała, że jej najważniejszym zadaniem jest uszczęśliwiać ojca. Ledwie nauczyła się chodzić, stąpała za nim krok w krok niczym wierny psiak, i choć podziwiała matkę, po śmierci Huna przeistoczyła się z radosnej dziewczyny w poważną młodą kobietę.
Chociaż żaden z braci Chŏng nie mógł sobie pozwolić na małżeństwo, najstarszy Gumbo często powtarzał, że dziewczyna taka jak Sunja to idealna żona dla mężczyzny, który pragnie wysoko zajść w życiu. Grubas za nią przepadał, ale przygotowywał się raczej do roli młodszego szwagra, mimo że Sunja miała zaledwie szesnaście lat, a więc była jego rówieśnicą. Gdyby którykolwiek z braci mógł się ożenić, Dziobaty pierwszy wybrałby sobie żonę. Wszystko to jednak przestało mieć znaczenie, kiedy perspektywy Sunji nagle zbladły. Zaszła bowiem w ciążę, a ojciec dziecka nie mógł jej poślubić. Sunja zwierzyła się matce przed tygodniem; poza tym oczywiście nikt o niczym nie wiedział.
– Ajumŏni, ajumŏni! – wrzasnęła z sypialni starsza służąca. Yangjin pośpieszyła za jej głosem. Nawet Sunja rzuciła szmatę, aby towarzyszyć matce. – Pełno tu krwi! Na poduszce! A on cały się poci!
Pokhŭi, starsza z sióstr, oddychała głęboko, aby się uspokoić. Krzyk nie był do niej podobny, zresztą wcale nie chciała przestraszyć pozostałych kobiet, ale nie potrafiła ocenić, czy lokator umarł, czy jest umierający, i bała się do niego zbliżyć.
Przez chwilę nikt nic nie mówił, aż w końcu Yangjin kazała służącej opuścić sypialnię i stanąć przed drzwiami.
– To chyba gruźlica – stwierdziła Sunja.
Yangjin skinęła głową. Wygląd lokatora przywołał jej przed oczy wspomnienie ostatnich tygodni Huna.
– Biegnij po zielarza – zwróciła się do Pokhŭi, ale zaraz zmieniła zdanie. – Nie, wróć. Mogę cię potrzebować tutaj.
Isak spał, zarumieniony i spocony, nie mając pojęcia, że wpatrują się w niego cztery kobiety. Tŏkhŭi, młodsza z sióstr, właśnie się pojawiła w sypialni i na widok chorego lokatora sapnęła głośno. Pokhŭi musiała ją uciszyć. Gdy Isak stanął w progu minionego wieczora, bladość jego cery dała się zauważyć, jednakże dopiero teraz Yangjin zobaczyła, że przystojna twarz mężczyzny jest szara niczym deszczówka, która zebrała się w glinianym naczyniu. Jego poduszkę zdobiły plamki krwi w miejscach, na które kaszlnął.
– Ŏmŏ… Ojej… – wymamrotała zaniepokojona Yangjin. – Musimy go natychmiast przenieść. Pozostali mogą się od niego zarazić. Tŏkhŭi, opróżnij schowek, tylko szybko.
Postanowiła, że umieści Isaka w schowku, w którym podczas choroby sypiał jej mąż, aczkolwiek byłoby o wiele prościej, gdyby Isak mógł tam przejść o własnych siłach.
Pociągnęła za róg posłania, aby go obudzić.
– Pastorze Paek. Proszę pana, proszę pana! – Dotknęła jego ramienia. – Proszę pana!
W końcu Isak otworzył oczy. Nie pamiętał, gdzie się znajduje. Śniło mu się, że jest w domu i wypoczywa w sadzie. Otaczała go biel kwiecia. Oprzytomniawszy, rozpoznał gospodynię pensjonatu.
– Czy coś się stało?
– Pan ma gruźlicę – raczej stwierdziła, niż zapytała Yangjin.
Isak zaprzeczył:
– Nie. Chorowałem dwa lata temu. Od tamtej pory czuję się dobrze. – Uniósł rękę do czoła i poczuł pod palcami pot. Spróbował dźwignąć głowę z poduszki, ale zbytnio mu ciążyła. – Och, już pojmuję… – dodał, zauważywszy czerwone plamki na poduszce. – Tak mi przykro. Nigdy bym tu nie przyszedł, gdybym wiedział, że mogę komuś zaszkodzić. Powinienem natychmiast odejść. Nie chcę narażać was na niebezpieczeństwo.
Ze znużenia zamknął oczy. Był chorowity od wczesnego dzieciństwa; niedawna gruźlica była tylko zwieńczeniem długiego pasma chorób. Ani rodzice, ani lekarze nie chcieli go puścić do Osaki, jedynie Yosep uważał, że zmiana miejsca zamieszkania wyjdzie bratu na dobre, ponieważ w Osace jest cieplej niż w Pjongjangu, a także dlatego, że tam nikt go nie będzie traktował jak inwalidy, co było jego udziałem przez całe życie.
– Powinienem wrócić do domu – odezwał się ponownie Isak, nie otwierając oczu.
– Pogorszy się panu, zanim zdąży się panu polepszyć. Umrze pan w pociągu. Jest pan w stanie usiąść?
Isak podciągnął się do pozycji siedzącej i oparł plecami o zimną ścianę. Już w trakcie podróży czuł zmęczenie, lecz teraz wydawało mu się, że przytłacza go ciężar dorosłego niedźwiedzia. Zakrztusił się i odwróciwszy do ściany, zakasłał. Na bieli tynku pojawiły się kropelki krwi.
– Zostanie pan z nami, dopóki się panu nie polepszy – zadecydowała Yangjin.
Wymieniły z córką spojrzenia. Żadna z nich nie zaraziła się od Huna, jednakże trzeba będzie jakoś chronić służące i lokatorów.
Yangjin zmusiła Isaka, aby położył się na posłaniu, i zaczęła ostrożnie ciągnąć je po podłodze w stronę schowka – tak samo, jak zrobiła z mężem przed trzema laty.
– Nie chciałem sprowadzić nieszczęścia na ten dom – wymamrotał Isak.
Młodzieniec przeklinał się w duchu za to, że postanowił zakosztować świata i wyruszyć do Osaki. Niepotrzebnie się okłamywał, że nic mu nie dolega, skoro ewidentnie nigdy się nie wyleczy z wrodzonej chorowitości. Jeśli zaraził kogoś po drodze i ten ktoś umrze, wina obarczy jego sumienie. Pogodził się, że umrze, i miał tylko nadzieję, że nastąpi to rychło, zanim zdąży komuś zaszkodzić.
Czerwiec 1932
Wpoczątkach lata, niecałe pół roku przed pojawieniem się młodego pastora, Sunja spotkała nowego handlarza ryb, Ko Hansu.
Morskie powietrze było chłodnawe, gdy rankiem udała się na targ w dzielnicy Namp’o-dong. Bywała tam od maleńkości, najpierw jako niemowlę przytroczone do pleców matki, a następnie jako mała dziewczynka trzymająca za rękę ojca, który wlókł się godzinę w jedną stronę. W towarzystwie Huna czuła się lepiej, gdyż po drodze ludzie zatrzymywali ich i witali ciepło. Nikt nie zwracał uwagi na jego zajęczą wargę i szpotawą stopę, wszyscy za to wypytywali o rodzinę, pensjonat i lokatorów. Mimo że Hun nie odzywał się wiele, Sunja widziała, jak sąsiedzi łakną jego aprobaty wyrażonej samym spojrzeniem jego uczciwych oczu.
Po śmierci ojca wzięła na siebie zaopatrywanie pensjonatu w zapasy. Nawet wtedy nie zmieniła nawyków wpojonych jej przez oboje rodziców: w pierwszej kolejności rozglądała się za świeżymi jarzynami, następnie przystawała po kości na zupę u rzeźnika, po czym na koniec kupowała to i owo od kobiet przycupniętych obok mis z przyprawami, rzędów lśniących okoni czy tłustych dorszy złapanych zaledwie przed paroma godzinami i wyłożonych na turkusowych i czerwonych tkaninach pokrytych woskiem. Targ rybny, jeden z największych w Korei, rozciągał się wzdłuż kamienistej plaży, przekupki nawoływały więc klientów na całe gardło, każda ze swego miejsca na kwadracie materiału.
Podczas gdy Sunja przyglądała się wodorostom oferowanym przez żonę węglarza, kobieta spostrzegła, że nowy handlarz ryb nie może oderwać wzroku od dziewczyny.
– Bezwstydnik! Żeby tak się gapić… Mógłby być twoim ojcem! – Żona węglarza przewróciła oczyma. – To, że ktoś jest bogaty, nie znaczy jeszcze, że może tak bezczelnie traktować dziewczynę z dobrej rodziny.
Sunja podniosła spojrzenie i zobaczyła nieznanego jej mężczyznę w jasnym garniturze i białych skórzanych butach. Stał obok budek z blachy falistej i drewna, w których załatwiali swoje interesy wszyscy handlarze ryb. Ko Hansu, w kremowym kapeluszu panama na głowie, takim samym, jakie można było zobaczyć na plakatach filmowych, wyróżniał się spośród odzianych ciemno mężczyzn niczym elegancki ptak przybrany w mlecznobiałe piórka. I wpatrywał się w nią z natężeniem, prawie nie zwracając uwagi na swoich kompanów, którzy kontrolowali cały hurtowy rynek ryb w okolicy. Mogli nie tylko ustalać ceny, ale też bojkotować niektórych szyprów poprzez odmowę skupu złowionych przez nich ryb. Do tego zadawali się z Japończykami, którzy sprawowali władzę w porcie. Wszyscy poddawali się woli handlarzy ryb, lecz mało kto czuł się w ich obecności swobodnie, oni zaś rzadko utrzymywali kontakty z ludźmi spoza branży. Rybacy z pensjonatu mieli ich za aroganckich intruzów, którzy zarabiają na rybach, choć nie brudzą sobie nimi rąk. Aczkolwiek nawet oni pozostawali z handlarzami w dobrych stosunkach, ponieważ dysponowali gotówką, by kupić cały ostatni połów lub wypłacić zaliczkę na poczet kolejnego w razie niepowodzenia w morzu.
– Dziewczyna taka jak ty powinna zwracać uwagę mężczyzn, tyle że on jest zbyt natarczywy. Pochodzi z wyspy Cheju, ale mieszka w Osace. Z tego, co wiem, mówi świetnie po japońsku. Mój mąż twierdzi, że przewyższa innych sprytem, lecz jest przy tym cwany. Ŏmŏ! – Żona węglarza poczerwieniała na twarzy z oburzenia. – Znowu na ciebie patrzy!
Sunja potrząsnęła głową, ani myśląc przekonać się o tym na własne oczy. Ilekroć lokatorzy z nią flirtowali, ignorowała ich i oddawała się swoim zajęciom – teraz zamierzała postąpić tak samo. Zresztą wiedziała, że przekupki lubią przesadzać.
– Poproszę o ulubione wodorosty mojej mamy. – Sunja udała zainteresowanie podłużnymi kupkami suszonych wodorostów, które leżały w rządkach posegregowane według jakości i ceny.
Przywołana do rzeczywistości przekupka zamrugała, po czym zapakowała pokaźną porcję wodorostów. Sunja odliczyła monety i wzięła paczuszkę.
– Ilu lokatorów gościcie obecnie? – zapytała żona węglarza.
– Sześciu. – Kątem oka dziewczyna widziała, że handlarz, choć wdał się w rozmowę z jednym z kompanów, nie przestał spoglądać w jej kierunku. – Mamy ręce pełne roboty.
– Oczywiście! Sunja, zapamiętaj to sobie: życie każdej kobiety to ciągła praca i mordęga. Lepiej być na to przygotowaną, wiesz. Powoli stajesz się kobietą, powinnaś zatem o tym usłyszeć. Od tego, kogo poślubisz, będzie zależało twoje dalsze życie. U boku porządnego mężczyzny będzie ci się żyło dobrze, a u boku drania kiepsko. Tak czy owak jednak czeka cię ciężka praca. O biedaczkę nikt się nie zatroszczy, musi to zrobić sama.
Żona węglarza poklepała się po wiecznie wydętym brzuchu i odwróciła się do następnej klientki, pozwalając Sunji wrócić do domu.
Przy kolacji bracia Chŏng wspomnieli o nowym handlarzu ryb, który kupił od nich cały połów.
– Jak na handlarza jest w porządku – oznajmił Dziobaty. – Wolę takich jak on spryciarzy, którzy nie tolerują głupców. Ko Hansu przynajmniej się nie targuje. Ma jedną cenę dla wszystkich, w miarę uczciwą. Nie sądzę, by chciał nas oskubać jak pozostali. Komuś takiemu się nie odmawia.
Grubas dodał, że zdaniem handlarza lodu Ko Hansu jest niebywale bogaty. Bywa w Pusanie tylko trzy razy w tygodniu, a poza tym mieszka w Osace i Seulu. Wszyscy mówili o nim: Szef.
Ko Hansu zdawał się wszechobecny. Ilekroć Sunja odwiedzała targ, spotykała go tam. Nadal otwarcie się nią interesował. Choć starała się go ignorować i robić zakupy jak zawsze, czuła, że w jego obecności twarz jej płonie.
Po tygodniu odezwał się do niej. Sunja właśnie skończyła sprawunki i zmierzała w pojedynkę na prom.
– Panienko, co dziś będzie na obiad w pensjonacie?
Byli sami, aczkolwiek niedaleko targu.
Sunja podniosła spojrzenie, ale nie odpowiedziała. Ruszyła dalej szybkim krokiem. Serce waliło jej ze strachu i miała nadzieję, że mężczyzna za nią nie idzie. Płynąc promem, usiłowała sobie przypomnieć brzmienie głosu nieznajomego – był to głos człowieka zdecydowanego, który jednak stara się zrobić dobre wrażenie. Ko Hansu mówił z charakterystycznym akcentem wyspy Cheju, przeciągał niektóre samogłoski; nie przypominało to w niczym sposobu mówienia mieszkańców Pusanu. Nawet słowo „obiad” wypowiedział jakoś dziwnie, tak że Sunja musiała się domyślić, o co mu chodzi.
Nazajutrz Hansu zrównał się z nią, gdy wracała do domu.
– Dlaczego nie masz jeszcze męża? Jesteś w odpowiednim wieku.
Sunja znowu przyśpieszyła i zostawiła go samego. Hansu nie dogonił jej.
Chociaż go ignorowała, Hansu nie zaprzestał prób wciągnięcia jej w rozmowę. Zawsze zadawał tylko jedno pytanie i tylko raz, bez powtarzania. Ilekroć Sunja znalazła się w zasięgu jego głosu, odzywał się do niej, a ona oddalała się pośpiesznie bez słowa.
Jej milczenie nie zniechęcało Hansu; przeciwnie, uznałby ją za pospolitą, gdyby bez namysłu wdała się w pogawędkę. Podobała mu się z wyglądu: lśniące splecione włosy, pełny biust pod białą krochmaloną bluzką, starannie przewiązany pas, pewny siebie szybki krok. Młode dłonie zdradzały, że ciężko pracuje – nie były to gładkie zwinne ręce dziewczyny z herbaciarni ani szczupłe blade ręce arystokratki. Jej miłe dla oka ciało wydawało się zwarte i krągłe, a ramiona spowite w długie białe rękawy zapowiadały miękkość i przytulność. Drażniła go skrytość tego ciała, pragnął dotknąć skóry. Córka ani bogacza, ani biedaka, była w jakimś stopniu wyjątkowa. Nosiła się prosto i z poczuciem celu. Hansu dowiedział się, jak ma na imię i gdzie mieszka. Był świadkiem, jak co dzień robi zakupy w tym samym miejscu. Pojawiała się na targu rankiem i załatwiwszy swoje, odchodziła bez mitrężenia. Czuł pewność, że prędzej czy później się poznają.
Nastał drugi tydzień czerwca. Sunja wracała z targu do domu, niosąc po koszyku na każdym przedramieniu. Trzej japońscy uczniowie szkoły średniej, z rozpiętymi mundurkami, zmierzali w stronę zatoki, aby połowić ryby. Zwagarowali, ponieważ było zbyt gorąco, żeby usiedzieć w jednym miejscu. Na widok Sunji kroczącej w stronę przystani promowej zaczęli chichotać i szybko utworzyli wokół niej krąg. Najwyższy z całej trójki, chudy blady chłopak, sięgnął do koszyka po podłużny żółty melon i rzucił go ponad głową dziewczyny do kolegów.
– Oddaj to – spokojnie powiedziała Sunja po koreańsku.
Liczyła, że chłopcy nie mają w planach przeprawy do Yŏngdo. Tego typu incydenty zdarzały się na lądzie, lecz nie na wyspie, gdzie Japończyków było znacząco mniej. Sunja doskonale wiedziała, że powinna unikać kłopotów za wszelką cenę. Młodzi Japończycy często drażnili się z młodymi Koreańczykami, i odwrotnie. Koreańscy malcy mieli przykazane chodzić zawsze w grupie, jednakże Sunja była prawie dorosła i silna z natury. Uznała, że chłopcy wzięli ją za kogoś młodszego, i postanowiła przemówić bardziej władczym głosem.
– Co? Co takiego powiedziała? – przekrzykiwali się chłopcy po japońsku. – Nie rozumiemy cię, śmierdząca ździro.
Sunja rozejrzała się wokół siebie, ale nikt nie patrzył w ich stronę. Przewoźnik rozmawiał z jakimiś ludźmi, a przekupki handlujące na obrzeżach targu były zajęte klientami.
– Oddaj to, i to już! – powtórzyła dobitniej i wyciągnęła przed siebie prawą rękę. Ponieważ koszyk wciąż miała przewieszony przez przedramię, poczuła, jak jego ucho wpija się jej w ciało.
Spojrzała odważnie w twarz chudemu chłopcu, który przewyższał ją o głowę.
Wszyscy trzej zaśmiali się i dalej rozmawiali między sobą po japońsku. Sunja nie rozumiała ani słowa. Dwaj chłopcy rzucali sobie żółtego melona, a trzeci właśnie sięgnął do koszyka, który trzymała wciąż na lewym przedramieniu, bojąc się go odstawić na ziemię.
Chłopcy byli jej rówieśnikami, jednakże rozpierała ich nieokiełznana energia.
Najniższy z trójki w pewnym momencie wyciągnął z koszyka ogony wołowe.
– Yŏbo słyną z tego, że żrą psy, a teraz patrzcie, wykradają też psom żarcie z misek! Dziewczyny takie jak ty ogryzają kości? Ty głupia szmato!
Sunja zamachnęła się w powietrzu, chcąc odzyskać kości na zupę. Zrozumiała tylko jedno słowo: „yŏbo”. Normalnie było ono czułym słówkiem, lecz nabrało pejoratywnego znaczenia i było wykorzystywane przez Japończyków w kontaktach z Koreańczykami.
Niski chłopiec uniósł kość nad głowę, po czym obwąchał ją i skrzywił się mocno.
– Obrzydliwość! Jak oni mogą to jeść?
– Ej! Ona dużo kosztowała! Oddaj ją natychmiast! – wykrzyknęła Sunja, nie będąc w stanie powstrzymać łez.
– Co? Nie rozumiem cię, głupia Koreanko. Czemu nie mówisz po japońsku? Wszyscy lojalni poddani cesarza znają japoński! Czy to znaczy, że nie jesteś lojalną poddaną?
Najwyższy chłopiec ignorował kolegów, oceniając wzrokiem wielkość piersi Sunji.
– Jakie ona ma wielkie cyce. Japonki są filigranowe, nie to co te rozpłodówy.
Przerażona Sunja zdecydowała się porzucić zakupy i ruszyła przed siebie szybkim krokiem. Wszakże chłopcy błyskawicznie zacieśnili wokół niej krąg, nie pozwalając jej się oddalić.
– Pomacajmy jej melony. –Wysoki złapał ją za lewą pierś prawą dłonią. – Bardzo jędrne i soczyste. Chcecie spróbować? – Zbliżył twarz do jej biustu i otworzył szeroko usta.
Niski chwycił opróżniony koszyk, uniemożliwiając jej jakikolwiek ruch, i uszczypnął ją w prawą brodawkę palcem wskazującym i kciukiem.
Trzeci z chłopców zaproponował:
– Zaciągnijmy ją gdzieś i zobaczmy, co ma pod kiecką. Co tam ryby! Złówmy ją!
Wysoki wysunął biodra w stronę Sunji.
– Co powiesz na to, żeby zakosztować mego węgorza?
– Puśćcie mnie. Bo zacznę krzyczeć – zagroziła, mimo że gardło miała ściśnięte.
Wtem spostrzegła, że obok wysokiego chłopca wyrósł mężczyzna.
Hansu złapał wyrostka za krótkie włosy, drugą dłonią zakrył mu usta.
– Podejdźcie – syknął do pozostałych, którym trzeba oddać to, że nie porzucili przyjaciela w potrzebie. Wyrostek miał oczy szeroko otwarte ze strachu. – Powinniście zginąć, skurwiele – rzucił najczystszym japońskim. – Jeśli jeszcze raz zaczepicie tę panią albo choć pokażecie swoje zakazane mordy w pobliżu, każę was zabić. Wydam polecenie najsłynniejszym japońskim zabójcom, aby zgładzili was i wasze rodziny, tak że nikt nigdy się nie dowie, jak postradaliście życie. Wasi rodzice nie radzili sobie w Japonii, dlatego trafili tutaj. Niech wam się nie roi w głowie, że jesteście lepsi od miejscowych. – Hansu wyszczerzył się w uśmiechu. – Mógłbym was zabić tu i teraz i nikt nie kiwnąłby nawet palcem, ale to by było pójście na łatwiznę. W każdej chwili jednak mogę kazać was złapać, upodlić i zamordować. Dziś daję wam tylko ostrzeżenie, bo mam dobry humor i wszyscy jesteśmy w towarzystwie kobiety.
Kompani wyrostka w milczeniu przyglądali się, jak ich prowodyrowi oczy wyłażą na wierzch. Mężczyzna w garniturze barwy kości słoniowej i w białych skórzanych butach coraz silniej ciągnął go za włosy. Wyrostek nawet nie pisnął, czuł bowiem nieustępliwą siłę męskiej ręki.
Choć mężczyzna odezwał się po japońsku, chłopcy uznali, że musi być Koreańczykiem, skoro zachował się tak, jak się zachował. Nie mieli pojęcia, kim jest, ale uwierzyli w jego groźby.
– A teraz przeproście, gówniarze – zwrócił się Hansu do chłopców.
– Bardzo przepraszamy. – Wszyscy trzej ukłonili się oficjalnie.
Sunja patrzyła na nich, nie wiedząc, co zrobić.
Chłopcy ukłonili się jej jeszcze raz, a Hansu puścił trzymanego za włosy wyrostka, po czym odwrócił się do Sunji. Odpowiedziała uśmiechem.
– Przeprosili cię. Oczywiście po japońsku. Chciałabyś, żeby przeprosili także po koreańsku? Mogę ich do tego zmusić. Mogę ich zmusić nawet do tego, żeby napisali do ciebie list z przeprosinami.
Sunja potrząsnęła głową. Wysoki chłopiec płakał.
– A może chcesz, żebym ich wrzucił do morza?
Choć żartował, nie potrafiła się uśmiechnąć. Zdołała tylko znowu potrząsnąć głową. Ci chłopcy mogli ją gdzieś zaciągnąć i nikt by nawet o tym nie wiedział. Ale jak to możliwe, że Ko Hansu nie obawia się ich rodziców? Japoński uczeń był w stanie narobić kłopotu dorosłemu Koreańczykowi. Czemu go to nie martwi? Sunja się rozpłakała.
– Już wszystko dobrze – zapewnił ją Hansu, odpychając wysokiego chłopca od siebie.
Napastnicy włożyli melon, ogony wołowe i kości z powrotem do koszyka.
– Bardzo przepraszamy – powtórzyli, kłaniając się nisko.
– Żebym was tu więcej nie widział. Rozumiecie, gówniarze? – rzucił Hansu po japońsku, uśmiechając się wesoło, żeby Sunja nie domyśliła się znaczenia jego słów.
Chłopcy ponownie się ukłonili. Wysoki miał plamę uryny w kroczu. Ruszyli szybkim krokiem w stronę miasta.
Sunja odstawiła koszyki na ziemię i rozszlochała się niekontrolowanie. Przedramiona paliły ją żywym ogniem. Hansu poklepał ją delikatnie po plecach.
– Mieszkasz w Yŏngdo.
Potaknęła skinieniem.
– Twoja matka prowadzi pensjonat.
– Tak, proszę pana.
– Odprowadzę cię do domu.
Sunja pokręciła głową.
– Sprawiłam panu dość kłopotu. Mogę wrócić do domu sama. – Nie była w stanie spojrzeć mu w oczy.
– Posłuchaj, nie powinnaś tak się narażać. Skoro musisz chodzić na targ w pojedynkę, trzymaj się głównych dróg. Zawsze bądź na widoku publicznym. Ostatnio polują na dziewczęta.
Sunja nie zrozumiała.
– Żołnierze armii japońskiej. Chcą wcielać młode Koreanki do swojego wojska. Nie daj się nikomu zwabić. Strzeż się zwłaszcza Koreańczyków i Koreanek, którzy zaoferują ci dobrą pracę w Chinach albo w Japonii. Może to być nawet ktoś, kogo znasz. Uważaj na siebie, i to nie tylko w takich sytuacjach jak dzisiejsza. To byli tylko głupi gówniarze. Ale nawet tacy jak oni mogą cię skrzywdzić, jeśli nie będziesz się mieć na baczności. Rozumiesz?
Sunja nie szukała pracy, toteż nie miała pojęcia, czemu Hansu jej to wszystko mówi. Nikt nigdy nie zaproponował jej pracy z dala od domu. Zresztą i tak nie zostawiłaby matki. Co do jednego wszakże Hansu miał rację: kobietę łatwo zhańbić. Ponoć arystokratki nosiły za pazuchą srebrny sztylet, aby się bronić lub popełnić samobójstwo w razie utraty cnoty.
Hansu podał jej chusteczkę, żeby otarła zapłakaną twarz.
– Powinnaś już iść. Matka na pewno martwi się o ciebie.
Odprowadził ją na przystań. Sunja odstawiła koszyki na deski pokładu i usiadła. Oprócz nich na promie nie było nikogo więcej.
Sunja się skłoniła. Hansu znów bacznie jej się przyglądał, lecz tym razem jego spojrzenie było inne niż wcześniej. Wydawał się zaniepokojony. Kiedy prom odbił od brzegu, Sunja uświadomiła sobie, że zapomniała mu podziękować.
Kiedy Hansu wprowadzał ją na prom, Sunja miała okazję niepostrzeżenie przyjrzeć mu się z bliska. Była nawet w stanie wyczuć woń mentolowej pomady, którą nabłyszczył sobie czarne włosy. Hansu miał szerokie ramiona i krępy korpus wielkoluda, lecz nogi niespecjalnie długie. Mimo to nie sprawiał wrażenia niskiego. Sunja uznała, że jest rówieśnikiem jej matki, która niedawno skończyła trzydzieści sześć lat. Na jego jasnobrązowym czole widniały lekkie zmarszczki, a ostre kości policzkowe były pokryte wyblakłymi piegami. Z powodu nosa – wąskiego i w dolnej części opatrzonego łagodnym garbem – przypominał nieco Japończyka. Oba jego nozdrza zdobiły popękane tuż pod skórą drobne naczynka krwionośne. Ciemne, niemal czarne oczy zdawały się chłonąć światło niczym głęboki tunel. Kiedy na nią patrzył, Sunja czuła krępujące trzepotanie w żołądku. Nosił elegancki zadbany garnitur i w odróżnieniu od lokatorów pensjonatu nie roztaczał smrodu ryb.
Następnego razu, gdy wybrała się na targ, dostrzegła go stojącego przed budkami z innymi handlarzami i nie ruszyła się, dopóki jej nie zauważył. Kiedy to się stało, ukłoniła mu się. Hansu odpowiedział delikatnym skinieniem głowy, po czym wrócił do interesów. Sunja zajęła się zakupami, lecz gdy skierowała się na przystań, Hansu ją dogonił.
– Masz trochę czasu? – zapytał.
Rozszerzyła oczy ze zdziwienia. Do czego on zmierza?
– Na rozmowę – dopowiedział.
Sunja od maleńkości obracała się w towarzystwie mężczyzn. Nigdy się ich nie bała ani nie czuła się w ich obecności niezręcznie, jednakże przy nim zapominała języka w gębie. Z trudem przychodziło jej nawet stać obok niego. Po dłuższej chwili przełknęła ślinę i postanowiła, że będzie go traktować tak samo jak lokatorów – miała szesnaście lat, nie była strachliwym dzieckiem.
– Dziękuję za pańską pomoc.
– Drobiazg.
– Powinnam była to powiedzieć wcześniej. Dziękuję.
– Chcę z tobą porozmawiać. Ale nie tutaj.
– A gdzie? – Poniewczasie zorientowała się, że jej pytanie powinno raczej brzmieć: „Dlaczego?”.
– Przyjdę na plażę za pensjonatem. Tam, gdzie odpływ odsłania duże czarne skały. Zwykle pierzesz nieopodal, u wlotu zatoczki. – Dawał jej do zrozumienia, że wie co nieco o jej życiu. – Będziesz sama?
Sunja opuściła wzrok na koszyki z zakupami. Nie wiedziała, jak zareagować, chociaż czuła pragnienie, by porozmawiać z nim dłużej. Oczywiście wiedziała, że matka nigdy jej na to nie pozwoli.
– Dasz radę się wymknąć jutro rano? Mniej więcej o tej porze?
– Nie wiem.
– W takim razie może po południu?
– Po tym, jak lokatorzy udadzą się do pracy – usłyszała własny głos i ścichła nagle.
Czekał na nią przy skałach, czytając gazetę. Morze było niebieściejsze, niż zapamiętała, a obłoki bielsze – wszystko w obecności Hansu zdawało się bardziej żywe. Rogi gazety trzepotały na wietrze, pochwycił je więc mocniej, lecz kiedy zobaczył Sunję, złożył płachtę i umieścił sobie pod pachą. Zamiast wyjść dziewczynie naprzeciw, zaczekał, aż do niego podejdzie. Sunęła w jego stronę miarowym krokiem, balansując na głowie tobołkiem z brudną bielizną.
– Dzień dobry – powiedziała, starając się nie sprawiać wrażenia przestraszonej.
Nie mogła mu się ukłonić, uniosła więc ręce, aby zdjąć tobołek z głowy, lecz Hansu ją uprzedził, pozbawiając ją ciężaru, ona zaś wyprostowała się na całą swoją wysokość, gdy odkładał pranie na suche kamienie.
– Dziękuję panu.
– Możesz mówić do mnie „oppa”. Ty nie masz brata, a ja nie mam siostry. Mogłabyś być moją siostrą.
Sunja się nie odezwała.
– Ładnie tutaj. – Hansu pobiegł spojrzeniem do niskich fal na środku morza, po czym wbił wzrok w horyzont. – Nie tak ładnie jak na Cheju, ale podobnie. Oboje pochodzimy z wysp. Pewnego dnia zrozumiesz, że wyspiarze są inni od reszty ludzi. Bardziej cenimy wolność.
Podobał jej się jego głos – taki męski i pewny siebie, ze śladem melancholii.
– Chociaż pewnie spędzisz całe życie tutaj – dodał.
– Tak – potwierdziła. – To mój dom.
– Dom… – powtórzył w zamyśleniu. – Mój ojciec uprawiał pomarańcze na Cheju. Przeprowadziliśmy się do Osaki, kiedy miałem dwanaście lat. Cheju przestała być moim domem. Moja matka zmarła, kiedy byłem bardzo mały. – Nie wyznał, że Sunja przypomina mu kogoś z jej rodziny. Chodziło o oczy i odsłonięte czoło.
– Dużo masz tego prania. Niegdyś prałem rzeczy swoje i ojca. Nie cierpiałem tego. Najbardziej w byciu bogatym lubię to, że kto inny wyręcza mnie przy praniu i gotowaniu.
Sunja prała, odkąd nauczyła się chodzić. Nie przeszkadzało jej to. Więcej trudności sprawiało jej prasowanie.
– O czym myślisz, piorąc?
Hansu wiedział już o niej wszystko, co powinien wiedzieć, nie miał jednak pojęcia, o czym dziewczyna myśli. Ilekroć chciał poznać czyjąś duszę, zadawał serię pytań. Większość ludzi artykułowała swoje myśli, po czym potwierdzała je czynami. Ogół mówił prawdę, a tylko nieliczni kłamali. Prawie nikt nie umiał kłamać dobrze. Hansu czuł się najbardziej rozczarowany, gdy nowo poznana osoba okazywała się taka sama jak poprzednia. Przedkładał bystre kobiety nad tępe i pracowite nad leniwe, które potrafiły tylko się wylegiwać.
– Kiedy byłem mały, obaj z ojcem mieliśmy po jednym ubraniu, zatem robiliśmy wszystko, aby pranie jak najszybciej wyschło, po czym wkładaliśmy na siebie jeszcze wilgotną odzież. Raz, miałem wtedy dziesięć albo jedenaście lat, położyłem mokre rzeczy obok piecyka, żeby przyśpieszyć suszenie, i zająłem się przygotowywaniem jedzenia. Mieliśmy na kolację kleik jęczmienny, który musiałem ciągle mieszać, żeby się nie przypalił w tanim blaszanym garnku. Mieszając, poczułem straszliwy smród, a kiedy się odwróciłem, stwierdziłem, że niechcący wypaliłem wielką dziurę w koszuli ojca. Czekała mnie za to sroga kara. – Hansu roześmiał się na wspomnienie lania, które wtedy dostał.
„Pusta tykwa zamiast głowy! Głupiec, a nie syn!” Jego ojciec, który przepijał wszystkie zarobki i nie wstydził się, że nie jest w stanie utrzymać ich obu, miał ciężką rękę, choć nie kto inny jak Hansu zapewniał im godne życie, myszkując za jedzeniem, polując i dopuszczając się drobnych kradzieży.
Sunja nie wyobrażała sobie, aby mężczyzna taki jak Ko Hansu mógł kiedyś prać swoje rzeczy. Obecnie jego garnitur był pięknie uszyty i utrzymany. W gruncie rzeczy widziała go w kilku podobnych jasnych garniturach i w kilku parach identycznych białych skórzanych butów. Nie znała nikogo innego, kto by się tak ubierał.
Nareszcie miała coś do powiedzenia.
– Kiedy piorę, myślę tylko o tym, aby zrobić to dobrze. To jedno z moich ulubionych zajęć, bo mogę wtedy coś naprawić. Nie tak jak z potłuczonym garnkiem, który trzeba wyrzucić.
Uśmiechnął się.
– Już dawno chciałem cię poznać bliżej.
Ponownie była ciekawa dlaczego, jednakże z drugiej strony nie miało to znaczenia.
– Masz dobrą twarz – stwierdził. – Uczciwą.
Przekupki na targu mówiły jej to samo. Sunja nie potrafiła się targować i nigdy tego nie robiła. Wszakże tego ranka nie powiedziała matce, że wybiera się na spotkanie z handlarzem ryb. Nie wspomniała nawet o incydencie z japońskimi uczniami. Wieczorem po prostu oznajmiła Tŏkhŭi, z którą zazwyczaj robiła pranie, że nazajutrz wybierze się nad zatoczkę sama. Tŏkhŭi była szczęśliwa, że udało jej się wymigać od pracy.
– Masz ukochanego? – zapytał ją teraz Hansu.
Sunja się spłoniła.
– Nie.
Hansu uśmiechnął się do niej.
– Niedługo skończysz siedemnaście lat. Ja mam trzydzieści cztery lata. Jestem od ciebie równo dwa razy starszy. Będę twoim bratem i przyjacielem. Hansu-oppa. Co ty na to?
Sunja wpatrzyła się w jego czarne oczy, myśląc, że nigdy w życiu nie pragnęła niczego bardziej, jeśli nie liczyć życzenia, aby jej chory ojciec wyzdrowiał. Od jego śmierci nie było dnia, by o nim nie myślała lub w głowie nie słyszała jego głosu.
– Jak często robisz pranie?
– Co trzeci dzień.
– Zawsze o tej samej porze?
Potaknęła skinieniem. Wzięła głęboki oddech, czując, jak przepełnia ją zachwyt i wyczekiwanie. Kochała to miejsce, tę plażę – nieskończony przestwór zielononiebieskiej wody i drobne białe kamyki, które okalały czarne skały, odgraniczając morze od lądu. Dzięki panującej tu ciszy czuła się bezpieczna i ukontentowana. Zazwyczaj było tu pusto, wiedziała jednak, że od tej pory nie pomyśli już o tym miejscu tak samo.
Hansu schylił się po gładki płaski kamień leżący u jej stóp – czarny z szarymi żyłkami. Z kieszeni wyciągnął kawałek kredy, której używał do opisywania pojemników z rybami, i nakreślił krzyżyk na spodzie kamienia. Następnie ukucnął i zaczął macać otaczające ich gigantyczne skały, aż znalazł suchą szczelinę w głazie średniej wysokości, wielkości ławki.
– Jeśli przyjdę, a ciebie jeszcze nie będzie, ja zaś będę musiał wracać do pracy, umieszczę ten kamień w zagłębieniu skały, abyś wiedziała, że się pojawiłem. Jeśli ty przyjdziesz, a mnie nie będzie, umieścisz ten sam kamień w zagłębieniu, abym wiedział, że wyszłaś mi na spotkanie.
Poklepał ją po ramieniu i znów się do niej uśmiechnął.
– Sunjo, muszę już iść. Zobaczymy się tu ponownie, zgoda?
Sunja odprowadzała go wzrokiem, a gdy znikł jej z oczu, ukucnęła i rozwinęła tobołek z praniem. Wyjęła brudną koszulę, namoczyła ją w zimnej wodzie. Wszystko się zmieniło.
Spotkali się znowu po trzech dniach. Sunja bez trudu odwiodła służące od wyprawy na brzeg razem z nią. Hansu, tak jak poprzednio, czekał na nią przy skałach, czytając gazetę. Na głowie miał jasny kapelusz z czarną opaską. Prezentował się elegancko. Zachowywał się tak, jakby te schadzki nad zatoczką były normalne, chociaż Sunja drżała z obawy, że ktoś ich nakryje. Czuła wyrzuty sumienia, że nie powiedziała nic matce ani Pokhŭi i Tŏkhŭi. Siedząc na skałach, Hansu i Sunja rozmawiali przez pół godziny czy coś koło tego. Zadawał jej dziwne pytania. Na przykład: „O czym rozmyślasz, gdy panuje spokój i nie masz nic do roboty?”.