Papierowy Pałac - Miranda Cowley Heller - ebook

Papierowy Pałac ebook

Miranda Cowley Heller

4,2

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Książka Reese’s Witherspoon Book Club, która momentalnie stała się bestsellerem „New York Timesa”!

 

Jest idealny lipcowy poranek. Elle, pięćdziesięcioletnia, szczęśliwie zamężna matka trójki dzieci, budzi się w Papierowym Pałacu – rodzinnym, ulubionym miejscu, w którym zawsze spędzała lato. Jednak ten dzień zaczyna się zupełnie inaczej. Ostatniej nocy Elle i jej najlepszy przyjaciel z dzieciństwa Jonas wymknęli się na zewnątrz i po raz pierwszy w życiu uprawiali ze sobą seks.

 

W ciągu kolejnych dwudziestu czterech godzin Elle będzie musiała zdecydować, czy wybrać życie, które stworzyła ze swoim ukochanym mężem, czy zacząć od nowa z Jonasem – jej wielką miłością, o czym zawsze marzyła. Przeszłość i bolesne wspomnienia powracają do nich obojga. Gdyby nie doszło do tragicznego wydarzenia zmieniającego bieg ich żyć na zawsze, wszystko potoczyłoby się inaczej.

 

Miranda Cowley Heller w piękny sposób portretuje doświadczenia, które doprowadziły Elle do obecnej chwili. Wraz z nią przechodzimy przez liczne rozterki i jesteśmy świadkami podejmowanych przez nią – niejednokrotnie trudnych – decyzji. Działający na emocje i niszczący wewnętrznie „Papierowy Pałac” przedstawia napięcie między pożądaniem a godnością, obrazuje nadużycia wobec najmłodszych i zbrodnie patologicznych rodzin. Niezwykła proza.

 

„Byłam całkowicie zanurzona w tej pędzącej narracji, która płynnie splatała przeszłość i teraźniejszość. Myślę, że pokochacie ten tytuł!” — Reese Witherspoon

 

„«Papierowy pałac» zatapia nas głęboko w żywym, letnim krajobrazie, w losach rodziny i prywatnej, wieloletniej historii miłosnej, która trzyma w napięciu od początku do końca” — Meg Wolitzer, autorka książek „Żona” oraz „Ich siła”

 

„Pełna napięcia, sugestywna opowieść” — Observer

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 449

Oceny
4,2 (204 oceny)
98
70
21
11
4
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Yanadis
(edytowany)

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo bym nie chciała, żeby ta książka przeszła w Polsce bez echa, bo ociera się o wybitność. Jest ona w pewnej mierze tym, co Delia Owens jedynie obiecywała w "Gdzie śpiewają raki", a także czymś o wiele więcej. Nie znajdziemy tu quasi-baśniowej powierzchowności i popkulturowych klisz służących do uporczywej gry na emocjach. Dorastanie z traumą na tle opisów dzikiej przyrody jest tu podane w tonie kronikarskiej przenikliwości spod znaku "show, don't tell". Wyszła z tego przejmująca lecz subtelna powieść o roli rodziny w naszym życiu, radzeniu sobie z przeszłością i dziedziczeniu wielopokoleniowych ran. Ostrzegam osoby wyczulone na opisy przemocy seksualnej, nie ma tu brutalnego epatowania okrucieństwem, ale tematyka i fabuła potrafią wystawić na próbę.
70
Kamia

Nie oderwiesz się od lektury

Ta książka przypomina czytelnikom że powieść obyczajowa to nie tylko ckliwe historyjki. Akcja toczy się w środowisku nowojorskiej klasy średniej, która za wszelką cenę stara się aspirować do bogatszej sfery. Ludzie pozornie mili, pozornie bogaci i tylko na pozór inteligentni. W tym wszystkim relacje rodzinne, które też tylko na pozór są zdrowe. Matki wiedzące o wykorzystywaniu seksualnym swoich dzieci przez nowych tatusiów lub innych z towarzystwa. Budowane latami poczucie winy i wybrakowania. Walka ze sobą i z innymi o poczucie własnej godności.
40
Janicka_Marta

Nie oderwiesz się od lektury

Szkoda, że książka przeszła trochę bez echa w Polsce, bo to na prawdę wartościowa powieść.
20
Joannab2

Dobrze spędzony czas

4,5 Poruszająca. Historia rodziny, której członkowie obarczeni są trudnymi przeżyciami. Próbują poradzić sobie z przeszłością i wspomnieniami. Polecam.
10
Krzemisia

Nie oderwiesz się od lektury

rewelacyjna, wciągająca i magiczna książka. trudno się od niej oderwać
10



 

 

 

 

Tytuł oryginału: The Paper Palace

Copyright © by Miranda Cowley Heller, 2021

Copyright © Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2022

 

Redaktorka inicjująca: Paulina Surniak

Redaktor prowadzący: Łukasz Chmara

Marketing i promocja: Aleksandra Wróblewska

 

Redakcja: Karolina Borowiec-Pieniak

Korekta: Marta Akuszewska, Anna Nowak

Konsultacja merytoryczna elementów żeglarskich: Szymon Pastuszek, Sławomir Kulczak

Skład i łamanie: Stanisław Tuchołka / panbook.pl

Fotografia na okładce: Woman bathing © plainpicture / Leander Hopf

Oryginalny projekt okładki: Lucia Bernard

Adaptacja okładki i stron tytułowych: Magda Bloch

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej: Dariusz Nowacki

 

Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie.

 

eISBN 978-83-67054-43-0

 

Niniejsza praca jest dziełem fikcji. Wszelkie nazwy, postaci, miejsca i wydarzenia są wytworem wyobraźni autorki. Wszelkie podobieństwo do osób prawdziwych jest całkowicie przypadkowe i niezamierzone.

 

CZWARTA STRONA

Grupa Wydawnictwa Poznańskiego sp. z o.o.

ul. Fredry 8, 61-701 Poznań

tel.: 61 853-99-10

[email protected]

www.czwartastrona.pl

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Dla Lukasa i Felixa, moich dwóch miłości

 

A także dla Muriel Maurer Cowley, mojej babki,

której gorąca miłość nigdy nie osłabła

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

My – patrząc wstecz i przed siebie

Od powinności do winy

Miotamy się, w szczęścia chlebie

Znajdując kamień ruiny.

W naszych najsłodszych pieśniach jest gorycz klęski i drwiny.

 

Percy Bysshe Shelley, Do skowronka

(przeł. S. Barańczak)

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Księga pierwsza

 

 

ELLE

 

 

 

 

1

 

 

 

 

 

Czasy współczesne, 1 sierpnia, Back Woods

 

 

6.30

 

Rzeczy przychodzą znikąd. Umysł jest pusty, a potem w kadrze pojawia się gruszka. Idealna, zielona, skośny ogonek, pojedynczy liść. Przycupnięta między limonkami w białej kamionkowej misie pośrodku sfatygowanego piknikowego stołu na osłoniętej siatką werandzie nad stawem w głębi lasu porastającego wybrzeże. Obok misy mosiężny świecznik, pokryty zastygłymi kroplami parafiny i oblepiony kurzem, który zgromadził się na półce podczas długiej zimy. Talerze z niedojedzonym makaronem, rozłożona lniana serwetka, resztki claretu w butelce, ręcznej roboty deska do krojenia, grubo ciosana, chleb – rwany, nie krojony. Otwarty, pokryty pleśnią tomik wierszy. Do skowronka wznosi się ku niebu bolesny i porywający – powtarzam go w pamięci, spoglądając na martwą naturę, pozostałość po wczorajszej kolacji. „Świat posłucha – jak teraz ja ciebie w niebios wyżynie”. Czytał tak pięknie. „Dla Anny”. Wspominaliśmy ją, siedząc oczarowani. Mogłabym patrzeć na niego, na nic więcej, w nieskończoność i być szczęśliwa. Mogłabym go słuchać z zamkniętymi oczami, czuć jego oddech, raz po raz zanurzać się w jego słowach. Niczego więcej nie pragnę.

Za krawędzią stołu światło przygasa, przenikając przez siatkę, i rozjaśnia się dopiero ponad cętkowanymi drzewami, czystym błękitem stawu, głębokim cieniem, który błotnie leśne rzucają na skraju wody, gdzie o tak wczesnej porze nie docierają promienie słońca. Widzę resztkę gęstego, zwietrzałego espresso w brudnej fili­żance i zastanawiam się, czy go nie wypić. Chłodne powietrze sprawia, że dygocę owinięta w wyblakły lawendowy szlafrok matki, który wkładam co roku, gdy przyjeżdżam na letnisko. Pachnie nią i snem zimowym z leciutką domieszką mysich bobków. To moja ulubiona pora w Back Woods. Wczesny poranek nad stawem, zanim ktokolwiek zdąży się obudzić. Klarowne, flintowe światło, orzeźwiająca woda, nareszcie umilkły lelki krzykliwe.

Za drzwiami werandy na niewielkim podeście między listwami zgromadził się piasek i trzeba go wymieść. Miotła stoi obok, wrzynając się w siatkę, ale udaję, że jej nie widzę, i schodzę na ścieżkę prowadzącą na naszą plażę. Za moimi plecami zawiasy skrzypią na znak protestu.

Zrzucam szlafrok i staję naga nad wodą. Na dalekim drugim brzegu, gdzieś za prześwitem wśród sosen i karłowatych dębów niedźwiedzich, ocean burzy się i ryczy. Pewnie niesie w trzewiach sztorm z jakichś odległych rejonów. Tu jednak, na skraju słodkiej wody, powietrze jest miodowo nieruchome. Czekam, obserwuję, nasłuchuję… cykania, brzęczenia owadów, wiatru zbyt delikatnie poruszającego drzewami. A potem wchodzę po kolana i daję nura w lodowatą wodę. Wypływam daleko, za nenufarami, napędzana euforią, poczuciem wolności i adrenaliną, którą wywołuje nieokreślona panika. Pojawia się cień strachu przed żółwiami jaszczurowatymi, które mogłyby wypłynąć z głębiny, żeby kąsać moje ciężkie piersi. Albo może zwabione wonią seksu rozchodzącą się, gdy rozchylam i łączę nogi. Nagle czuję nieodpartą potrzebę, żeby wrócić na bezpieczną płyciznę, gdzie widać piaszczyste dno. Żałuję, że nie jestem odważniejsza. Ale też uwielbiam ten strach, krótki oddech, serce szaleńczo trzepoczące w piersi, gdy wychodzęze stawu.

Wykręcam, na ile to możliwe, wodę z długich włosów, ze sznurka, który matka rozwiesiła między dwiema rosochatymi sosnami, ściągam wyświecony ręcznik i kładę się na ciepłym piasku. Na moim sutku ląduje jaskrawoniebieska ważka, siedzi przez chwilę, po czym leci dalej. Mrówka mozoli się wśród saharyjskich wydm, które moje ciało utworzyło na jej drodze.

Tej nocy w końcu się pieprzyliśmy. Po tylu latach wyobrażania sobie, z niepewnością, czy wciąż mnie pragnie. A potem ta chwila, gdy już wiedziałam, co się stanie: całe to wino, cudowny głos Jonasa czytającego odę, mój mąż Peter na sofie, otumaniony grappą, trójka moich dzieci śpiąca w domku, matka przy zlewie, ignorująca gości i w jaskrawożółtych gumowych rękawiczkach zmywająca naczynia. Patrzyliśmy sobie w oczy o jedno uderzenie serca za długo. Wstałam od gwarnego stołu, zdjęłam majtki w spiżarni i schowałam je za chlebakiem. Tylnymi drzwiami wyszłam w noc. Stałam w cieniu, nasłuchując odgłosów naczyń, wody, szkła i sztućców szczękających wśród mydlin. Czekałam. Miałam nadzieję. A po chwili on już tam był, przypierał mnie do ściany domu, sięgał pod sukienkę. „Kocham cię”, szeptał. Sapnęłam gwałtownie, kiedy się we mnie wbił. Pomyślałam: teraz już nie ma odwrotu. Koniec z żałowaniem, że czegoś nie zrobiłam. Odtąd mogę żałować tylko tego, co zrobiłam. Kocham go i nienawidzę siebie; kocham siebie i nienawidzę Jonasa. To koniec długiej historii.

 

 

 

1966. Grudzień, Nowy Jork

 

Krzyczę. Krzyczę i gwałtownie łapię powietrze, aż w końcu moja matka orientuje się, że coś jest nie tak. Biegnie ze mną do lekarza, wyobrażając sobie, że jest panną Clavel, która w panice mknie Park Avenue, ściskając w ramionach trzymiesięczne niemowlę. Mój ojciec, z teczką w ręce, też rusza pędem – z Fred F. French Building w górę Madison Avenue. Jego umysł jak zwykle zacina się, porażony lękiem przed własną niemocą. Lekarz mówi, że nie ma czasu – jeśli będą zwlekać, dziecko umrze – i zabiera mnie z objęć matki. Na stole operacyjnym otwiera mój brzuch niczym dojrzałego arbuza. Guz owinął się wokół jelit i toksyny z gówna, które nawarstwiło się za jego żelazną obejmą, zatruwają małe ciałko. Gówno ma to do siebie, że zawsze się nawarstwia, rzecz w tym, żeby to przetrzymać, ale tego nie nauczę się jeszcze przez wiele lat.

W moim brzuchu nieuważny lekarz przecina jajnik, w pośpiechu wykrawając z życia śmierć. Tego też nie będę wiedziała przez wiele lat. A kiedy w końcu to odkryję, matka zapłacze po raz drugi. „Przepraszam”, powie. „Powinnam była go przypilnować…” – jak gdyby mogła odmienić mój los, ale postanowiła tego nie robić.

Później leżę w szpitalnym łóżeczku ze skrępowanymi rękami. Drę się żywa i sina z wściekłości na tę niesprawiedliwość. Nie pozwolą matce mnie nakarmić. Traci pokarm. Minie prawie tydzień, zanim uwolnią z więzów moje ręce.

– Byłaś zawsze takim radosnym dzieckiem – mówi ojciec.

– Po tym wszystkim – mówi matka – płakałaś bez ustanku.

 

7.30

 

Przekręcam się na brzuch i opieram głowę na przedramionach. Uwielbiam ten słono-słodki zapach, którego nabiera moja skóra na słońcu – arachidowo-piżmowy, jakbym była zasolona. Na końcu ścieżki prowadzącej z głównego budynku do chatek słyszę ciche trzaśnięcie. Ktoś wstał. Chrzęst stóp na suchych liściach. Szum zewnętrznego prysznica. Jęk budzących się do życia rur. Wzdycham, podnoszę szlafrok i wracam do domu.

Nasze letnisko składa się z głównego budynku – Dużego Domu – i czterech jednoizbowych chatek stojących wzdłuż przysypanej igliwiem dróżki, która biegnie brzegiem stawu. Wzniesione z desek szalunkowych domki są niewielkie, mają spadziste dachy, na których nie gromadzi się śnieg, pojedynczy świetlik i długie okna poddachowe po obu stronach. Są staromodne, surowe, bez wodotrysków. Dokładnie takie, jakie powinny być domki w Nowej Anglii. Dróżkę od stawu oddziela parawan roślin – kwitnącej orszeliny, wawrzynu i jagód – chroniący nas przed wścibskim wzrokiem wędkarzy i nazbyt entuzjastycznych pływaków, którym udaje się dotrzeć na nasz kraniec stawu z niewielkiej publicznej plaży po drugiej stronie. Wprawdzie nie mogą wyjść na brzeg, ale czasami brodzą w wodzie półtora metra od linii drzew, nie zważając na to, że zakłócają nam spokój.

Na końcu drugiej ścieżki, biegnącej za chatkami, stoi stara umywalnia. Łuszcząca się farba, zardzewiały emaliowany zlew upstrzony beżowymi plamkami martwych ciem, które nocą przyciąga górne światło, wiekowa wanna na nóżkach w kształcie zwierzęcych łap, pamiętająca czasy, gdy dziadek budował letnisko, zewnętrzny prysznic z rurami przymocowanymi do drzewa błotni – woda gromadzi się tu, na ziemi, i spływa w dół piaszczystą ścieżką.

Duży Dom to jedno wielkie pomieszczenie – salon z kuchnią i wydzieloną spiżarnią – wzniesiony z pustaków i papy. Podłoga z grubych desek, ciężkie belki nośne, potężny kominek z kamienia. W deszczowe dni zamykamy drzwi i okna, siedzimy w środku, słuchamy trzaskającego ognia i zmuszamy się do gry w monopol. Miejscem, gdzie naprawdę toczy się życie – gdzie czytamy, jemy, kłócimy się i starzejemy – jest osłonięta siatką weranda, która wychodzi na staw. Nasze letnisko nie jest całoroczne. Nie miałoby to sensu. Pod koniec września, gdy robi się chłodno i wszystkie domy zamykają się na zimę, Back Woods pustoszeje – w surowym świetle wciąż jest piękne, ale przy tym poważne i grobowe. Nikt nie chce siedzieć wśród gołych drzew. Za to z nastaniem lata las gęstnieje, czaple modre wracają, żeby brodzić w jasnym stawie i budować gniazda; wtedy nie ma lepszego miejsca na ziemi.

Wchodzę na werandę i zalewa mnie fala pragnienia, tęsknota wzbiera w splocie słonecznym niczym rtęć. Wiem, że powinnam posprzątać ze stołu, zanim reszta zjawi się na śniadanie, ale chcę utrwalić ten obraz w pamięci – przeżyć jeszcze raz ostatnią noc okruch po okruchu, talerz po talerzu, wytrawić kwasem w mózgu. Przebiegam palcami po fioletowej plamie wina na białym lnianym obrusie, przytykam kieliszek Jonasa do ust, żeby poczuć jego smak. Zamykam oczy, przypominając sobie delikatny nacisk jego uda pod stołem. Jeszcze zanim zyskałam pewność, że mnie pragnie. Brak tchu i wahanie – czy to celowo, czy przez przypadek.

W salonie wszystko wygląda tak jak zawsze: wiszące nad kuchenką garnki, łopatki na haczykach do kubków, słój z drewnianymi łyżkami, wyblakły spis telefonów przypięty pinezką do półki na książki, dwa krzesełka reżyserskie przysunięte do kominka. Niby wszystko jest takie samo, a jednak kiedy idę do spiżarni, mam wrażenie, że to inny pokój – wyraźniejszy, ostrzejszy, jakby nawet powietrze obudziło się z głębokiego snu. Wychodzę przez tylne drzwi i patrzę na ścianę z pustaków. Nic nie widać. Żadnych śladów, żadnych dowodów. Ale to tu, tu tkwiliśmy w sobie bez końca. Wiliśmy się w ciszy i desperacji. Nagle przypominam sobie o majtkach schowanych za chlebakiem i akurat kiedy je wkładam, zjawia się matka.

– Wcześnie wstałaś, Elle. Jest kawa? – Oskarżenie.

– Właśnie miałam zrobić.

– Byle nie za mocną. Nie lubię tego twojego espresso. Wiem, że twoim zdaniem jest lepsze… – mówi tym sztucznym, żartobliwym tonem, który doprowadza mnie do szału.

– Dobrze. – Dziś rano nie mam ochoty na kłótnie.

Matka sadowi się na sofie. To wprawdzie tylko twardy materac z końskiego włosia pokryty starą szarą tkaniną, ale przy tym ulubione miejsce wszystkich letników. Można stąd patrzeć na staw, można pić kawę lub czytać książkę, opierając się o wiekowe poduszki w bawełnianych powłoczkach upstrzonych plamami rdzy. Kto by pomyślał, że nawet tkanina z czasem pokryje się rdzą?

To takie typowe dla mojej matki, żeby zawłaszczyć najlepsze miejsce.

Włosy w kolorze słomy, teraz przetykane siwizną, zwinęła w niedbały, niechlujny kok. Starą kraciastą koszulę nocną ma wystrzępioną. A mimo to wciąż wygląda imponująco – niczym galion na dziobie osiemnastowiecznego szkunera, piękna i surowa, w wieńcu z wawrzynu i pereł, wskazująca drogę.

– Napiję się kawy, a potem posprzątam ze stołu – oznajmiam.

– W takim razie ja pozmywam naczynia. Mmmm, dziękuję – mówi, kiedy podaję jej filiżankę. – Jak woda?

– Idealna. Zimna.

To najlepsza lekcja, jakiej mi udzieliła – że dwóch rzeczy nigdy nie żałuje się w życiu: dziecka i pływania. Nawet w najchłodniejsze wczesno­czerwcowe dni, kiedy spoglądam na słonawy Atlantyk, zła na foki, które wystawiają obrzydliwie bezkształtne łby, ściągając żarłacze, słyszę w głowie głos namawiający, żebym wskoczyła do wody.

– Mam nadzieję, że powiesiłaś ręcznik. Nie chcę oglądać znowu sterty mokrych szmat. Powiedz to dzieciom.

– Powiesiłam.

– Bo jeśli ty im nie powiesz, ja to zrobię.

– Powiem.

– I niech pozamiatają w chatce. Mają tam istny chlew. Tylko nie waż się sama tego robić, Elle. Są rozpuszczone jak dziadowski bicz. Najwyższa pora, żeby…

Z workiem śmieci w jednej i kubkiem kawy w drugiej ręce wychodzę tylnymi drzwiami, pozwalając jej litanii ulecieć z wiatrem.

Jej najgorsza lekcja: „Myśl jak Botticelli”. Bądź jak Wenus stojąca na połówce muszli, buzia w ciup, skromna mimo nagości. Taką radę dostałam, kiedy zamieszkaliśmy razem z Peterem. Przyszła na wyblakłej pocztówce, którą wiele lat wcześniej matka kupiła w sklepiku z pamiątkami w Galerii Uffizi: „Droga Eleanoro, bardzo lubię Twojego Petera. Proszę, zdobądź się na odrobinę wysiłku i nie bądź taka trudna. Nie mów za wiele i sprawiaj wrażenie tajemniczej. Myśl jak Botticelli. Kochająca mama”.

Wrzucam śmieci do kosza, zatrzaskuję klapę i mocno zaciągam elastyczną linkę, żeby szopy nie dobrały się do jego zawartości. To sprytne stworzenia o długich, zręcznych palcach. Małe człeko­podobne niedźwiadki, bystrzejsze i paskudniejsze, niż mogłoby się wydawać. Od lat prowadzimy ze sobą wojnę.

– Pamiętałaś, żeby zaciągnąć linkę, Elle? – pyta matka.

– Oczywiście – uśmiecham się skromnie i zaczynam zbierać naczynia.

 

 

 

1969. Nowy Jork

 

Wkrótce przyjdzie ojciec. Chowam się – przykucnęłam za bufetem modułowym, który odgradza nasz salon od przedpokoju. Bufet jest podzielony na kwadratowe segmenty. W jednym stoją trunki, w innym adapter, w jeszcze innym kolekcja płyt ojca, kilka ogromnych albumów o sztuce, kieliszki do martini, srebrny shaker. Moduł z alkoholem, który otwiera się na dwie strony, przypomina okno. Wyglądam przez butelki, zahipnotyzowana niewyraźną plamą topazu – szkockiej, burbonu i rumu. Mam trzy lata. Obok stoją cenne longplaye i siedemdziesiątki ósemki. Przejeżdżam palcem po ich grzbietach, bo lubię ten dźwięk, wdycham zapach starej tektury i czekam na dzwonek u drzwi. Wreszcie ojciec się pojawia, a ja nie mam dość cierpliwości, żeby pozostać w ukryciu. Siedziałam tam przecież wieczność! Pędzę przez przedpokój i rzucam się w jego niedźwiedzie objęcia.

Do rozwodu jeszcze nie doszło, ale niewiele brakuje. Żeby go przeprowadzić, rodzice będą musieli pojechać do Juárez po drugiej stronie granicy. Koniec nadejdzie, gdy razem z moją starszą siostrą Anną będziemy siedziały w hotelowym holu na krawędzi ośmiokątnej fontanny wyłożonej meksykańskimi płytkami, wpatrując się nieruchomo w złotą rybkę – karasia pływającego wokół wyspy ciemnych tropikalnych roślin. Wiele lat później matka powie mi, że tego ranka zadzwoniła do ojca z papierami rozwodowymi w ręce i powiedziała: „Zmieniłam zdanie. Nie róbmy tego”. A choć rozwód był w całości jej pomysłem i ojciec miał złamane serce, odparł: „Nie, Wallace. Zaszliśmy tak daleko, że równie dobrze możemy to zakończyć”. Równie dobrze – dwa słowa, które zmieniły wszystko. Ale w tamtej chwili, gdy karmiłam złotą rybkę okruchami bułki, uderzając piętami o płytki fontanny, nie miałam pojęcia, że zawisł nade mną miecz Damoklesa. Że wszystko mogło potoczyć się inaczej.

Na razie jednak Meksyk jeszcze się nie wydarzył. Ojciec udaje radość i wciąż jest zakochany w matce.

– Eleanor! – Chwyta mnie w ramiona. – Jak się miewa mój króliczek?

Śmieję się i wczepiam w niego z czymś na kształt desperacji; moje rozpuszczone jasne loki oślepiają go, gdy przyciskam twarz do jego policzka.

– Tatuś! – Anna pędzi niczym byk i wściekła, że ją wyprzedziłam, wypycha mnie z ojcowskich objęć. Jest ode mnie dwa lata starsza i ma do niego większe prawo. Ale ojciec sprawia wrażenie, jakby tego nie widział. Obchodzi go tylko własna potrzeba bycia kochanym. Wpycham się z powrotem.

Z głębi naszego wyblakłego mieszkania w przedwojennym apartamentowcu matka woła:

– Henry? Chcesz drinka? Robię schabowe.

– Z przyjemnością – grzmi w odpowiedzi, jakby nic się między nimi nie zmieniło. Ale oczy ma smutne.

 

8.15

 

– No więc moim zdaniem wczorajszy wieczór był bardzo udany – mówi matka znad podniszczonej powieści Dumasa.

– Stanowczo.

– Jonas dobrze wyglądał.

Zaciskam dłonie na stercie talerzy.

– Mamo, Jonas zawsze wygląda dobrze. – Gęste czarne włosy, które można chwycić w pięści, jasnozielone oczy, skóra połyskująca sosnową żywicą, dzikie stworzenie, najpiękniejszy mężczyzna na ziemi.

Matka ziewa. To ją zdradza – robi tak zawsze, kiedy ma powiedzieć coś nieprzyjemnego.

– Do niego nic nie mam, ale jego matka jest nieznośna. Zadufana w sobie.

– To prawda.

– Jakby była jedyną osobą na świecie, która myśli o segregowaniu śmieci. A do tego ta Gina. To już tyle lat, a ja wciąż nie mogę zrozumieć, co mu strzeliło do głowy, żeby się z nią ożenić.

– Jest młoda, wygląda zachwycająco? Oboje są artystami?

– Była młoda – uściśla matka. – I ten jej dekolt. Praktycznie paraduje z cyckami na wierzchu. Pewnie uważa się za kociaka. Najwyraźniej nikt jej nigdy nie powiedział, że wdzięki chowa się pod korcem.

– To takie dziwne. – Idę do kuchni, żeby zostawić naczynia. – Poczucie własnej wartości. Pewnie miała rodziców, którzy ją wspierali.

– Moim zdaniem to bardzo nieapetyczne – stwierdza matka. – Jest sok pomarańczowy?

Biorę z suszarki czystą szklankę i podchodzę do lodówki.

– Prawdę mówiąc – wołam – pewnie dlatego Jonas się w niej zakochał. Musiała mu się wydać egzotyczna po tych wszystkich neurotycznych kobietach, wśród których dorastał. Prawdziwy paw w lesie.

– Ona pochodzi z Delaware – mówi matka, jakby to zamykało temat. – Nikt nie pochodzi z Delaware.

– Właśnie. – Podaję jej szklankę soku. – Jest egzotyczna.

Ale prawda jest taka, że patrząc na Ginę, zawsze myślałam: To ją wybrał? Tego chciał? Staje mi przed oczami jej postać: filigranowa, idealna, z talią osy. Staranna fryzura, ciemne odrosty przechodzące w tleniony blond. Najwyraźniej sprany len znów jest w modzie.

Matka ziewa po raz kolejny.

– No cóż, musisz przyznać, że do najbystrzejszych nie należy.

– Czy wśród naszych gości była choć jedna osoba, którą byś naprawdę lubiła?

– Po prostu jestem szczera.

– To nie bądź. Gina należy do rodziny.

– Tylko dlatego, że nie masz wyboru. To żona twojego najlepszego przyjaciela. Od początku byłyście jak ogień i woda.

– Ależ skąd. Zawsze lubiłam Ginę. Może nie mamy zbyt wiele wspólnego, ale ją szanuję. Poza tym Jonas ją kocha.

– Skoro tak twierdzisz – mówi matka z zadowolonym z siebie uśmieszkiem.

– Boże! – Mogłabym ją zabić.

– Czy ty przypadkiem kiedyś nie chlusnęłaś jej w twarz czerwonym winem?

– Nie, mamo. Nie chlusnęłam jej w twarz niczym. Byłyśmy na przyjęciu, a ja się potknęłam i ją oblałam.

– Gadaliście wczoraj z Jonasem cały wieczór. Ciekawe o czym.

– Nie wiem. O różnych rzeczach.

– Taki był w tobie zakochany, kiedy byliście mali. Podejrzewam, że złamałaś mu serce, wychodząc za Petera.

– Nie bądź śmieszna. Byliśmy dziećmi.

– Och, myślę, że to coś więcej. Biedaczek. – Mówi to bezmyślnie, wracając do lektury. Całe szczęście, że na mnie nie patrzy, bo wiem, że w tym momencie moja twarz zdradza wszystko.

Na zewnątrz woda w stawie jest całkowicie nieruchoma. Wyskakuje ryba i zostawia po sobie koncentryczne kręgi. Patrzę, jak się rozchodzą, dopóki staw nie wchłonie ich z powrotem, jak gdyby nic się nie stało.

 

 

 

 

2

 

 

 

 

 

 

 

 

8.45

 

Gdy stół jest uprzątnięty, a naczynia piętrzą się w zlewie, czekam, aż matka zrozumie aluzję, podniesie się i pójdzie popływać – zostawiając mnie samą na dziesięć minut. Muszę sobie wszystko poukładać w głowie. Potrzebuję jasności. Niedługo wstanie Peter. I dzieciaki. Łaknę czasu dla siebie. Ona jednak wyciąga w moją stronę kubek.

– Bądź aniołem, dobrze? Tylko pół filiżanki.

Koszula jej się podwinęła i z miejsca, gdzie stoję, wszystko widzę. Matka uważa, że noszenie bielizny szkodzi zdrowiu. „Nocą trzeba wpuścić trochę powietrza” – mówiła nam, kiedy byłyśmy małe. Oczywiście obie z Anną ignorowałyśmy jej słowa. Sam pomysł wydawał się żenujący, brudny. Myśl, że matka ma waginę, budziła w nas odrazę, a co dopiero wystawianie jej nocą na widok publiczny.

– Powinien ją zostawić – stwierdza.

– O kim ty mówisz?

– O Ginie, tej nudziarze. Wczoraj omal nie usnęłam, słuchając jej ględzenia przy stole. „Uprawia” sztukę? Poważnie? Co nas to obchodzi. – Ziewa, a potem dodaje: – Nie mają dzieci, więc to nawet nie jest prawdziwe małżeństwo. Równie dobrze mógłby się z niego wymiksować.

– Bzdura. To jest prawdziwe małżeństwo – warczę, choć równocześnie zastanawiam się, czy matka czyta mi w myślach.

– Nie wiem, dlaczego tak go bronisz, Elle. To nie twój mąż.

– Co za idiotyzm. – Otwieram lodówkę, zamykam ją z trzaskiem i wlewam mleko do kawy. – Małżeństwo bez dzieci to nie małżeństwo? Kim ty jesteś, żeby o tym decydować?

– Mam prawo do własnej opinii – oznajmia spokojnie, tonem, który ma mnie wyprowadzić z równowagi.

– Mnóstwo par nie ma dzieci.

– Uhm.

– Jezu. Twoja bratowa miała radykalną masektomię. Czy to znaczy, że nie jest kobietą?

Matka patrzy na mnie wzrokiem bez wyrazu.

– Oszalałaś? – Podnosi się z sofy. – Idę popływać. A ty lepiej wróć do łóżka i wstań prawą nogą.

Mam ochotę ją walnąć, ale zamiast tego mówię:

– Chcieli mieć dzieci.

– Bóg jeden wie po co. – Puszcza siatkowe drzwi, które zamykają się z trzaskiem.

1970. Październik, Nowy Jork

Matka wysłała nas do mieszkania obok, żebyśmy pod okiem żony jej kochanka pobawiły się z jego dziećmi. Oni w tym czasie próbują zdecydować, czy kochanek powinien zostawić żonę, czy nie. Jestem teraz starsza – nie dość, żeby cokolwiek z tego zrozumieć, ale na tyle, by widok matki w objęciach pana Dancy’ego w naszym mieszkaniu po drugiej stronie podwórka wydawał mi się dziwny.

W długiej, wąskiej kuchni dwuletni syn Dancych siedzi na wysokim krzesełku, bawiąc się pojemnikiem na żywność. Pani Dancy patrzy na ciężarną samicę pluskwiaka, która przewróciła się na plecy na progu między kuchnią a jadalnią. Maleńkie pluskwiaki, które się z niej wysypują, szybko znikają w szparach parkietu. Z pokoju na tyłach wyłania się Anna w towarzystwie Blythe, córki Dancych. Anna płacze. Blythe nożycami krawieckimi obcięła jej grzywkę. Czoło mojej siostry okala teraz króciutki, nierówny półksiężyc ciemnobrązowych włosów. Blythe jest z siebie zadowolona, jej triumfalny uśmiech przywodzi mi na myśl kanapki z majonezem. Pani Dancy zdaje się niczego nie zauważać. Patrzy na pękającego insekta, a po jej policzku spływa łza.

 

8.50

 

Siadam na sofie, moszczę się w miejscu, które wygrzała matka. Na małej plaży na drugim końcu stawu zebrało się już kilka osób. Zazwyczaj są to wynajmujący domki turyści, którzy zapuścili się w głąb lasu i z zachwytem odkryli prawdziwą idyllę. „Intruzi”, myślę poirytowana.

Za czasów naszej młodości wszyscy w Back Woods się znali. Imprezy przenosiły się z domku do domku: bose kobiety w luźnych kwiecistych sukienkach, przystojni mężczyźni w białych płóciennych spodniach zawiniętych na wysokość kostki, dżin z tonikiem, tanie krakersy, topiony ser, roje komarów i cutter, sprej na owady, który nareszcie działał. Piaszczyste drogi, które biegły przez las, były usiane plamami słońca przesączającego się przez gałęzie sosen i choin. Idąc na plażę, wzbijaliśmy drobny czerwony pył wypełniający powietrze zapachem lata: suchym, spieczonym, wiecznotrwałym i słodkim. Pośrodku rosły wysokie piaskownice i sumak jadowity. Wiedzieliśmy jednak, czego się strzec. Gdy mijał nas jakiś samochód, zwalniał, a kierowca proponował, że podwiezie nas na stopniu czy na masce. Nikomu nigdy nie przyszło do głowy, że moglibyśmy się ześlizgnąć i wpaść pod koła. Nikt się nie obawiał, że jego dzieci wciągnie w głąb oceanu groźny prąd wsteczny. Puszczeni samopas pływaliśmy w słodkowodnych oczkach, których w Back Woods nie brakuje. Nazywaliśmy je stawami, choć w rzeczywistości były to jeziora – czasami głębokie i rozległe, kiedy indziej płytkie, z widocznym dnem – relikty epoki glacjalnej, czasów, gdy cofające się lodowce zostawiały po sobie ogromne bloki topniejącego lodu, dość ciężkie, by utworzyć zagłębienie w skorupie ziemskiej – głęboką nieckę w krajobrazie wypełnioną nieskazitelnie czystą wodą. W naszym lesie było dziewięć stawów. Kąpaliśmy się we wszystkich – wkraczaliśmy na cudzy teren, żeby przedostać się do małych piaszczystych zatoczek, przekradaliśmy się ponad wodą po pniach zwalonych drzew. Skakaliśmy na bombę. Nikomu to nie przeszkadzało. Wszyscy uznawali starożytne prawo do przejścia: zacienione dróżki, które prowadziły na tyły starych domów na przylądku i powstały w tym samym czasie co pierwsze drogi gruntowe, wciąż pozostawały niezarośnięte, zakonserwowane przez śnieg, morskie powietrze i upalne lata. Była też rukiew wodna wyciągana ze strumienia – cudza rukiew z cudzego strumienia.

Od strony zatoki przylądek był bardziej wiejski, bardziej cywilizowany. Niskie wzgórza zaściełały kobierce krzewów żurawiny, śliw Graves’a i wawrzynów. Tu jednak, od strony oceanu, krajobraz był dziki, brutalny, z rozbijającymi się falami przyboju i wydmami wznoszącymi się tak wysoko, że kiedy człowiek zbiegał z wysokości, by rzucić się w ciepły piach, miał wrażenie, że ziemia pędzi mu na spotkanie. W tamtych czasach żaden z przyjaciół matki nie marudził, że bawiące się dzieci niszczą wydmy – jak gdyby ich małe stópki mogły rywalizować z gwałtownymi zimowymi sztormami, które po kawałku łapczywie pochłaniały ląd.

Wieczorami dorośli i dzieci siedzieli przy ognisku, jedząc chrzęszczące od piasku hamburgery, które czekały na stołach z wyrzuconego na brzeg drewna całe w keczupie i reliszu. Nasi rodzicie pili dżin ze słoików po dżemie i znikali w ciemności, żeby poza zasięgiem światła całować się z kochankami wśród wysokich piaskownic.

Z czasem zaczęto zamykać drzwi. Pojawiły się tabliczki z napisem „Własność prywatna”. Dzieci pierwszych osadników – artystów, archi­tektów i intelektualistów, którzy skolonizowali okolicę – zaczęły ze sobą walczyć. Pojawiły się pretensje o hałas na wodzie, o to, kto ma większe prawo, żeby kochać to miejsce. W ludziach obudziły się psy ogrodnika. Nawet plaże opanowała tabliczkoza: ogromne obszary zamknięto, by chronić gniazdujące ptaki nadbrzeżne. Jedynymi stworzeniami, którym wciąż przyznaje się prawo do przejścia, są sieweczki blade. Ale to nadal mój las, mój staw. Miejsce, gdzie przyjeżdżam od pół wieku – w każde lato. Miejsce, gdzie poznałam Jonasa.

 

Z sofy na werandzie patrzę na matkę, która wypływa na milę w głąb stawu. Równe pociągnięcia, ramiona tnące wodę, niemal mechaniczna doskonałość. Matka nigdy nie podnosi wzroku. Jakby szósty zmysł mówił jej, gdzie się kierować – waleń podążający prastarym szlakiem. A ja się zastanawiam, jak zdarza mi się niekiedy, czy jej sonar odbiera coś więcej niż tylko pieśni wielorybów. „Powinien ją zostawić”. Czy tego właśnie chcę? Gina i Jonas to nasi najstarsi przyjaciele. Niemal każde dorosłe lato spędzamy razem: otwieramy muszle i wysysamy żywe ostrygi, patrzymy, jak księżyc wznosi się ponad oceanem, słuchając Giny, która narzeka, że pełnia w czasie okresu nasila jej skurcze, modlimy się, żeby miejscowi rybacy zaczęli wybijać foki, rozgotowujemy indyki na Święto Dziękczynienia, kłócimy się o Woody’ego Allena. Do cholery, Gina jest matką chrzestną mojej córki Maddy. Co by się stało, gdyby Jonas faktycznie ją zostawił? Czy mogłabym ją tak zdradzić? A przecież właśnie to zrobiłam. Wczoraj wieczorem pieprzyłam się z jej mężem. I ta myśl sprawia, że mam ochotę zrobić to jeszcze raz. Znów czuję dreszcz, falę żywego srebra.

– Cześć, żono. – Peter całuje mnie w kark.

– Cześć – mówię, walcząc o powrót do normalności.

– Wyglądasz, jakbyś błądziła myślami gdzie indziej.

– Jest kawa.

– Świetnie. – Grzebie w kieszeni koszuli i wyjmuje papierosy. Zapala jednego. Siada koło mnie na sofie. Uwielbiam jego długie nogi w spranych surfingowych szortach. Takie chłopięce. – Nie wierzę, że pozwoliłaś mi tu wczoraj zasnąć.

– Byłeś wykończony.

– To pewnie jet lag.

– Jasne – mówię, wywracając oczami. – Godzina różnicy między Memphis a Back Woods omal mnie nie zabiła.

– Poważnie. Z trudem zwlokłem się z łóżka. Zegarek pokazywał dziewiątą, a ja czułem się, jakby była ósma.

– Bardzo śmieszne.

– Za dużo wypiłem.

– Mało powiedziane.

– Zrobiłem coś głupiego?

– Poza tym, że nie zgodziłeś się przeczytać wiersza Shelleya dla Anny i pokłóciłeś się o kwakrów?

– Wszyscy się zgodzili, że w gruncie rzeczy byli faszystami – mówi. – Krwiożercze bestie.

– Głupek z ciebie. – Całuję go w słodki, pokryty szczeciną policzek. – Musisz się ogolić.

Poprawia okulary i przeczesuje dłonią kręcone ciemnoblond włosy, teraz posiwiałe na skroniach, próbując doprowadzić je do ładu. Mój mąż jest przystojnym mężczyzną. Nie pięknym, ale przystojnym, w stylu dawnych gwiazd filmowych. Wysoki. Elegancki. Brytyjski. Poważany dziennikarz. Typ mężczyzny, który wygląda pociągająco w garniturze. Gregory Peck w roli Atticusa. Cierpliwy, ale kiedy wpadnie w złość – onieśmielający. Potrafi dochować tajemnicy. Rzadko coś mu umyka. Teraz patrzy na mnie, jakby potrafił wyczuć seks.

– Gdzie dzieci? – Bierze jedną z wielkich białych muszli, które leżą na parapecie siatkowego okna, odwraca ją i zgniata papierosa.

– Pozwoliłam im pospać dłużej. Matka nienawidzi, kiedy to robisz. – Wyjmuję mu z rąk prowizoryczną popielniczkę, zanoszę do kuchni, wyrzucam niedopałek do śmieci i opłukuję muszlę. Matka już niemal dotarła na drugi koniec stawu.

– Jezu, ta kobieta naprawdę potrafi pływać – mówi Peter.

Jedyną znaną mi osobą, która potrafiła pokonać matkę, była Anna. Anna nie pływała – ona pruła przed siebie. Zostawiała w tyle wszystkich. Śledzę rybołowa wznoszącego się ku niebu, za którym podąża mały czarny ptak. Wiatr porusza liśćmi lilii na powierzchni stawu. Wzdychają, wydychają powietrze.

 

9.15

 

Peter w kuchni robi jajecznicę. Na werandzie czuć smażoną cebulkę. Góra wędzonego bekonu ocieka z tłuszczu na złożonych papierowych ręcznikach. Nie ma nic lepszego na kaca niż jajka na bekonie. Choć właściwie nie ma nic lepszego niż bekon. Pokarm bogów. Jak rukola, niefiltrowana oliwa i marynowany bakłażan Patak’s. Składanka na bezludną wyspę. To, i jeszcze makaron. Często wyobrażam sobie, że jestem rozbitkiem. Żywię się rybami, wznoszę domek na drzewie wysoko nad ziemią, żeby nie mogły mnie dosięgnąć żadne dzikie zwierzęta, nareszcie mam upragnioną figurę. W tej mojej fantazji morze zawsze wyrzuca na brzeg Dzieła zebrane Szekspira, a ponieważ nie mam nic lepszego do roboty, czytam je (z zainteresowaniem) wers po wersie. Zmuszona przez okoliczności, nareszcie staję się najlepszą wersją siebie, realizuję potencjał. Inne moje fantazje rozgrywały się w więzieniu albo w wojsku – w jakimś miejscu, gdzie nie miałam wyboru, gdzie wszystko było zakazane, gdzie zbyt się bałam niepowodzenia. Samo­kształcenie, setka pompek i skąpe racje sucharów zapijanych czystą wodą – to były moje dziecięce marzenia. Jonas pojawił siędopiero później.

Idę do kuchni i biorę kawałek bekonu. Peter daje mi po łapach.

– Żadnego podjadania. – Dodaje do jajek starty ser i świeżo zmielony pieprz.

– Dlaczego wziąłeś rondel? – Nie znoszę, jak Brytyjczycy robią jajecznicę. Przecież wystarczy nieprzywierająca patelnia i dużo masła. Idiotyczna metoda powolnego gęstnienia sprawia, że zostaje naczynie, którego nie można domyć. Będę musiała moczyć rondel dwa dni. – Wrrr. – Szturcham go łopatką.

Koszula Petera jest upstrzona plamkami tłuszczu.

– Odwal się, śliczna. Robię jajecznicę. – Podchodzi do chlebaka i wyjmuje bochenek krojonego pieczywa. – Zajmiesz się tostami?

Czuję, że twarz oblewa mi rumieniec, płonę na wspomnienie majtek wciśniętych za pojemnik, zmiętej czarnej koronki, nagiego ciała pod sukienką, palca rysującego linię wzdłuż mojego uda.

– Halo? Ziemia do Elle.

W tosterze matki można opiec tylko dwie kromki naraz. W dodatku z jednej strony wychodzą przypalone, a z drugiej surowe. Nastawiam piecyk i zaczynam układać chleb na papierze do pieczenia. Biorę kostkę masła, niepewna, czy posmarować go najpierw, czy potem.

– Ile mamy czasu?

– Osiem minut – mówi Peter. – Góra dwanaście. Idź po dzieciaki.

– Powinniśmy zaczekać na mamę.

– Jajecznica zrobi się twarda.

Spoglądam na staw.

– Jest w połowie drogi.

– Kto daleko wypływa, sam sobie szkodzi.

– Dobra, ale ty bierzesz to na klatę.

Kiedy moja matka jest urażona, daje to odczuć wszystkim wokół. Tylko że Peter ma na to wywalone. Zwykle się śmieje, mówi, żeby przestała się wygłupiać, a ona z jakiegoś powodu go słucha.

 

 

 

1952. Nowy Jork

 

Moja matka miała osiem lat, kiedy jej matka, Nanette Saltonstall, wyszła za mąż po raz drugi. Nanette należała do nowojorskiej śmietanki – była samolubna i piękna, słynęła z pysznych ust i okrutnych docinków. Przyszła na świat w bogatej rodzinie i dorastała rozpieszczana przez ojca bankiera. Ale wielki krach zmienił wszystko. Z rezydencji przy Piątej Alei Saltonstallowie przeprowadzili się do ciemnej czynszówki w Yorkville, gdzie jedynym luksusem, na jaki pozwalał sobie mój pradziadek George, był drink o szóstej po południu – martini z wódką mieszane długą srebrną łyżką w kryształowym shakerze. Uroda najstarszej córki to był cały ich majątek: Nanette miała wyjść bogato za mąż i ocalić rodzinę. Taki był plan. Ona tymczasem wyjechała do szkoły projektowania mody w Paryżu, gdzie zakochała się w moim dziadku, Amorym Cushingu, rzeźbiarzu, który wprawdzie pochodził z bostońskiej arystokracji, ale nie miał grosza przy duszy – jedynym jego poręczeniem był pełen zakamarków stary dom nad brzegiem ukrytego w leśnej głuszy jeziora polodowcowego w Massachusetts. Odziedziczył go wraz ze stawem po dalekim wuju.

Dziadek Amory wybudował letnisko w tym krótkim okresie, kiedy oboje z babką byli zakochani. Wybrał długi, wąski pas ziemi nad wodą, ukryty za ostrym zakrętem. Wpadł na pomysł, żeby wynajmować domki na lato, dzięki czemu mógłby utrzymać czarującą żonę i dwoje małych dzieci. Z zewnątrz chatki są solidne: szczelne, kryte dwuspadowym dachem, przetrwały niezliczone surowe, północno-wschodnie zimy i rodzinne utarczki. Ale dziadek miał ograniczone fundusze, dlatego ściany i sufity wewnątrz postanowił wykonać z prasowanej tektury Homasote, taniej i praktycznej, całość zaś przezwał Papierowym Pałacem. Nie wziął pod uwagę tego, że babka zostawi go przed ukończeniem budowy. Ani że tekturę uwielbiają myszy, które zimą wygryzają w ścianach dziury i przeżutą celulozą – jakby to było muesli – karmią młode rodzące się w komodzie. Co roku osoba otwierająca letnisko musi wynosić szuflady do lasu, żeby pozbyć się mysich gniazd. To los nie do pozazdroszczenia: zimy na Cape Cod są ciężkie, o czym przekonali się Pielgrzymi. Ale mysie siki śmierdzą, a ja zawsze nienawidziłam pisków przerażenia, które wydają młode wypadające w zarośla.

Po rozwodzie babka Nanette przez kilka miesięcy rozbijała się po Europie, opalając się topless w Cadaqués i popijając zimną sherry z żonatymi mężczyznami, podczas gdy mama i jej młodszy brat Austin czekali w hotelowych holach. Gdy skończyły się jej pieniądze, uznała, że pora wracać do domu i zrobić to, co od początku planowali rodzice. Dlatego poślubiła bankiera. Jima. Przyzwoitego człowieka. Po Andover i Princeton. Kupił babce mieszkanie z widokiem na Central Park i długowłosego kota syjamskiego. Mamę i Austina zapisano do ekskluzywnych prywatnych szkół, w których chłopcy od pierwszej klasy nosili marynarkę i krawat, a ona uczyła się mówić po francusku i przyrządzać Baked Alaska.

Tydzień przed swoimi dziewiątymi urodzinami mama pierwszy raz w życiu zrobiła laskę. Wcześniej patrzyła, jak drżący Austin maleńkimi dłońmi sześciolatka przytrzymuje członek ojczyma, dopóki ten nie stwardnieje. Jim oznajmił, że to całkowicie naturalne i przecież chcą go uszczęśliwić, prawda? Najgorszy w tym wszystkim, stwierdziła matka, gdy w końcu opowiedziała mi tę historię, był lepki biały wytrysk. Z całą resztą może potrafiłaby sobie poradzić. Poza tym nienawidziła ciepła penisa i lekko wyczuwalnego zapachu moczu. Jim zagroził, że jeśli kiedykolwiek powiedzą o tym matce, to popamiętają. Powiedzieli i tak, Nanette jednak oskarżyła ich o kłamstwo. Nie miała dokąd pójść, nie miała żadnych pieniędzy. Gdy zastała męża posuwającego nianię w służbówce obok kuchni, warknęła, żeby nie był wulgarny, i z hukiem zamknęła drzwi.

Pewnej soboty babka wróciła wcześniej z lunchu w klubie. Jej przyjaciółka Maude miała migrenę, a ona nie chciała iść do Frick Collection sama. W domu było pusto – przy drzwiach czekał na nią tylko kot, który owinął się wokół jej nóg, uwodzicielsko wyginając grzbiet. Rzuciła futro na ławę, zdjęła szpilki i pomaszerowała prosto do swojej sypialni. Jim siedział w fotelu, spodnie miał opuszczone do kostek. Przed nim klęczała moja matka. Babka podeszła do niej i z całej siły uderzyła ją w twarz.

 

Matka opowiedziała mi tę historię, kiedy miałam siedemnaście lat. Byłam wściekła, bo Anna dostała pieniądze i poszła sobie kupić nowy błyszczyk w Gimbels, a ja musiałam zostać w domu i pozmywać.

– Na litość boską, Elle – powiedziała, gdy stałam przy zlewie nad stertą brudnych naczyń, gotując się z wściekłości. – Kazałam ci pozmywać… Nie dostaniesz błyszczyka. Ja musiałam robić ojczymowi laskę, a Austin go masturbować. Co mam ci powiedzieć? Życie nie jest sprawiedliwe.

 

9.20

 

Najdziwniejsze w tym wszystkim jest to, myślę, idąc w stronę chatki, w której śpią dzieci, że moja matka przestała szanować kobiety, ale nie mężczyzn. Perwersja ojczyma była trudna do przełknięcia, jednak to zdrada babki, słabość jej charakteru sprawiły, że stała się zimna. W jej świecie mężczyźni cieszą się poważaniem. Matka wierzy, że szklany sufit ma sens. Peter nie może zrobić nic niewłaściwego.

– Jeśli chcesz sprawić przyjemność mężowi, kiedy wraca z pracy – poradziła mi wiele lat temu – pamiętaj o świeżej bluzce, diafragmie i uśmiechu.

Myśl jak Botticelli.

 

 

 

 

3

 

 

 

 

 

1971. Kwiecień, Nowy Jork

 

 

Pan Dancy wpatruje się w maleńką kwadratową wannę w łazience służbówki, znajdującej się obok ciemnej kuchni w naszym mieszkaniu. Pani Dancy wyprowadziła się z budynku. Pan Dancy odwiedza nas często, pod podwiniętymi rękawami koszuli widać umięśnione ręce. Na emaliowym kranie, który właśnie zakręcił, widnieją dwie literki, C i Z. Stary mosiężny odpływ połyskuje w zimnej wodzie. W wannie pływa maleńki aligator. Pan Dancy kupił go w Chinatown z myślą o dzieciach. Powiedziano mu, że osobniki z tego gatunku nie rosną dłuższe niż na stopę. Właśnie się przekonał, że padł ofiarą oszustwa. Aligator to wciąż jeszcze maleństwo. Niedługo jednak stanie się niebezpieczny. Już teraz w wannie jego oczy błyszczą groźnie. Wkładam do wody drewnianą pałeczkę i patrzę, jak chwyta ją ze złością, przerażony, gryząc nadaremno.

– Daj mi to – mówi Anna, nachylając się niebezpiecznie nisko nad wodą. – No daj! – Jej długie czarne warkocze zostawiają na powierzchni kuszący ślad.

Podaję jej pałeczkę, a ona dźga gadzinę. Pan Dancy przygląda się temu, przygładzając gęste karmelowe wąsy. Po chwili wyciąga aligatora za szorstki ogon i przenosi nad sedes. Zwierzę wije się w powietrzu, próbując złapać go zębami za nadgarstek. Zafascynowana patrzę, jak pan Dancy wrzuca je do muszli i spuszcza wodę.

– Nie mogliśmy go zatrzymać – mówi. – Wyrósłby z niego prawdziwy potwór.

– Carl – woła matka z głębi mieszkania – chcesz drinka? Kolacja już prawie gotowa.

 

 

 

1971. Czerwiec, Nowy Jork

 

To pierwszy tydzień, który spędzamy z Anną w nowym mieszkaniu ojca. Znajduje się przy Astor Place, w brudnej kamienicy bez windy, ale ojciec potrafi sprawić, że wydaje się egzotyczne i niepospolite. Powietrze jest tu ciężkie, gorące, nie ma klimatyzacji – nie pozwala na to stara instalacja elektryczna – ojciec jednak zamontował pod sufitem wentylator. I obiecuje, że gdy dostanie wypłatę, kupi nam po lalce w stroju narodowym. Ja chcę Holenderkę. Ojciec obiecuje wiele cudownych rzeczy i z czasem nauczymy się, żeby na nie nie czekać. „Odtąd jestem tylko ja i moje dziewczynki”. Skaczemy po wysuwanym łóżku, tańczymy przy akompaniamencie Monkees i jemy jogurty Dannon z borówkami. Jeśli je wymieszacie, owoce z dna sprawią, że jogurt zmieni kolor, mówi ojciec, włączając wieczorne wiadomości.

W poniedziałek rano starannie ubiera się w prążkowany garnitur Brooks Brothers i brązowe brogsy, które czyści do połysku irchą. Pachnie Old Spice’em i pianką do golenia. Patrzy na siebie w lustrze, rozdziela włosy małym szylkretowym grzebykiem, przesuwa krawat tak, żeby znalazł się dokładnie pomiędzy rogami wykrochmalonego kołnierzyka, obciąga mankiety, poprawia złote spinki.

– Wasz ojciec w młodości uchodził za wyjątkowo przystojnego – mówi matka. – Kiedy w Yale grał w drużynie futbolowej, nazywano go Pięknym Piłkarzykiem. Ten głupi sport zrujnował mu kolana.

Trzymam się poły jego marynarki, gdy schodzimy po ciemnych skrzypiących schodach. Na głowie mam kołtun – nikt mi nie przypomniał, żeby się uczesać. Żołądek z nerwów skręcił mi się w supeł. Dziś pierwszy dzień półkolonii Triumph Day Camp. Razem z Anną pojedziemy same autokarem. Obie mamy mundurki: granatowe krótkie spodenki i białe koszulki z napisem „Triumf” od frontu. Napis na plecach głosi: „Każda dziewczynka jest czempionką”.

– Bardzo niewiele dziewczynek na świecie ma takie szczęście jak wy i może nosić podobne koszulki – mówi ojciec.

Po drodze w Chock full o’Nuts kupuje nam kanapki na lunch: chleb z daktylami i orzechami z serkiem śmietankowym. Nie chcę, żeby się na mnie gniewał, ale zdradliwe łzy same płyną mi z oczu. Nie znoszę serka śmietankowego, mówię, kiedy pyta mnie, co się stało. Stwierdza, że na pewno polubię, i wręcza mi papierową torbę. Widzę, że jest poirytowany, i to mnie martwi. Gdy pakuje nas do autokaru, błagam, żeby nie kazał mi jechać. Mówi, że nie może być w dwóch miejscach naraz. Musi zarabiać na życie. Recenzje same się nie napiszą. „Time-Life” czeka. Ale będzie tu, kiedy wrócimy. I zapewnia, że półkolonie mi się spodobają.

Autokar wjeżdża w Szóstą Aleję, a ja patrzę, jak ojciec niknie w oddali. Odrywam skrawek papierowej torby z lunchem i żuję, aż zmienia się w kulkę. Co, jeśli zechce mi się siku? Skąd mam wiedzieć, dokąd iść? Chcę zdobyć odznakę pływacką, ale nie wolno mi wypuszczać się na głęboką wodę. Anna zupełnie mnie ignoruje, gawędząc z dziewczynką obok, i zjada połowę swojej kanapki, zanim autokar dociera do Westchester.

Ośrodek, do którego jedziemy, znajduje się nad jeziorem. Po drodze mijamy boiska do baseballu, pole z wielkimi tablicami do rzutek, olbrzymie tipi. Kierowca zatrzymuje się na końcu długiej kolejki żółtych autokarów. Na parkingu jest pełno dziewczynek. Wszystkie mają takie same koszulki z napisem „Triumf”.

Moje opiekunki mówią, że nazywają się June i Pia. Obie noszą koszulki takie jak reszta, tylko jaskrawoczerwone.

– Witajcie, grupo pięć-siedem! Dla nowych dziewczynek: jeśli będziecie nas potrzebować, szukajcie czerwonych koszulek – mówi June. – Niech podniosą rękę te, które były na półkoloniach w zeszłym roku.

Większość mojej grupy podnosi ręce.

– Wy już jesteście czempionkami! Pójdziemy teraz do szafek, żebyście mogły zostawić prowiant. Jesteśmy w Little Arrow.

Każe nam ustawić się za sobą w rzędzie. Pochód zamyka Pia.

– Żeby nikt nie został w tyle – mówi. – Zasada numer jeden: nigdy, ale to przenigdy nie odłączajcie się od grupy. A jeśli tak się zdarzy, nigdzie się nie ruszajcie. Zostańcie na miejscu i zaczekajcie, aż ktoś po was wróci.

Na krawędzi każdej szafki znajduje się kawałek taśmy z imieniem i nazwiskiem oraz datą urodzenia wypisaną flamastrem. „Eleanor Bishop, 17 września 1966”. Przygryzam palec. Teraz wszyscy będą wiedzieć, że jeszcze nie skończyłam pięciu lat, i nie zechcą się ze mną bawić. Moją sąsiadką jest Barbara Duffy. Ma siedem lat i pojemnik na lunch z Beatlesami.

– Weźcie plecaki! – woła June. Najpierw mamy przerwę na siku, a potem możemy przebrać się w kostiumy. – Kto umie pływać w miejscu? To pracownia plastyczna – mówi, kiedy mijamy salę pachnącą kartonem i klejem.

Na przebieralnię składa się rządek kabin z zasłonkami. Wchodzę do środka i zaciągam kotarę. Jestem w majtkach, kiedy orientuję się, że ojciec zapomniał spakować kostium. Zanim zdążę ubrać się z powrotem, wszyscy są już nad jeziorem. Siadam na drewnianej ławce.

June i Pia uświadamiają sobie, że mnie nie ma, dopiero w porze posiłku, kiedy liczą grupę po kąpieli. Słyszę, jak raz po raz wołają moje imię. Rozlega się ostry, spanikowany dźwięk gwizdka.

– Wszyscy z wody! – krzyczy ratownik. – Ale już!

Siedzę cichutko, czekając, aż ktoś po mnie przyjdzie.

 

9.22

 

Schodki przed domkiem dzieci – trzy stare sosnowe deski przytwierdzone blaszkami, które wyglądały, jakby były na granicy przerdzewienia, już kiedy się urodziłam – uginają się pod moim ciężarem. Walę pięścią w drzwi. Są obramowane metalem, mają siatkę i okienka, które można podnosić lub opuszczać i zamykać z miłym kliknięciem. Cała trójka moich dzieci leży bezpiecznie w ciepłych łóżkach, pomalowaną jaskrawożółtą farbą podłogę zaściełają mokre ręczniki i stroje kąpielowe. Matka ma rację. Naprawdę zrobili tu chlew.

– Halo! Śniadanie! – Łomocę. – Wstawać migiem.

Jack, najstarszy, przekręca się, patrzy na mnie z zimną pogardą i naciąga szorstki wełniany koc na głowę. Kilka nocy musi przemęczyć się z rodzeństwem, bo w jego chatce matka truje gmachówki. Siedemnaście lat to paskudny wiek.

Dwoje młodszych z zapuchniętymi oczami wyłania się ze swoich kokonów, mrugając w świetle poranka.

– Jeszcze pięć minut – jęczy Maddy. – Wcale nie jestem głodna.

Madeline ma dziesięć lat. Oszałamiająca piękność – jak moja matka. Choć w przeciwieństwie do większości kobiet w naszej rodzinie jest drobna i delikatna, ma bladoróżową angielską cerę, szare oczy Petera i gęste, ciemne włosy Anny. Za każdym razem, kiedy na nią patrzę, nie potrafię wyjść ze zdumienia, że ta istota wyszła ze mnie.

Finn wygrzebuje się z łóżka w uroczo opadających slipkach, wycierając z oczu piasek. Boże, kocham go. Na policzkach odbiły mu się zagniecenia poduszki. Ma dopiero dziewięć lat – jedną nogą jest wciąż małym chłopcem. Ale już niedługo on też zacznie traktować mnie z absolutną pogardą. Gdy urodził się Jack, popatrzyłam na niego, małego oseska w moich ramionach, ślicznego jak świnka, ucałowałam jego powieki i powiedziałam: „Tak bardzo cię kocham, a ty, bez względu na to, co zrobię, pewnego dnia mnie znienawidzisz. W każdym razie na jakiś czas”. Takie jest życie.

– W porządku, rozkoszniaki. Chcecie, to chodźcie, nie chcecie, nie idźcie. Ale ojciec robi jajecznicę, a wiecie, co to znaczy?

– Absolutny koszmar i burdel na kółkach – mówi Jack.

– Otóż to. – Z tupotem schodzę po schodkach. – A ty licz się ze słowami! – wołam przez ramię, odchodząc przysypaną igłami ścieżką.

Czekam, aż drzwi do mojej chatki zamkną się z trzaskiem, i dopiero wtedy pozwalam sobie odetchnąć, wypuścić powietrze, które wstrzymywałam od momentu, kiedy Peter zaskoczył mnie na werandzie. Niewiarygodne, jak normalnie wygląda wszystko w naszym pokoju: ubrania na wiekowych metalowych wieszakach wiszące na drewnianym drążku. Dębowa komoda z dolną szufladą, która klinuje się, kiedy pada. Łóżko, w którym od tylu lat śpimy z Peterem zwinięci jak kiełki paproci, sklejeni potem, seksem i pocałunkami, jego słodko-kwaśny zapach. Peter zostawił je niepościelone.

Odwieszam szlafrok na zardzewiały gwóźdź. Obok stoi wysokie zmatowiałe lustro – pół wieku wilgoci i mrozów odcisnęło na nim swój ślad. Jego półprzejrzysta powierzchnia i liczne blizny nieodmiennie wzbudzają moją wdzięczność. Dzięki temu mogę patrzeć na swoje odbicie przez cętkowane srebrne płótno, które skrywa wszystkie niedoskonałości: poszarpaną szramę na brodzie, pamiątkę po nocy, kiedy zastaliśmy z Peterem włamywacza w domu, długą, cienką bliznę biegnącą przez brzuch, wciąż widoczną po pięćdziesięciu latach, i małą białą poniżej.

Jack pojawił się od razu. Ale po nim – nic. Bez względu na to, jak bardzo się staraliśmy, bez względu na to, czy miałam nogi uniesione, czy opuszczone, czy byłam rozluźniona, czy spięta, na górze czy na dole. Nic. Początkowo myślałam, że to przez niego. Że coś się naderwało w trakcie porodu. Albo może kochałam go za bardzo, żeby pozwolić sobie pokochać kogoś jeszcze. Wreszcie lekarz zrobił niewielkie nacięcie ponad kością łonową i wpuścił do środka kamerę, sondując moje wnętrze w poszukiwaniu odpowiedzi.

– No cóż, młoda damo – powiedział, gdy obudziłam się po znieczuleniu – ktoś tam kiedyś narobił niezłego bałaganu. Wszystkie te bliznowate tkanki wyglądają jak ze spaghetti westernu. W dodatku chirurgowi udało się odciąć pani lewy jajnik. Ale mam też dobre wieści – dodał, kiedy zaczęłam płakać. – W zdrowym jajowodzie jest zagięcie, które przyszyto do fragmentu blizny. W tym miejscu gromadziły się jajeczka. Przeciąłem szew i uwolniłem jajowód.

Rok później przyszła na świat Maddy. Finn – jedenaście miesięcy po niej.

– Gratulacje – powiedział lekarz, kiedy siedziałam na fotelu do badań, a Peter stał obok. – Będą państwo mieli irlandzkie bliźnięta.

– Irlandzkie? – zawołał Peter. – Niemożliwe.

– Oczywiście, że możliwe – odparł lekarz.

– No cóż, jeśli się pan nie myli, to będę musiał znaleźć tego pijusa, który wydymał moją żonę, i zrzucić go z najwyższego klifu w Kilkenny.

– Kilkenny nie ma dostępu do morza – oznajmił lekarz. – Kilka lat temu byłem tam na turnieju golfa.

 

Staję przed największym niezmatowiałym fragmentem lustra i patrzę na swoje nagie ciało, oceniam je, szukając czegoś, co mogłoby zdradzić prawdę, panikę w moim wnętrzu, głód, żal, zapierające dech pragnienie. Ale widzę tylko kłamstwo.

– Śniadanie! – woła Peter z Dużego Domu. – Raz, raz!

Wkładam kostium kąpielowy, łapię sarong i biegnę, łomocąc po drodze do drzwi chatki dzieci. W pobliżu Dużego Domu zwalniam. Takie posłuszne wykonywanie rozkazów jest nie w moim stylu, Peter dobrze o tym wie. Przeciskam się przez zarośla na wilgotny brzeg, wbijam palce stóp w mokry piasek. Miarowe ruchy matki zostawiają na tafli stawu biały ślad. Woda powoli błękitnieje. Niedługo już nawet w przejrzystych brązowo-zielonych plamach płycizn zacznie się odbijać niebo. Przez kilka godzin karpiowate i bassy wielkogębowe unoszące się ponad kręgami gniazd w piasku będą niewidoczne. To, co poniżej, zostanie przed nami ukryte.

 

 

 

1972. Czerwiec, Back Woods

 

Pędzę przez las w bawełnianej nocnej koszulce. Wąska dróżka łącząca nasze letnisko z domem dziadka Amory’ego biegnie w górę i w dół poszarpanej linii brzegowej stawu. Ojciec wyrąbał ją w początkach znajomości z matką. Dziadek Amory nazywa ją „ścieżką intelektualisty”, bo, jak twierdzi, kluczy dokoła, nie docierając do celu. W pobliżu jego domu znajduje się stromizna. Mknę w dół, starając się nie trafić bosymi stopami w kikuty krzaków wyciętych przez ojca. Te paskudne małe wyrostki to jego jedyna spuścizna. Mijam okno sypialni dziadka na paluszkach, żeby mu nie przeszkadzać, a potem biegnę na koniec drewnianego pomostu. Spuszczam nogi do wody, drapiąc swędzący brzuch, i staram się siedzieć nieruchomo. Mikroskopijne bąbelki okrywają moje stopy musującą powłoką.

Zaraz się zjawią. Trzeba tylko siedzieć w bezruchu. Pozwolić, by stopy stały się przynętą. Błyskawicznie wyskakują z cienia. Odwaga bierze górę nad lękiem i wreszcie czuję delikatne ssanie. Jeden po drugim bassy słoneczne całują moje stopy, zjadając martwy naskórek i drobiny poszycia leśnego, które przykleiły się do nich po drodze. Uwielbiam te maleńkie rybki. Mają kolor wody w stawie, nakrapiane grzbiety i słodkie wąziutkie wargi. Co rano przynoszę im na śniadanie swoje świeże stopy.

Matka i pan Dancy wciąż leżą w łóżku, kiedy wracam. Ich domek ma okno wychodzące na staw. Wbiegam do środka bez pukania i mokrymi, zapiaszczonymi stopami skaczę po sprężystym materacu. Moja koszulka nocna unosi się za każdym razem, gdy ląduję.

– Wynocha – warczy pan Dancy przez sen. – Jezu Chryste, Wallace.

Przez okno widzę, jak Anna i jej najlepsza wakacyjna przyjaciółka Peggy chlapią się w stawie. Peggy ma pomarańczowe włosy i piegi.

– Co to jest? – Matka wskazuje na mój brzuch. – Nie ruszaj się!

Przestaję skakać, podciągam koszulkę i pozwalam obejrzeć brzuch. Cały jest w czerwonych plamkach.

– Rany boskie – mówi matka. – Ospa wietrzna. Skąd to się wzięło? Lepiej sprawdzę, co z Anną.

– Swędzi – mówię, zeskakując z łóżka.

– Zostań tu – nakazuje matka. – Poszukam kalaminy.

– Ale ja chcę iść się kąpać.

– Nie ma mowy. Nie chcę, żebyś zaraziła Peggy.

Przepycham się koło niej i rzucam do drzwi.

Pan Dancy łapie mnie za rękę i przytrzymuje mocno.

– Słyszałaś, co mówi matka.

Próbuję się wyrwać, ale zacieśnia uchwyt.

– Carl, przestań. Robisz jej krzywdę.

– Trzeba nad nią zapanować.

– Proszę. Ona ma pięć lat.

– Nie mów mi, jak mam postępować.

– Oczywiście, że nie. – Matka próbuje go udobruchać.

Pan Dancy wstaje i zaczyna się ubierać.

– Gdybym chciał spędzać czas z zepsutymi bachorami, to byłbym teraz z własnymi dziećmi.

– Co robisz? – Głos matki brzmi ostro i piskliwie.

– Zobaczymy się w mieście. To miejsce działa mi na nerwy.

– Proszę, Carl.

Drzwi zamykają się za nim z trzaskiem.

– Nie ruszaj się stąd, zrozumiano? – mówi matka. – Jeśli zobaczę, że wyszłaś, to się z tobą porachuję. – Wybiega, żeby go zatrzymać.

Siadam na łóżku i patrzę, jak Anna wkłada maskę z rurką. Kuca na brzegu tyłem do stawu, zanurza maskę w wodzie, opróżnia ją, a potem pluje do środka. Za jej plecami Peggy wchodzi coraz głębiej. Z każdym krokiem kilka cali jej ciała znika pod powierzchnią. Słychać warkot zapuszczanego silnika. Matka woła, jej głos cichnie w oddali, gdy biegnie podjazdem, goniąc samochód pana Dancy’ego. Patrzę, jak końcówka rudego warkoczyka Peggy znika w stawie. Teraz wystaje już sama głowa, bezcieleśnie unosi się na wodzie. Po chwili czubek, który wygląda jak grzbiet żółwia. Na koniec Peggy jest już tylko strużką bąbelków powietrza. Wyobrażam sobie, że pod wodą rybki składają na jej ciele delikatne pocałunki. Bąbelki znikają. Czekam, aż Peggy się wynurzy. Bębnię w szybę, próbując zwrócić uwagę Anny. Wiem, że mnie słyszy, ale nie chce podnieść wzroku. Walę znowu, tym razem mocniej. Anna pokazuje mi język, siada na piasku i wkłada żółte płetwy.

 

 

 

 

4

 

 

 

 

 

 

 

 

10.00

 

W popielniczce obok Petera jest już pięć niedopałków. Spomiędzy warg zwisa mu camel light. Mój mąż, nieświadom tego, pije kawę. Nie wyjmuje go z ust. Jakby to była jarmarczna sztuczka. Kiedy przełyka, cienka smuga dymu unosi się znad dolnej wargi. Sięga do kieszeni koszuli i wyjmuje pomarańczową zapalniczkę Bic, międli ją w dłoni jak sznur modlitewny, przewraca stronę w gazecie, po omacku szuka kawałka bekonu. Gdyby to było możliwe, paliłby przez sen. Na początku wierciłam mu o to dziurę w brzuchu, błagałam, żeby przestał. Ale to tak, jakby prosić kurę, żeby zaczęła latać. Oczywiście, że chcę mu ocalić życie, lecz tak naprawdę tylko on może to zrobić.

Dzieci rozłożyły się na sofie, przykleiły do swoich ekranów, białe ładowarki tkwią w każdym gniazdku, brudne naczynia po śniadaniu wciąż stoją na stole, sponiewierana powieść matki leży na podłodze. Cały bekon i większość jajecznicy zniknęły. Patrzę, jak matka wychodzi ze stawu i strząsa wodę, jasne krople kreślą na niebie łuki. Pozwala włosom wysunąć się z koka, wyżyma je, szybko zwija z powrotem i spina klamerką. Sięga po stary miętowozielony ręcznik, który powiesiła na gałęzi, i owija nim ciało. Biorę ostatni kęs tostu. W wieku siedemdziesięciu trzech lat wciąż jest piękna.

Tego ranka, kiedy Peggy utonęła, stałam niemal w tym samym miejscu co teraz. Nagle zjawiła się matka, krzycząc na Annę, rozchlapując wodę, dając nura w głębinę. Kiedy się wyłoniła, trzymała Peggy za warkoczyk. Peggy była jasnosina. Matka wyciągnęła ją na brzeg, zaczęła walić w pierś i wdmuchiwać jej w usta powietrze. W końcu Peggy zakrztusiła się, zaczerpnęła gwałtownie powietrze i zwymiotowała. Mama, która jako młoda dziewczyna została ratowniczką, znała sekret: wiedziała, że niektórych topielców można przywrócić do życia. Patrzyłam. Na matkę bawiącą się w Boga. Na pana Dancy’ego znikającego z naszego życia na zawsze. Na Annę, która dźgała Peggy w stopę, próbując ją obudzić.

Teraz patrzę, jak matka wystawia twarz na ciepłą bryzę. Z tyłu na ramionach ma starcze plamy. Skórę pod kolanami i na udach znaczy pajęcza sieć popękanych naczyń krwionośnych. Rozgląda się obojętnie, lekko wzrusza ramionami w geście, który rozpoznaję jako „Aha!”, i bierze korekcyjne okulary przeciwsłoneczne z dzioba kanu, gdzie je zostawiła. Widziałam to wszystko już setki razy, ale tego ranka wydaje się inna. Starsza. I to mnie smuci. Moja matka ma w sobie coś odwiecznego. Owszem, jest upierdliwa, ale emanuje godnością. Przypomina Margaret Dumont z filmów braci Marx. Nigdy się nie wywyższa, po prostu tak ma. Powinniśmy byli zaczekać na nią ze śniadaniem.

 

– Możesz mi podać tost czy szarańcza pożarła wszystko? – mówi mama, wchodząc na werandę i odsuwając krzesło.

Peter spogląda badawczo znad gazety.

– Dobrze się pływało, Wallace?

– Niezbyt. Pływacze wróciły. To przez tych cholernych rybaków. Przywlekają je na dnie łodzi, Bóg jeden wie skąd.

– A mimo to wyglądasz olśniewająco.

– Phi – prycha mama, sięgając po tost. – Pochlebstwo nic ci nie da. A już na pewno nie sprowadzi z powrotem bekonu.

– W takim razie wstanę