Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Bestseller „The Sunday Times”, ujawniający sekrety Jane Austen.
Dlaczego Cassandra spaliła cenne listy znanej pisarki?
Rok 1840. Dwadzieścia trzy lata po śmierci sławnej siostry Jane, Cassandra Austen powraca do wioski Kintbury. Wie, że to tutaj, w jakimś zakurzonym kącie plebanii ukryto pakiet listów zawierających sekrety, które za nic nie powinny ujrzeć światła dziennego. Staje przed trudnym wyborem: Czy chronić reputację Jane? A może pozwolić, by potomni poznali treść listów bez cenzury?
Oparta na literackiej tajemnicy, która od lat zastanawia biografów i badaczy, „Panna Austen” jest cudownie oryginalną i kipiącą od emocji powieścią o miłościach i życiu Cassandry i Jane Austen.
„Nie można się oprzeć poczuciu, że Jane Austen spodobałaby się ta książka”.
„Observer”
„Dobra, inteligentna, mądra, zabawna – jestem zachwycona!”
Claire Tomalin
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 363
Austenowie
WIELEBNY GEORGE AUSTEN, proboszcz parafii w Steventon, i jego żona CASSANDRA AUSTEN: para miała ośmioro dzieci, z których jedno, syn George nazwany tak po ojcu, był upośledzony i mieszkał z dala od rodziny. Pozostałe dzieci:
JAMES przejął po ojcu parafię w Steventon. Po śmierci pierwszej żony ożenił się z MARY LLOYD. Mieli troje dzieci: ANNĘ, JAMESA-EDWARDA i CAROLINE.
EDWARD został w młodym wieku zaadoptowany przez bogatych krewnych i wiódł życie właściciela ziemskiego. Ożenił się z ELIZABETH i mieli jedenaścioro dzieci. Ich najstarsza córka FANNY była ulubienicą jego sióstr: Cassandry i Jane.
HENRY najpierw był żołnierzem, potem bankierem, a na koniec pastorem. Najzdolniejszy i najbardziej światowy z braci, pomógł Jane znaleźć wydawcę i pełnił funkcję jej agenta.
CASSANDRA była zaręczona z Tomem Fowle’em; w późniejszych latach sprawowała pieczę nad literacką spuścizną siostry.
FRANCIS, znany jako Frank, wstąpił do marynarki, dosłużył się stopnia admirała i otrzymał tytuł szlachecki. Po śmierci pierwszej żony, która osierociła dziesięcioro dzieci, ożenił się z MARTHĄ LLOYD.
JANE napisała sześć powieści, z których dwie ukazały się już po jej śmierci. Zmarła w lipcu 1817 roku.
CHARLES również był marynarzem.
Fowle’owie
Wielebny THOMAS FOWLE, proboszcz w Kintbury, i jego żona JANE FOWLE mieli czterech synów:
FULWAR CRAVEN objął po ojcu parafię w Kintbury i ożenił się z ELIZĄ LLOYD. Mieli trzech synów i trzy córki: MARY-JANE, ELIZABETH i ISABELLĘ.
TOM był zaręczony z Cassandrą.
WILLIAM został lekarzem wojskowym, a CHARLES prawnikiem. Obaj zmarli młodo.
Lloydowie
ELIZA była żoną Fulwara Cravena Fowle’a.
MARTHA była bliską przyjaciółką Cassandry i Jane Austen. W późniejszych latach poślubiła Franka Austena.
MARY była żoną Jamesa Austena.
Chodźmy tą ścieżką.
Zamknął za nią ogrodową furtkę i wskazał ręką w stronę Elm Walk. Otuliła się ciaśniej szalem i odetchnęła głęboko czystym, świeżym powietrzem. Był rok 1795 i ten dzień uznał, że zainauguruje wiosnę. Wysoko na dębie ptaki wyśpiewywały swoją radość, na gałęziach pojawiły się lepkie wypukłości. Razem wspięli się na zbocze za plebanią, przeszli przez lukę w żywopłocie i tam – z dala od oczu jej rodziny – zatrzymał się i ujął jej dłoń.
– Ukochana – zaczął Tom. Cassy uśmiechnęła się: nareszcie. Tak długo czekała na tę chwilę. – Och… – Urwał, nagle zawstydzony. – Zdaje mi się, że wiesz, co chcę powiedzieć.
– Wiem? – Spojrzała na niego zachęcająco. – Z rozkoszą usłyszę, co chcesz mi powiedzieć, cokolwiek to jest. Proszę. Mów dalej.
Przemówił więc. Nie była to wyrafinowana deklaracja, zważywszy, ile czasu miał na jej przygotowanie. Momentami urywana – kocha ją od… sam już nie pamięta, od kiedy… jest jedyną kobietą, z którą mógłby rozważać… hmm… wspólne… i tak dalej, ale ona mimo to słuchała urzeczona. Przemowa pasowała idealnie do jego uroczego charakteru i zarówno ona, jak i ta chwila były jednocześnie cudowne i zwyczajne, tak jak powinny. Kiedy wydało się, że wszystkie słowa, także te niedoskonałe, zaczynają go zawodzić, postanowiła oszczędzić mu mozołu. Pocałowali się, a całe jej ciało zalała fala – czego dokładnie? – tak, satysfakcji. To było jej przeznaczeniem. Wszystko w jej życiu znalazło się na swoim miejscu.
Spacerowali pod rękę jeszcze przez chwilę i omawiali warunki zaręczyn. Tak naprawdę był tylko jeden, który przepełniał ich troską: narzeczeństwo będzie długie. I trzeba było też wspomnieć o tych okropnych słowach: „dwieście pięćdziesiąt funtów” i „rocznie” – jakże dokuczały im obojgu! Ale musieli o nich pamiętać. Prosił o cierpliwość; przyrzekła ją bez chwili namysłu. Cassy skończyła dopiero dwadzieścia dwa lata; mieli przed sobą tyle czasu. A cierpliwość była jedną z jej wielu cnót. Ruszyli w stronę domu, by podzielić się radosną nowiną.
Przyjęto ją z zachwytem, o którym mogli marzyć, lecz nikt nawet nie udawał zaskoczenia. Te zaręczyny bowiem – panny Cassandry Austen ze Steventon z młodym wielebnym Tomem Fowle’em z Kintbury – istniały w powszechnej świadomości na długo, zanim para podjęła decyzję. Był to w końcu związek idealny, z rodzaju tych, które uradują wiele osób. Tak więc musi wyglądać ich przyszłość, to jedyne możliwe szczęśliwe zakończenie.
Wszechświat zadecydował o tym już przed wieloma laty.
* * *
Kintbury, marzec 1840
Panno Austen. – Głos rozległ się za nią. – Proszę mi wybaczyć. – Odwróciła się. – Nie wiedziałam, że tu jesteś.
Cassandra zmusiła się do uśmiechu, ale nie ruszyła się z progu plebanii. Pragnęła okazać się bardziej wylewna – gdzieś głęboko czuła odległe, znajome drgnienia serdeczności – ale wielkie zmęczenie nie pozwalało jej zrobić kroku. Stare kości wytrzęsła podróż dyliżansem z domu w Chawton, a lodowaty wiatr znad rzeki przeszywał jej stawy. Stała przy swoich bagażach i patrzyła na zbliżającą się Isabellę.
– Musiałam pójść do zakrystii – zawołała Isabella, nadchodząc od strony cmentarza. Zawsze była drobną, bezbarwną postacią, co teraz jeszcze bardziej podkreślała nietwarzowa czerń. – Obowiązki nadal czekają… – Na tle zielonej trawy usianej pierwiosnkami poruszała się jak cień. – Jest ich takie mnóstwo. – Jedynym elementem wyróżniającym Isabellę był towarzyszący jej pies. I choć w jej głosie słychać było przepraszający ton, zbliżała się niespiesznym krokiem. Nawet Pyramus idący teraz przez żwir powłóczył łapami jak żywy obraz niechęci.
Cassandra podejrzewała, że nie jest tu mile widziana, i jeśli rzeczywiście tak było, mogła winić tylko siebie. Samotna kobieta powinna żyć tak długo, jak pozostaje użyteczna. Dłuższe życie to przejaw złych manier. Zjawiła się tu bez zaproszenia; Isabella przeżywała trudny czas; wszystko to było raczej kłopotliwe, ale zrozumiałe. Mimo to kiedyś mogła liczyć na odrobinę entuzjazmu ze strony psa.
– Moja droga, jakie to miłe z twojej strony, że zgodziłaś się mnie ugościć. – Objęła Isabellę, która cała była chłodną uprzejmością, i pogłaskała Pyramusa, choć zdecydowanie wolała koty.
– Nikt do ciebie nie wyszedł? Nie dzwoniłaś?
Oczywiście, że dzwoniła. Przybyła dyliżansem z wielkim zamieszaniem, by nie umknęło to niczyjej uwadze. Woźnica zadzwonił, potem zadzwonił jeszcze raz. Widziała całkiem sporo ludzi: robotników rolnych balansujących na wozach wracających z pól i grupę chłopców, mokrych po kolana, z traszką w wiaderku. Bardzo chciała z nimi porozmawiać – dość lubiła traszki, a jeszcze bardziej chłopców oddających się z zapałem tak niewinnej pasji – ale zdawali się jej nie dostrzegać. A w domu panowała cisza, choć ta trudna służąca – jak miała na imię, pamięć Cassandry, zawsze tak doskonała, zaczynała się strzępić, nawet jeśli tylko na brzegach – musiała wiedzieć doskonale, że Cassandra stoi na progu.
– Przybyłam w nieodpowiednim momencie. Och, Isabello! – Cassandra wyciągnęła ramiona i spojrzała jej w twarz. – Jak się miewasz?
– Było trudno. – Oczy Isabelli poczerwieniały. – Naprawdę bardzo trudno. – Zmagała się ze sobą, lecz odzyskała równowagę. – Jak znajdujesz teraz to stare miejsce? Rozejrzałaś się?
– Jak zawsze. Drogie, kochane Kintbury…
Przez czterdzieści pięć lat plebania była w życiu Cassandry miejscem znanym, często smutnym, zawsze ukochanym. Biały trzykondygnacyjny budynek z przyjazną fasadą skierowaną na wschód, w stronę prastarej wioski; ogród opadający z jednej strony ku brzegowi rzeki Kennet, z drugiej ciągnący się do przysadzistego normańskiego kościoła. Plebania była świadkiem tego, co Cassandra ceniła ponad wszystko: rodziny i działania, prostego, uczciwego, dobrego życia. Ten szczęśliwy przykład angielskiej lokalnej architektury przedkładała ponad większe budowle – Godmersham, Stoneleigh, nawet Pemberley. Dlatego z rozkoszą znalazłaby się w środku – usiadłaby w fotelu, by ogrzać się przy kominku.
– Wejdziemy…?
– Oczywiście. Gdzie się wszyscy podziali? Pozwól, że to wezmę. – Isabella sięgnęła po mały czarny kuferek, który Cassandra trzymała w ręce.
– Dziękuję. Dam radę. – Przycisnęła kuferek do piersi. – Ale mój kufer…
– Kufer? Ach tak. – Choć twarz Isabelli pozostała blada i bez wyrazu, w przenikliwym spojrzeniu jej niebieskich oczu błyszczała inteligencja. – To na pewno moja wina. Mam tyle na głowie. – Jedna brew poszybowała w górę. – A twój list przyszedł zaledwie wczoraj. Czy to nie dziwne?
Nie tylko nie dziwne, ale wręcz zamierzone. Cassandra nigdy wcześniej nie była tak nieuprzejma, by zjawić się gdzieś bez odpowiednio wcześniejszej zapowiedzi, lecz tym razem po prostu nie miała wyboru. Uśmiechnęła się więc z roztargnieniem.
Nie słysząc żadnego wyjaśnienia, Isabella mówiła dalej:
– Nie dotarło do mnie, jak długo zamierzasz zostać. Planujesz zatrzymać się u nas przez jakiś czas?
Niezadowolenie Isabelli z powodu jej przyjazdu było teraz ewidentne. Za tą łagodną, cichą fasadą krył się być może silniejszy charakter, który wcześniej nie dawał o sobie znać. Pomimo to Cassandra zostanie tutaj tak długo, jak będzie trzeba. Postanowiła nie wyjeżdżać, dopóki nie wypełni swojej misji. Mruknęła coś o możliwości dalszej podróży do bratanka, demonstrując nietypowe dla niej niezdecydowanie związane z zaawansowanym wiekiem.
– Fred wniesie twój kufer. Proszę. – Isabella wskazała drzwi, które natychmiast otworzyły się od środka. – A, tu jesteś, Dinah.
No właśnie. Dinah. Musi to zapamiętać. Dinah może się okazać przydatna.
– Panna Austen zostanie z nami.
Dinah dygnęła niedbale.
– Wejdziemy do środka?
Cassandra pierwszy raz przekroczyła ten próg jako młoda kobieta. Była wtedy wysoka i szczupła; wielu uprzejmie określało ją jako ładną. Czy to czas płata figle, czy rzeczywiście miała na sobie najlepszą niebieską suknię? Rodzina zgromadziła się tłumnie, by ją powitać; za nią kłębiła się służba – podniecona, pełna podziwu. Ona stała nieruchomo i napawała się swoją pozycją! Mocą tej chwili!
Nadal spoglądała w lustro, jeśli musiała. Wiedziała, że teraz nie można jej uznać za szczupłą, lecz chudą. Kręgosłup, niegdyś idealnie prosty, wykrzywił się i skrócił; twarz była tak wychudzona, że jej niegdyś dumny nos – nos rodziny Leigh, echo dalekich arystokratycznych koneksji – przypominał teraz bardziej dziób kruka. A ludzie, którzy ją wtedy kochali, odeszli – jej też już prawie nie było. Ci, którzy ją dziś przyjmowali – biedna Isabella, trudna Dinah, Fred, który przechodził właśnie przez sień, z sapaniem ciągnąc jej kufer – znali oczywiście jej historię, ale nie mieli pojęcia, jak wyglądała prawda. Bo kto patrzył na starszą panią i widział w niej młodą damę, którą kiedyś była?
Przeszli do obszernego, wyłożonego boazerią holu. Cassandra szła za nimi potulnie, lecz kiedy już się tam znalazła, nagle ogarnął ją niepokój. Podeszła do okazałego kamiennego kominka, przytrzymała się go i z przerażeniem rozejrzała dookoła.
Usłyszała, jak Dinah mruczy:
– Panie, miej nas w opiece. Przyjechała tu i postradała zmysły. Jakbyśmy mieli za mało na głowie.
– Może to bardziej smutek albo nostalgia. W końcu jest tutaj chyba ostatni raz – szepnęła Isabella.
Cassandra wiedziała, że nie powinna zwracać na nie uwagi. Była to jedna z rozmów prowadzonych tak, jakby nie mogła ich usłyszeć, jakie młodzi często prowadzili w obecności starszych. Ale jakże mógł ją ogarnąć smutek albo nostalgia, kiedy od dekad stale dotrzymywały jej towarzystwa. Nie. Nie chodziło też o to, że to jej ostatnia wizyta – chwytała łapczywie powietrze, trzęsły się jej ręce – lecz o strach, że zwlekała z nią zbyt długo. Dom ogarnął już chaos przeprowadzki.
– Moja droga, na pewno dobrze się czujesz? – Isabella złagodniała i ujęła ją pod łokieć, by zapewnić oparcie.
Portret dobroczyńcy rodziny Fowle’ów, lorda Cravena, wisiał nad kominkiem od czasu, gdy sięgała pamięcią. Teraz zniknął ze ściany.
– Ten dyliżans to było dla ciebie stanowczo zbyt wiele. – Isabella przemawiała głośno niczym do osoby niespełna rozumu, rozwiązując przy tym wstążkę pod brodą Cassandry. – I to w taką zimną pogodę. – Zdjęła jej kapelusz. Z miejsca, w którym stała, Cassandra mogła zajrzeć do gabinetu, gdzie opróżniono już półki. Które tomy zniknęły? Mieli cały zbiór książek Jane. Do kogo teraz należą?
– I nie mogę nie zauważyć, że przyjechała sama. – Dinah stała za nią i zdejmowała jej pelerynę.
Znajdujące się wciąż na swoim miejscu meble wyglądały na porzucone, upokorzone, jak niewolnicy na targu.
– Może jej pokojówka wyjechała?
– No to kto będzie się nią zajmował, jeśli mogę spytać? – Dinah przerzuciła pelerynę i kapelusz przez ramię. – Bo chyba nie ja?
Plebania bez proboszcza zawsze przedstawiała żałosny widok. Cassandra była tego świadkiem częściej niż większość osób, a jednak za każdym razem dotykało ją to boleśnie. Rodzina Fowle’ów mieszkała w tym domu od trzech pokoleń. Przekazywano go z ojca na syna – wszyscy byli duchownymi, wszystkich los obdarzył dobrymi żonami – ale teraz łańcuch został przerwany. Ojciec Isabelli zmarł, a bracia odmówili przejęcia plebanii. Bez wątpienia mieli swoje powody i skoro zaprzepaścili rodzinne dziedzictwo, Cassandra miała nadzieję, że były one słuszne.
Zgodnie z tradycją Kościół pozostawiał rodzinie dwa miesiące na opróżnienie domu dla następnego administratora. I choć nigdzie tego nie zapisano, zgodnie z tą samą tradycją Kościół jakoś zawsze liczył, że zajmą się tym kobiety z plebanii. Biedna Isabella. Miała przed sobą zadanie ponure, smutne, żmudne: zaledwie dwa miesiące, by opróżnić miejsce, które było ich domem przez dziewięćdziesiąt dziewięć lat! Oczywiście musiała się do tego zabrać niezwłocznie. Ale czcigodny Fulwar Craven Fowle nie żył zaledwie od kilku tygodni. Cassandra przyjechała, jak mogła najszybciej. Widok tak dalece zaawansowanej pracy mocno nią wstrząsnął.
Pomyśleć tylko, że podróż – tak męcząca, niewygodna, tak bezwstydnie droga – mogła się okazać zbyteczna! Pomyśleć tylko, że to, po co przybyła, mogło już zniknąć!
Cassandra poczuła mdłości i zawroty głowy. Isabella miłym gestem przygładziła jej włosy – musiały być mocno potargane – i poprowadziła ją przez hol.
Salon w Kintbury był przykładem prostego piękna: idealnie kwadratowy, ze ścianami w kolorze głębokiej żółci, która chwytała i zatrzymywała zachodzące słońce. Oba okna wychodziły na rzekę: można było obserwować rybaków lub barki sunące na wschód i zachód. Zwykle było to jedno z ulubionych miejsc Cassandry. Zaspokajało tęsknoty jej duszy. Lecz tego dnia szła do salonu z nerwowym drżeniem, przepełniona trwogą, co może tam znaleźć.
Niepotrzebnie się martwiła. Jeszcze zanim postawiła solidny bucik na kanwowym dywanie, poczuła się bezpiecznie. W środku panował nastrój spokoju i odpoczynku. Nic nie zakłócało atmosfery. I wszystkie meble stały na swoich miejscach. Nie przybyła więc za późno! Z ulgi o mało nie ugięły się pod nią kolana. Odwróciła się do Isabelli, w jednej chwili odzyskując głos i siłę.
– Może teraz doprowadzę się do porządku przed kolacją?
Cassandra często zauważała w duchu, że kiedy umierał pan domu, razem z nim odchodziły eleganckie posiłki. I przekonanie to zdecydowanie potwierdziła kolacja tego wieczoru. Baranina była po prostu baraniną, bez sosu, ziemniaków czy puddingu, za jedyny dodatek mając kapustę, która zbyt długo przebywała w ziemi. Cassandra uśmiechnęła się, porównując ją z posiłkami, które kiedyś spożywała pod tym dachem. Ojciec Isabelli zawsze był człowiekiem o wysokich standardach i niepohamowanych reakcjach. Gdyby Dinah ośmieliła się podać mu coś takiego, nie kryłby niezadowolenia.
Ale do stołu zasiadły dwie damy, więc grzecznie podziękowały Panu, z pewnym wysiłkiem kroiły baraninę i żuły ją z zaciętą wytrwałością. Towarzyszył im jedynie głośny dźwięk tykającego zegara. Cisza przy tym akurat stole była kolejną niemile widzianą innowacją, trudniejszą dla Cassandry do przełknięcia niż twarde mięso.
– Z etykiet przymocowanych do wszystkiego wnoszę, że prace nad rozdzielaniem przedmiotów są daleko posunięte. – Cassandra przyglądała się karafce, która pierwszy raz w swojej historii stała pusta. Przekrzywiła głowę i przeczytała, że prawo do niej rości sobie pan Charles Fowle. U niego karafka na pewno będzie miała wzięcie.
– Testament odczytano w zeszłym tygodniu i moi bracia mogli podjąć decyzje. – Mówiąc to, Isabella nie zdradziła żadnych emocji. Zwiesiła głowę, wbijając jasne oczy w talerz.
Cassandra jednak okazała się bardziej bezpośrednia.
– Czy twoi bracia dostaną wszystkie rzeczy i ruchomości? – Usłyszała ostry ton w swoim głosie i natychmiast go pożałowała: doskonale zdawała sobie sprawę, że jest zbyt bezpośrednia jak na gust niektórych osób, i bardzo się starała trzymać język na wodzy. Ale tutaj sprawy przybierały naprawdę irytujący obrót. Fowle’owie pod wieloma względami przypominali Austenów: obie rodziny były duże, pobłogosławione synami i córkami oraz fortuną, którą dziedziczyli tylko męscy potomkowie.
– Ojciec zostawił kilka powieści mojej siostrze Elizabeth. – Isabella wskazała biblioteczkę z jedną pustą, zakurzoną półką. – Te szczególnie ulubione, które czytali razem.
Twarz Cassandry rozjaśniła się.
– Ach! – Nareszcie trafiły na jej ulubiony temat rozmów. Zapytała żartobliwie – A kto był ich autorem, jeśli mogę spytać?
– Kto? – Isabella wydawała się zakłopotana tym pytaniem, jakby książki były po prostu książkami, a ich autorzy nieistotni. – Sądzę, że sir Walter Scott.
Cassandra zacisnęła palce na widelcu i zdusiła naturalny przejaw emocji. Sir Walter Scott. Sir Walter Scott! Czemu to zawsze musi być on! Jakże pragnęła, by choć raz także ona mogła okazać niepohamowaną reakcję. Zamiast tego siedziała w milczeniu, dumając nad niesprawiedliwością sławy, mozołem prawdziwego geniusza, uświadomieniem sobie – a to przypłynęło do niej zupełnie spontanicznie – że nigdy szczególnie nie przepadała za Elizabeth, siostrą Isabelli. Bieg jej myśli został jednak nagle przerwany. Isabella nareszcie odkryła, że ma coś do powiedzenia.
– W mojej opinii jego książki są bardzo… – Urwała i zaczęła się rozglądać w poszukiwaniu odpowiedniego określenia. – …Bardzo… bardzo… – I nagle, jakby w cudowny sposób, spłynęło na nią olśnienie: – …Długie. – Zaczerpnęła powietrza, by mówić dalej. Wyprawiwszy się na mało znany teren dyskusji literackiej, poczuła przypływ odwagi, by odkrywać go dalej. – Jest w nich dużo, bardzo dużo słów – ciągnęła z pewną goryczą. – Zabierają wszystkim zbyt dużo czasu.
Cassandra była przyzwyczajona do wyższego poziomu dyskusji, lecz z tym mogła się tylko zgodzić. W innym towarzystwie mogłaby się spierać, że Scott był niezłym poetą, i zażartowałaby, że jego działalność jako recenzenta nie ma sobie równych, ale wyczuła, że akurat to forum nie sprzyja takim rozważaniom. – A ty, Isabello? Lubisz powieści? Jakie sobie szczególnie upodobałaś?
– Powieści? Ja? – Isabellę znów ogarnęło zakłopotanie. – Upodobałam? Nie. Żadne.
Rozmowa dobiegła końca. Cassandra się poddała. Dinah wpadła z kompotem i sączyły go w ciszy przerywanej tylko tykaniem zegara.
* * *
– Zajmij miejsce mamy – powiedziała Isabella po kolacji. Cassandra od razu przystała na tę propozycję, gdyż fotel stał najbliżej ognia.
Rozciągnął się przed nimi senny wieczór w salonie, ostatnie z wyzwań w dniu tak ich pełnym. Do pokoju przydreptał Pyramus i rozciągnął się na dywanie: był to zawsze jeden z domów, w którym psy cieszyły się swobodą. Cassandra nie miała nic przeciwko akurat temu psu, ale generalnie nie do końca aprobowała takie zwyczaje. Otuliła stopy, otworzyła kuferek i wyjęła robótkę. Szycie było niezwykle użyteczne, można się było zająć igłą, skupić wzrok na ściegach. Była to zawsze jej zbroja w trudnych sytuacjach, sama czynność odwracała uwagę od krępującego towarzystwa. Często się zastanawiała, jak mężczyźni sobie radzą bez podobnego zajęcia. Choć wyglądało na to, że im znacznie rzadziej brakuje słów.
Przywiozła ze sobą tylko ścinki do zszywania. Jej oczy nie pozwalały już na nic bardziej wyszukanego w świetle lamp.
– Nie masz żadnej robótki, droga Isabello? – Wsunęła papier pod kawałek bawełny w roślinne wzory i zaczęła obszywać go dookoła. – Niczego, czym mogłabyś się zająć?
Wpatrzona w ogień Isabella potrząsnęła głową.
– Nigdy nie byłam zbyt dobra w tych rzeczach.
Cassandra, która mogła zszywać ścinki z zamkniętymi oczami, podniosła wzrok z pewnym zaskoczeniem. Jakim dziwnym stworzeniem była ta Isabella. Znała ją od urodzenia – te lata zatarły się i przeleciały – a jednak uświadomiła sobie, że nie zna jej wcale. Przyglądała się siedzącej przed nią kobiecie: miała zgrabną figurę, choć żałoba jej nie służyła, rysy mogły uchodzić za delikatne, gdyby smutek nie okradł ich z uroku. Isabella nie miała ani urody matki, ani intelektu ojca – choć te urzekające niebieskie oczy odziedziczyła zdecydowanie po nim. A jednak nawet po czterdziestu latach znajomości wciąż trudno było w niej wyczuć choć ulotny cień charakteru bądź osobowości. Cassandra nie mogła zostać na plebanii, nie nawiązując jakiejś relacji, ale czuła się tak, jakby poruszała się po omacku, przesuwając dłońmi po grubej pustej ścianie w poszukiwaniu sekretnego przejścia. Ciężko było je znaleźć.
Nagle spłynęło na nią olśnienie.
– Mam nadzieję, że śmierć okazała się łaskawa dla twojego ojca, kiedy w końcu po niego przyszła?
Bo o czym mają chęć rozmawiać pogrążeni w świeżej żałobie, jeśli nie o Końcu?
Isabella westchnęła.
– Już dziesięć dni wcześniej było wiadomo, że jego koniec jest bliski. Po kolacji dostał ataku, a kiedy Dinah zajrzała do niego następnego ranka, był zbyt słaby, by wstać…
Zamek ustąpił. Drzwi do rozmowy stanęły otworem.
– Ból, który mu dokuczał, z którym żył tak dzielnie, w końcu…
Cassandra szyła dalej, słuchając opowieści o lodowatych kąpielach i kompresach, i nagle poczuła się o wiele swobodniej.
– Piątego dnia był w tak kiepskiej formie, że mogliśmy wezwać doktora…
– Nie konsultowano się z nim wcześniej? Cóż za rażące zaniedbanie!
Isabella westchnęła.
– Pan Lidderdale jest dobrym lekarzem i mamy szczęście, że jest tu z nami. Cieszy się ogromną popularnością pośród wszystkich, to znaczy z wyjątkiem papy. Ojciec z wielkim dystansem podchodził do pomysłu zatrudnienia doktora w wiosce. Martwił się, że to zachęci do chorowania tych, którzy najmniej mogą sobie na choroby pozwolić. Ale gdy sam nie mógł już protestować…
Cassandra pomyślała, że umieranie w istocie musiało być torturą dla biednego pastora: leżał bez słowa i patrzył, jak ignorują jego gniewne żądania.
– A ja, oczywiście, byłam niezmiernie wdzięczna, że miałam przy sobie pana Lidderdale’a. Och! Jaka to ulga, że nie byłam już dłużej sama…
– Ale twoje siostry, Isabello – przerwała jej Cassandra – z pewnością przejmowały po kolei opiekę nad ojcem?
– Elizabeth jest teraz tak zajęta opieką nad małymi dziećmi w wiosce. Oczywiście nie można było pozwolić, by ucierpiały. Rzadko ją tutaj widujemy.
Elizabeth! Szczerze mówiąc, Cassandra nie spodziewała się niczego innego.
– A Mary-Jane? Mieszka po drugiej stronie cmentarza.
– Mary-Jane ma swoje gospodarstwo, którym musi się zajmować.
Ach, tyrania zamężnej kobiety, pomyślała Cassandra, nawet jeśli zostaje bezdzietną wdową.
– To powinny być ci wdzięczne, że samotnie dźwigałaś ten ciężar.
– Nie przeszkadzało mi to. – Isabella wzruszyła ramionami. – I nie miałam nic przeciwko temu, kiedy był ze mną doktor. To taki dziwny czas, kiedy ktoś umiera, ale nie wiadomo, kiedy to się stanie. Pan Lidderdale mówi, że pod tym względem śmierć przypomina narodziny.
Cassandra wiele razy doświadczyła jednego i drugiego i doskonale wiedziała, jak ciężka to próba. Skończyła się jej nitka i sięgnęła do kuferka po następną.
– A potem, tuż przed końcem, powiedział, że jest głodny, i pamiętam, że zjedliśmy wieprzowinę zapiekaną w cieście. Bardzo ją lubi. A ta miała w środku jajko. Niezwykle lubi jajka…
– Fulwar miał ochotę na wieprzowinę w cieście nawet na łożu śmierci? – Cassandra nawlokła igłę i potrząsnęła głową: o takich jak on opowiadają legendy.
– Nie mój ojciec! Pan Lidderdale. Często bywa głodny, nawet bardziej niż papa. Nie jest wysoki, ale ma szerokie ramiona i tak ciężko pracuje. – Przez chwilę w jej oczach odbijały się tańczące płomienie. – O czym mówiłam? A tak, siedzieliśmy po dwóch stronach stołu. Nie mógł się zdecydować, czy woli piwo, czy herbatę. Rozmawialiśmy o tym. Posiłki potrafią się tak skomplikować, kiedy przez całą noc jest się na nogach. A on nagle chwycił ojca za rękę i powiedział: „Och, Isabello!”. Tak brzmiały jego słowa. „Och, Isabello”. I wiedziałam, że to już. To był koniec. Już nigdy nie usiądę u jego boku.
Do Cassandry dotarły doniesienia o rozpaczy Isabelli z powodu odejścia Fulwara. Zgodnie z relacją rodziny była bardzo dzielna podczas jego choroby, ale zupełnie się załamała, kiedy nadszedł koniec. Po pogrzebie musiano ją nawet położyć do łóżka. Dowód nadal tu był – łzy w jej oczach – ale Cassandrę wciąż to trochę zaskakiwało. Oczywiście wszystkich rodziców należy opłakiwać: to obowiązek potomstwa. Ale czy za wszystkimi należy tak samo tęsknić?
Zaczęła pakować swoją robótkę. Dzięki nowo odkrytej gadatliwości Isabelli wieczór minął szybko. Wreszcie nadeszła godzina, o której mogły udać się na spoczynek.
Isabella szła pierwsza po wąskich dębowych schodach, oświetlając drogę Cassandrze, która wspinała się powoli, po jednym stopniu. Musiała się zatrzymać i odpocząć na podeście w połowie schodów i poczuła podmuch powietrza wpadającego przez zasłonę w oknie wychodzącym na północ. Ciężką próbą będzie przebywanie w większym, wyższym domu, kiedy tak przywykła do swojej chatki w Chawton. Ale może załatwi sprawy szybko i nie będzie musiała tu zostać zbyt długo.
Ruszyły korytarzem. Drzwi do sypialni matki Isabelli stały otworem i Cassandra zajrzała tam na tyle, by się upewnić, że tego pokoju też nie uprzątnięto: to było wielce obiecujące. Minęły pokój, o którym nadal myślała jako o należącym do Toma – co za ulga, że nie umieszczono jej właśnie tam! – i w końcu dotarły na miejsce. Cassandra znała ten pokój. Przez wiele lat stanowił jedyny dom biednej panny Murden, która, pozbawiona przyjaciół, była wiecznie krytykującym wszystko ciężarem dla rodziny. „Znajdujące się tu rzeczy przekazać do przytułku”, głosiła przypięta na zewnątrz karteczka. Jeśli Cassandra miała nadzieję na jakiekolwiek wygody, w jednej chwili musiała zmienić zdanie.
Isabella wprowadziła ją do środka, zapaliła lampę przy łóżku i życzyła dobrej nocy. Znaczenie faktu, że umieszczono ją właśnie tutaj, nie umknęło uwadze Cassandry. Pokój był zimny i niewietrzony, z podstawowym umeblowaniem. Do umywalki nalano wody, ale też była zimna. Przesunęła dłonią po narzucie; w łóżku nie było cegły ani termoforu, by je nagrzać, i pomyślała: No proszę. Teraz ja jestem ich pozbawionym przyjaciół ciężarem.
Kufer stał wciąż zamknięty, ale nie zajmie się teraz jego rozpakowywaniem. Miała w sobie jeszcze trochę energii: trzeba działać od razu. Rozpocznie poszukiwania listów. Cofnęła się, zaczekała, aż ucichną kroki i w domu zapadnie cisza. Otworzyła drzwi i wysunęła się na korytarz. W mroku zakradła się do pokoju matki Isabelli; już prawie stała na progu, gdy rozległ się za nią głos.
– Czy mogę pani pomóc, panno Austen? – Dinah, oświetlona od dołu przez słaby płomień łojowej świecy, stała u stóp schodów prowadzących na strych. – Zgubiłyśmy się?
– Och, Dinah. Tak mi przykro. – Cassandra udała zmieszanie. – Jakie to dziwne. Za nic nie mogę sobie przypomnieć, dlaczego tu przyszłam.
– To na pewno przez zmęczenie. Lepiej się położyć, psze pani. Wracamy tamtędy, o tak. – Dinah obserwowała ją bez uśmiechu. – Tak jest. Dobranoc, panno Austen. – I nie ruszyła się z miejsca, dopóki Cassandra nie wróciła do swojego pokoju.
* * *
Kintbury, marzec 1840
Białe chmury przesuwały się za oknem; nagie gałęzie wielkiego buka poruszały się wysoko na wietrze. Dwie damy obserwowały to, siedząc przy stole, przy którym Cassandra ze smakiem jadła śniadanie. Podczas wizyt był to zawsze niezawodny posiłek; nawet najgorszym kuchniom nie udawało się go zepsuć. A na zbliżający się dzień Cassandra potrzebowała całej siły, jaką mogła z siebie wykrzesać.
– Ten dżem zrobiła moja matka. – Isabella nabrała na łyżeczkę ledwie odrobinę. – Była taka aktywna aż do samego końca. Nawet teraz wciąż cieszymy się jej przetworami.
Cassandra ugryzła kolejny kęs i przed oczami stanęła jej Eliza. Czuła ją w smaku owoców, widziała, jak je zbiera, miesza, śmiejąc się, przelewa do słoików, i pomyślała: to są rzeczy, dzięki którym pamięta się o większości z nas, drobne akty miłości, jedyny dowód na to, że my też kiedyś żyliśmy na tej ziemi. Przetwory w spiżarni, ściegi na poduszce do klęczenia. Ślad pióra na stronie.
– A więc moja droga, jakie masz plany na ten dzień? – Cassandra odłożyła bułeczkę, straciwszy apetyt. – Czy nie mylę się, licząc, że zobaczymy się rano z twoją ciotką Mary? Wiem, że skoro teraz mieszka tak blisko, zagląda tu dość często.
Isabella, która do tej chwili wydawała się niemal odprężona i prawie radosna, znów wpadła w ponury nastrój.
– Tak, naprawdę dość często. I jestem pewna, że będzie zaglądać jeszcze częściej, skoro wie, że ty tu jesteś.
– Prawdę mówiąc… – Cassandra uniosła filiżankę i zupełnie obojętnie, jakby nie było w tym nic niezwykłego, rzuciła: – Nie mam pojęcia, co się ze mną dzieje. Robię się tak beznadziejna i roztargniona. Jestem przekonana, że nie powiadomiłam jej, że tu będę.
Isabella utkwiła w niej spojrzenie niebieskich oczu.
– Ja też nie miałam okazji o tym napomknąć. Twój list przyszedł tak późno, że nie było czasu.
– Czyli nie wie jeszcze o moim przyjeździe. – Cassandra odwróciła się, by przyglądać się pogodzie za oknem. – Wielka szkoda.
– I nie możemy liczyć, że ciotka dziś tu zajrzy. – Isabella sięgnęła po dżem i nabrała sporą porcję. – We wtorki ciotka Mary zawsze pija herbatę z panią Bunbury.
Uśmiechnęły się. Nawiązała się między nimi nowa nić porozumienia. Mary Austen – kobieta niełączona wcześniej z propagowaniem towarzyskiej harmonii – nieoczekiwanie je zjednoczyła.
– Ach! – Cassandra poczuła w sobie świeżą lekkość. – To możemy cieszyć się na tę przyjemność najwcześniej jutro. – Teraz najważniejsze było to, by mogła zostać w spokoju. – Podczas pobytu u ciebie całym sercem chciałabym się na coś przydać. Byłam kiedyś w twojej sytuacji i wiem, ile to wymaga pracy. Proszę. Pozwól mi być użyteczną.
Istnieją kobiety, które oferują pomoc, robią wszystko, o co się je prosi, i można liczyć, że zrobią to dobrze. Z perspektywy czasu można było stwierdzić, że Cassandra należy do ich grona. Ale są też kobiety – a znała ich mnóstwo – które niby chcą robić wszystko dla wszystkich, być w centrum wszelkich działań, lecz na drodze ich podniosłych intencji zawsze stają znane tylko im przeszkody. Z reguły można je znaleźć leżące bezczynnie na sofie, podczas gdy reszta domowników uwija się dookoła. I tylko tego dnia, aby wesprzeć swą misję, panna Austen postanowiła stać się jedną z nich, choć mogło to wstrząsnąć każdą cząstką jej natury.
– Jest do zrobienia tyle rzeczy, do których nawet nie wiem, jak się zabrać – westchnęła Isabella. – Nic tylko organizacja… układanie… sortowanie. Nie są to czynności, które pasują do moich uzdolnień.
A jakie dokładnie one są? – zastanowiła się Cassandra. Jak dotąd pozostawały owiane tajemnicą. Ale pokładała niezachwianą wiarę w boski plan dotyczący ludzkości: wszyscy do czegoś się przydamy. Nie mogła się doczekać, by zobaczyć, co Bóg zaplanował dla Isabelli.
– Może byłabyś tak dobra i pomogła Dinah przejrzeć ubrania mamy? – ciągnęła Isabella. – Wyznaję, że od dnia jej śmierci ani ja, ani mój ojciec nie byliśmy w stanie dotknąć żadnej z jej rzeczy.
Dinah, która stała przy kredensie tyłem do pań, wydała z siebie głośne prychnięcie, aż ciężkie od ukrytego znaczenia.
– Oczywiście! – Cassandra wyprostowała się na krześle jak uosobienie entuzjazmu. – Chociaż – zaczęła, jakby ta myśl dopiero co przyszła jej do głowy – nie mogę zbyt długo stać. A to będzie wymagać tyle stania i podnoszenia rąk. – Wyciągnęła rękę, a potem cofnęła ją, krzywiąc się. Było to niezłe przedstawienie. Dinah odwróciła się i spojrzała na nią z aprobatą. – Zastanówmy się. Co jeszcze mogę zrobić?
I tak śniadanie trwało dalej. Isabella sugerowała, Cassandra odmawiała – nie może zginać kolan, ma słabe czucie w rękach, sama wzmianka o kurzu sprawia, że zaczyna kichać – aż złożyły serwetki, sprzątnięto ze stołu i zaplanowano ranek.
Kiedy zegar kościelny wybił dziesiątą, Cassandra odpoczywała w żółtym salonie. Usadowiła się z kuferkiem wygodnie w rogu sofy, trzymała robótkę na kolanach, a igłę w palcach. Było to wielce zadowalające z jednym wszakże wyjątkiem: nie zyskała prywatności, której tak pragnęła. Wszyscy domownicy uwijali się dookoła; niestety zdawali się krzątać wyłącznie wokół niej.
Najpierw zjawił się Fred, by rozpalić ogień; wniósł w to zadanie mnóstwo niechęci, za to żadnej podpałki. Cassandra obserwowała, jak układa kilka dymiących polan, podziękowała mu wylewnie i czekała, aż się oddali. Czy może już odłożyć igłę? Czy odważy się wstać i rozpocząć śledztwo? W pierwszej kolejności musi się przyjrzeć sekretarzykowi w kącie. To przy nim Eliza, matka Isabelli i droga przyjaciółka Cassandry, zasiadała co rano, by prowadzić korespondencję. Z pewnością ważne rzeczy znajdują się właśnie tam… Przesunęła się na brzeg sofy. W tej chwili weszła Dinah.
– Czy jest pani wygodnie, panno Austen? – Gdy oszczędzono Dinah poranka spędzonego w garderobie i pozostawiono ją własnym niedbałym zajęciom, stała się nagle uosobieniem przyjaznej uprzejmości. Ze szmatką w ręce ścierała kurze tu i tam, od lichtarza przez zegar po ozdobny flakon, i paplała dalej. – Tak tu cicho. – Podniosła poduszkę, na której Cassandra opierała łokieć, i przetrzepała ją. – Nikt nie będzie pani przeszkadzał w tym, czym pani się akurat zajmuje. – Podeszła do lustra wiszącego nad kominkiem i dodała jeszcze jedną smugę do imponującej kolekcji. – Tak tu cicho w każdym kącie od czasu, gdy pan Fowle odszedł, niech Bóg ma w opiece jego duszę.
Cassandra skwitowała to kilkoma współczującymi dźwiękami i sięgnęła po naparstek. Najwyraźniej przez najbliższy czas nie zostanie sama.
– I nikt też do nas nie zagląda. Parafianie nie zjawiają się ze swoimi problemami. Mężczyźni nie przechodzą przez dom w zabłoconych buciorach, wracając z polowania albo z psiarni.
Dinah podeszła do sekretarzyka i przecierała go z roztargnieniem. Otworzy go teraz i odsłoni zawartość? Cassandra aż wyprostowała się z przejęcia.
– O, tak. Bardzo tu teraz cicho. Wielebny wypełniał swoją obecnością cały dom. Te jego wybuchy gniewu! Słychać je było aż w wiosce. – Pokręciła głową, uśmiechnęła się z czułością i polerowała mebel dalej, choć bez wosku. Cassandra musiała stłumić chęć, by iść go poszukać. – Ależ wrzeszczał na pannę Isabellę. Wrzeszczał! – Dinah zachichotała i skupiła się na skrzydle okna. – Ten atak nastąpił po tym, jak uderzył ją laską w głowę. Wszystko przez ten wysiłek. – Urwała i obrzuciła spojrzeniem efekty swoich prac. – O tak, to straszliwa strata, panno Austen. Straszliwa dla nas wszystkich.
Skończywszy pracę, zadowolona z siebie Dinah wyszła. Lecz zanim Cassandra mogła zacząć roztrząsać okropności, które usłyszała – że człowiek, który tak lubił swoje psy, mógł w ten sposób potraktować córkę! – na sofę obok niej z westchnieniem opadła Isabella we własnej osobie. Och, Isabello. Przez co ta biedaczka przeszła?
– Wszystko w porządku, moja droga? – Cassandra położyła dłoń na kolanie młodszej kobiety.
– Raczej tak. – Isabella bawiła się chwostem u poduszki. – Chodzi tylko o to, że nie wiem, w co mam ręce włożyć. Pakowałam porcelanę, którą mamy posłać do brata, ale zaraz zaczęłam się zastanawiać, czy nie powinnam robić czegoś innego… – Rozejrzała się bezradnie.
– Ale z pewnością siostry teraz ci pomagają? – zapytała Cassandra.
– No cóż… Elizabeth jest tak zajęta w swoim żłobku…
Cassandra podniosła rękę.
– Rozumiem. – Stale to samo. Choćby nie wiadomo jak duża była rodzina, obowiązki opiekuńczo-organizacyjne zawsze spadały na jedną osobę. – Zupełnie jakby Natura była w stanie zapewnić tylko jedną sprawną osobę, by mogła wspomagać każde pokolenie. W mojej rodzinie tą osobą zawsze byłam ja.
Isabella wyglądała jak kupka nieszczęścia.
– To jesteśmy sobie równe w swojej niedoli.
– Ależ skąd! – wykrzyknęła Cassandra. – To wielkie szczęście, że mamy rodziny, które nas potrzebują. To nasz obowiązek, nasza przyjemność. Nasza wielka wartość!
– Och, Cassandro. Boję się, że zawsze byłaś o wiele bardziej użyteczna, niż ja kiedykolwiek będę.
Cassandra nie spędziła zbyt wielu godzin na plebanii, ale pozostawała tam wystarczająco długo, by ocenić domowe umiejętności swojej gospodyni. Trudno więc było się spierać, a niemal niemożliwością było zapanować nad pragnieniem, by zaszczepić kompetencje i porządek i tym samym zwalczyć ten przygnębiający brak efektywności. Życzliwymi i pełnymi zachęty słowami nakłoniła Isabellę, by wróciła do kredensu z porcelaną i dokończyła rozpoczętą pracę, a Isabella z ciężkim westchnieniem posłuchała jej rady.
Cassandra siedziała bez ruchu i nasłuchiwała, aż kroki ucichły i zamknęły się drzwi. Korzystając z tej chwili, wbiła igłę w materiał, podniosła się z sofy i podeszła do kąta.
Panna Austen nie przywykła do naruszania prywatności innych osób. Serce waliło jej jak młotem. Nieznane poczucie winy wystarczyło, by ją powstrzymać. Przez chwilę tylko wpatrywała się w sekretarzyk. Ten delikatny orzechowy mebel, z trzema szufladami i pokrywą, która rozkładała się w blat, był jedynym prywatnym kącikiem Elizy w wielkich, pełnych gwaru pokojach. Fulwar miał oczywiście imponujący gabinet, do którego nikt nie odważył się wejść bez pozwolenia. Czy trzymał tam jakieś sekrety? Być może swoje własne, ale raczej nie wybrano by go na powiernika sekretów innych. Za to Eliza – cudowna Eliza – darzyła ludzi nieograniczoną sympatią. Każdy wiedział, że może jej wszystko powierzyć.
Ilu rad udzielono przy tym blacie? O ilu najbardziej osobistych sprawach przeczytano? Gdy Cassandra przyglądała się teraz temu małemu meblowi, z trudem przyszło jej wyobrazić sobie, że mógł kryć wszystko, co Eliza wiedziała… Zwątpiła w swoje działania; prawie zdecydowała się porzucić je akurat w tej chwili i znaleźć przyzwoitsze podejście do problemu, które będzie mogła zrealizować z wysoko podniesionym czołem. Potem się opamiętała. To była sprawa Austenów. A rodzina zawsze stała ponad wszystkim.
Obie z Jane napisały kiedyś wiele intymnych listów na adres tej plebanii. Listów, które nadal mogą tu być. Cassandra była wykonawczynią testamentu siostry, strażniczką jej imienia, opiekunką jej dziedzictwa. W czasie, który jej pozostał, postanowiła znaleźć i zniszczyć wszelkie świadectwa, które mogłyby splamić reputację Jane. Było sprawą nadrzędną, aby te listy nie wpadły w niepowołane ręce.
Ośmielona zrobiła krok do przodu i opuściła pokrywę. Jej oczom ukazały się jedynie atrament, papier i pióro. Zamknęła pokrywę i otworzyła pierwszą szufladę: pasma dziecięcych włosów, pierwsze ząbki, kilka dziecięcych rysunków. Usłyszała zbliżające się kroki. Otworzyła następną szufladę: listy prania, potraw, karta członkowska objazdowej wypożyczalni książek. Ktoś przechodził przez hol. W ostatniej szufladzie znalazła jedynie zapiski dotyczące działalności charytatywnej i pomocy w wiosce. Wszystko idealnie poukładane; nic jednak nie było tym, co miała nadzieję znaleźć. Zamknęła szufladę w chwili, gdy Fred przeszedł przez próg.
– Chciałam tylko rozprostować moje biedne nogi.
Fred skinął głową bez większego zainteresowania. Nie przyszedł zobaczyć się z nią, lecz sprawdzić swoje dzieło. Ogień, który rozpalał się tak niemrawo, nadal niemrawo płonął. Fred przyjrzał mu się z pewną satysfakcją, jakby niemrawość była jego jedyną prawdziwą ambicją, i skłoniwszy się lekko, zostawił Cassandrę samą w chłodzie.
Wróciła na sofę, zebrała robótkę i swoje myśli. Nie wolno rozpaczać. Co takiego powiedziała Isabella przy śniadaniu? Od dnia śmierci Elizy nie dotykali żadnej rzeczy należącej do niej. Wszystko mogło nadal gdzieś tam być: przed dalszymi poszukiwaniami trzeba tylko zdobyć więcej informacji.
Nie musiała długo czekać. Po kilku minutach wróciła do niej Isabella.
– Zrobione. Skończyłam pakować większość porcelany. – Wykręciła dłonie złożone na kolanach – To znaczy… część porcelany. Spakowałam wszystkie sosjerki, co do jednej.
Cassandra przeżyła całe swoje życie z wiejskimi duchownymi lub w ich pobliżu. Doskonale zdawała sobie sprawę, ile sosjerek może zgromadzić przeciętna plebania, i odpowiedź brzmiała: niewiele.
– Ach. No to już rzeczywiście coś. – Przypominało to zajmowanie się dziećmi w pokoju dziecięcym w Godmersham. – Pozostały więc tylko talerze obiadowe, deserowe, miski, wszystkie półmiski…?
– Serwisy do kawy i herbaty i tak dalej – dodała Isabella, opuszczając ramiona. – Tyle tego jest, że pomyślałam, czy nie zostawić tej pracy na następny dzień? – Zawiesiła głos, jakby akurat Cassandra mogła wesprzeć takie opóźnienie. A potem wyznała: – Prawda wygląda tak, że teraz, kiedy do tego doszło, ciężko jest mi się z tym wszystkim rozstać. – Łzy napłynęły jej do oczu. – Używałam tego serwisu codziennie, przez całe życie. – Pociągnęła nosem. – Nagle wydał mi się tak… tak ważny. Wiem, że na pewno uznasz mnie za żałosną, sama za taką się mam, ale z trudem znoszę myśl, że już nigdy go nie zobaczę.
Cassandra wyciągnęła rękę i ujęła dłoń Isabelli. Och, ta siła drobiazgów, kiedy większe rzeczy – dom albo rodzina – okazały się kruche! Przypomniała sobie, jak panna Murden polerowała swoją małą błękitną pastereczkę, a Jane ściskała pudełko z przyborami do pisania, nie chcąc się z nim rozstać.
– Wiem, Isabello. Zostaw to na sam koniec, a teraz usiądź i porozmawiajmy chwilę. Mam takie wyrzuty sumienia, że wypoczywam tutaj spokojnie, podczas gdy ty zajmujesz się ciężką pracą. Nie ma nic takiego, co mogłabym zrobić, a co pociągałoby za sobą więcej siedzenia, a mniej podnoszenia? Na przykład coś w gabinecie twojego ojca? – Choć wcale nie chciała się w tym gabinecie znaleźć.
– O ile wiem, tam wszystko jest w porządku. Przez ostatni rok papa robił u siebie porządki i miał oczywiście do pomocy swojego wikariusza. To sumienny młody człowiek, taki skrupulatny w pracy. – Zasmuciła się. – Jakie to użyteczne mieć wikariusza, prawda? Rzeczywiście, gdy teraz o tym pomyślę, nigdy nie mieszkałam bez wikariusza w pobliżu. – Znów pobladła. – Teraz będę chyba musiała do tego przywyknąć.
Cassandra znów była cała współczuciem. Dla rodziny, szczególnie dla samotnych kobiet, dla których opuszczenie plebanii było jak wygnanie z raju. Czekały je tylko ciężkie przejścia i niedostatek.
– I oczywiście papa wiedział, że koniec się zbliża. Biedna mama odeszła nagle. W jednej chwili.
– Jakie to smutne. – Cassandra sięgnęła po robótkę. – A jej papiery? Mogę pomóc je uporządkować? Nie naruszyłabym jej prywatności. W końcu przyjaźniłyśmy się przez tyle lat.
– Dziękuję, ale nie. Ciocia Mary wyraziła zdecydowane życzenie, że ona się tym zajmie. Rozumiem, że jej syn James-Edward zaczął się bardzo interesować historią rodziny. Twierdzi, że pewnego dnia nawet napisze o niej książkę! – Uniosła oczy do sufitu na taką niedorzeczność. – Jakby na świecie nie było dość książek. – Uśmiechnęła się przekonana, że rozmówczyni w pełni podziela jej zdanie. – I jakby ludzie chcieli się czegoś dowiedzieć o Austenach, też coś.
Cassandra odpowiedziała jej uśmiechem.
– Moja droga, nie mogłabym się z tobą bardziej zgodzić. Jak wiesz, jestem wielce oddana mojej rodzinie i wspomnieniom z nią związanym, ale nawet ja muszę przyznać, że jesteśmy cudownie nudni i nie przydarzyło nam się nic zajmującego. – Tego właśnie się obawiała. Mary za żadne skarby nie może dotrzeć do tych listów jako pierwsza.
Isabella mówiła dalej.
– Moja ciotka zdecydowanie uważa, że to na niej spoczywa obowiązek przejrzenia rodzinnych papierów i wyłącznie ona powinna postanowić, które z nich zatrzymać. Nadal serdecznie opłakuje moją matkę. Twierdzi, że o wiele większym bólem napawa utrata siostry niż rodzica, ale ja nie mogę się na ten temat wypowiedzieć.
Cassandra z furią wbiła igłę w materiał, by dać upust irytacji. Nieważne, czyje ciało leży w trumnie, Mary Austen zawsze uzna samą siebie za główną żałobniczkę.
– Zaczęła już?
– Nie, jeszcze nie. Ma istotnie taki zamiar, ale jest oczywiście straszliwie zajęta. Jakoś zawsze ma więcej do roboty niż reszta z nas. I ciągle coś staje jej na przeszkodzie.
Z nową energią Cassandra zaproponowała, by Isabella wybrała się do wioski w ramach nagrody za ciężką poranną pracę. Pojawiła się minimalna próba oporu – Dinah już wyszła, by pozałatwiać sprawy; byłoby niegrzecznie zostawić gościa samego w domu – ale bez trudu został przełamany. Isabella niebawem wyszła po okrycie i kapelusz. I nareszcie wyglądało na to, że Cassandra może mieć dom tylko dla siebie.
Spakowała robótkę, wzięła kuferek i wyszła do holu. Wszędzie panowała cisza. W połowie schodów zatrzymała się, by wyjrzeć przez okno. W ogrodzie ani na brzegu rzeki nie było nikogo. Na podeście znów nasłuchiwała – czy mogła gdzieś tu być dochodząca pokojówka, która nie dała się jeszcze poznać? Ktoś pracował w pokojach na górze? Cassandra nie wyczuwała dodatkowej obecności, choć w domu było zdecydowanie dużo pracy. Przeszła przez korytarz do starego pokoju dziecięcego, potem wyjrzała przez okno na tyłach. W ocienionym rogu niegdyś wspaniałej zagrody dla drobiu dostrzegła Freda. Chude ptaki dziobały w kurzu, a Fred żuł tytoń i strugał patyk.
Cassandra od lat podziwiała tę plebanię jako wzór domowej wydajności. Zawsze prowadzono ją tak, jak sama by to robiła, gdyby koleje jej życia przybrały taki właśnie obrót. Była więc wstrząśnięta opieszałością i ogólną obojętnością wszystkich pozostałych tu osób, łatwością, z jaką gospodarstwo po prostu podupadało. Aż ją korciło, żeby przejąć nad nim kontrolę; przez wzgląd na reputację Elizy nie można go przekazać następnemu administratorowi w tak opłakanym stanie. I zrobi to – ale później. Na razie panujący tu chaos odpowiadał jej planom. Pewniejszym krokiem skierowała się do pokoju pani domu.
Drzwi stały otworem, jakby Eliza dopiero co wyszła. Na łóżku wciąż leżała narzuta zszyta z różnych kawałków materiału, czepek do spania czekał przy lampie na komodzie. Szczotki i grzebienie leżały na toaletce pod oknem; wstążki do włosów spływały z lustra; przez oparcie krzesła przerzucono koszulę nocną. Cassandra usiadła ciężko na ozdobnej dębowej ławie przy ścianie, poruszona otaczającą ją sceną: zatrzymanym nagle życiem; chwilą zawieszoną w czasie.
Przyglądała się obrazkom na ścianie, na które Eliza patrzyła co rano tuż po przebudzeniu: prostym modlitwom i maksymom wyhaftowanym dziecięcymi rękami. „Nie ma jak w domu”, przeczytała i pokręciła głową: takie trywialne i naprawdę bardzo kiepsko wyszyte. Jakie to dziwne ze strony Elizy, że najpierw powiesiła te obrazki, a potem żyła wśród nich. Ale tak wyglądały upokorzenia wynikające z macierzyństwa; kobiety obdarzone dobrym gustem były zmuszone cenić wysoko rzeczy, które nie zasługiwały nawet na tolerancję. Jednym z wielu błogosławieństw staropanieństwa było to, że przynajmniej miało się dla siebie ściany. Ta myśl ożywiła Cassandrę. Wstała i kontynuowała poszukiwania.
Pod łóżkiem znalazła jedynie kłębki kurzu. W szafie mole i ubrania. Choć otomana wyglądała obiecująco, kryła w sobie jedynie pościel. Cassandra rozejrzała się i jej wzrok spoczął na ławie. Cóż za stary, paskudny mebel. Z pewnością przywiozło go do domu pierwsze pokolenie Fowle’ów, ale wielka, ciężka ława wykonana z surowego ciemnego drewna zupełnie nie pasowała do sypialni kulturalnej, nowoczesnej damy… W nagłym przebłysku Cassandra pojęła, dlaczego mebel znalazł się właśnie tutaj.
Przeszła przez pokój, zdjęła z siedziska długą płaską poduszkę, położyła ją na podłodze i nie bez trudu uklękła na niej. Wysiłek związany z podniesieniem pokrywy niemal przekraczał jej możliwości. Musiała wytężać siły tak mocno, nie wierzyła, że jest do tego zdolna. Krew pulsowała jej w żyłach. Nagle jej wysiłki zostały nagrodzone. Z głośnym skrzypnięciem wieko poddało się i ława odsłoniła swoją zawartość. Poszukiwania dobiegły końca. Cassandra zacisnęła palce na drewnie i spojrzała w dół.
Miała przed oczami listy pisane przez całe życie.
Trudna do określenia kolacja tego wieczoru była zupełnie pozbawiona smaku i wyrazu. Cassandra podejrzewała, że oglądała jej ostatnie chwile w pyle zagrody dla drobiu, lecz poza tym niewiele zajmowało ją to, co jadła. Miała wyraźnie sprecyzowane plany na wieczór: wrócić jak najszybciej do swojego pokoju, zamknąć się i zacząć czytać listy.
– Nie mam pojęcia, dlaczego jestem tak zmęczona. – Odłożyła sztućce na talerz, który dzielnie zdołała niemal opróżnić. – Tak niewiele dziś zrobiłam w porównaniu z tobą, Isabello. A jednak obawiam się, że niedługo będę musiała się położyć.
Nie przewidywała żadnych obiekcji. W końcu milczenie i nieobecność uchodziły za przejaw grzeczności u niechcianych przyjezdnych i pozbawionych przyjaciół krewnych. Biedna panna Murden spędzała większość czasu w swoim pokoju, udając, że jest szczęśliwa. Reakcja Isabelli mocno zaskoczyła więc Cassandrę.
– Och, proszę, jeszcze nie! Nie położę się jeszcze przez parę godzin i zostanę tu całkiem sama! – Isabella wróciła z wyprawy do wioski zarumieniona i wesoła i ten nowy nastrój trwał aż do tej chwili. Teraz znów popadła w przygnębienie. – Czuję się okropnie, gdy siedzę sama i nie mam nic do roboty.
– Wybacz mi, moja droga. Jakie to bezmyślne z mojej strony. Oczywiście, posiedzę z tobą, jeśli tego właśnie pragniesz. – Jakoś sobie z tym poradzi. W starszym wieku nie potrzeba już tyle snu; będzie czytać listy przez całą noc, jeśli zajdzie taka potrzeba. Bardziej martwił ją ten nowy dowód niesamodzielności Isabelli. Czuje się okropnie sama? Jest niezamężną kobietą! Samotność to nieunikniona część jej pozycji.
Wstały od stołu i zasiadły w salonie do herbaty.
– Zamierzałam cię o to zapytać, droga Isabello. Jakie ustalenia poczyniłaś w związku ze swoją przyszłością?
– Jeszcze nie postanowiono, co się ze mną stanie. – Isabella nalała herbatę i podała Cassandrze filiżankę na spodeczku.
– Ale zamieszkasz oczywiście z jedną ze swoich sióstr. – Cassandra nie mogła nic na to poradzić, że irytowało ją to jawne użalanie się nad sobą. Nie każda samotna kobieta mogła liczyć na pomoc rodziny. – Zastanawiałam się tylko, z którą i gdzie.
– Podejrzewam, że mnie przyjmą, jeśli tak zdecyduję. Wcisnę się jakoś do chatki Mary-Jane albo razem z Elizabeth wynajmiemy niewielki dom w wiosce, który będę prowadzić, bo ona stale gdzieś wychodzi. Takie było ostatnie życzenie mojego ojca, jednoznaczne. Miał bardzo zdecydowane poglądy w tej sprawie. Jak wiesz, miał zdecydowane poglądy na wszystko, a ja przez całe życie nigdy nie zrobiłam niczego, co mogłoby mu sprawić przykrość. Ale akurat w tym wypadku… chciałabym choć raz wziąć pod uwagę moje własne odczucia.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki