Pandora - Stokes-Chapman Susan - ebook + książka

Pandora ebook

Stokes-Chapman Susan

3,7

Opis

Przepiękna, klimatyczna i trzymająca w napięciu opowieść o tajemnicach i oszustwach, miłości i spełnieniu, przeznaczeniu i nadziei.

Londyn, 1799 rok. Dora Blake jest początkującą jubilerką. Mieszka z wujem w miejscu, w którym wcześniej znajdował się sklep z antykami prowadzony przez jej rodziców.

Kiedy pod drzwi antykwariatu zostaje dostarczona tajemnicza grecka waza, Dora, zaintrygowana podejrzanym zachowaniem wuja, postanawia zgłębić historię naczynia.

Zwraca się o pomoc do Edwarda Lawrence’a, młodego antykwariusza. Edward postrzega starożytny artefakt jako klucz do odblokowania swojej akademickiej przyszłości. Dora widzi w nim szansę na przywrócenie sklepowi dawnej świetności i ucieczkę przed złym wujem.

To, co odkrywają, sprawia, że Dora zaczyna kwestionować wszystko, w co wierzyła na temat swojego życia, rodziny i świata, jaki znała. Z czasem uświadamia sobie, że nie bez powodu pewne tajemnice zostały przed laty zakopane, a niektóre drzwi zamknięte.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 457

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,7 (19 ocen)
5
6
6
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
KasiaOk

Nie oderwiesz się od lektury

Historia bardzo mnie wciągnęła. Spodziewałam się trochę więcej mitologii ale nie zawiodłam się. momentami fabuła trochę zwalniała ale dzięki temu można było bardziej poznać postacie. Postać Dory bardzo się rozwinęła w trakcie całej historii i wszystko wyszło tak naturalnie. Bardzo ją polubiłam. Wszystkie postacie okazały się być naprawdę barwne i ciekawe. Szkoda tylko, że rozdziały nie były podpisane z którego punktu widzenia są one przedstawione więc czasami potrzebowałam chwili aby się przestawić. Ciekawe jednak było zobaczyć pewien fragment historii z punktu widzenia postaci negatywnej.
00

Popularność




Dla J.

Kto w podróż tę wyruszy, znajdzie w niej

Nieba posępne, burze srogie, wichry złe.

Troski, udręki, lęki nad brzegami

i wraki zatraconych w swoim opętaniu.

– SAMUEL GARTH

Dedykacja dla Richarda, Lorda Burlingtona

w przekładzie Sztuki kochania Owidiusza (1709)

Samson, Archipelag Scilly

Grudzień 1798 roku

Nie wziął pod uwagę ciężaru. Przewidział chłód i opór wody, nie przeszkadzała mu także ciemność: to, czego nie rozjaśniła latarnia, podpowiadała pamięć. Ale ciężar… to już zupełnie inna sprawa.

Sama latarnia nie stanowiła problemu. Przywiązana do przegubu dłoni grubym szpagatem, pozwalała na swobodne poruszanie obiema rękami, ale nieprzyjemnie ciągnęła go w dół, a słona woda szczypała otartą już przez szpagat skórę. Zapętlone pod pachami liny – jedna na łup, druga po to, by wyciągnąć na górę nurka – były niewygodne, lecz pomagały utrzymać ciało w równowadze, gdy schodził na dno. Ciężarki również nie były takie straszne.

Problemem okazała się uprząż. Gruba blacha z ocynowanej stali. Wokół głowy półkolista i obszerna, poniżej ściskająca tułów niczym nieubłagany gorset. Na pokładzie nie wydawała się taka ciężka, tymczasem w dole, w połączeniu z ciśnieniem wody i zimowymi prądami, ciasny skórzany kostium i metalowa obręcz ściskały go niemiłosiernie. Musi zażądać więcej pieniędzy, kiedy już się stąd wydostanie.

Na razie szczęście mu sprzyjało. Atramentowa kołyska nieba usiana była gwiazdami, a księżyc lśnił okrągły i wielki. Podczas sztormu, nim statek osiadł na mieliźnie między dwiema pełnymi ruin wysepkami przedzielonymi maleńkim przesmykiem, nurek zdążył dokładnie zlustrować wzrokiem okolicę. Ruiny odbijały blask księżyca niczym białe latarnie wskazujące drogę ich małej łódce, a wzburzone grudniowe fale nie zdołały w pełni ukryć prawej burty statku.

Dlaczego więc miał poczucie, że prowadzi go jakaś siła?

Na szczęście tutejsze wody były płytkie. Nigdy wcześniej nie używał aparatu do nurkowania i nie zamierzał schodzić głębiej, niż to konieczne. Dwadzieścia stóp pod powierzchnię. „Nic mi nie grozi”, powtarzał sobie. Dokładnie wiedział, gdzie szukać: zgodnie ze ścisłymi wytycznymi artefakt przechowywano po prawej stronie dziobowej części, z dala od innych ciasno upakowanych w ładowni towarów, lecz gdy statek się rozpadł, przedmiot zaginął. O ile skrzynia nie odtoczyła się po dnie zbyt daleko i nie wyłowił jej ktoś inny, powinien bez trudu ją znaleźć.

Lodowata woda szczypała w kończyny. Nurek, owinięty ciężkim kokonem kombinezonu, zszedł niżej. Oddychał z wysiłkiem, czuł w ustach metaliczny posmak. „Te sięgające ponad wodę rurki, dzięki którym oddycham, muszą wyglądać jak sznur wisielca”, myślał. Wyciągnął przed siebie latarnię, spojrzał przez szybę w hełmie i z ulgą dostrzegł cień żeber statku. Popłynął w dół ku niemu, mrużąc oczy w mętnej wodzie. Wydało mu się, że z tyłu dobiega go niski, posępny dźwięk. Przechylił głowę, usłyszał pyknięcie w uszach, popłynął dalej.

Stopy wylądowały na grząskim dnie. Ostrożnie manewrował głową, pamiętając o przestrodze, że zbyt gwałtowny ruch może spowodować przeciek. Powoli, powolutku przeniósł wzrok w dół. Tam! Czy to mogły być kontury skrzyni? Odepchnął się stopą i znów płynął z prądem, po czym osiadł na dnie w innym miejscu i uniósł latarnię na poziom oczu. Około sześciu stóp od wraku z trudem zauważył ciemne rogi kufra. Krew mocno pulsowała mu w uszach. Odnalazł zgubę! Powoli przesuwał się do przodu, powłócząc nogami. Wzdrygnął się, gdy coś musnęło jego łydkę. Opuścił latarnię i dostrzegł unoszące się wokół nóg wodorosty.

Skrzynia balansowała niebezpiecznie na głazie. Przysunął się bliżej i znów uniósł latarnię. Nawet w mrocznych głębinach morza doskonale widoczne było „X” narysowane przed odpłynięciem z Palermo na ścianie kufra. Przez chwilę nurek zachwycał się łatwością, z jaką odszukał skarb… gdy jednak latarnia zamrugała i przygasła, by po chwili rozbłysnąć na nowo, zrozumiał, że nie ma chwili do stracenia.

Odwiązał latarnię od ręki i umocował między dwoma fragmentami wraku, by nie przewrócił jej morski prąd. Potem uwolnił spod pachy jedną z lin i rozpoczął mozolne przywiązywanie skrzyni. Nie miał prawa się pomylić. Głaz, na którym osiadła, okazał się błogosławieństwem, w przeciwnym bowiem razie nurek miałby kłopot z podniesieniem jej z dna. Obok niego przepływały maleńkie rybki. Nagle przerwał pracę i nadstawił uszu: czy to śpiew? Nie. Pewnie zaczynał majaczyć. Czy nie mówili mu, że pozostawanie zbyt długo pod wodą grozi śmiercią?

Czyżby minęło aż tyle czasu?

Pracował teraz tak szybko, jak tylko potrafił w ciężkiej uprzęży. Czterokrotnie owinął kufer liną i choć palce zesztywniały mu z zimna, zawiązał ją na supły tak mocne, że po wynurzeniu musiały zostać przecięte. Usatysfakcjonowany, dwukrotnie pociągnął za linę, dając sygnał tym u góry. Lina podskoczyła, rozluźniła się i napięła, po czym ku niewysłowionej radości nurka zaczęła się wznosić pośród tumanów piasku. Drewno stękało, woda wirowała w zwolnionym tempie, a gdzieś w dali, tak cichutko, że mężczyzna był pewien, iż tylko je sobie wyobraził, rozbrzmiało łagodne, niepokojące, melancholijne westchnienie kobiety.

Londyn

Styczeń 1799 roku

Umysł jest dla siebie

Siedzibą, może sam w sobie przemienić

Piekło w Niebiosa, a Niebiosa w piekło*

– JOHN MILTON

Raj utracony (1667)

* John Milton, Raj utracony, tłum. Maciej Słomczyński, Wydawnictwo Zielona Sowa, Kraków 2002, s. 17.

Rozdział 1

Dora Blake od świtu ślęczała nad biurkiem. Przywykła już do siedzenia na zbyt wysokim stołku, ale nie było jej wygodnie. Od czasu do czasu odkładała szczypce, zdejmowała okulary i uciskała mostek nosa, masowała obolałe mięśnie szyi i rozciągała się, aż w plecach strzykało rozkosznie.

Pokój na poddaszu od północnej strony nie rozpieszczał światłem. Sfrustrowana Dora przeniosła biurko pod małe okienko, ale przy jednej świeczce skomplikowana praca szła mozolnie. Powierciwszy się na twardym siedzeniu, dziewczyna włożyła okulary z powrotem na nos i znów pochyliła się nad biurkiem, udając, że wcale nie marznie, choć mimo noworocznego chłodu okno otwarte było na oścież. Czekała na Hermesa, który lada chwila miał wrócić z nowym skarbem, mającym ukoronować jej najnowsze dzieło. Otworzyła drzwi klatki i rozsypała na dole resztki podkradzionego śniadania, by nagrodzić go za poranne polowanie – oby udane! Przygryzła dolną wargę i przycisnęła kciukiem szczypce.

Wykonanie filigranu w technice cannetille było wyzwaniem, ale Dorę zawsze cechował niezachwiany optymizm. Niektórzy nazwaliby go oślim uporem, ona sama była jednak przekonana, że jej ambicje nie są bezpodstawne. Wiedziała bez cienia wątpliwości, że ma talent i że kiedyś ludzie się na niej poznają, a zaprojektowane przez nią ozdoby będzie nosić całe miasto. A może cała Europa? Kącik ust zadrżał jej lekko, gdy pieczołowicie wciskała na miejsce wyjątkowo maleńki drucik. Zaraz potem potrząsnęła głową, by wykurzyć podniosłe rojenia z przeżartych przez korniki belek u sufitu i skupić się na pracy. Nie mogła dać się rozproszyć na samym finiszu i zaprzepaścić wielogodzinnych wysiłków.

Odcięła z zawieszonej na gwoździu szpulki kolejny fragment drucika.

Piękno cannetille polega na tym, że naśladuje on delikatną koronkę. Na wystawie w sklepie jubilerskim Rundella i Bridge’a można było podziwiać kunsztowne komplety biżuterii złożone z naszyjnika, kolczyków, bransoletki, broszy i diademu. Ich wykonanie musiało zająć wiele miesięcy! Dora przez jakiś czas rozważała dorobienie do naszyjnika pary kolczyków według własnego projektu, ale w końcu machnęła na to ręką. Lepiej poświęcić czas na co innego. Ostatecznie naszyjnik miał być jedynie demonstracją jej talentu.

– Gotowe! – wykrzyknęła, zręcznie odcinając nożyczkami nadmiar drucika. Od rana męczyła się nad niewiarygodnie trudną do wykonania zapinką, ale dzieło okazało się warte zerwania się przed świtem, obolałych pleców i ścierpniętych pośladków. Odłożyła nożyczki, chuchnęła na dłonie i pocierała je energicznie. W tym momencie z nieba sfrunął czarno-biały pierzasty stwór i zaskrzeczał porozumiewawczo. Dora usiadła wygodnie i powitała go uśmiechem.

– Dzień dobry, skarbie.

Sroka wleciała przez okienko i wylądowała łagodnie na łóżku. Na szyi miała maleńki skórzany mieszek uszyty przez Dorę. Pochyliła łebek na znak, że nie wraca z niczym.

– No, pokaż, coś przyniósł. – Zamknęła okno i od razu zrobiło się cieplej.

Hermes pisnął i pochylił się jeszcze bardziej, a potem potrząsał łebkiem, by uwolnić poluzowany pasek. W końcu mieszek spadł. Dora wyciągnęła rękę i podekscytowana obróciła go do góry dnem, wysypując zawartość na wyświechtaną narzutę.

– Ach nai – wyszeptała. – Tak, Hermesie! Tego szukałam!

Trzymała w palcach owalną, płaską bryłkę szkła wielkości małego jajka, lśniącą i bladoniebieską, mleczną niemal na tle szarej sylwetki miasta. W tego rodzaju filigranach najchętniej używano ametystów, których fiolet ostro kontrastował ze złotem, uwypuklając jego żółtą barwę. Ona jednak wolała akwamarynę, przywodzącą na myśl śródziemnomorskie niebo i ciepło jej dzieciństwa. Gładkie szkiełko było wprost idealne. Dora zamknęła je w dłoni i rozkoszowała się łagodnym chłodem. Wyciągnęła rękę do sroki, a ta z błyskiem w oku wskoczyła na jej dłoń.

– Zasłużyłeś na solidne śniadanko, co?

Zaniosła ptaka do klatki. Już po chwili wyjadał okruszki chleba, szorując dziobem po podłodze. Pogłaskała jego jedwabiste pióra, pełna podziwu dla ich połysku.

– Jedz, skarbie – szeptała. – Musisz być zmęczony. Teraz lepiej, prawda?

Zaabsorbowany jedzeniem ptak nie zwracał na nią uwagi. Wróciła do biurka i przyglądała się naszyjnikowi.

Musiała przyznać, że nie jest w pełni zadowolona ze swego dzieła. Na papierze projekt wyglądał idealnie, czego nie można było powiedzieć o wykonaniu. Zamiast subtelnych złotych sprężynek – matowy szary drut powyginany w miniaturowe kółeczka; zamiast lśniących perełek – krzywo wycięte kawałki połamanej porcelany.

Nigdy jednak nie liczyła na to, że uda jej się wiernie odtworzyć rysunek. Nie miała odpowiednich narzędzi, materiałów ani wykształcenia. Ale to był zaledwie początek, dowód na to, że mimo poślednich surowców potrafi tchnąć w swoje dzieło piękno i elegancję. Więc nie, nie była zadowolona, lecz patrzenie na naszyjnik sprawiało jej przyjemność. Miała nadzieję, że kiedy umieści ten kamień pośrodku, całość stanie się…

W dole rozległo się trzaśnięcie i dzwonek.

– Doro!

Ostremu, surowemu, niecierpliwemu głosowi dobiegającemu z położonego o trzy piętra niżej parteru odpowiedział zagniewany skrzekot Hermesa.

– Doro! – huknął znów głos. – Zejdź tu i zajmij się sklepem! Mam ważną sprawę!

Głuchy odgłos zatrzaskiwanych drzwi. Potem, w oddali, kolejnych. I cisza.

Westchnęła, przykryła naszyjnik kawałkiem płótna, obok położyła okulary. Szklane oczko musiało zaczekać, aż wuj pójdzie spać. Dora z żalem oparła je o świecznik, gdzie pokołysało się trochę i znieruchomiało.

Skład Egzotycznych Antyków Hezekiaha Blake’a stał wciśnięty między kawiarnię a pasmanterię, ale nie umknął niczyim oczom: wyróżniał go wielki, łukowaty wykusz, przykuwający uwagę każdego przechodnia choćby samymi rozmiarami. Większość jednak poprzestawała na zerkaniu na wystawę z odrapaną framugą i oddalała się, stwierdziwszy, że lokal ma do zaoferowania niewiele ponad garderobę z poprzedniego wieku czy pejzaż w stylu Gainsborougha. Świetnie niegdyś prosperujący zakład dziś wystawiał na sprzedaż jedynie falsyfikaty i zakurzone bibeloty, które nie wzbudzały zainteresowania zwykłych obywateli, nie mówiąc już o koneserach antyków. Dora nie miała pojęcia, po co wuj zawołał ją na dół, skoro do sklepu nie zaglądał nawet pies z kulawą nogą.

W czasach jej ojca interesy szły jak z płatka. Choć była wtedy dzieckiem, dobrze pamiętała ówczesną klientelę Blake’ów. Na Ludgate Street tłumnie przybywali wicehrabiowie pragnący udekorować swoje domy przy Berkeley Square w sposób podpatrzony na wycieczkach po modnych miejscach Europy. Ci, którzy sami prowadzili intratne biznesy, zamawiali u nich ozdoby do swoich salonów. Prywatni kolekcjonerzy sowicie opłacali ojca Dory, Elijaha, i jego małżonkę, by wydobywali dla nich artefakty z zagranicznych ruin. A teraz?…

Zamknęła za sobą drzwi oddzielające mieszkalną część kamienicy od sklepu. Dzwonek nad nimi zadzwonił wesoło, ale Dorze nie było do śmiechu. Kiedy nie obserwowała jej czujnie Lottie Norris, o każdym jej ruchu informował Hezekiaha ten przeklęty dzwonek.

Owinęła się ciasno szalem i weszła do sklepu wypełnionego meblami, na których bez ładu i składu poustawiano brzydkie przedmioty, oraz regałami pełnymi książek, wyglądających, jakby miały nie więcej niż dziesięć lat. Na niewoskowanych powierzchniach stojących jeden przy drugim ciężkich kredensów poukładano tanie błyskotki. Mimo bałaganu środkiem sklepu zawsze wiodła szeroka, kręta ścieżka prowadząca do mieszczących się na końcu pomieszczenia dużych drzwi do piwnicy – prywatnego sanktuarium Hezekiaha.

Niegdyś znajdowało się w niej biuro, w którym rodzice Dory kreślili mapy wykopalisk i naprawiali porozbijane znaleziska. Gdy jednak Hezekiah przeniósł się tu z maleńkiego mieszkanka w Soho, przeprowadził w piwnicy rewolucję, która wymazała wszelki ślad działalności rodziców Dory, pozostawiając jej tylko ulotne wspomnienia. W Składzie Antyków Blake’a nic już nie było takie jak przedtem – interes podupadł, a wraz z nim podupadła jego reputacja.

Dora przewróciła kartkę w rejestrze (ta z poprzedniego dnia zawierała tylko dwa wpisy) i nabazgrała na marginesie dzisiejszą datę.

Owszem, to i owo udawało się sprzedać. W ciągu miesiąca pieniądze spływały ciurkiem jak woda z dziurawego dachu ich kamienicy. Całą tę sprzedaż napędzały jednak kłamstwa, a nie kompetencje. Hezekiah o każdym sprzedawanym przedmiocie potrafił opowiadać niestworzone historie. Drewniany kufer wykonany przed tygodniem w Deptford miał służyć hand­larzowi niewolników do przeszmuglowania z Ameryki dwojga dzieci w 1504 roku; dostarczona przez kowala z Cheapside para ozdobnych świeczników należała rzekomo do Thomasa Culpepera… Swego czasu wuj sprzedał burdelmamie zieloną sofę obitą pluszem, utrzymując, że była ona własnością francuskiego hrabiego, cudownie uratowaną, gdy jego najokazalsza posiadłość spłonęła z czasie wojny trzydziestoletniej. W rzeczywistości hrabia był zrozpaczoną wdową, która sprzedała Hezekiahowi sofę za trzy gwinee, by spłacić część długów męża. Górne piętro domu schadzek dla mężczyzn zdobiły zaś japońskie parawany z okresu Heian, pomalowane przez samego wuja w piwnicy pod sklepem. Gdyby klienci zadali sobie trud zbadania autentyczności tych przedmiotów, Hezekiah dawno już klęczałby na zimnym betonie w sądzie Old Bailey. Ci, którzy u niego kupowali, zdecydowanie jednak nie należeli do osób zdolnych odróżnić prawdziwą sztukę i prawdziwe antyki od marnych podróbek.

W miarę upływu lat Dora odkryła, że fałszerstwa nie są w świecie antykwariuszy niczym szczególnym. Majętni klienci chętnie zamawiają kopie przedmiotów, które widzieli w British Museum lub za granicą. Ale Hezekiah… on kłamał na temat swoich towarów, a Dora dobrze wiedziała, czym to grozi – wysoką grzywną, przywiązaniem do pręgierza, wielomiesięcznym więzieniem.

Na samą myśl o tym ścisnęło ją w żołądku. Oczywiście mog­łaby donieść na wuja, lecz była od niego zależna finansowo i póki nie utorowała sobie własnej drogi w świecie, musiała tu tkwić i patrzeć, jak rodzinny interes z roku na rok upada coraz niżej, a nazwisko Blake odchodzi w niełaskę i zapomnienie.

Co nie znaczy, że sprzedawali wyłącznie falsyfikaty. Stały przypływ niewielkiej gotówki zapewniały zgromadzone przez Hezekiaha na przestrzeni lat bibeloty – szklane paciorki, gliniane fajki, maleńkie ćmy zawieszone w dmuchanym szkle, ołowiane żołnierzyki, porcelanowe filiżanki, malowane figurki – z których Dora od czasu do czasu co nieco podkradała. Przejrzała rejestr sklepowy. Tak, to i owo udawało im się sprzedać, ale zarobione w ten sposób pieniądze wystarczały jedynie na pensję dla Lottie i żywność dla nich wszystkich. Skąd wuj bierze fundusze na swoje małe kaprysy, nie wiedziała i wolała nie wiedzieć. Wystarczało, że zatruł jej życie po śmierci ojca. Że kamienica popadała w ruinę, a grosza na naprawy brakowało. Gdyby to ona tu rządziła… Pokręciła melancholijnie głową, przesunęła palcem po powierzchni blatu i skrzywiła się na widok brudu. Czy Lottie nigdy tu nie sprzątała?

Jakby na zawołanie przez uchylone drzwi zajrzała krępa kobieta o zwiotczałych ustach, paciorkowatych oczkach i włosach koloru słomy.

– O, wstała panienka. Szykować śniadanie czy już panienka zjadła?

Dora spojrzała na nią pogardliwie. Na pierwszy rzut oka można by pomyśleć, że Lottie Norris idealnie nadaje się na gospodynię, ale w rzeczywistości była ona równie dobra w utrzymywaniu domu jak wuj Hezekiah w sporcie – leniwa, przemądrzała, toksyczna i uciążliwa jak smoła przyklejona do skrzydła mewy, a na domiar złego przebiegła.

– Nie jestem głodna – skłamała dziewczyna.

Oczywiście, że była głodna – od zjedzenia chleba minęły ponad trzy godziny, ale wiedziała, że jeśli poprosi o więcej, Lottie usłużnie doniesie Hezekiahowi, że jego bratanica wykrada jedzenie ze spiżarni, a ona nie miała ochoty wysłuchiwać obłudnych kazań.

Gospodyni weszła do sklepu i uniosła brwi.

– Niegłodna? Na kolację mało co panienka zjadła!

Zamiast odpowiedzieć, Dora uniosła brudny palec.

– Czy nie powinnaś tu sprzątać?

Lottie zmarszczyła brwi.

– Tutaj?

– A niby gdzie?

Gospodyni prychnęła i powachlowała się pulchną ręką.

– Przeca to skład antyków! Muszą być zakurzone. W tym ich urok.

Dora odwróciła się i wydęła wargi. Lottie zawsze traktowała ją w ten sposób: jakby to ona była tu służącą, a nie córką dwojga renomowanych antykwariuszy i bratanicą obecnego właściciela. Zignorowała gospodynię, wygładziła rejestr i zaczęła ostrzyć ołówek na igiełkę, przygryzając wargi: nie było warto trwonić energii na besztanie Lottie Norris, które zresztą i tak by nic nie dało.

– Na pewno panienka nic nie chce?

– Na pewno – odparła krótko.

– Wedle życzenia.

Nim gospodyni zamknęła za sobą drzwi, Dora opuściła ołówek.

– Lottie? – Drzwi zastygły w bezruchu. – Co takiego ważnego wuj miał do załatwienia na nabrzeżu, że kazał mi zająć się sklepem?

Lottie zawahała się i zmarszczyła perkaty nos.

– A skąd ja mam to wiedzieć? – mruknęła i zatrzasnęła za sobą drzwi z przeklętym „dzyń” piekielnego dzwonka, pozostawiając Dorę z nieodpartym przeświadczeniem, że wie to doskonale.

Rozdział 2

Tłumy roiły się na Creed Lane niczym larwy w otwartej ranie.

Wylewały się z zatłoczonej Ludgate Street jak potop, błyskawicznie zalewając boczne uliczki. Charakterystyczne dla miasta zapachy sadzy, gnijących warzyw i psujących się ryb w takim stężeniu stawały się jeszcze bardziej nieznośne. Hezekiah Blake mocno przyciskał chusteczkę do ust i nosa. Gdy wreszcie dotarł na cichsze zbocze Puddle Dock Hill, ruszył najszybszym krokiem, na jaki było stać jego korpulentne ciało.

Otrzymany przed dwoma tygodniami list był teraz sfatygowany od wielokrotnego czytania. Hezekiah z trudem powściągał irytację. Rozumiał, że taka podróż musi trochę potrwać, lecz liczył na to, że Coombe’owie przybędą znacznie wcześniej.

Powoli opuścił chusteczkę i próbował odetchnąć. Przysadzista sylwetka wyraźnie dawała do zrozumienia, że nie lubi się ruszać, choć sam uważał to za naturalną kolej rzeczy: jako pięćdziesięciodwulatek od dawna parający się handlem miał przecież prawo cieszyć się owocami swojej pracy. Rozprostował perukę, poprawił rondo nowego kapelusza i wygładził muślinową kamizelkę, ciasno opinającą okrągły brzuch. „Szkoda – pomyślał – że nie mogę się pławić w większych luksusach. Ale do czasu, do czasu!” Uśmiechnął się pod wąsem. Wkrótce miał nadejść dzień, który wynagrodzi mu dwanaście lat nieznośnego oczekiwania.

Zbliżając się do nabrzeża, ponownie uniósł chusteczkę. Co bardziej szemranych transakcji dokonywał zawsze w tym konkretnym miejscu. Tam, gdzie najbardziej cuchnęło. Składowano tu wszelkie nieczystości z londyńskich ulic, więc nikt nie zadawał sobie trudu obserwowania, kto i z czym przybija do brzegu. Blake dziękował niebiosom, że dostawa odbywa się w samym środku zimy, jako że w lecie odchody parowały i ich drobiny osiadały wszędzie: na włoskach w nosie, rzęsach, ubraniu i wszelakich towarach. Zanieczyszczenie drogocennej zdobyczy było najgorszą rzeczą, jaką potrafił sobie wyobrazić. To mogłoby zrujnować jego plany!

Mały, wąski dok wciskał się między dwa wielkie budynki o zabitych deskami oknach. Hezekiah musiał przyciskać plecy do brudnych ścian, by zejść z drogi krzątającym się robotnikom. Bezskutecznie starał się ignorować obrzydliwe odgłosy opróżnianych na bruk furmanek z ekskrementami. Pośliznął się na czymś (wolał nie myśleć, co to było) i wpadł na Chińczyka z wiadrem, które zakołysało się niebezpiecznie, grożąc wylaniem na niego paskudnej zawartości. Oburzony podparł się ręką ściany i czekał na przeprosiny, ale tamten szedł dalej w najlepsze, jakby go w ogóle nie zauważył. Blake’owi zaszkliły się oczy. Oddychając głęboko przez chusteczkę, chwiejnym krokiem ruszył dalej ku rzece po pochyłej rampie.

Brygadzista zawiadujący nocnymi załadunkami na barki mające wyruszyć w dół rzeki stał odwrócony do niego plecami.

– Panie Tibb! – przekrzykiwał rejwach Hezekiah. – Halo, Tibb!

Jonas Tibb obrócił lekko głowę, by sprawdzić, kto go woła, po czym przeniósł uwagę z powrotem na barki i gestykulując w stronę rzeki, powiedział coś niesłyszalnego. Potem ponownie się obrócił i wszedł po schodkach na pochyły brzeg, na którym czekał zniecierpliwiony kupiec.

– A pan znów tutaj, panie Blake? – Zatknął brudne kciuki za pasek spodni. Mimo zimna dzień był jasny i suchy, a rzeka gładka jak lustro i spokojna jak parkowy staw. – Mówiłem panu wczoraj, że nic nie przyszło. Myśli pan, że coś się zmieniło w tej sprawie tylko dlatego, że słońce zaszło i wzeszło na nowo?

Hezekiah zwiesił ramiona. Z frustracji aż rozbolał go żołądek. Tibb westchnął, zdjął wełnianą czapkę i podrapał się w łysą głowę.

– Sir, sam pan powiedział, że pańscy ludzie nie zamierzają podróżować lądem, choć tak byłoby szybciej. Samson leży prawie pięćset mil stąd, a przy zimowych prądach zawsze trzeba się spodziewać opóźnienia o dzień lub dwa. Po co pan tu przychodzi, skoro obiecałem, że po pana poślę?

Na ogół Hezekiah nie pozwalał tak się traktować. Był szanowanym kupcem, który w innych okolicznościach w ogóle by z tym człowieczkiem nie rozmawiał. Ale Jonas Tibb nigdy nie zapytał, dlaczego pan Blake życzy sobie prowadzić interesy w taki sposób, i zawsze zachowywał ścisłą dyskrecję.

– Tibb, do diaska! Nie masz pan pojęcia, jakie to ważne. Zapłaciłem za ten towar krocie.

– Jestem pewien, że Coombe’owie pana nie zawiodą. Zawsze wywiązywali się z obietnic, prawda?

Hezekiah rozchmurzył się nieco.

– W istocie.

Tibb skinął lekko głową i włożył czapkę. Blake stęknął w duchu, niezadowolony, że okazał słabość przed proletariuszem.

– Cóż – rzekł. – Czekam zatem na wieści od pana. Proszę mnie zawiadomić natychmiast, jak tylko zobaczysz pan przypływającą łódź, zrozumiano?

– Tak jest, sir.

– Doskonale.

Po tych słowach Hezekiah ponownie odgrodził się od świata chusteczką i z obrzydzeniem ruszył mozolnie w górę Puddle Dock Hill, a potem przez zatkaną kloakę Creed Lane ku tętniącej życiem Ludgate Street, wciąż oszołomiony i rozwścieczony mimo zapewnień brygadzisty.

Gdzie oni się podziewali? Gdzie się podziewał jego najbardziej upragniony, utęskniony skarb?

Czyżby coś się stało? Może ktoś ich napadł, może sami uciekli ze skarbem, a może – na tę myśl Blake parsknął nerwowym śmiechem, aż jakaś mleczarka spojrzała na niego dziwnie, przechylając nosidło – może zatonął! Nie, zbyt straszne, by to rozważać. Zbyt przewrotne. Szybciej, pomyślał, szybciej! Musiał kupić sobie coś na uspokojenie.

Przyglądał się wystawom sklepowym. Jego oczy biegały w tę i we w tę jak kule bilardowe. Tabakierę? Nie, miał już dwie. Więc może kolejną perukę? Uniósł dłoń do ucha i dotknął pięknego, jedwabistego loczka wykonanego ze starannie dobranych ludzkich włosów. Lepiej nie, ta dość go kosztowała. Może więc szpilkę do krawata? Jego wzrok padł jednak na coś innego i Hezekiah poczuł nieodparte pragnienie, a na jego twarzy wykwitł uśmiech człowieka, który znalazł dla siebie idealny prezent. Wszedł do sklepu i nabył go w mgnieniu oka.

Na ulicy uniósł dłoń, dotknął maleńkiej paczuszki umieszczonej w wewnętrznej kieszonce grubego płaszcza, uśmiechnął się od ucha do ucha, poprawił kapelusz i pomaszerował dalej.

Rozdział 3

Jedzenie obiadu nie należało do przyjemności. W odróżnieniu od reszty domu maleńka jadalnia z wyrazistą bordową tapetą i radośnie pląsającym w kominku ogniem była przytulna i ciepła, więc w innym towarzystwie całkiem przyjemnie spędzałoby się tu czas. Dora i Hezekiah nigdy jednak nie palili się do przyjaznych pogawędek, a ostatnimi czasy w szczególności. Boże Narodzenie przeminęło w posępnej i trudnej do zniesienia atmosferze. Wuj chodził jak chmura gradowa i fukał na wszystkich. Co niespotykane, po Nowym Roku jego nastrój bynajmniej się nie poprawił. Opary irytacji otaczały go niczym unosząca się znad Tamizy mgła. Dora nie miała innego wyjścia, jak tylko robić, co w jej mocy, by uchronić się przed jego złośliwymi docinkami.

Ścisnęła palcami serwetkę. Sto razy bardziej wolałaby spędzić wieczór w swojej wilgotnej i przewiewnej sypialni, mocując do naszyjnika szklane oczko i za jedyne towarzystwo mając Hermesa. Co z tego, że był ptakiem: tak owocnych dyskusji jak z nim nie prowadziła z nikim.

W zamyśleniu obserwowała wuja. Wyjątkowo jak na siebie błądził gdzieś myślami, wolno przeżuwał jedzenie i nie odrywał wzroku od wielkiej mapy świata zawieszonej na ścianie za jej plecami, machinalnie głaszcząc się po długiej białej szramie ciągnącej się wzdłuż policzka. Odkasływał, wiercił się i postukiwał kciukiem w kieliszek z winem, wywołując nieprzyjemny dźwięk: „dzyń, dzyń, dzyń”… Od czasu do czasu drugą ręką gładził przymocowany do kamizelki lśniący kieszonkowy zegarek na połyskującym w blasku świecy łańcuszku.

Po tym, jak Hezekiah spojrzał nań po raz szósty, także i ona zaczęła mu się przyglądać. Czy go już kiedyś widziała? Czy mógł należeć do jej ojca? Nie, pamiętałaby. A zatem to nowy nabytek. Ugryzła się w język: kiedy poprzednio zapytała wuja, jakim cudem może sobie pozwolić na takie kosztowności, niepokojąco poczerwieniał na twarzy i nakrzyczał na nią tak głośno, że jeszcze następnego ranka dzwoniło jej w uszach. Kiedy więc znów się rozkaszlał, aż wielki, okrągły kawał baraniny na widelcu rozkołysał się niebezpiecznie, uznała, że nie wytrzyma tego ani chwili dłużej.

– Wujku, czy coś ci dolega?

Hezekiah podskoczył. Po raz pierwszy tego dnia raczył ją zauważyć. Przez chwilę w jego oczach malowało się zdenerwowanie, jakiego Dora wcześniej nie widywała, ale szybko się opanował.

– Co za pomysł. – Uniósł widelec do ust i żuł jak krowa, nie zamykając ich.

Z odrazą patrzyła na rozgotowane mięso poruszające się na jego języku i kroplę sosu, która spadła mu na brodę.

– Rozmyślałem o przyszłości sklepu. Zastanawiam się…

Wyprostowała się jak struna. Czyżby wreszcie zamierzał porozmawiać z nią o zarządzaniu interesem? Ileż wspaniałych pomysłów mogła mu podsunąć! Po pierwsze, usunęłaby wszystkie bezużyteczne przedmioty i dzięki odnowionym kontaktom ojca zastąpiła je solidnymi, autentycznymi dziełami sztuki. Po drugie, zarobiłaby dość, by wynająć ludzi do prowadzenia zagranicznych wykopalisk i opłacać rysowników oraz grawerów do katalogowania znalezisk. Mogliby na nowo trafić do katalogu Christie’s, być azylem dla uczonych i prywatnych kolekcjonerów, otworzyć małe muzeum i miniaturową bibliotekę. I może – wszak biznes ma też rozrywkowe oblicze – organizować wieczorki tematyczne dla arystokratów. Przywrócić sklepowi dawną świetność. Zacząć od nowa.

– Tak?

Hezekiah przełknął mięso i pociągnął długi łyk wina.

– Teraz, gdy weszliśmy w nowy rok – zaczął chłodnym, niemal lekceważącym tonem – to może być dobry moment na sprzedanie sklepu. Zmęczyłem się handlem. Jest tyle przyjemniejszych rzeczy. Tyle lepszych sposobów zainwestowania pieniędzy.

Dora wlepiła w niego wzrok ponad stołem.

– Chcesz sprzedać sklep ojca?

Spojrzał na nią jak gdyby nigdy nic.

– Ojca? Odziedziczyłem go po nim. Czy na szyldzie jest napisane „Elijah”, czy „Hezekiah”?

– Nie możesz tego zrobić – wyszeptała. – Nie masz prawa.

Machnął ręką, jakby odganiał muchę.

– Czasy się zmieniają. Antyki są już passé. Pieniądze ze sprzedaży wystarczą na zakup dobrego lokalu w bardziej renomowanej dzielnicy. Byłaby to dla mnie mile widziana zmiana. – Otarł serwetką kącik ust. – Jestem przekonany, że za budynek i wszystko, co w środku, dostanę sporą sumkę.

Dora oniemiała. On naprawdę zamierzał sprzedać to miejsce? Jej rodzinny dom?

Wzięła drżący oddech.

– Na litość, wujku, że też ci to przyszło do głowy!

– Daj spokój! To miejsce nie jest już tym, czym było.

– A czyja to wina?

Nozdrza Hezekiaha rozszerzyły się złowrogo, ale nic nie powiedział.

– Powinnaś się cieszyć na nowe otoczenie, które zaoferuje ci więcej swobody. Czyż nie tego pragniesz?

– Wiesz, czego pragnę.

– Ależ oczywiście! – zadrwił. – Ty i te twoje rysuneczki. Zamiast próbować robić te ozdóbki, lepiej byś sobie znalazła kogoś, kto będzie ci je kupował.

Opuściła sztućce.

– I niby gdzie miałabym je nosić?

– Cóż… – Zawahał się i wydał krótkie parsknięcie, w którym pobrzmiewało coś nieokreślonego. – Kto wie, dokąd zawiedzie nas los? Nie zamierzasz chyba pozostać tu na zawsze, co?

Odsunęła talerz. Zupełnie straciła apetyt, który – zważywszy mierny talent kucharski Lottie – nigdy nie bywał wilczy.

– Zamiast bujać w obłokach, wolę myśleć o rzeczach praktycznych.

– A projektowanie biżuterii to rzecz praktyczna czy bujanie w obłokach?

Odwróciła wzrok.

– Tak myślałem. – Hezekiah bynajmniej nie krył ironii. – Żaden złotnik nie przyjmie do pracy kobiety. Tyle razy ci to mówiłem, ale jak grochem o ścianę. Marnujesz tylko szkicowniki, które ci kupuję. Wiesz, ile kosztuje dobry papier?

Dora była bliska płaczu. Na całe szczęście akurat wtedy zjawiła się Lottie, by posprzątać ze stołu. Gdy przesuwała po blacie talerz wuja, dziewczyna pochyliła głowę. Nie da im satysfakcji patrzenia na jej łzy.

– Nie mam zamiaru pracować u złotnika.

– Co tam mamroczesz?

Zebrała się w sobie, podniosła głowę i spojrzała mu prosto w oczy.

– Nie mam zamiaru pracować u złotnika – powtórzyła głośniej. – Chcę otworzyć własną pracownię i nie być od nikogo zależna.

Przez chwilę gapił się na nią. Stojąca z pustym talerzem w ręku Lottie robiła to samo, nie bacząc, że sos zaraz zacznie jej kapać na podłogę.

– Chcesz sama robić biżuterię?

Na dźwięk rozbawienia w głosie wuja Dora poczerwieniała.

– Chcę zostać szanowaną artystką, która robi projekty dla jubilera. Na przykład dla pana Clementsa, przyjaciela mamy.

Zapadła grobowa cisza. Dora ani przez chwilę nie spodziewała się, że Hezekiah poprze jej starania – aż tak naiwna nie była – ale gdy wykrzywił usta i zaczął rechotać, a Lottie Norris wtórowała mu cichymi parsknięciami, w piersi dziewczyny wezbrała furia.

– A niech to! – wykrzyknął Hezekiah, ocierając kąciki ust grubymi kciukami. – To najzabawniejsza rzecz, jaką słyszałem od tygodni. Udała mi się ta bratanica, co, Lottie?

Dora zmięła trzymaną w dłoni wykrochmaloną serwetkę.

– Zapewniam, że jestem śmiertelnie poważna – wycedziła.

– W tym rzecz! – zachichotał kupiec. – I ty uważasz się za osobę praktyczną? Nie masz ani wykształcenia, ani kapitału, żeby coś takiego przedsięwziąć. Nikt przy zdrowych zmysłach nie potraktuje poważnie takiej postrzelonej półcudzoziemskiej sieroty. Wygnają cię ze śmiechem, zanim w ogóle zaczniesz! – Rozsiadł się wygodnie w krześle, poważniejąc. – Przyznaję, że odziedziczyłaś po matce pewien talent. Ale podobnie jak ona, przeceniasz go. Spójrz, do czego doprowadziło ją przekonanie, że twój ojciec, a mój ukochany brat, świeć Panie nad jego duszą, zostanie doceniony za swoje, nazwijmy to, unikalne odkrycia.

Milczała. Przywykła do tego, że wuj się o nią nie troszczy, choć w pierwszych latach sprawiało jej to przykrość. Jego wybuchy gniewu jakoś znosiła. Ale ta okrutna pogarda była czymś nowym i Dora jeszcze nie potrafiła sobie z nią poradzić. Wciągnęła w płuca tyle powietrza, że aż bolało, i zaczęła odsuwać krzesło, by wstać.

– Siadaj. – Hezekiah uniósł rękę. – Jeszcze nie skończyłem.

„Ale ja tak”. Powstrzymała się przed wypowiedzeniem tych słów. Usiadła z powrotem, spoglądając z ukosa na pusty talerz i recytując w duchu grecki alfabet, by się uspokoić.

„Alfa, beta, gamma, delta…”

– Lottie – usłyszała głos Hezekiaha – przyniesiesz nam herbaty?

Gospodyni rozpływała się w uśmiechach i ukłonach. Gdy wyszła, Hezekiah obrócił się plecami do Dory i parsknął ponurym śmiechem.

– Muszę przyznać, że doceniam twoje ambicje, nawet jeśli są wygórowane i nierealistyczne. Jeśli już musisz, to proszę, rysuj sobie dalej. Będziesz miała rozrywkę na kolejne miesiące. Nie przestanę kupować ci papieru.

Zmarszczyła brwi i wbiła w niego wzrok. Miał jakiś dziwny głos.

– Wujku?

Leniwie gładził swoją bliznę.

– W ciągu ostatniego roku wyrosłaś na śliczną pannę. Upodobniłaś się do matki… – Gdy umilkł, słychać było trzask drewna w kominku. – Masz dwadzieścia jeden lat – ciągnął, całym ciężarem opierając się na łokciach. – Kobieta w tym wieku nie powinna mieszkać pod moim dachem.

W milczeniu trawiła jego słowa.

– Chcesz się mnie pozbyć.

Rozłożył ręce.

– A czy ty nie chcesz się pozbyć mnie?

Cóż. Nie mogła zaprzeczyć.

– Dokąd zamierzasz mnie wysłać?

Zamiast odpowiedzieć, z uśmiechem wzruszył ramionami.

Poczuła ucisk w żołądku. Nie wiedziała, co oznacza ten uśmiech, ale znała wuja dość dobrze, by rozumieć, że nie zwiastuje on nic dobrego.

Za jej plecami otworzyły się drzwi. Odetchnęła. Lottie postawiła na kredensie tacę, podzwaniając delikatnymi porcelanowymi filiżankami.

– Oto herbata, sir – zaćwierkała. – Przyniosłam też bajaderki, o które pan prosił. Świeżutkie, z dzisiejszego poranka! – Pomachała sześciokątnym pudełkiem.

– Poczęstuj Dorę.

Zawahała się i zmrużyła oczy, ale ostatecznie podsunęła pudełko dziewczynie, która wbiła wzrok w jego kuszącą zawartość. Dora przeniosła zmęczony wzrok na wuja, obserwującego ją ze splecionymi pod brodą dłońmi.

– Co to? – Nie zdołała powstrzymać podejrzliwości.

– Słyszałaś. Bajaderki. Pyszne słodkie kulki.

Lottie pomachała jej pudełkiem przed nosem. Do nozdrzy Dory dobiegł słodki zapach. Zawahała się.

– No, spróbuj – zachęcał ją Hezekiah.

Ostrożnie ujęła jedną z kulek z wierzchu i zatopiła zęby w galaretowatej masie, przez chwilę rozkoszując się niespodziewanym poczęstunkiem. W ustach wybuchła jej feeria smaków: wanilia, przyprawy, nutka pomarańczy i orzechów – bez porównania z czymkolwiek, co jadła w dotychczasowym życiu. Potem jednak dostrzegła wzrok Hezekiaha, który wpatrywał się w nią poprzez stół tak, jak jeszcze nigdy.

Jak głodny, wyrachowany kot obserwujący łatwowiernego ptaszka.

Rozdział 4

Z wetkniętego w maleńką wnękę ciasnego krzesełka przy oknie Edward Lawrence patrzył, jak styczeń rozgrywa swoją okrutną grę. Poranek był lodowaty niczym stół w kostnicy, a wicher dął niemiłosiernie, rozsypując po tarasie Somerset House igiełki lodu. Okalające elegancką ścieżkę jawory uginały się pod jego naporem, puste ptasie gniazda rozpaczliwie przytulały się do ich nagich gałęzi jak żebrak do chleba. Woda w fontannie zamarzła, chodniki stały się niebezpiecznie śliskie, a z balkonu widać było kołyszące się gniewnie na Tamizie statki.

Ktoś zapomniał nakręcić zegar wiszący na końcu długiego korytarza nad wielkimi drzwiami, za którymi decydowano o losie Edwarda, więc mężczyzna nie miał pojęcia, jak długo już czeka. Wciśnięte we wnękę ramiona bolały, a samo krzesło było nieprzyjemnie twarde. Obgryzał paznokcie, dwukrotnie przeliczył freski na suficie i wyrecytował motto stowarzyszenia, Non extinguetur – „Nie zgaśnie” – zbyt wiele razy, by je zliczyć. Może minęła godzina, a może zaledwie kilka minut.

Na kolanach trzymał kopię rozprawy, którą przedstawił komisji. Mimo prostej oprawy i najtańszego papieru było to jego opus magnum, największe osiągnięcie dwudziestosześcioletniego żywota, które mogło mu otworzyć drogę do Towarzystwa Antykwariuszy. Powodzenie jego Niebieskich Papierów** zależało od tego, czy Studium Pomnika Pasterzy w Shugborough Hall otrzyma co najmniej pięć głosów.

W końcu drzwi się otworzyły i stanął w nich Cornelius Ashmole. Edward wstał i mocno przycisnął do piersi Studium, wsłuchany w skrzypienie parkietu pod butami swego najstarszego (i jedynego) przyjaciela. Uśmiechnął się z ostrożną nadzieją, choć po minie tamtego widział, że nie jest dobrze. Cornelius podszedł do niego i przepraszająco pokręcił głową.

– Tylko dwa głosy.

Niepocieszony Edward osunął się z powrotem na siedzisko, niedbale ściskając Studium kolanami.

– To już trzecia próba, Corneliusie… Tak się przyłożyłem…

– Znasz metody Gougha. Ostrzegałem cię. Lepsze byłoby coś mniej tajemniczego, bardziej umocowanego w antykwarycznym rzemiośle.

– Kiedy brakuje faktów, czasem musimy polegać na domysłach! – Edward pomachał przyjacielowi rozprawą przed nosem. – Naprawdę myślałem, że to wystarczy. Dałem z siebie wszystko. A moje rysunki…

– Przykro mi to mówić, ale użyli słowa „amatorskie” – przyznał z grymasem Cornelius. – Są rozpieszczeni przez Stukeleya i jemu podobnych. Jeśli cię to pocieszy, powiedzieli, że świetnie rokujesz. Głębia twoich opisów wywiera ogromne wrażenie.

– Hmm…

Wysoki jak tyczka Cornelius przykucnął.

– Wielu dostało się do towarzystwa w znacznie późniejszym wieku – rzekł łagodnie. – Niektórzy byli już niemal niedołężni.

Edward przeszył go ostrym jak sztylet spojrzeniem.

– Myślisz, że mnie to pociesza? Ty masz dopiero trzydzieści lat!

– Ja miałem okazję zwiedzić Europę. Spędziłem lato na bezczeszczeniu włoskich grobowców, a po powrocie mogłem poświęcić cały swój czas rozwijaniu naukowych pasji. Poza tym mam ojca w zarządzie. – Na widok sposępniałej twarzy przyjaciela Cornelius położył mu dłoń na ramieniu. – Nie chcę się chwalić swoim przywilejem, ale prawda jest taka, że to on zaważył. Pomyśl, o ile lepiej będziesz się czuł, kiedy zostaniesz przyjęty do stowarzyszenia wyłącznie na podstawie własnych zasług. Żadnej protekcji, tylko wytężona praca.

Edward pokręcił głową.

– O ileż prościej jest coś osiągnąć, jeśli ma się pieniądze.

– Nie dramatyzuj.

– Powiedział ktoś, kto urodził się bogaty.

Cornelius nie znalazł odpowiedzi i przez chwilę obaj milczeli, wsłuchani w uderzenia wichru o szybę. Potem przyjaciel szturchnął Edwarda łokciem w kolano.

– Pamiętasz, jak w dzieciństwie chełpiłem się, że dopłynę bez przerw do fortu i z powrotem?

Edward się uśmiechnął.

– W połowie drogi zaplątałeś się w trzciny i omal nie utonąłeś.

– A ty siedziałeś obok w łodzi i powtarzałeś mi, żebym się nie poddawał, choć obaj wiedzieliśmy, że podejmując tę próbę, postąpiłem jak skończony dureń.

Tak było między nimi zawsze: wspierali się nawzajem bez żadnego powodu z wyjątkiem tego, że sprawiało im to satysfakcję, ale różnili się jak ogień i woda. Cornelius bogaty, wykształcony i śniady, a Edward biedny, niedouczony i jasnowłosy. Edward powściągliwy, niski i pechowy, a Cornelius zuchwały, wysoki i w czepku urodzony. W dzieciństwie tworzyli malowniczą parę i nie inaczej było teraz. Obaj pośmiali się ze wspomnień, choć Edward znacznie ciszej. Potem Cornelius spoważniał i znów na chwilę ucichli.

– Naprawdę mi przykro, Edwardzie. Nie wiem, co jeszcze mógłbym powiedzieć.

– Nie ma takich słów.

– Może jedynie: „Nie poddawaj się”. Podejrzewam, że w obecnym położeniu takie banały mogą jedynie cię zdeprymować.

– Słusznie.

Cisza.

– Musisz walczyć dalej. Będę cię wspierał ze wszystkich sił, nie bacząc na koszty. Wiesz o tym, prawda?

– Nawet jeśli podejmując te próby, postępuję jak skończony dureń?

– Nawet wtedy.

Rozgoryczonemu Edwardowi zabrakło słów. Ile pieniędzy poświęcił już Cornelius, by go wesprzeć? Ile razy przymknął oko na czas, który Edward spędzał z dala od introligatorni? Sfrustrowany i zawstydzony młodzieniec wstał z ciasnego siedziska, przeczesując palcami włosy.

– Muszę iść.

Cornelius też się podniósł.

– Praca może poczekać.

– Nie. – Edward westchnął i potrząsnął głową. Upokorzenie piekło go jak świeżo wypalone piętno. – Nie może.

Odwrócił się i pospiesznie ruszył przez hol do wyjścia. U szczytu szerokich schodów podążający za nim Cornelius przystanął. Jego współczujący wzrok niczym sztylet wbijał się w plecy Edwarda, który przyspieszył kroku i nie bacząc na wicher, wybiegł przez główne drzwi Somerset House, by szukać pociechy w ulicznym tłoku i gwarze.

Jego rozprawa łopotała na wietrze. Przez chwilę Edward rozważał wyrzucenie jej do rynsztoka, lecz miłość zwyciężyła: ukrył papiery pod płaszczem i skrzyżowanymi ramionami niczym tarczą przycisnął je do piersi. Z opuszczoną głową i brodą wtuloną w fałdy szala posuwał się wzdłuż Strandu, starając się myśleć wyłącznie o bieżącej chwili. Minąwszy szeroki łuk Temple Bar, z ulgą pozostawił za sobą rozgardiasz Strandu i zmęczony przegraną bitwą oraz zmaganiami z wiatrem, schronił się w kawiarence nieopodal Fleet Street, zwabiony nie tyle kuszącym aromatem kawy (w tej chwili zdecydowanie wolałby ciężki kufel piwa), ile panującym wewnątrz ciepłem. Palce u nóg miał jak sople; żywił poważne obawy, że gdy wróci do domu, odkryje, że odpadły i grzechoczą w butach.

Rozwinął szal, którym był okutany, znalazł przytulny kącik blisko kominka i zamówił filiżankę kawy, nie wyjmując Studium spod płaszcza. Ostrożnie upił łyk kawy. Była za gorąca, więc otoczył filiżankę dłonią i zadowalał się wdychaniem aromatu, niewidzącym wzrokiem wpatrując się w kominek.

Tyle pracy na nic. Kolejny raz.

Swój pierwszy referat spisał na straty. Była to seria przemyś­leń na temat przeczytanych lektur (pożyczonych od Corneliusa i jego ojca), wczesnych badań Monmoutha i Lambarde’a, Stowa i Camdena, późnych prac Wanleya, Stukeleya i Gougha. Jego łacina, choć w pewnych obszarach kulejąca, była dostateczna, a zainteresowanie dziedziną ewidentne, ale brakowało mu wykształcenia, wiedzy i oryginalnych pomysłów. Przy następnej okazji postanowił więc się dokształcić i skoncentrować wysiłki na figurach świętych w londyńskich kościołach, których było do licha i trochę. Wtedy już robił sobie nadzieję. Odpowiedź jednak brzmiała: praca jest napisana imponująco, lecz nie zawiera nic nowego. Musiał obrać inną strategię.

W dzieciństwie wraz z Corneliusem chętnie penetrowali okolice Sandbourne, wiejskiej posiadłości Ashmole’ów w Staffordshire, niejednokrotnie szukając przygód w odległym o sześć mil (lub trzy przez rzekę) majątku Shugborough Hall. Pewnego razu zakradli się tam i znaleźli ukryty w lesie monumentalny pomnik z imponującym łukiem i dwiema wyrzeźbionymi głowami wyrastającymi z kamienia niczym surowi strażnicy. Umieszczona w nim prostokątna płyta zawierała relief z czterema postaciami stłoczonymi wokół krypty. Później miał się dowiedzieć, że to kopia obrazu Poussina, lecz ze zmianami: dodatkowym sarkofagiem i inskrypcją odwołującą się do „Arkadii”. Już wtedy, w dzieciństwie, najbardziej zafascynowało go osiem liter wyżłobionych w kamieniu pod rzeźbą, ponad rozstrzelonymi literami D i M: O U O S V A V V. Na rzymskich grobach „D M” oznaczało zwykle Dis Manibus – „Duchom poświęcony”. Ale to nie był rzymski grób. Wszystko wskazywało na szyfr. Jakiż lepszy obiekt badań mógł sobie wymarzyć Edward, jakiż lepszy sposób na dostanie się do stowarzyszenia, o którym marzył od lat? Dzięki listowi polecającemu od Corneliusa i hojnej subwencji młodzieniec uzyskał zgodę na nocowanie w Shugborough i swobodny dostęp do włości.

Rozważał najrozmaitsze teorie: zaszyfrowany list miłosny do zmarłej żony, akronim łacińskiej sentencji albo po prostu dodane po wybudowaniu pomnika inicjały obecnego właściciela majątku, George’a Adamsa, jego żony i ich krewnych. (Sam pan Adams odmówił komentarza w tej sprawie). Ze względu na powiązania Shugborough z morzem Edward zastanawiał się nawet, czy litery nie mogą być zaszyfrowanymi współrzędnymi wskazującymi miejsce ukrycia zatopionego skarbu.

Cztery miesiące trwało kompletowanie materiałów wyjaśniających wszystkie te teorie, a dwa kolejne miesiące ich porządkowanie. Dotychczas monumentem nie interesował się zbytnio nikt oprócz Josiaha Wedgwooda, którego prace sprzed dziesięciu z górą lat niewiele wnosiły. I choć dostarczone przez Edwarda rysunki okazały się – jak mu ponuro doniósł Cornelius – „amatorskie”, pisemny raport wielokrotnie przewyższał wszystko, co dotąd na ten temat napisano. Młody mężczyzna był przekonany, że tym razem dopnie swego.

Ale nic z tego. Nawet to nie wystarczyło.

– Widzę, że pan coś nie w sosie, młody człowieku. Aż tak źle?

Wyrwany z zamyślenia Edward podniósł głowę. W fotelu naprzeciwko siedział starszy dżentelmen w spłowiałym kamgarnowym płaszczu, z długimi wbrew modzie siwymi włosami i brodą. Młodzieniec odruchowo parsknął gorzkim śmiechem, pokręcił głową i podniósł do ust filiżankę. Kawa była zimna. Jak długo tu siedział, pogrążony w zadumie?

Starszy pan uniósł w powietrze dwa palce, by przywołać dziewczynę.

– Poproszę jeszcze jeden imbryczek. – Po czym zwrócił się do Edwarda: – Przyłączy się pan do mnie?

– Nie jestem dziś zbyt rozmowny.

– Och, zaradzimy temu. Nalegam.

Edward był w kropce. Obawiał się, że rozczarowanie uczyniło z niego gbura, ale ten mężczyzna w niczym mu nie zawinił.

– Dziękuję, sir. – Posłusznie się dosiadł.

Dziewczyna przyniosła imbryk kawy. Staruszek rozlał ją do filiżanek.

– Zatem – zagaił – cóż tak pana frasuje?

Głos miał mocny, niepasujący do kogoś, kto wygląda na siedemdziesiąt albo i osiemdziesiąt lat.

Edward zerknął na niego z wahaniem. Czy mógł zaufać nieznajomemu? Pokusa okazała się jednak silniejsza, zwłaszcza że dyskrecja przestała już mieć sens.

– Towarzystwo Antykwariuszy odrzuciło moje trzecie podanie – wyjawił, rozsuwając płaszcz i ciskając Studium na stolik z głuchym trzaskiem i furkotem papierów. – Oto ona. Moja ostatnia porażka.

Mężczyzna przebiegł wzrokiem po kopersztychu. Miał osobliwe niebieskie oczy.

Uniósł brwi.

– Czyżby? To z pewnością przeszkoda, ale chyba nie koniec świata? Dlaczego użył pan słowa „ostatnia”?

– Nie mogę sobie pozwolić na czwartą próbę.

– A cóż panu ją uniemożliwia?

– Finanse, sir. I czas.

– Och.

Staruszek umilkł. Edward poczuł się zobligowany do wyjaśnień.

– Praca introligatora zapewnia mi skromne utrzymanie, ale trudno ją nazwać ekscytującą. – Pokręcił głową. Nie chciał się nad sobą użalać, lecz zabrnął już za daleko, by przestać. – Wychowałem się w starym dworze i spędziłem dzieciństwo, przekopując ziemię i gromadząc znaleziska. Wraz z przyjacielem godzinami przeszukiwaliśmy lasy wokół posiadłości, udając, że jesteśmy wielkimi odkrywcami, jak Kolumb czy Raleigh.

Starszy dżentelmen w zadumie pokiwał głową.

– I co było dalej?

– Przyjaciel wyjechał do Oksfordu, a mnie wysłano do introligatorni w Londynie.

Nie czekając, aż napłyną kolejne wspomnienia, Edward pociągnął szybki łyk kawy. Odstawił filiżankę na spodek. Starszy dżentelmen przyglądał mu się w milczeniu.

– A teraz namawia mnie, bym się nie poddawał – dodał po chwili młodzieniec.

– Na pańskim miejscu posłuchałbym go.

– Ta jego wspaniałomyślność! – prychnął Edward.

Mimo całej wdzięczności dla Corneliusa nie potrafił znieść zależności od drugiej osoby. Zamiast mężczyzną czuł się nieopierzonym młokosem, tym samym chłopcem stajennym, którym był kiedyś.

Starszy dżentelmen przechylił głowę i zdawał się kontemplować jego gorzki wybuch.

– Jeśli uszczęśliwia go pomaganie panu, dlaczego miałby pan tym wzgardzić? Wielu oddałoby bogom duszę za takiego dobroczyńcę.

– Wiem, wiem. Tyle że…

– To cios dla pańskiej dumy.

– W istocie.

Znowu zaległa głucha cisza, jakby kawiarnia zastygła w bezruchu.

„Cios dla pańskiej dumy”. Edward czuł wielką ulgę, że te słowa padły, ale nie było mu dzięki temu ani trochę lepiej. Och, jakimże był głupcem, zachowując się niczym obrażone dziecko! Musiał przeprosić Corneliusa. Wynagrodzić mu to. Takie zachowanie nie licowało z godnością mężczyzny, a co dopiero aspirującego członka Towarzystwa Antykwariuszy! Mógł jedynie żywić nadzieję, że przyjaciel nie będzie mu pamiętał tej chwili zaćmienia umysłowego.

Kawiarniany rozgardiasz powrócił. Starszy pan przyglądał się Edwardowi, jakby słyszał jego myśli. Młody mężczyzna pokraśniał i uśmiechnął się z wysiłkiem.

– Przepraszam za swoje rozdrażnienie – ukorzył się. – Czuję się absolutnie zdruzgotany. Pokładałem w tym projekcie wielkie nadzieje.

– Czy mogę coś panu podpowiedzieć?

– Ależ proszę.

Dżentelmen upił łyk kawy, obejmując spierzchniętymi wargami brzeg naczynia. Oblizał usta i bardzo starannie odstawił filiżankę na spodek, po czym pochylił się, jakby miał wyjawić tajemnicę.

– Na Ludgate Street jest pewien sklep. Kiedyś należał do nieustraszonego małżeństwa Blake’ów, antykwariuszy, którzy zarabiali na chleb wykopaliskami w grobowcach południowo-wschodniej Europy, a konkretnie Grecji. Mam świadomość, że współcześnie oczy miłośników staroci są zwrócone na Wyspy Brytyjskie, ale starożytność wciąż budzi zainteresowanie i można na niej zarobić. Blake’owie nie żyją od jakichś dwunastu, trzynastu lat, a ich sklep od tamtej pory bardzo podupadł. Brat Elijaha, Hezekiah – starszy pan wykrzywił usta – doprowadził go do ruiny, ale rozmowa z córką może być dla pana owocna.

– Z córką?

– Pandorą Blake. Miała osiem lat, kiedy straciła rodziców, ale towarzyszyła im przy każdych wykopaliskach i ma upodobanie do profesji. Po ich śmierci interes przejął wuj, z zawodu kartograf. Wprowadził się do sklepu i przejął opiekę nad bratanicą. Jeśli dziewczyna choć trochę przypomina rodziców, musi być wyjątkową osobą.

– Rozumiem, że dobrze ich pan znał?

Staruszek się zawahał.

– Znajomości na tej niwie leżą w moim interesie.

– Jest pan kolekcjonerem?

– Coś w tym guście.

Nic więcej nie dodał. Tymczasem do kawiarni wszedł kolejny klient, wnosząc ze sobą powiew zimnego wichru z ulicy. Edward nie miał pojęcia, jak skłonić rozmówcę, by kontynuował opowieść. Obaj milczeli. Starszy pan uniósł filiżankę, pozostawiając na spodku mokrą obwódkę.

– Jak zginęli? – zapytał w końcu Edward.

Mężczyzna pociągnął kolejny łyk.

– Tragicznie. Podczas wykopalisk w greckich ruinach osunęły się ściany i pogrzebały ich żywcem.

– A Pandora?

– Dzięki Bogu uratowano przynajmniej ją.

Edward pokręcił głową.

– To straszne.

– Owszem.

Dzwony Temple Church wybiły godzinę. „To znak dla mnie”, pomyślał Edward, sięgając do kieszeni i wyjmując monetę.

– Bardzo dziękuję za pańską życzliwość…

Staruszek machnął ręką.

– Nie ma za co – mruknął od niechcenia, jakby rzeczywiście nie zrobił nic takiego, choć Edward dałby głowę, że w jego działaniach nie było przypadku. – Cała przyjemność po mojej stronie.

Gdy młody człowiek wstał, starszy pan przeszył go spojrzeniem wyrazistych niebieskich oczu, w których odbijała się cała mądrość świata. Wyciągnął rękę.

– Może się jeszcze spotkamy, panie Lawrence?

– Być może – odparł Edward. Skóra staruszka przypominała pergamin albo znoszoną rękawiczkę, ale uścisk był zaskakująco mocny. – Być może.

Wieczorem, gdy suszył przy kominku buty i pończochy, uświadomił sobie, że nie zapytał staruszka o nazwisko, on zaś się nie przedstawił; a co więcej, Edward również nie wyjawił mu swoich personaliów.

** Pierwotnie nominacje do Londyńskiego Towarzystwa Antykwariuszy wypisywano na niebieskich arkuszach, stąd nazwa Blue Papers – Niebieskie Papiery – która przetrwała do dziś (przyp. tłum.).

Rozdział 5

Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej

Rozdział 6

Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej

Rozdział 7

Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej

Rozdział 8

Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej

Rozdział 9

Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej

Rozdział 10

Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej

Rozdział 11

Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej

Rozdział 12

Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej

Rozdział 13

Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej

Pierwej bowiem na ziemi żyły plemiona człowiecze

wolne od wszelkich nieszczęść i od wszelkiego wysiłku

oraz chorób bolesnych zsyłanych na ludzi przez Kery.

Szybko bowiem w nieszczęściach starzeją się śmiertelnicy.

Lecz kobieta, rękoma uniósłszy beczki pokrywę,

zło wypuściła – i ludziom sprawiła żałosne kłopoty.

Jedna tam tylko Nadzieja w swym niedostępnym więzieniu

w środku została

– HEZJOD

Prace i dni*

* Hezjod, Narodziny bogów (Theogonia); Prace i dni; Tarcza, tłum. Jerzy Łanowski, Prószyński i S-ka, Warszawa 1999, s. 63.

Rozdział 14

Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej

Rozdział 15

Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej

Rozdział 16

Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej

Rozdział 17

Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej

Rozdział 18

Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej

Rozdział 19

Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej

Rozdział 20

Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej

Rozdział 21

Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej

Rozdział 22

Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej

Rozdział 23

Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej

Rozdział 24

Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej

Rozdział 25

Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej

Rozdział 26

Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej

Rozdział 27

Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej

Rozdział 28

Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej

Rozdział 29

Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej

Rozdział 30

Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej

Rozdział 31

Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej

Rozdział 32

Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej

Rozdział 33

Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej

Rozdział 34

Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej

Rozdział 35

Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej

Gdy wszystko to – żądza, radość, boleść –

Stopi się i połączy w dzikim uniesieniu

I w błogim śnie zażyjesz pokrzepienia,

Odrodzisz się, odrodzisz do pełnej młodości,

Aby ponownie żyć strachem, nadzieją, pragnieniem.*

– JOHANN WOLFGANG VON GOETHE

Prometeusz (nieukończony dramat, 1774)

* Angielski cytat zaczerpnięty z książki Dory i Edwina Panofskich Pandora’s Box. The Changing Aspects of a Mythical Symbol, Pantheon Books, wyd. 2, Nowy Jork 1962, s. 123.

Rozdział 36

Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej

Rozdział 37

Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej

Rozdział 38

Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej

Rozdział 39

Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej

Rozdział 40

Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej

Rozdział 41

Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej

Rozdział 42

Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej

Rozdział 43

Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej

Rozdział 44

Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej

Rozdział 45

Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej

Rozdział 46

Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej

Rozdział 47

Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej

Rozdział 48

Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej

Od autorki

Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej

Podziękowania

Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej

TYTUŁ ORYGINAŁU:

Pandora

Redaktorka prowadząca: Marta Budnik

Wydawczyni: Joanna Pawłowska

Redakcja: Adrian Kyć / Rytm pisania

Korekta: Beata Wójcik

Projekt okładki: Łukasz Werpachowski

Zdjęcie na okładce: © Matrioshka, © shamanviiii, © anitapol,

© Giraphics / Stock.Adobe.com

Pandora

Copyright © 2022 by Retter Enterprises Ltd

All rights reserved.

Copyright © 2023 for the Polish edition by Mova an imprint of Wydawnictwo Kobiece Agnieszka Stankiewicz-Kierus sp.k.

Copyright © for the Polish translation by Iwona Michałowska-Gabrych i Patrycja Zarawska, 2023

Wszelkie prawa do polskiego przekładu i publikacji zastrzeżone. Powielanie i rozpowszechnianie z wykorzystaniem jakiejkolwiek techniki całości bądź fragmentów niniejszego dzieła bez uprzedniego uzyskania pisemnej zgody posiadacza tych praw jest zabronione.

Wydanie elektroniczne

Białystok 2023

ISBN 978-83-8321-372-9

Grupa Wydawnictwo Kobiece | www.WydawnictwoKobiece.pl

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Aneta Vidal-Pudzisz