Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Pan Doubler o ziemniakach wie wszystko, rozmawia z nimi częściej niż z własnymi dziećmi, które widuje tylko podczas niedzielnych obiadów. Chce zostać hodowcą wszechczasów. Poglądami dzieli się jedynie z panią Millwood, gospodynią, która pomaga mu prowadzić dom.
Choroba pani Millwood to prawdziwa katastrofa. Mały świat Doublera zaczyna drżeć w posadach, nadzieja na realizację ambitnych planów rozwiewa się jak dym. Jednak codzienne rozmowy telefoniczne z przebywającą w szpitalu gospodynią mają na niego zbawienny wpływ. To pod jej wpływem Doubler zaczyna dostrzegać ludzi i świat wokół siebie, bez których do tej pory tak świetnie się obywał.
Ciepła, zaprawiona nutą nostalgii i dyskretnego humoru opowieść o przyjaźni, dobroci i o tym, że nigdy nie jest za późno na zmiany.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 517
Tłumaczenie:Alina Patkowska
Dla mojej inspirującej i niezastąpionej matki,Penelope Glaister.
A także w hołdzie dla:
Mary Ann Brailsford 1791-1852
Marie Ann Smith 1800-1870
Johna Clarke’a 1889-1980
oraz innych bezimiennych bohaterów sadów i pól.
Doubler był drugim największym producentem ziemniaków w hrabstwie. Choć co prawda jego rywal miał znacznie wyższe plony, nie spędzało mu to snu z powiek. Motywowała go nie ilość, lecz jakość, i rywal nie stawał się lepszym producentem ziemniaków tylko przez to, że miał więcej ziemi.
Przewaga Doublera polegała na tym, że był ekspertem. Tak doskonale rozumiał ziemniaki, jak mało kto je rozumiał. Miał nadzieję, że rozumie je co najmniej tak dobrze, jak inny wielki znawca ziemniaków, John Clarke. Ten słynny hodowca ziemniaków był inspiracją dla Doublera, który często pytał go o radę. Zadawał mu pytania na głos, chodząc po swoich polach, i słuchał cicho szeptanych odpowiedzi, gdy pracował nad notatkami, przez kolejne dni zapisując wszystkie odkrycia. Choć nigdy nie spotkał go osobiście, a Clarke w istocie nie żył już od kilkudziesięciu lat, ten dialog przynosił Doublerowi wielkie ukojenie.
Ostatnie eksperymenty szły nadspodziewanie dobrze, dlatego był pewien, że już wkrótce zapewni sobie miejsce w historii uprawy ziemniaków. Przez cały czas nosił w sobie – czasem czuł ją w sercu, a czasem w żołądku – niedużą bryłkę podniecenia, która przybrała kształt nadziei. Doubler z natury nie był optymistą i myśl, że być może wkrótce zajmie miejsce wśród najbardziej wpływowych hodowców ziemniaków wszech czasów, wzbudzała w nim dreszcz nerwowej energii zabarwionej odrobiną niecierpliwości, choć przy tym przyćmionej niepokojem.
Dla Doublera jego dziedzictwo było wszystkim.
Ale owo dziedzictwo przyciągało również negatywną uwagę. Ostatnie zagrożenie pojawiło się na jego progu tego ranka, zapakowane we wzmacnianą kopertę. Biała nalepka z wydrukowanym adresem sugerowała złowróżbny profesjonalizm nadawcy. Groźba wydawała się jeszcze bardziej złowieszcza, gdy połączyło się ją z dwiema kopertami, które nadeszły wcześniej. Nadawcą wszystkich trzech listów był Peele, największy producent ziemniaków w hrabstwie. Ta kolekcja trzech kopert, które jątrzyły się w mroku szuflady w komodzie, przekroczyła już granicę zwykłej korespondencji, wypełniając znamiona systematycznej kampanii. Podczas inspekcji swoich pól zdenerwowany Doubler zastanawiał się, co to może oznaczać i jak może wpłynąć na jego bliski sukces.
Brutalny wiatr wygarniał lodowate powietrze z okolicznych dolin i przywiewał je niestrudzenie na farmę Mirth, przez co niemal wszędzie było cieplej niż w położonym na wzgórzu domu Doublera. Ale mimo to wcale się nie śpieszył. Wracając do domu, obszedł dokoła całe podwórze, zatrzymał się i sprawdził kąt ustawienia nowej kamery bezpieczeństwa, a potem zatrzymał się jeszcze raz i załomotał drzwiami posępnych stodół, by się upewnić, czy zamki dobrze trzymają. Nawet w dawniejszych czasach, gdy jeszcze była przy nim żona, Doubler był ostrożnym i nerwowym człowiekiem, a teraz, głęboko przejęty tą ostatnią serią zagrożeń, zwiększył jeszcze czujność, z jaką przeprowadzał codzienny obchód farmy, i włączył do zwykłej rutyny mnóstwo dodatkowych kontroli, które szybko stały się odruchowe, jakby przeprowadzał je od zawsze, tak jak zawsze podążał za zmianami pór roku.
Pomimo zdenerwowania kroki, jakie ostatnio podjął, by bronić farmy Mirth przed przeciwnikiem, dodały mu pewności siebie, toteż gdy odwiesił kurtkę i czapkę, natychmiast zwrócił uwagę na paczkę, która nadeszła z wczorajszą pocztą. Miał nadzieję, że jej zawartość jeszcze bardziej przyczyni się do zwiększenia bezpieczeństwa, i zgodnie z jego oczekiwaniem w paczce znajdowała się nowiutka lornetka. Obejrzał ją krytycznie, zdjął osłonę ze szkieł i znów ją założył. Powtórzył tę operację kilkakrotnie i poczuł ostrożne zadowolenie, bo osłona była dobrze dopasowana. Usadowił się na parapecie, przez chwilę uspokajał oddech, po czym podniósł nowy nabytek do oczu.
Powoli ustawiał ostrość, przesuwając szkła to odrobinę w lewo, to znów nieco w prawo. Robił to nieznacznymi, lecz zręcznymi ruchami, aż zięba w karmniku dla ptaków wiszącym na gruzłowatej gałęzi najbliższej jabłoni ukazała mu się w całej swej ostrej, olśniewającej jaskrawości. Doubler znieruchomiał i pogratulował sobie, że udało mu się rozpoznać ptaka.
– Zięba! – wykrzyknął ze zdziwieniem.
Jeszcze przed tygodniem byłby to dla niego tylko kolejny mały ptak, który zatrzymał się na chwilę, zanim pofrunie dalej, żeby ogołocić żywopłot z jagód. Ta świeżo zdobyta wiedza, pewność identyfikacji, wzbudziła w nim iskrę radości, z której nie do końca zdawał sobie sprawę, ale która kazała mu jeszcze przez chwilę obserwować ziębę. Obraz wyostrzył się na błyszczących oczach ptaka i Doubler poczuł zachwyt. Ta lornetka była znacznie lepsza niż poprzednia, i z całą pewnością zwiększy bezpieczeństwo tak bardzo konieczne w jego pracy. W zupełności usatysfakcjonowany przesunął ją w prawo i ustawił ostrość na znacznie odleglejszym obiekcie, czyli na bramie u stóp wzgórza prowadzącej do farmy Mirth.
Przypomniał sobie dotyk tej bramy na palcach, gdy ją otwierał i pozwalał, by kołysała się swobodnie. Kiedyś, gdy jeszcze nie miał prawie żadnych trosk, otwierał i zamykał tę bramę regularnie. Sam ją założył i zawsze otwierała się lekko, bez oporu i bez skrzypienia. Ale teraz Doubler nigdzie już nie wychodził ani znikąd nie wracał. Całe jego życie ograniczało się do farmy. Nie zdarzyło się to stopniowo, nie osuwał się w samotność powoli. Gdy dzieci wyszły z domu, zdecydował, że nigdy więcej nie opuści farmy. Przekonał siebie, że jeśli się skądś nie wyjdzie, to nie ma możliwości, by nie dało się wrócić.
Spojrzał uważniej, gdy na dole zatrzymał się samochód. To była tylko pani Millwood. Choć spodziewał się jej przyjazdu, poczuł napięcie wszystkich mięśni i włosy na karku stanęły mu dęba. Jednak ciężar lornetki w dłoni złagodził jego niepokój. Pomogło również to, że mógł obserwować nadjeżdżający pojazd przez szkła. Uważnie śledził każdy ruch pani Millwood, która wysiadła z niedużego czerwonego samochodu, otworzyła drewnianą bramę, podjechała kawałek i znów wysiadła, żeby zamknąć bramę za sobą.
Gdy samochód znalazł się na jego terenie, Doubler mógł już odczytać numer rejestracyjny i zapisał go na marginesie gazety, by późnej przenieść do dziennika obserwacji, który chciał w tym celu zamówić. Samochód powoli wspinał się na wzgórze. Na kilka sekund znikał z widoku, po czym znów się pojawiał, wychodząc z ostrego zakrętu. Podjazd do farmy Mirth był długi i powolny, a Doubler zauważył, że nie było wyraźnego związku między jakością pojazdu a szybkością, z jaką się zbliżał. Jeśli już, to im szybszy był samochód, tym wolniej podjeżdżał, bo kierowcy w szybkich samochodach bardziej obawiali się kolein, wybojów i ostrych kamieni, które czyhały na opony na każdym zakręcie. Doubler obiecał sobie, że zacznie zapisywać czasy zbliżania się samochodów, żeby sprawdzić tę teorię. Absolutnie niczego nie zamierzał zostawiać przypadkowi.
Dziewięć minut później pani Millwood stanęła w drzwiach kuchni, a zestaw dźwięków towarzyszących jej wejściu nigdy się nie zmieniał. Doubler uważnie nasłuchiwał, gdy wieszała klucze, zdejmowała płaszcz, odkładała torbę i zmieniała buty. Mruknęła coś pod nosem, spoglądając na obierki od ziemniaków, które wysypywały się z pojemnika na kompost i spadały na stary drewniany kloc do rąbania mięsa. Gderanie przybrało na sile, gdy zaczęła szukać Doublera, który natychmiast wyprężył się w pozycji na baczność.
– Panie Doubler, znowu narobił pan w kuchni okropnego bałaganu.
Przyglądał jej się, gdy przebiegała obok niego, wyrównując sterty różnych rzeczy, wygładzając, strosząc i prostując. Patrzył, jak porządkuje wszystko leciutkimi ruchami, i pomyślał pogodnie, że gdyby pani Millwood była ptakiem, to byłaby strzyżykiem.
– Wiem, że trochę zrobił się tu bałagan. Przepraszam.
– Bałagan sam się nie zrobił. Nie musi pan przepraszać, lepiej by było, gdyby po prostu pilnował pan porządku. – Przyciągnęła do ściany drewniane krzesło i błyskawicznie wspięła się na nie, żeby odłożyć na półkę stertę nieprzeczytanych książek, które nie wiadomo kiedy znalazły się w jej rękach.
Zdawało się, że układa książki byle jak, ale gdy sprawdzał po jej wyjściu, zawsze okazywało się, że są uporządkowane według jakiegoś klucza. Zanim zdążył przeniknąć jej metodę, pani Millwood znów znalazła się na podłodze, a w ręce, która jeszcze przed chwilą trzymała książki, miała szczotkę do odkurzania.
– Widzę, że znowu się pan zajmował swoimi ziemniakami – powiedziała z rozczarowaniem.
– Moimi ziemniakami. Tak. Ja… – Doubler poczuł chęć, by podzielić się z nią troskami od razu, nie czekając do lunchu. Miał w głowie wiele kolidujących ze sobą priorytetów i potrzebował pragmatyzmu pani Millwood, żeby uporządkować je w jakąś strukturę.
Podniósł się, zamierzając w stanowczy sposób pochwycić tę sprawę w swoje ręce, ale gdy krew popłynęła w kierunku głowy, rozproszyła jego myśli w niespokojny wir. Zmagał się ze słowami, które miały zaburzyć piętnastoletnią rutynę, bowiem nigdy dotychczas rozmowa nie miała pierwszeństwa przed sprzątaniem domu. Zanim zdążył złapać wątek (gdyby go pociągnął, obnażyłby tym samym swoją duszę), pani Millwood już zniknęła, pozostawiając za sobą ścieżynkę kurzu.
Próbował wziąć się w garść, ale usłyszał nad głową hałas odkurzacza ciągniętego na stanowisko, co oznaczało, że stracił panią Millwood na jakieś dwie godziny.
Poszedł do kuchni. Jego opuszczone ramiona świadczyły o rozczarowaniu i osamotnieniu. Grube kamienne płyty pod stopami odzianymi tylko w skarpetki były lodowato zimne, ale w miarę jak zbliżał się do piecyka, stawały się cieplejsze. Zatrzymał się przy nim na chwilę, żeby się rozgrzać. Po lewej na dużym drewnianym bloku, wygładzonym i wyszczerbionym od ciągłego krojenia i wycierania rękami jakiegoś dawno nieżyjącego rzeźnika, stały trzy wielkie rondle z ryflowanej blachy, takie, w jakich kucharki w epoce wiktoriańskiej mogły przyrządzać hurtowe ilości sosu chutney albo dżemu. Każdy rondel przykryty był kwadratową płachtą muślinu.
Zdjął muślin i przyjrzał się zawartości. Dużą drewnianą łyżką poruszył wierzchnią warstwę ziemniaków, popatrzył na nie krytycznie i sięgnął po podkładkę do pisania. Takie podkładki leżały przy wszystkich rondlach, a do każdej przypięty był gruby plik papieru kancelaryjnego pokrytego kaligraficznym pismem Doublera. Równo nakreślone ołówkiem daty, pomiary, liczby, wzory, szkice i diagramy pokrywające te strony same już, nawet bez żadnej interpretacji, ukazywały niezwykłą wagę tych badań, a pod wprawnym okiem ziemniaczanego eksperta ujawniały jego życiową ambicję, czyli badania, które miały dokonać przełomu. Uzupełnione przypisami i apendyksami, notatki Doublera odzwierciedlały wszystkie nadzieje i marzenia człowieka, który postanowił zostawić po sobie ślad, wiedział jednak, że czas działa przeciwko niemu.
Dźgnął stalowym widelcem kilka ziemniaków z każdego rondla. Wybrał rondel, który wydawał się najmniej zadowalający, wyjął z niego kilka kartofli i zagotował je na dużym ogniu w osolonej wodzie. Te przeznaczył na lunch.
Zadowolony z tych przygotowań, przystąpił do opisywania porannych odkryć. W tym celu usiadł przy ogromnym stole kuchennym, który kiedyś był z jasnej, niepoliturowanej sosny, ale teraz, poznaczony śladami mokrych naczyń, przypalony przez rozgrzane garnki i często polerowany pszczelim woskiem, przybrał odcień i fakturę twardego drewna liściastego, i rozłożył na nim papiery, często wracając do poprzednich stron. Wyniki były zgodne z wcześniejszymi wnioskami, więc Doubler zyskał już pewność, że rezultaty jego badań są niepodważalne, ale dopisywanie kolejnych dat, kolejnych potwierdzeń, kolejnych dowodów przynosiło mu spokój ducha w tym okresie roku, gdy dni stają się coraz dłuższe, ziemia zaczyna rozmarzać i po trochu przybywa ciepła, które przygotuje ją na stworzenie nowej generacji materiału porównawczego.
Pracował z wytężeniem przez godzinę: notował, dokładnie sprawdzał i po raz kolejny podkreślał wnioski, a gdy pani Millwood wciąż się nie pojawiała, wyruszył na drugą inspekcję swojej ziemi. Powtarzał ten rytuał czterokrotnie każdego dnia, bez żadnych wyjątków. Nałożył gruby wełniany sweter, szorstki, lecz przyjemnie ciepły, i zapiął szczelnie zamek błyskawiczny nieprzemakalnej kurtki. Wychodząc z zacisza budynków gospodarczych, opuścił klapy czapki uszatki, żeby ochronić się przed wiatrem.
Uwielbiał ten spokój w powietrzu, dziwne wrażenie zawieszenia, które pojawia się tylko w lutym. Pola były świeżo zbronowane i ziemia w słabym blasku zimowego słońca miała ciepły czekoladowy odcień. Zebrane w bruzdach kałuże wody deszczowej lśniły jasno, tworząc przyjemnie uporządkowane pasy aż po horyzont. Pojawiły się dziś nowe ptaki. Skakały po polach w dużych gromadach. Były brązowe i większe od wróbli, które rozpoznawał bez trudu, a dla jego wciąż niewprawnego oka trudne do zidentyfikowania. Doubler obiecał sobie, że wychodząc na następny obchód, zabierze ze sobą lornetkę. Choć nie po to ją kupił, by rozpoznawać ptaki, nagle zapragnął dowiedzieć się, kim są ci przybysze. W każdym razie był przekonany, że nie było ich jeszcze przed tygodniem, i ta pewność przyniosła mu satysfakcję.
Powoli szedł skrajem pola wzdłuż nierównej linii żywopłotu, gęstego i nie do przejścia, choć jeszcze nagiego. Dotarł do pierwszego z dwóch punktów widokowych. Był to niewielki pagórek, z którego roztaczał się rozległy widok na północ. Stojąc w tym miejscu, Doubler mógł przebiegać wzrokiem kolejne pola i odznaczać je szybko w swoim mentalnym rejestrze. O tej porze roku nie było wiele do oglądania, ale już za miesiąc, kiedy minie największe ryzyko przymrozków, zacznie pedantycznie sprawdzać glebę, by wybrać najlepszy moment do posadzenia ziemniaków. Zima pozwalała przygotować pola i przeprowadzić konserwację maszyn, a teraz już wystarczyło tylko sprawdzać i okazywać ziemi szacunek w nadziei, że kładzie tym fundament życzliwości, na którym będzie mógł się oprzeć w kolejnych miesiącach.
Gdy już obszedł największe pole, zaczął się wspinać, dopasowując długość kroku do wznoszących się i opadających bruzd, a także obliczać w głowie powierzchnię swojej ziemi. Robił to bez żadnego badawczego celu, tylko dlatego, że ten proces bardzo go uspokajał. Pola rosły w górę i opadały wraz ze zmianą pór roku, i podobnie wznosił się i opadał ich potencjał. Uprawy wybijały nad powierzchnię gleby i obumierały, a sukces lub niepowodzenie przy zbiorach były zależne od alchemicznej mieszanki nauki, umiejętności i magii, ale przede wszystkim od samej natury, która zawsze miała ostatnie słowo. Choć siła wzrostu zależała od wielu czynników, powierzchnia gospodarstwa nigdy się nie zmieniała. Jeśli szedł w równym tempie, liczba kroków zawsze była taka sama od czasu, kiedy kupił tę farmę, czyli od niemal czterdziestu lat.
Obrócił się w narożniku i znów zobaczył przed sobą dom. Po raz kolejny sprawdził zamki wszystkich stodół. Na farmie stało kilka garaży i budynków gospodarczych, ale z tych trzech stodół czerpał największą przyjemność, a zarazem to one przysparzały mu najwięcej stresu. W końcu to właśnie w nich spoczywała jego spuścizna.
Każda ze stodół zamknięta była na cztery spusty na ciężkie łańcuchy rozciągnięte między żelaznymi uchwytami. Doubler podniósł głowę, sprawdzając kąt ustawienia kamery, i pomachał do siebie ręką, żeby obejrzeć to później na monitorze. Spodziewał się, że kamera zwiększy jego poczucie bezpieczeństwa, odkrył jednak, że jest również zadziwiająco dobrym towarzyszem, i czerpał dziwną przyjemność z obserwacji siebie, gdy każdego wieczoru przeglądał nagrania.
Następna inspekcja dwóch największych stodół miała się odbyć dopiero wczesnym wieczorem. W miarę możliwości starał się nie wpuszczać do środka światła, toteż nigdy nie otwierał drzwi w ciągu dnia. Ale mijając je, wyczuwał drżenie pączkującego życia i niemal słyszał, jak skórka zeszłorocznych zbiorów napina się pod naporem nowego życia. O tej porze roku postęp był jeszcze niewielki, ale gdy go pomnożyć przez tysiące ziemniaków rozłożonych na chłodnych drewnianych półkach, łatwo można sobie wyobrazić, jak wielki wpływ cała ta uwięziona energia wywiera na najbliższe otoczenie. W każdym razie Doubler lubił tak myśleć.
Trzecia stodoła, choć o tej porze roku martwa, była dla niego najcenniejsza. Gdyby mógł, owinąłby ją całą łańcuchami jak ogromną paczkę, musiał się jednak zadowolić tymi środkami bezpieczeństwa, które już wprowadził w życie. Rozejrzał się na wszystkie strony, sprawdzając, czy nikt go nie widzi, i wstukał kod na panelu przy drzwiach prowadzących do najbardziej tajemnego magazynu. Wsunął się do środka i zamknął za sobą drzwi. Odetchnął głęboko i przez chwilę stał nieruchomo, ciesząc się wyjątkowym zapachem, który pozostawał tu nawet wtedy, gdy zapasy zostały już zużyte. Owszem, dla wprawnego nosa był to zapach ziemniaków, ale również przebijająca się przezeń ostra woń czystości, tłumiąca ślady żywicy i miodu. Minie jeszcze kilka tygodni, zanim ta stodoła znów ożyje. Doubler kochał jej zimową pustkę wypełnioną obietnicą. Jeszcze kilka razy odetchnął głęboko, potem zapalił słabą żarówkę i popatrzył na ogromną miedzianą aparaturę destylacyjną złożoną z rurek, kominów i zaworów. Nawet w słabym świetle metal lśnił.
– Dzień dobry – szepnął z wyraźnym szacunkiem. Laikowi ten sprzęt zapewne wydawałby się tajemniczy, może nawet odstręczający, ale Doubler widział w każdej złączce doskonały, logiczny sens.
Aparatura już tu była, gdy Doubler i jego żona Marie kupili farmę. Odkrył ją niedługo po tym, gdy tu zamieszkali, kiedy zabrał się do przeglądania sterty zardzewiałych maszyn, które pozostawił po sobie poprzedni właściciel. (Tamten farmer zmarł nagle piętnaście lat wcześniej, niż można by oczekiwać z uwagi na statystyczną długość życia, ale nawet gdyby coś go ostrzegło o zbliżającej się śmierci, Doubler wątpił, by zdecydował się uprzątnąć ten rejestr dawnych błędów).
Kiedy znalazł ten sprzęt, tę wielką kupę metalu ukrytą pod ramionami podnośnika do traktora, prasami do siana i workami z gnijącą paszą, rozpoznał zielonkawy kolor jako tlenek miedzi i wiedział, że będzie to coś warte, o ile znajdzie się odpowiedni złomiarz. Ale kiedy zaczął żmudnie oddzielać ziarno od plew, zrozumiał, że jest to stary destylator używany do pędzenia wódki, więc by się oderwać od ciężkich prób i zadań związanych z ojcostwem oraz od żony, która nieustannie była nim rozczarowana, odważył się zbadać dokładniej właściwości tego sprzętu. Najpierw była to tylko zabawa: tu przykręcił jakiś kawałek, tam dołożył inny, zastanawiając się mimochodem, czy kiedyś uda mu się poskładać wszystko poprawnie, aż wreszcie, w nagłym przebłysku inspiracji, którego sam nie rozumiał, poczuł przymus, by rozmontować cały sprzęt na części pierwsze, ułożyć wszystko na ziemi, wyczyścić i naprawić, powymieniać uszczelki i złączki, a na koniec złożyć wszystko od początku, część po części, z wprawą mechanika i cierpliwością organmistrza.
Teraz już znał tę aparaturę na wylot, znał wszystkie jej westchnienia i humory, umiał ją doskonale nastroić i traktował z szacunkiem, na jaki tak stara maszyneria zasługiwała. Z pewnością współczesna technika dawno zdeklasowała ten staroć, ale jego urazy, antypatie i niedoskonałości wplatały się w tkankę wytwarzanego przezeń płynu i właśnie dzięki nim ów finalny produkt był tak wyrazistym i godnym pożądania dziełem sztuki. Kilka butelek wciąż spoczywało w piwnicy.
Na tym zakończył się obchód. Doubler zgasił światło, zamknął za sobą drzwi i dla pewności dwa razy pociągnął za klamkę. Wyszedł na podwórze, podniósł głowę i spojrzał na słońce, które niemal już dotykało brzegu niskiego murku przy kuchni, po czym wrócił do domu. Był zadowolony, że dobrze spędził czas przed lunchem, i wreszcie z pewną dozą ostrożności będzie mógł podzielić się swoimi troskami z panią Millwood.
Gdy pani Millwood krzątała się po kuchni, parząc herbatę i ustawiając dwa nakrycia na uporządkowanym kuchennym stole, Doubler zajął się przygotowaniem własnego posiłku. Z pogrążonej w ciemnościach spiżarni wydobył kilka szalotek i ścisnął je między kciukiem a palcem wskazującym. Nie uginały się nawet po tylu miesiącach.
– Są znacznie lepsze od swojej kuzynki cebuli – powiedział do pani Millwood, wyczuwając jej nieufne spojrzenie, gdy siekał szalotki na drobniutką kostkę. – Niech pani tylko popatrzy. Czysta rozkosz. – Cebulki wciąż lśniły perłowym blaskiem, kawałeczki odpryskiwały od ostrza noża. Zgarnął je do rondla, przez kilka sekund dusił na maśle, a potem dodał ziemniaki i zgniótł je lekko grzbietem widelca.
– Nie wolno ich rozgniatać na papkę, trzeba tylko lekko rozkruszyć – odpowiedział z uciechą na niezadane pytanie.
Dwoma szybkimi ruchami przegubu obrócił młynek z czarnym pieprzem i zaniósł parujący talerz na stół.
Pani Millwood wyjmowała właśnie z hermetycznie zamykanego pojemnika kanapki, które przynosiła codziennie i które były zdumiewająco różnorodne.
– Przydałaby się jeszcze odrobina stopionego cheddara, panie Doubler. – Ruchem głowy wskazała na jego talerz.
– Cheddara? Stopionego? Ależ absolutnie nie, pani Millwood! Po cóż, na Boga, miałbym to robić?
– Dla odrobiny aromatu. Albo witamin. Nie można żyć na samych kartoflach. – Wiedziała, że jest to prowokujące stwierdzenie, i wcale nie miała takich intencji, by prowokować Doublera. Po prostu szczerze i od dawna martwiła się o jego dietę, o zawartość składników odżywczych w jego posiłkach.
– Pani Millwood, chyba nie muszę pani tłumaczyć, jak doskonałe właściwości odżywcze mają brytyjskie ziemniaki? Wie pani równie dobrze jak ja, że z ziemniaka uzyskuje się więcej jadalnego białka na hektar dziennie niż z ryżu czy pszenicy.
– Ale ja nie zjem hektara kartofli, panie Doubler. Chcę po prostu zjeść na lunch coś smacznego. Smacznego i zdrowego.
– Niech mi pani nie mówi o zdrowiu! Białko ziemniaków jest bardziej wartościowe biologicznie niż białko z kukurydzy, pszenicy, grochu czy fasoli. Ziemniaki są równie zdrowe jak mleko, a chyba nikt nie próbuje podważać wartości zdrowotnych mleka?
– Dobrze znam wartość brytyjskich ziemniaków. – I rzeczywiście znała. Zaledwie poprzedniego wieczoru oświeciła w tym temacie panie z kółka robótek ręcznych, które były zdumione nie tylko otrzymanymi informacjami, ale również głębią wiedzy pani Millwood oraz przekonaniem, z jakim mówiła o swojej pasji. – Ale odrobina stopionego cheddara dla aromatu wcale by nie zaszkodziła.
Odłożył widelec i oznajmił poważnym, strofującym tonem:
– Pani Millwood, wysoka temperatura to najgorsza rzecz, na jaką można narazić ser cheddar. Można tylko stopić przez to tłuszcz i zniszczyć aromat. Skoro ktoś zadał sobie tyle trudu, żeby zrobić przyzwoity cheddar, to powinno się go spożywać tylko na jeden sposób.
Poszedł do spiżarni, przyniósł dużą paczkę ciasno owiniętą pergaminem i owiązaną sznurkiem, po czym stwierdził:
– Pokażę pani. – Jego ruchy były ostentacyjnie wyraziste, nie odrywał przy tym wzroku od swojej jednoosobowej publiczności. – Cheddar podaje się na drewnie. Nie na fajansie ani nie na porcelanie. To podstawowa zasada – oznajmił surowo, kładąc zawinięty cheddar na środku drewnianej deski do krojenia. – Ser wchłania naturalne tłuszcze i aromaty z drewna i nabiera w ten sposób cech, jakich nie da się uzyskać w żaden inny sposób. Po drugie, drewno jest porowate, nie tworzy nieprzepuszczalnej bariery na powierzchni, z którą ser się styka, dzięki czemu pozwala mu oddychać.
Dostrzegł, że pani Millwood wyraźnie wstrzymała oddech.
– To, że ser powinien oddychać, to następna zasada. W innym wypadku poci się, a to nie jest dobre. Spocony cheddar nigdy nie jest dobry.
Ostrożnie rozwinął paczkę, a jego jednoosobowa publiczność dostojnie potrząsnęła głową.
– Kolejna zasada. – Odliczał je na palcach. Gdy doszedł do wskazującego, uświadomił sobie, jak wiele ich jest, i pomyślał, że chyba powinien założyć odrębny dziennik spostrzeżeń na temat cheddara. – Kroimy tylko raz, a w każdym razie jak najmniej ruchów nożem. – Scyzorykiem naciął ser ukośnie w najwęższym miejscu, po czym odłamał kawałek. – Cheddar to ser dla palców. To uczta dla wszystkich zmysłów. Wdycha się go, czuje dotykiem i smakuje. Nie można pozbawić się dotyku. Kiedy bierzemy ser w palce, umysł przygotowuje się na to, czego powinien się spodziewać. Nie ma tu miejsca na żadne niespodzianki. Mój mózg wie, że ma się przygotować na ostry smak dobrego cheddara, bo palce spróbowały go już wcześniej. Widzi pani?
Pani Millwood patrzyła z uwagą. Kanapka bezwładnie zawisła jej w dłoniach, a na czole pojawiła się zmarszczka.
– A więc jeden ruch nożem, a potem odłamuje się kawałek palcami, żeby doświadczenie było całkowite. Cheddar można podawać z jabłkiem. Najlepsza jest pomarańczowa koksa, ale nie jestem aż tak ortodoksyjny, pani Millwood. I z sosem chutney. Ze słodkim albo z wytrawnym, kwaskowatym. Dam pani dwa rodzaje do spróbowania, takie, które mogę polecić, chociaż chutney to bardzo osobista sprawa, czyli rzecz gustu. Ale w żadnym razie nie pikle, bo zalewa będzie konkurować z dobrym cheddarem, zamiast go uzupełniać. Na talerzu nie szukamy rywalizacji, tylko harmonii. Harmonii i tonu. Niech pani sobie wyobrazi, że to jest utwór muzyczny, a pani jest dyrygentem.
Pani Millwood popatrzyła na swoją kanapkę i ugryzła ją ostrożnie, a Doubler dodał jeszcze:
– Stopiony cheddar? Nie. Nie podgrzewałbym go nawet w zimny dzień. To zupełne marnotrawstwo.
– Przepraszam, że się odezwałam. – Buntowniczo ugryzła następny i znacznie większy kęs. Kanapka składała się z sera o jednolitej barwie pokrojonego nożem na plasterki, szynki z supermarketu, musztardy, konserwowego ogórka, papryki oraz sałaty i pani Millwood nie zamierzała się jej wstydzić. – Doskonała. – Jakby na pokaz ugryzła kolejny wielki kęs. – Pomyślałam tylko, że to by trochę ożywiło pański lunch. – Popiła kanapkę haustem herbaty.
– No tak. Nie mam nic przeciwko temu, żeby dołożyć do ziemniaków trochę sera, ale nie w tym kontekście i nigdy cheddara. Jest mnóstwo serów, które aż proszą się o to, żeby je roztopić. Zaliczyłbym do tej kategorii większość serów kozich. – Machnięciem ręki okazał lekceważenie dla całej tej grupy. – Ale akurat w tej chwili nie potrzebuję dodatkowych aromatów. Ja pracuję, pani Millwood, i chcę poczuć smak ziemniaka.
– Smakują panu dzisiejsze kartofle?
– Ależ tak, smakują. Jestem absolutnie zachwycony. Zachowują się przepięknie. Niewiele mam do zapisania, a to dobra wiadomość. To tylko kolejne potwierdzenie. – ściszył nieco głos i dodał konspiracyjnie: – Kiedy już dostanę potwierdzenie moich odkryć od ekspertów, naszych przyjaciół z zagranicy, skończę z tym wszystkim.
Popatrzyła na niego ostrożnie.
– Z badaniami? Z kartoflami? Z czym pan skończy? – zapytała z troską. Kiedyś już słyszała od niego, że kończy ze wszystkim, i omal go to nie zabiło.
Zauważył jej niepokój i pośpieszył zapewnić, że w żadnym wypadku nie ma na myśli kresu swej motywacji, chęci życia i apetytu na dalsze badania.
– Nie wyobrażam sobie, żebym kiedyś zupełnie skończył z ziemniakami. Mam je we krwi. Czym miałbym się zajmować, gdybym nie myślał o nich przez cały dzień? Ale jeśli chodzi o szczegółową analizę, to owszem, sądzę, że zbliżam się do końca. Nie widzę już możliwości poprawienia czegokolwiek i nie pozostały mi żadne pytania, na które nie znalazłbym odpowiedzi. To potwierdzenie zakończy bardzo długi okres wytężonej pracy. Jeśli mam rację i moje badania zostaną oficjalnie uznane, to będę musiał pomyśleć o kolejnym przedsięwzięciu, lub też poświęcę lata, które mi jeszcze zostały, na utrwalenie mojego dzieła dla przyszłych pokoleń. Jestem pewien, że to będzie najważniejsza chwila mojego życia. Oczywiście ciągle czekam na oficjalną odpowiedź z instytutu i jak sądzę, dobrze pani rozumie, że to czekanie nie jest dla mnie łatwe. – Westchnął ciężko, zdradzając, że nie jest tak pewny siebie, jak przed chwilą próbował ją o tym przekonać.
Pani Millwood wiedziała równie dobrze jak on, że czekanie nie jest dla niego łatwe. Ona też niecierpliwie wyczekiwała nowin. Gdy opowiedział jej o swoich odkryciach, to właśnie ona pokierowała jego chaotycznymi działaniami, które, jak obydwoje mieli nadzieję, w końcu doprowadzą do upragnionej weryfikacji naukowej. Zbadała wszystkie dostępne możliwości i nie popełniając żadnej niedyskrecji, zasięgnęła rady osób biegłych w kwestiach patentów, praw autorskich oraz weryfikacji naukowych. Pod wieloma względami te poszukiwania były równie żmudne i pedantyczne jak przedsięwzięcie Doublera.
Sytuacja, jak szczegółowo wyjaśniła mu przy lunchu, wyglądała tak, że w ciągu kilkudziesięciu lat, które Doubler spędził na uprawie ziemniaków, cały świat produkcji rolnej poszedł do przodu, a on został z tyłu. Okazało się, że badania nad ziemniakami są finansowane przede wszystkim przez odbiorców gigantów, którzy odnoszą największe zyski komercyjne z każdego znaczącego ulepszenia procesu. Największe udziały w ośrodkach badawczych miała wielka firma produkująca frytki do piekarnika. Również sieci fast foodów wykazywały uzasadnione zainteresowanie zarazą ziemniaczaną.
– Kto by pomyślał, że frytki do piekarnika mają aż tak wielką moc! – wykrzyknęła pani Millwood, po czym przeszła do kolejnych ponurych doniesień.
Doubler, choć był całkiem znaczącym producentem, nie zawierał żadnych umów handlowych z tymi partnerami i nigdy nie działał z nimi ręka w rękę. A choć szczęśliwy przypadek zrządził, że na skutek dokładnego sprzątania stodół zaczął bardzo dyskretnie działać w segmencie monopolowym, nie robił tego na dużą skalę. Jego wkład w tę branżę był wysoko ceniony i szanowany, ale przemysł alkoholowy miał własne regulacje prawne i żeby się w nim poruszać, trzeba przedzierać się przez niekończącą się biurokrację. Doubler był zbyt nieistotnym graczem dla tych, którzy finansowali badania albo lobbowali w imieniu hodowców ziemniaków, a wielkie kompanie alkoholowe uważały go za małe piwo. Po prostu nie poruszał się w odpowiednich kręgach.
Pani Millwood dokładnie to wszystko sprawdziła i wkrótce dowiedziała się niepokojąco wiele o obłudnej naturze świata korporacji. Rozmawiała z wielkimi umysłami prawniczymi i wszyscy ją ostrzegali, by nie dzieliła się pochopnie odkryciami swojego anonimowego przyjaciela, dopóki nie znajdzie godnego zaufania partnera o mocno wypchanych kieszeniach, któremu będzie mogła powierzyć tę wiedzę. Ostrzegano ją, że powinna zachować ostrożność, bo jakiś pozbawiony skrupułów gracz posadowiony wyżej w łańcuchu dostaw może przejąć wyniki badań i zaprezentować je jako własne albo będzie się starał zdyskredytować odkrycia Doublera. Jak to ujął jeden z owych wielkich umysłów:
– Gdy wielcy gracze zwęszą, co on robi na tej swojej farmie, po prostu go przeżują i wyplują.
Dlatego pewnego dnia przy lunchu przedstawiła rozwiązanie, które wymagało nieco więcej czasu, ale mogło wydać piękny owoc, to znaczy praca Doublera zostanie poddana ocenie specjalistów z grona tych najwybitniejszych i najbardziej szanowanych na świecie.
I tak oto po szczegółowym rozpoznaniu pani Millwood stwierdziła, że należy postarać się o bezstronną ocenę Instytutu Badań i Rozwoju Ziemniaka w północnych Indiach. A teraz czekali na opinię tej czcigodnej instytucji.
– No cóż, sprawdźmy. – Pani Millwood pogrzebała w torbie, wyciągnęła mały oprawny w skórę kalendarzyk i przerzuciła kartki. – Wysłaliśmy pańską paczkę tuż po Bożym Narodzeniu, prawda? No więc tak. Dwudziesty siódmy. Trzeba wziąć pod uwagę opóźnienia spowodowane świętami i tak dalej, ale mimo wszystko to już sześć tygodni.
Twarz Doublera spochmurniała.
– Z drugiej strony, jeśli się zastanowić, sześć tygodni to nie tak długo. To była zwykła paczka, nie lotnicza, i nie mam pojęcia, jak działa tamtejsza poczta. Powiedzmy, że cztery tygodnie, żeby doszła. Potem muszą wydać opinię. Dwa tygodnie? Lepiej, żeby się zanadto nie śpieszyli. Może cztery? Cztery wystarczą na dokładne zbadanie sprawy. A przecież chcemy, żeby zbadali ją dokładnie, prawda? I jeszcze cztery tygodnie na powrotną pocztę. Myślę, panie Doubler, że za wcześnie zaczął się pan martwić. Jeśli nie odezwą się do początku kwietnia, wtedy będzie można się zastanawiać, czy jest jakiś problem.
– Na przykład jaki? – Na jego twarzy zaległa chmura złożona z wszelkich możliwych powodów do niepokoju.
– Na przykład taki, że list nie dotarł. Jakiś błąd administracyjny z ich strony. Zginął gdzieś po drodze. Są jeszcze kwestie techniczne. Uznali, że pańska praca nie jest ważna. Uznali, że się pan pomylił. Nie sądzą, by warto było odpowiadać.
Każda z tych możliwości wzbudzała w Doublerze głęboki niepokój, a wszystkie razem – dlaczego tylko jedna rzecz miałaby pójść nie tak, skoro możliwości było mnóstwo? – sprawiły, że zakręciło mu się w głowie.
Pani Millwood rzuciła mu uspokajający uśmiech.
– Ale wie pan chyba, że nic panu nie przyjdzie z zamartwiania się? Nie ma sensu przejmować się tym, co pozostaje poza naszą kontrolą. Ma pan swoją farmę i swoje ziemniaki. Dokonał pan przełomu, panie Doubler, i oni na pewno to zauważą. – Widząc, że te słowa przeszły bez echa, pani Millwood wyciągnęła ze swego arsenału potężniejszą broń: – Czy sądzi pan, że ten pański Clarke zniechęcił się przy pierwszej przeszkodzie?
Doubler popadł w zamyślenie. Wyobraził sobie, jak jego bohater pracuje przy świetle świecy, zapisując swoje odkrycia ogryzkiem ołówka. Pomyślał o wielu pokoleniach ziemniaków, jakie Clarke musiał wyhodować, nie widząc przed sobą żadnego jasnego celu, wiedziony wyłącznie pragnieniem ulepszenia ziemniaka dla dobra ludzkości. Zdał sobie sprawę, jak wielkie było to osiągnięcie dla człowieka, który nie odebrał żadnego wykształcenia, i poczuł wstyd.
– Nie, oczywiście, że nie. Pan Clarke przezwyciężył wszystkie przeszkody.
Pani Millwood uśmiechnęła się do siebie, po czym oznajmiła:
– Przezwyciężył, tak? A pan pokornie spuszcza głowę, kiedy tak naprawdę jeszcze nie napotkał pan żadnej przeszkody!
– Oczywiście, ma pani rację, jak zawsze. I biedny Clarke nie miał żadnego wzoru do naśladowania, a ja mam. Ale z pewnością pani rozumie, dlaczego się martwię, prawda? To jest dzieło mojego życia, wiele dla niego poświęciłem i chcę, żeby okazało się znaczące, a ważny cel został osiągnięty. Chcę coś po sobie pozostawić.
Podniósł się, podszedł do okna i wytarł na zaparowanej szybie okienko, przez które widział resztki zimowego słońca znikającego za polami.
– Kiedy umrę, pani Millwood, zostanie po mnie tylko ta praca. Moje ziemniaki to moja spuścizna. Poświęciłem im każdą chwilę życia, a najlepsze lata mam już za sobą. Chcę coś po sobie zostawić, chcę pokazać światu, że godnie przeżyłem swoje życie. Chcę umierać z myślą, że coś zmieniłem. Czy to zbyt wiele? Czy jestem zbyt zachłanny?
Pani Millwood z wielką powagą potraktowała jego słowa i odparła po namyśle:
– Zachłanny z pewnością nie, ale może trochę niecierpliwy. Jest pan całkiem zdrowy, panie Doubler, i ma pan jeszcze dużo czasu, żeby coś zmienić. Może się pan uważać za szczęściarza.
Zamilkła, a on, skupiony na widoku z okna, nie zauważył cienia lęku w jej oczach. Odwrócił się i popatrzył na nią zagadkowo, czekając, aż zacznie mówić dalej.
Smutno potrząsnęła głową, uśmiechnęła się z determinacją i oznajmiła, zmieniając nieco temat:
– Nie wszystkim nam jest dane dokonać czegoś ważnego, więc powinien pan być dumny z tego, co już pan osiągnął. I kto powiedział, że pańskie dzieło życia jest już zakończone? To się okaże we właściwym czasie. Kilka tygodni czekania na listonosza to nie jest wysoka cena. Panie Doubler, inni cierpią znacznie bardziej i pozostawiają po sobie znacznie mniej.
Z wielkim smakiem wgryzła się w jabłko granny smith, a Doubler, nie pierwszy już raz wdzięczny jej za głęboką mądrość i przyzwyczajony do tego, że we wszelkich sprawach życiowych gospodyni ma znacznie lepszą intuicję niż on, zdecydował się nie komentować tego wyboru.
W pierwszą niedzielę każdego miesiąca jedyna córka Doublera, Camilla, razem z całą rodziną odwiedzała farmę Mirth. Było tak już od wielu lat. Camilla zapoczątkowała tę tradycję po urodzeniu dzieci, jakby chciała nauczyć własnego ojca właściwej procedury podtrzymywania więzi rodzinnych. Jeden czy dwa obiady położyły podwaliny, a kilka kolejnych zmieniło zwyczaj w tradycję, którą Camilla pilnie podtrzymywała i nosiła z dumą niby medal córczynej powinności.
– Wspaniale jest wiedzieć, że moje dzieci wrosły w życie taty, stały się częścią tego życia – powiedziała do swojego brata Juliana z kiepsko ukrywanym, nieco agresywnym poczuciem wyższości, a taką emocję rzadko miała okazję zaprezentować w towarzystwie brata.
Z drugiej strony Julian, jedyny syn Doublera, nie był pewny swojej roli w rodzinie. Jego więź z farmą wywodziła się z dzieciństwa, lecz w obecnych czasach, gdy był dorosłym człowiekiem z dorosłymi obowiązkami, jego głównym zajęciem podczas weekendów były próby zdalnego zapanowania nad kosztowną byłą żoną i finansowymi wymaganiami dwójki kosztownych dzieci, które we wczesnym dzieciństwie nauczyły się wyżej cenić trawnik niż glebę uprawną i nic szczególnie ciekawego nie znajdowały na farmie ziemniaczanej. Ale nawet gdyby domagały się odwiedzin u dziadka głośnym krzykiem, Julian znalazłby jakąś wymówkę, by dać im odpór. Na farmie Mirth nie było gdzie uciec przed intymną sferą ojcostwa, dlatego Julian czuł się tu obnażony. W przeciwieństwie do farmy, jego dom pełen był rozrywek oraz barier, które pozwalały dzieciom i ich ojcu bezpiecznie współistnieć, nie dochodziło tu bowiem do konfrontacji rażących braków cechujących obie strony.
Dotychczasowe zaangażowanie Juliana w wychowanie dzieci nie przyniosło mu wielkiego poczucia spełnienia, najwyżej satysfakcję płynącą z wypełniania cyferkami kolumn księgi rachunkowej, którą prowadził w głowie. Ale tak czy inaczej, nigdy bardziej nie odczuwał przygniatającego barki ciężaru odpowiedzialności rodzicielskiej niż pod wzrokiem ojca i siostry. Nie za bardzo rozumiał, dlaczego Camilla systematycznie pragnie udawać, że są zwyczajną rodziną, ale nie ufał też własnym emocjom na tyle, by próbować zmienić ten wzorzec albo jakoś na niego wpłynąć.
Jednak Camilla doskonale wiedziała, jak jej dzieci powinny się czuć przy tych okazjach, i choć jej dzieciństwo przebiegło w sposób, który nie spełniał wielu zdałoby się oczywistych wymagań, z uporem narzucała im wszystkim swoje potrzeby i oczekiwania. Między innymi twardo egzekwowała, żeby Julian i jego dzieci dołączali do nich przynajmniej cztery razy w roku. Ta niedziela była jednym z dni, kiedy syn i córka Doublera wraz z czwórką jego wnuków mieli przyjechać na farmę Mirth.
W ciągu wielu lat dobrowolnej izolacji Doubler nauczył się manewrować na wąziutkiej ścieżce, która oddziela osamotnienie od samotności. Jednego szukał sam, drugie szukało jego. Ale nigdy nie był bardziej pewny, że wolałby być sam, niż w chwilach, gdy cała rodzina robiła desant na farmę. Gdyby Marie nie odeszła, z pewnością wszystko wyglądałoby inaczej. Wychowanie dzieci było przedsięwzięciem, do którego przystąpili razem, i Doubler nie miał wątpliwości, że z podobnym zaangażowaniem podeszliby do babcio- i dziadkowania. Nigdy jednak nie chciał być samotnym rodzicem obarczonym podwójną dawką obowiązków i wzdragał się przed wejściem w rolę dziadka z obawy, że jego niedostatki również okażą się podwójne. Dodatkowa presja, która spadła na niego po trzęsieniu ziemi, jakim było odejście żony, budziła w nim głęboką niechęć.
Poza tym bardzo sobie cenił czas, który miał tylko dla siebie. Lubił ciszę i jego umysł nie potrzebował innych bodźców niż te, których dostarczały mu ziemniaki, starannie zaopatrzona piwnica oraz codzienny lunch w towarzystwie pani Millwood. Prawdę mówiąc, nie znosił tych rodzinnych zjazdów, ale wiedział, że im bardziej normalny będzie się wydawał dzieciom, tym szybciej zostawią go w spokoju na następny miesiąc. Dlatego starał się z nimi rozmawiać, udawał zainteresowanie ich sprawami, unikał konfliktogennych tematów i nigdy, przenigdy nie pozwalał, by ktokolwiek z rodziny zauważył, że prowadzi życie pustelnika.
Doubler wiedział, że Juliana niezbyt interesowały jego sprawy. Gdyby jednak Camilla zauważyła, w jak znacznym stopniu i jak bezpowrotnie wycofał się z życia towarzyskiego, poczułaby się nim jeszcze bardziej rozczarowana. Chyba jednak nieźle udawał, skoro, jak to kiedyś podsłuchał, córka stwierdziła:
– Tata radzi sobie na tyle dobrze, na ile można się spodziewać w tych okolicznościach.
Jedną z najważniejszych zasłon dymnych, jakich Doubler używał, by sprawić wrażenie kogoś, kogo życie upływa w pogodnej stabilności, było przygotowanie doskonałego niedzielnego lunchu. Gotowanie sprawiało mu coraz większą przyjemność, a te rodzinne wizyty stwarzały okazje do praktycznego wykorzystania nabytych umiejętności. W taki sposób potrafił przyrządzić pieczeń dla ośmiu osób, że żadnej z tych osób nawet nie przychodziło do głowy, że wymaga to jakichkolwiek kompetencji kulinarnych. Dla jego gości słowo „lunch” oznaczało, że o pierwszej po południu z kuchenki wyłonią się blachy z gorącym jedzeniem. Nie mieli pojęcia, jak wiele istotnych decyzji różniło dobry niedzielny lunch od doskonałego. Sztuczka polegała na tym, że Doubler kończył przygotowania jeszcze przed przyjazdem gości, nawet sos robił wcześniej. Gdy rodzina zbierała się w kuchni i zawracała mu głowę szczegółami swojego nieistotnego życia, musiał tylko wyjąć wołowinę, wsunąć do piecyka pudding i wykończyć sos, dodając do niego soki z mięsa, gdy wołowina odpoczywała przed pokrojeniem.
Co się tyczyło następnego pokolenia (Doubler w duchu nazywał ich żartobliwie „f3”), własne wnuki niezbyt go interesowały. Był bardzo ciekaw, czy przejęli od niego jakiekolwiek cechy genetyczne, ale to mógł sprawdzić, zerkając na nich z boku, gdy krzątał się po kuchni. Kłopot z ludźmi polega na tym, że ich cykl życiowy jest za długi, by wprowadzić znaczące zmiany w kodzie genetycznym. Zanim słabe lub niepożądane cechy ujawnią się w pełni, próbka najprawdopodobniej zdąży się już zreprodukować.
Gdyby Marie nie odeszła, zapewne byłaby bardzo dobrą, aktywną babcią, zainteresowaną postępami w szkole swoich wnuków, wyborem zajęć dodatkowych, utratą zębów, nowymi fryzurami i małymi sukcesami, o których wszyscy uważali za konieczne rozprawiać, choć Doubler uważał to za nudne. Marie byłaby doskonałą babcią, dlatego nie lekceważył swoich obowiązków do końca, tylko kiwał głową, słuchał i nawet wtrącał czasem kilka słów komentarza, starając się najlepiej, jak potrafił, udawać zainteresowanie. Wypatrywał we wnukach czegoś, co mogłoby przykuć jego uwagę, jakiegoś błysku genetycznego udoskonalenia, który świadczyłby o tym, że nie staną się po prostu nudnymi wcieleniami swoich rodziców.
Dzieci Juliana, obdarzone w dużej części tym samym DNA co ich kuzyni, zostały już zepsute przez kosztowne wykształcenie. Choć były jeszcze małe, traktowały innych wyniośle, tak jak ojciec, a brak stabilnego życia rodzinnego spowodował, że szybko nauczyły się wykorzystywać poczucie winy Juliana. W tym właśnie wyedukowały ich prywatne szkoły – w dostrzeganiu słabości u dorosłych i przekuwaniu ich w zdobycze pieniężne. Manifestowało się to stałym dostępem do drogich rozrywek: zagranicznych wyjazdów na narty i krykieta, drogich elektronicznych gadżetów, a także postawą roszczeniową, która miała zagwarantować im kariery w dalszym życiu.
Dzieci Camilli były nieco młodsze i trudno było jeszcze stwierdzić, kim mogą się stać w następnych latach. Doubler żywił co do nich pewne nadzieje, ale oczekiwał, że ich cechy zostaną mu podane na tacy. Nie lubił tych dzieciaków aż tak bardzo, by próbować wykrzesać z nich dobro albo ukształtować na ludzi, jakimi w najlepszych planach mogliby się stać.
No więc przyjechali i jak zwykle zarzucili kuchnię płaszczami oraz kaloszami. Doubler, który szczycił się tym, że podczas weekendów udaje mu się zachować w domu coś w rodzaju porządku, posprzątał ich rzeczy, jednocześnie kończąc szykowanie lunch. Gdy usiedli do stołu, Camilla uśmiechnęła się do wszystkich promiennie.
– Czy to nie jest wyjątkowa okazja? – powiedziała jak zawsze. – Rodzina jest najważniejsza, nie sądzicie?
Jej mąż, przezroczysty mężczyzna o wąskich ustach, które nadawały jego twarzy wiecznie skrzywiony wyraz, wymamrotał coś na potwierdzenie. Julian upomniał swoje rozwydrzone dzieci, które chwytały ziemniaki palcami, pochylając się nad stołem. Usiadły prosto, jęcząc z niezadowolenia, połączone tym szczególnym rodzajem braterstwa, które pojawia się między rodzeństwem, gdy rodzice działają im na nerwy.
Doubler pokroił mięso. Ciężki stalowy nóż lekko prześlizgiwał się przez włókna, dzieląc je na plastry. Camilla podała warzywa. Julian rozglądał się po jadalni, szacując wartość każdego przedmiotu.
– Miałeś ostatnio jakieś wiadomości od Peele’a, tato?
Nóż zawisł w powietrzu. Po kilku sekundach Doubler wrócił do krojenia mięsa, z odnowioną przyjemnością patrząc na krew sączącą się z udźca.
Julian kołysał się na tylnych nogach krzesła, próbując w ten sposób powiększyć scenę, na której mógłby być gwiazdą. Doubler nie znosił tego nawyku. Zatrzymał na synu ciężkie spojrzenie.
– Podobno chciał kupić od ciebie farmę? – zapytał Julian, udając uprzejme zainteresowanie.
– A gdzieś ty to słyszał? – odrzekł Doubler, niezmiennie skupiając uwagę na mięsie.
– Gdzieś słyszałem, nie pamiętam. Pewnie na polu golfowym. Obydwaj należymy do klubu. Golfiści lubią plotkować. – Julian uśmiechnął się szyderczo.
– Nie miałem żadnego kontaktu z Peele’em. – Wciąż patrzył na wołowinę, a nie na syna.
– Tak? Podobno kupuje wszystko, co da się kupić. Chyba wykupił już większą część kraju.
– Nie interesuje mnie, co robi Peele – odparł, wzruszając ramionami.
– To chyba nie jest zła taktyka. Im dłużej będziesz się opierał, tym większą wartość będzie miała dla niego ta farma. Ale nie przesadź w drugą stronę. Nie ma sensu trzymać się farmy, która leży w samym środku jego ziemi. W tej chwili to gospodarstwo ma dla niego wartość, ale nadejdzie moment, kiedy nie będzie już miało wartości dla nikogo.
– Moja farma nie leży w samym środku jego ziemi. To jego pola otaczają moje. A to, co on posiada, nie ma dla mnie żadnego znaczenia, o ile tylko zostawi mnie w spokoju.
– Tylko czy on cię zostawi w spokoju? Bardzo wątpię, żeby zrezygnował z takiego klejnotu. To może być jego perła w koronie. – Oczy Juliana zabłysły w wyczekiwaniu.
– Ziemniaki? – zapytał Doubler dzieci siedzących wokół stołu. Porządnie zamieszał sos, usiadł i wpatrzył się z zadowoleniem w doskonale krwistą wołowinę, którą miał przed sobą. – Mówiłem już, że nie obchodzi mnie Peele.
Julian spojrzał na ojca znad okularów.
– W każdym razie, tato, gdybyś potrzebował pomocy w negocjacjach, zrobię to z największą przyjemnością. Na pewno nie jest ci tu łatwo, a to miejsce nie jest już takie samo, odkąd mama… – Zawahał się, po czym dokończył: – Odeszła.
Z ust Camilli wyrwało się pełne desperacji westchnienie.
– Julianie – powiedziała do brata płaczliwym tonem – nie rozumiem, dlaczego zawsze musisz poruszać kontrowersyjne tematy, kiedy wreszcie udało nam się spotkać całą rodziną. Porozmawiajmy o czymś przyjemnym, dobrze?
Julian odpowiedział cicho takim tonem, jakby siedząc przy lunchu na świeżym powietrzu, zauważył krążącą w pobliżu osę:
– Wydaje mi się, że doskonała oferta kupna od bardzo bogatego przedsiębiorcy z sąsiedztwa to raczej nie jest kontrowersyjny temat. Ta farma to ruina, sama zobacz. Na litość boską, szyby od wewnątrz są pokryte lodem.
Rzeczywiście po ostatniej mroźnej nocy na szybach pozostały jeszcze ślady lodu, ale w środku było przytulnie. Ogień trzaskający w kominku wydzielał mnóstwo ciepła, a także rozsyłał wokół wyjątkowe światło, jakie można uzyskać tylko dzięki migoczącym płomieniom.
– Tu jest przytulnie – stwierdziła Camilla i spojrzała na ojca, oczekując aprobaty. – Poza tym to jest nasz dom rodzinny, tutaj wyrośliśmy. Nie rozumiem, jak możesz patrzeć na to tak obojętnie, Julianie. Nie wiem jak ty, ale ja chcę, żeby moje dzieci również o tym wiedziały i żeby czuły przynależność do tego miejsca. Wiąże nas z tym domem tyle wspomnień.
Dla Juliana ten argument nie miał większego znaczenia. Przejrzał w myślach swój katalog wspomnień. Wiek dojrzały ma dziwny wpływ na retrospekcje z dzieciństwa. Jego i Camillę łączyły wspólne przeżycia, a jednak mieli całkiem różne skojarzenia. Dla Juliana wszystko było czarno-białe. Jego matka tu była, a potem już jej nie było. Wszystkie wspomnienia minionych radości odeszły razem z nią.
– Ziemia jest droga, Camillo. Nie bądź naiwna. Kto wie, co się wydarzy w przyszłości? Możliwe, że linia kolejowa drastycznie obniży wartość tych okolic. Moim zdaniem, skoro na stole leży niezła oferta, tato postąpiłby rozsądnie, gdyby poważnie się nad nią zastanowił.
Doubler wyprostował się z godnością i powiedział jasno i wyraźnie:
– Byłbym bardzo wdzięczny, gdybyście nie mówili o mnie, jakby mnie tu nie było. Nie sprzedam tego domu, nie sprzedam farmy i zostanę tu aż do śmierci. Proszę, żebyście nie rozmawiali o sprawach, które was nie dotyczą, tym bardziej że ta rozmowa psuje całą przyjemność z wołowiny. – Ale powiedział to tylko w myślach. W rzeczywistości zaczął jeść w milczeniu.
– Znakomite jedzenie, tato. Doskonale upieczone mięso. Twój niedzielny lunch jest super – oznajmiła Camilla ze smutnym uśmiechem.
– Mnie najbardziej smakują kartofle – odezwał się cienki głosik po prawej ręce dziadka.
To było najmłodsze dziecko Camilli. Doubler spojrzał na nie z nowo narodzonym zainteresowaniem.
– Naprawdę? A dlaczego?
– Bo są sypkie – powiedział chłopiec z powagą. – I puszyste. – Skupił wzrok na ziemniaku nadzianym na widelec. – Są sypkie, ale puszyste.
– Młody człowieku, prognozujesz sobą jakąś nadzieję. Właśnie dlatego te ziemniaki są dobre – z uśmiechem stwierdził Doubler i dopiero teraz poczuł się jak prawdziwy dziadek.
Dziecko, ośmielone jego ciepłą reakcją, mówiło dalej:
– Kartofle mamy są tłuste. I trochę mokre. A czasem też twarde.
– Kochanie, to nie jest miłe – przerwała mu Camilla. – Darren, powiedz Benjemu, że to nie jest miłe.
– To nie jest miłe, Benj. Kartofle twojej mamy nie są takie dobre, bo my nie mamy takiej kuchenki. Twój dziadek ma kuchenkę marki Aga i dlatego jego kartofle są lepsze – rzekł Darren, nie podnosząc oczu znad talerza.
Doubler bardzo się zdziwił, że jego zięć ma tak dużo do powiedzenia na ten temat. Tylko wielka szkoda, że się mylił.
– Aga nie ugotowała tych ziemniaków. Ja je ugotowałem. Potrzebne jest tylko dobre, mocne źródło ciepła. Właściwie można zrobić bardzo dobre pieczone ziemniaki w prawie każdym piecyku, nawet w tych, które nie trzymają równej temperatury, tylko trzeba trochę się postarać. Chodzi o sposób przygotowania. Trzeba je najpierw podgotować, żeby nie były twarde w środku. Ważne jest, żeby zewnętrzna warstwa ziemniaków zaczęła się kruszyć, bo wtedy wchłoną tłuszcz, w którym będą się piekły. Potem, kiedy się je odcedzi, trzeba dobrze nimi potrząsnąć w garnku, żeby rozsypały się na chrupkie kawałki. Tłuszcz też jest ważny. Ja używam gęsiego.
– Obrzydliwe – odezwał się głos po lewej stronie Doublera. To było starsze z dzieci Juliana.
Młodsze dziecko Juliana stłumiło chichot.
Doubler mówił dalej:
– Pieczenie jest łatwe, jeśli tylko włoży się podgotowane ziemniaki do bardzo gorącego tłuszczu. Tu nic nie można zepsuć. Trzeba je jeszcze dobrze przyprawić. Przyprawy zawsze są ważne.
– Nie mam pojęcia, tato, dlaczego nigdy nie nauczyłeś mnie dobrze piec ziemniaków, skoro moje są takie kiepskie. – W głosie Camilli brzmiała wyraźna uraza. Ten komentarz skierowany był do jej męża.
– Bo pojawiasz się tu zawsze w porze lunchu. Jeśli chcesz zobaczyć, jak przygotowuję pieczeń, to powinnaś przyjechać o dziewiątej.
– No dobrze, a kiedy byłam młodsza? Gdybyś nauczył mnie wtedy, to nie musiałabym przez całe życie karmić rodziny kiepskimi ziemniakami. – Komentarz Camilli znów skierowany był do męża.
– Twoja matka gotowała – odpowiedział Doubler, kończąc dyskusję.
Camilla wbiła wzrok w talerz i jadła dalej.
Julian, którego nie interesowały ziemniaki ani sposób ich przygotowania, ciągnął niewzruszenie:
– Ceny gruntów ornych są w tej chwili bardzo wysokie. Można dostać ponad trzydzieści pięć tysięcy za hektar, ale przy tak strategicznym położeniu ta ziemia jest warta o wiele więcej. A dom ma doskonały obrys, dostałbyś za niego sporo od dewelopera. Może warto byłoby złożyć projekt budowlany, choćby po to, żeby Peele musiał podbić stawkę.
Ponad ramieniem syna Doubler wyjrzał przez okno. O tej porze roku, mimo pokrytych mrozem szyb, rozciągał się stąd rozległy widok. W lecie okna zasłaniała wisteria, która oplatała mury domu. Gwałtownie rozrastające się pędy walczyły o przestrzeń życiową z wiciokrzewem i różami. Liście zacieniały pokój, nie pozwalając promieniom słońca dostać się do środka, i w połączeniu z grubymi kamiennymi murami sprawiały, że panował tu zachwycający chłód. Doubler uwielbiał ten widok. Kochał również pokój, zimą gorący i pachnący dymem, latem chłodny i cienisty. Nie był materialistą, był człowiekiem wyrosłym z ziemi, ale zastanawiał się, czy mógłby kochać jakiś dom bardziej niż ten.
Camilla również rozejrzała się uważnie.
– Twoja gosposia dobrze sobie radzi. Tu jest bardzo czysto.
W sercu Doublera rozgorzał ciepły płomyk. Pani Millwood! – pomyślał, ale zaraz odpędził od siebie jej obraz. Nic tu nie miała do roboty. Jej miejsce było przy dwuosobowym stoliku.
– Mm – powiedział niezobowiązująco.
– Czy ona nadal przychodzi tu codziennie? – Do rozmowy włączył się Julian, dokonując w myślach szybkich obliczeń. – Wydaje mi się, tato, że to zbędny luksus. Gdybyś miał mniejszy dom, nie potrzebowałbyś tyle pomocy. Miałbyś mniej zmartwień na starość.
– Dokładka? – zapytał Doubler, wpatrując się w stół.
– Naprawdę, tato, powinieneś wyjąć wreszcie głowę z piasku. Okazje pojawiają się szybko i równie szybko znikają. Zastanów się, jak sobie poradzisz za pięć albo dziesięć lat. Na pewno nie będzie ci łatwiej.
Doubler nie czuł się stary. Miał swoje lata, ale ten wiek niósł ze sobą wiele korzyści. Dobrze znał swoje ciało i osiągnął z nim stan wzajemnego zrozumienia. Karmił je paliwem, jakiego potrzebowało – nie za dużo i nie za mało – i utrzymywał w stanie funkcjonalności. Ono z kolei też go nie zawodziło. Wydawało mu się, że wzajemny szacunek ciała i umysłu może doprowadzić do tego, że razem będą działać przez całe wieki. Ale w obecności syna czuł się inaczej – nie to, że starzej, ale tracił pewność siebie. Przy Julianie czuł się ułomny, a jego zniecierpliwienie na ojca, gdy ten za wolno się podnosił albo za długo coś rozważał, zanim odpowiedział na pytanie, przechodziło w tak oczywiste lekceważenie i otwartą wrogość, że Doubler zaczynał wątpić zarówno w swoje ciało, jak i w umysł.
– Nie jestem stary – powiedział – ale rany boskie, przy tobie czuję się taki zmęczony. – Ale powiedział to tylko do siebie.
Talerze wróciły do Doublera, a on nałożył na każdy cienki plaster wołowiny i odesłał je dalej po dokładkę warzyw, myśląc o synu, który w tle przez cały czas lamentował nad rychłą starością i bezradnością ojca.
On mówi o mnie, pomyślał z dziwnym dystansem. Chciałby odebrać resztki życia swojemu ojcu. Wciąż rozprawia o tym, kiedy ja się zestarzeję, kiedy umrę i ile jestem wart. A tak naprawdę chciałby wiedzieć, kiedy część mojego majątku znajdzie się na jego koncie. Wiem, o co mu chodzi. Martwi się, że przepuszczę te pieniądze albo zrobię coś głupiego. Na przykład oddam je na schronisko dla zwierząt.
Myśli Doublera płynnie przeskoczyły od schroniska dla zwierząt do pani Millwood, która była wolontariuszką w schronisku. Doubler niewiele wiedział o tym, co się dzieje w takim miejscu, prócz historii, które słyszał przy lunchu. A przy lunchu pani Millwood opowiadała mu tylko o rozgrzewającej serce dobroci, żeby podnieść go na duchu. Ale on dobrze wiedział, czym jest porzucenie.
– Może i przydałoby się trochę gotówki. Masz rację, Julianie – powiedział, wyrywając się z zamyślenia. Przeszył go dreszcz wyczekiwania, bo wiedział, że tymi słowami sprowokuje swego nadętego syna.
– Co? – Julian podniósł wzrok znad talerza, zdziwiony, że jego słowa w końcu trafiły do celu. – Wreszcie mówisz rozsądnie, tato. Mów dalej…
– Tutejsze schronisko dla zwierząt organizuje akcję zbierania funduszy i zastanawiam się, czy może się w to włączyć. Wiesz, trochę im pomóc.
– Miejscowe co? – parsknął Julian, który wyglądał, jakby połknął coś, czego nie był w stanie strawić.
– Schronisko dla zwierząt. To takie miejsce, gdzie trafiają zwierzęta w potrzebie. Mają tam rozmaite gatunki. Zdziwiłbyś się, jacy ludzie bywają okrutni, kiedy zwierzak, którego wcześniej lubili, przestaje im sprawiać przyjemność. Szczególnie stare zwierzęta. Osły, kucyki i temu podobne. Trzeba znaleźć dla nich miejsce. Także mnóstwo starszych kotów i psów, które zostały porzucone, wygnane za próg. Naprawdę trudno uwierzyć, że ludzie mogą być tak samolubni.
– Nie na to potrzebujesz pieniędzy. Nie rób nic głupiego, tato. Camillo, Darren, wesprzyjcie mnie! Chyba nie chcecie, żeby całe wasze dziedzictwo poszło na siano dla osła?
– Ależ Julianie, one potrzebują nie tylko siana – przerwał mu Doubler żarliwie. – Muszą mieć trawę przez cały rok. Kiedy skończę z ziemniakami, moje pola będą doskonałym pastwiskiem dla osłów w potrzebie. Powiedziałem to już tym ludziom w schronisku.
– Coś ty zrobił? – Na policzkach Juliana pojawiły się różowe plamy. Wytrzeszczył oczy i wpatrzył się w ojca nieruchomo.
– Rozmawiałem już z nimi. Rozważaliśmy wszystkie za i przeciw. Wiesz, co musiałbym zrobić, żeby uczciwie wspomóc tę dobrą robotę, którą tam robią.
– Jezu, tato. Wesprzyj ich, jak najbardziej. Wrzuć jakieś pieniądze do puszki, kiedy będziesz robił zakupy w sklepie spożywczym. Weź od nich naklejkę. Rany boskie, naklej ją sobie na kurtce! Ale to wszystko. Tylko tyle mogą od ciebie dostać.
Camilla ze szczękiem odłożyła nóż i widelec na talerz.
– Julianie, znów jesteś bardzo niesprawiedliwy. Skoro tato zainteresował się czymś, to można się tylko cieszyć. Zostań wolontariuszem, tato. Zrób to! Nie wystarczy, że wrzucisz jakieś drobne do puszki, sam weź puszkę do ręki! Dołącz do zbieraczy na głównej ulicy. Wolontariusze potrafią być bardzo przekonujący i wiesz, to rzadko jest groźne. To znaczy czasem można się poczuć nieswojo, kiedy się śpieszysz, potrzebujesz drobnych do parkomatu, mijasz ich z monetą w ręku i czujesz, jak wwiercają się w ciebie wzrokiem. Musisz wtedy coś powiedzieć, prawda? Czujesz się jakoś zobowiązany. Ja często przepraszam, kiedy ich mijam. – Wzrok Camilli powędrował dokoła stołu, wypatrując aprobaty wśród pozostałych członków rodziny.
Darren przerwał żonie, co rzadko czynił, i tym samym włączył się do rozmowy:
– Możesz zostać wolontariuszem, ale w tym wypadku zgadzam się z Julianem. Niczego nie podpisuj.
– Ależ naturalnie, tato nie ma zamiaru niczego podpisywać, prawda, tato? To znaczy najpierw porozmawiasz z nami, prawda? – Camilla spojrzała na ojca, żeby się upewnić.
Julian, zniecierpliwiony słabym wsparciem swojej sprawy przez siostrę, przerwał jej ostro:
– Od jak dawna utrzymujesz z nimi związki, tato? Jak głęboko zdołali wbić w ciebie szpony?
Doubler podniósł wzrok i zobaczył wpatrzone w siebie trzy pary oczu.
– Nie martwcie się, nie zrobię nic głupiego. Nie jestem jeszcze na tym etapie.
– Ale gdybyś jednak chciał zrobić coś głupiego, tato, najpierw nam o tym powiedz.
– Zrobiłem coś głupiego, kiedy pozwoliłem, żeby moje geny się zreprodukowały – powiedział Doubler do siebie i dalej jadł w milczeniu.
Tytuł oryginału: Mr Doubler Begins Again
Pierwsze wydanie: An Imprint of HarperCollins Publishers Ltd, Londyn, 2019
Opracowanie graficzne okładki: Emotion Media
Redaktor prowadzący: Grażyna Ordęga
Opracowanie redakcyjne: Jerzy Wójcik
Korekta: Sylwia Kozak-Śmiech
© 2019 by Seni Glaister
© for the Polish edition by HarperCollins Polska sp. z o.o., Warszawa 2019
Wszystkie prawa zastrzeżone, łącznie z prawem reprodukcji części dzieła w jakiejkolwiek formie.
Wydanie niniejsze zostało opublikowane na licencji HarperCollins Publishers, LLC.
Wszystkie postacie w tej książce są fikcyjne. Jakiekolwiek podobieństwo do osób rzeczywistych – żywych i umarłych – jest całkowicie przypadkowe.
HarperCollins jest zastrzeżonym znakiem należącym do HarperCollins Publishers, LLC. Nazwa i znak nie mogą być wykorzystane bez zgody właściciela.
Ilustracja na okładce: Happy Pictures, Shutterstock. Wszystkie prawa zastrzeżone.
HarperCollins Polska sp. z o.o.
02-516 Warszawa, ul. Starościńska 1B lokal 24-25
www.harpercollins.pl
ISBN 9788327642400
Konwersja do formatu EPUB: Legimi S.A.