Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Co zrobisz, gdy demony przeszłości zaczną deptać ci po piętach?
Nowy dom, nowa praca i nowe życie z dala od męża sadysty. Marta Marczyńska, świeżo upieczona policjantka i matka kilkuletnich bliźniaków, jest przekonana, że los w końcu zaczął jej sprzyjać. Nieoczekiwane spotkanie z Krzysztofem – człowiekiem, który kilka lat wcześniej dotkliwie ją zranił – ponownie przywołuje gorzkie wspomnienia. Mężczyzna wydaje się zupełnie nie pamiętać Marty i tego, co się między nimi wydarzyło. Buzująca w kobiecie nienawiść podpowiada jej, że powinna się odegrać za wyrządzoną krzywdę. Będzie miała ku temu wiele okazji, gdyż trafia do jednostki, w której pełni służbę również Krzysztof . Wkrótce jednak Marta przekona się, że nawet najdokładniej obmyślony plan zemsty staje się niemożliwy do zrealizowania, kiedy w grę wchodzą komplikacje uczuciowe…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 544
Rok wydania: 2023
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Słońcu, dzięki któremu ta książka wyszła z szuflady. Dziękuję, że wierzysz we mnie mocniej niż ja sama. Szymkowi, Tosi i Klementynce – jesteście moim światłem, moją siłą, moim życiem.
Pani Cecylia Marczewska, nazywana przez przyjaciół Celą lub Celinką, wsiadła do pociągu relacji Zakopane – Warszawa, który przed chwilą wjechał na peron. Był koniec sierpnia, więc mogłoby się wydawać, że trudno będzie znaleźć miejsce siedzące, przedziały jednak świeciły pustkami.
– Co to się porobiło… – mruknęła pod nosem. – Jeszcze kilka lat temu pociągi były pełne turystów, a dziś? Wszyscy, którzy jeszcze znajdują czas na wakacje, latają pewnie tymi diabelskimi maszynami.
Pani Celinka była dosyć nowoczesną i oświeconą technologicznie staruszką, o czym świadczył jeden z najnowszych modeli iPhone’a w kieszeni uwielbianych przez nią trekkingowych spodni, nie potrafiła jednak przekonać się do latania samolotem. Wyjeżdżając poza granice kraju, zawsze podróżowała koleją lub autokarem. Jej ulubionym środkiem transportu były pociągi. Uwielbiała je od czasu, kiedy w 1955 roku w wagonie składu wiozącego ją do stolicy poznała swojego przyszłego męża. Od śmierci jej ukochanego Stasinka minęło już prawie dwadzieścia lat, ale starsza pani prawie każdego wieczoru prowadziła ożywione dyskusje z nieżyjącym małżonkiem. Oczywiście wtedy, gdy nikt nie słyszał… Nie chciała przecież, żeby wszyscy wokół uważali ją za wariatkę. Święcie wierzyła jednak, że to dzięki podpowiedziom Stasinka podejmowała właściwe decyzje, które wyprowadziły rodzinną firmę na prostą. Była przekonana, że to duch męża pozwolił jej niczym feniksowi z popiołów podnieść się po tragedii, która spotkała jej rodzinę. Kiedy ból w sercu nieco zelżał, to właśnie dzięki dyskusjom ze Stasiem uświadomiła sobie, że jest potrzebna chłopcom, że bez jej twardej ręki wszystko diabli wezmą…
Wieloletnia ciężka praca przyniosła efekty, mogła więc z czystym sumieniem pozostawić przedsiębiorstwo w rękach wnuka i spędzić kilka dni u najmłodszej siostry w Białym Dunajcu. Niestety to, co dobre, szybko się kończy. Kończył się również urlop młodszego wnuka Krzysia, który pod jej nieobecność zajmował się rodzinną firmą, swoim bratem Jackiem i małym Jaśkiem. Trzeba było więc wracać do codziennych obowiązków. Pani Celinka spojrzała przez szybę i zauważyła swoją siostrę wymachującą rękami. Uchyliła okno.
– No wreszcie! – Na pulchnej twarzy Haliny wykwitł czerwony rumieniec. – Pokazuję ci od dobrych kilku minut, że kilka przedziałów dalej siedzi młoda kobieta z małymi dziećmi. Dosiądź się do niej!
– Dziękuję, właśnie tak zrobię!
Marczewska kochała pociągi, ale nie znosiła pustych przedziałów. Uważała, że bezpieczniej jedzie się w towarzystwie. Nie bez znaczenia było również jej zamiłowanie do imaginowania sobie różnych ciekawych historii o współpasażerach. Ci nieszczęśnicy, którym zdarzyło się podróżować w towarzystwie starszej pani, nie mieli bladego pojęcia o tym, że są poddawani wnikliwej obserwacji.
Pani Celina machała do stojącej na peronie siostry, póki ta całkiem nie zniknęła jej z oczu. Potem zamknęła okno i dziarskim krokiem, ciągnąc za sobą sporą walizkę na kółkach, ruszyła w stronę wskazanego przez Halinkę przedziału.
– Dzień dobry. Czy można? – zapytała właściwie pro forma, przeciskając swój bagaż przez wąskie drzwi.
– Oczywiście – odparła kobieta siedząca przy oknie. – Uprzedzam jednak, że podróż w naszym towarzystwie – tu wskazała dwie kilkuletnie dziewczynki, z których jedna zwisała z siedzenia głową w dół – może okazać się nieco uciążliwa.
– Nie ma problemu, lubię towarzystwo, nawet jeśli jest trochę zwariowane. – Pani Celinka uśmiechnęła się, a następnie zaczęła upychać walizkę na półkę.
Niestety, choć starsza pani miała dość siły, aby walczyć z przeciwnościami losu, nie mogła sobie poradzić z niewielkim, w jej mniemaniu, bagażem. Widząc to, młoda kobieta wstała i ruszyła na pomoc.
– Dziękuję bardzo – wysapała staruszka. – Chyba powinnam wozić ze sobą składany stołeczek.
Dziewczyna uśmiechnęła się sympatycznie i wróciła na swoje miejsce. Pani Celinka usadowiła się po przeciwnej stronie, skąd mogła wygodnie przyglądać się swoim współpasażerom. W pierwszej kolejności obiektem lustracji starszej pani stała się młoda kobieta.
„Jakieś dwadzieścia kilka lat” – oceniła w myślach Marczewska. „Włosy ciemne, związane w luźny warkocz. Długie rzęsy, duże oczy (koloru nie można było ocenić, gdyż obiekt obserwacji zatopiony we własnych myślach wpatrywał się w okno). Brak makijażu. Figura – w sam raz, choć pewnie bliżej górnej granicy prawidłowej wartości wskaźnika BMI. Znoszone dżinsy, nieco wytarte na kolanach, sandały na bosych stopach też pewnie używane od dłuższego czasu. Za duża bluzka z rękawami do łokci. Spracowane jak na tak młody wiek dłonie, o krótko przyciętych paznokciach. Chyba nie przywiązuje specjalnej wagi do swojego wyglądu” – uznała staruszka. „Mimo tego, choć na modelkę się nie nadaje, ma w sobie jakiś urok”.
„Teraz dzieci: chyba bliźniaczki…” – skonstatowała staruszka, spoglądając na sięgające ramion ciemne kędziorki. „Bardzo do siebie podobne, choć nie identyczne. Zabawię się w «znajdź różnice»” – pomyślała rozbawiona Marczewska. Po chwili dumna z siebie zauważyła, że dzieci różniły się przede wszystkim kolorem oczu. To, które w dalszym ciągu niczym małpka prezentowało najróżniejsze figury gimnastyczne, korzystając ze skromnego wyposażenia przedziału, miało wielkie, orzechowe ślepka. Poza tym brakowało mu dolnej jedynki. Drugie natomiast, siedzące spokojnie przy młodej kobiecie, właśnie przyglądało się jej z poważną miną oczyma w intensywnie niebieskim kolorze. Identyczny odcień tęczówek miał Krzyś. Starsza pani skierowała myśli w stronę swojego wnuka, z którym za kilka godzin była umówiona na dworcu w Krakowie. „Tak właśnie mogłaby wyglądać jego córeczka – rozmarzyła się pani Celinka – gdyby ten nicpoń kiedykolwiek się ustatkował i założył rodzinę”.
– Mamo, dlaczego ta stara pani tak się na nas gapi? – zapytało niebieskookie dziecko, brutalnie przerywając rozmyślania Marczewskiej.
Widząc zakłopotanie dziewczyny, kobieta pośpieszyła z odpowiedzią:
– Dawno nie widziałam tak ślicznych dziewczynek. Przyjemnie popatrzeć na kogoś ładnego – oświadczyła, uznając, że kilkulatce wystarczy takie wytłumaczenie.
– Nie jestem zadną dziewcyną!!! – rozległ się wrzask drugiego malucha, który usilnie próbował wydostać się spod siedzenia, pod które wcześniej wlazł.
– O, to bardzo przepraszam – rzekła zakłopotana starsza pani. – W takim razie śliczny z ciebie chłopiec – próbowała się ratować. – Jak ci na imię?
– Slicne to są dziewcyny, a ja jestem psystojny! – odparł rezolutny malec i zaraz dodał, spoglądając wyzywająco spod ciemnych rzęs: – I nie gadam z obcymi babami.
– Maks, w tej chwili przeproś panią! – zwróciła się do chłopca zawstydzona młoda kobieta.
– Nie! Psecies sama mówiłaś, zeby nie gadać z obcymi!
– Masz rację. Ale… chodziło mi o to, żebyście nie rozmawiali z nieznajomymi, kiedy jesteście sami, bo się o was boję. Teraz nic wam nie grozi, a ty nie możesz tak się zachowywać. Przeproś panią.
– Tata mówił, ze baby są głupie – zaśmiał się chłopiec.
Twarz dziewczyny zalał szkarłatny rumieniec.
– Jeżeli w tej chwili nie przeprosisz…
– To co? – dociekał malec.
– Do końca życia nie dostaniesz słodyczy!
– Pseprasam – burknął chłopiec, uznawszy widocznie, że groźba matki ma szanse spełnienia.
– Bardzo panią przepraszam – powtórzyła zakłopotana matka. – Naprawdę nie wiem, co mu strzeliło do głowy.
Pani Celinka przyjęła przeprosiny, choć cała sytuacja, zamiast ją dotknąć, raczej wywołała rozbawienie.
– Mam wnuka, a właściwie prawnuka, niewiele starszego od pani synka. Nie obrażam się o takie drobiazgi – uspokajała dziewczynę. – Dzieci są szczere i spontaniczne, czego my, dorośli, możemy im tylko zazdrościć.
– Zgadzam się. Lepiej jednak, żeby nie mówiły wszystkiego, co im ślina na język przyniesie. Nie zawsze zdają sobie sprawę, że mogą kogoś zranić. Staram się im uświadomić, że warto zastanowić się nad konsekwencjami danej decyzji. W świecie dorosłych impulsywne działanie może drogo kosztować…
– To prawda – potwierdziła kobieta. – Ale póki są jeszcze dziećmi, niech im pani pozwoli nimi być. To bliźniaki, prawda? – zmieniła temat. – Czy ty też jesteś chłopcem? – zwróciła się do niebieskookiego malucha.
Stworzenie przyklejone do ramienia dziewczyny spojrzało niepewnie na matkę, jakby czekając na pozwolenie prowadzenia konwersacji z nieznajomą osobą. Kiedy kobieta skinęła głową, dziecko oświadczyło:
– Jestem dziewczyną. Mam na imię Marcelina, ale mama nazywa mnie Marcelka. A Maks mnie przezywa. Jak chce mi dokuczyć, to mówi do mnie Cela.
– Masz bardzo ładne imię. Wiesz, że do mnie też mówią Cela?
– Ty też masz na imię Marcelina? – zapytało dziecko, nie bawiąc się w formy grzecznościowe.
– Nie, Cecylia. Ale wszyscy przyjaciele mówią do mnie Cela albo Celinka i całkiem mi się to podoba. – Staruszka uśmiechnęła się. – Ty też możesz się tak do mnie zwracać, jeżeli chcesz.
– Nie wolno mówić dorosłym po imieniu – oznajmiła z powagą dziewczynka. W jej błękitnych oczach widać było konsternację.
– To prawda. W takim razie możesz zwracać się do mnie, jak tylko uznasz za stosowne. W końcu spędzimy ze sobą jeszcze kilka godzin, chyba że wysiadacie wcześniej niż ja.
– A dokąd jedzies? – wtrącił się bezceremonialnie ignorowany przez chwilę chłopiec.
– Wracam do domu, do Krakowa.
– My tes jedziemy do Krakowa. Jesce nigdy tam nie byliśmy, ale teraz będziemy tam mieskać – rozkręcił się maluch. – Ale jesce nie wiem, cy mi się spodoba w nowym psedskolu.
– A w starym ci się podobało? – zapytała rozbawiona pani Celinka.
– Nie, bo tam ządziła gruba Aneta. A psecies to chłopak powinien ządzić, a nie dziewcyna. Nie lubię, jak mną ządzą dziewcyny. Tylko mama moze. Marcelą ja ządzę, a ona mnie słucha. Bo ja jestem starsy.
– Tylko o minutę! – zaprotestowała głośno dziewczynka.
– Nie pseskadzaj, kiedy mówię! – ofuknął ją brat.
– Uspokójcie się, małe potwory! – Matka zwróciła im uwagę. – Zamęczycie panią swoją paplaniną! Ostrzegałam, że może pani z nami nie wytrzymać…
– Naprawdę mi nie przeszkadzają. Trudno wymagać, żeby przez kilka godzin siedziały cicho jak trusie.
– Niestety mój syn nie potrafi wysiedzieć w spokoju nawet minuty – odrzekła z rozbawieniem dziewczyna.
– W takim razie nie będę się nudziła, podróżując z wami – zawtórowała jej Marczewska.
Faktycznie, obserwując chłopca, zauważyła, że jest bardzo ruchliwy. Kręcił się właściwie bez przerwy, najwyraźniej pozycja siedząca zupełnie mu nie odpowiadała. Leżał, klęczał, podskakiwał, zwisał głową w dół, zadając przy tym mnóstwo pytań o wszystko, co mijali za oknem. Był niczym żywe srebro. Dziewczynka natomiast stanowiła zupełne przeciwieństwo brata. Siedziała cichutko, właściwie bez ruchu, wtulona w matkę. Kurczowo się jej trzymała, jak gdyby bała się, że mama zniknie, jeżeli ją puści.
– Kraków jest piękny. W której części miasta będziecie mieszkali? – zagaiła starsza pani.
– Właściwie na samych obrzeżach.
Kiedy dziewczyna wymieniła ulicę, pani Celinka aż klasnęła w dłonie.
– Toż to kilkaset metrów ode mnie, moje dziecko – uradowała się. – Będziemy prawie sąsiadkami.
– W takim razie wypada, żebym się przedstawiła. Nazywam się Marta Marczyńska.
Starsza pani również się przedstawiła, natychmiast zwróciła uwagę, że ich nazwiska brzmią bardzo podobnie, po czym bez ceregieli zaprosiła nowo poznaną sąsiadkę na herbatę i ciasteczka w najbliższe sobotnie popołudnie.
– Przykro mi, ale w sobotę będę w pracy… – Młoda kobieta zarumieniła się.
– Mama jest policjantką. Ja tez zostanę policjantem! – wtrącił się Maks.
– Dopiero zaczynam – sprostowała dziewczyna. – Skończyłam kurs, wykorzystałam urlop, a w piątek mam pierwszą służbę. A w sobotę kolejną – wyjaśniła.
– Rozumiem. Mam wnuka w policji. Od czternastu lat pracuje w komendzie powiatowej – pochwaliła się pani Celinka i wymieniła nazwę podkrakowskiej miejscowości.
– Naprawdę? Zostałam skierowana właśnie do tej jednostki.
– Cóż za zbieg okoliczności! – ucieszyła się Marczewska.
– Rzeczywiście – przyznała Marta.
– Krzyś od dzieciństwa upierał się, że zostanie sędzią, jak mój syn. Chciał dużo zarabiać i wsadzać złych ludzi do więzienia, tak zawsze tłumaczył. Byliśmy przekonani, że dopnie swego. Po maturze bez problemu dostał się na studia prawnicze. Indeks miał już w kieszeni, kiedy pokłócił się o coś z ojcem. Wykrzyczał mu w złości, że zamierza żyć swoim życiem i samodzielnie decydować o sobie. Nie podjął wtedy studiów. Wstąpił do policji. Pewnie myślał, że zrobi ojcu na złość… – Pani Celinka zasępiła się, spoglądając w okno.
– I udało mu się? – zainteresowała się dziewczyna.
– Chyba tak. Andrzej faktycznie był zawiedziony. Ale to Krzyś początkowo nie mógł się odnaleźć jako policjant. Zawsze był buntownikiem, więc podporządkowanie się poleceniom przełożonych sprawiało mu znaczne trudności. Poza tym bardzo przeżywał niektóre sytuacje, których był świadkiem podczas służby. Trochę posypało mu się też w życiu osobistym… Dobrze, że Andrzej huknął wtedy na niego, bo nie wiem, do czego by to doprowadziło. Pomogli też jego bliscy koledzy. Poznałaś Artura Welnera, moje dziecko?
Dziewczyna zastanowiła się przez chwilę.
– Komendanta? Tak, kiedy zostałam przyjęta do służby, jeszcze przed wyjazdem na szkolenie.
– Porządny z niego człowiek. Wiedząc o problemach mojego wnuka, zaproponował mu stanowisko w swoim zespole. Chyba uznał, że Krzysiek mimo wszystko jest wartościowym chłopakiem… W każdym razie podał mu rękę w potrzebie. Dzięki temu mogliśmy być spokojni: Krzyś był pod stałym nadzorem i w pracy, i w domu. Na szczęście wszystko skończyło się dobrze. Teraz mogę być z niego dumna. Skończył studia, jest na kierowniczym stanowisku, pokochał to, co robi. Dobrze dogaduje się z ludźmi i gdyby jeszcze ułożył sobie życie prywatne, to byłabym całkiem szczęśliwa. – Marczewska nagle zamilkła, uświadamiając sobie, że wnuk niekoniecznie byłby zachwycony, dowiadując się, że babcia opowiada o jego problemach. – Pani Marto? – zagadnęła po chwili ciszy.
Dziewczyna spojrzała na nią uważnie.
– Wie pani, stara baba ze mnie i czasem za dużo gadam. Proszę, żeby pani nie wspominała nikomu o tym, co pani usłyszała, dobrze?
– Niech się pani nie martwi. Nie będę na ten temat z nikim rozmawiać.
Pani Celinka odetchnęła z ulgą. Miała nadzieję, że młoda kobieta dotrzyma słowa i nie będzie opowiadała w pracy historii, którą usłyszała. Kto wie, jaka jest naprawdę? Może tylko sprawia wrażenie sympatycznej?
– Proszę mi wierzyć, nie zamierzam wykorzystywać niczego, co od pani usłyszałam, przeciwko pani wnukowi. Obiecuję. – Dziewczyna jakby czytała jej w myślach.
– Byłabym bardzo wdzięczna. Może opowie pani coś o sobie? – Marczewska uśmiechnęła się.
– Właściwie nie ma o czym. Pochodzę z Podhala. Rozstałam się z mężem i chcę zacząć nowe życie w innym miejscu – powiedziała beznamiętnie Marta. Raczej po to, aby się odwdzięczyć za zaufanie okazane przez starszą panią, niż by przybliżyć jej swoją historię.
– Jak pani sobie poradzi sama z dwójką maluchów? Kto się nimi zaopiekuje, gdy pani będzie pracowała? – zapytała pani Celinka. Dotąd myślała, że w tle jest jakiś tatuś bliźniąt, ale w tej sytuacji zaczęła się zastanawiać, czy dziewczyna da sobie radę.
– Są zapisane do przedszkola. Poza tym będzie opiekować się nimi moja sąsiadka. Uzgodniłam to z nią, kiedy wynajmowałam mieszkanie. Pani Marysia mieszka sama, chce sobie trochę dorobić do emerytury, więc obie siebie potrzebujemy – wyjaśniła Marczyńska. – Tyle że będę musiała znaleźć dodatkową pracę na początek. Mam jeszcze trochę oszczędności, ale kiedy zostanę z gołą pensją, mogę mieć problem z opłaceniem wszystkiego.
– Widzę, że przygotowałaś się na każdą ewentualność, moja droga… – zauważyła z uznaniem starsza pani.
– Przy moich dzieciakach każde przedsięwzięcie staje się wyzwaniem logistycznym, więc muszę planować wszystko szczegółowo i z dużym wyprzedzeniem. – Marta zaśmiała się.
– Rzeczywiście. A w jakim charakterze chciałaby pani pracować? – Marczewska pomyślała o rodzinnej firmie. Właściwie wszystkie etaty były obstawione, ale może jednak udałoby się wygospodarować kilka godzin tygodniowo dla tej miłej, młodej kobiety.
– Chyba wszystko mi jedno. Mogę sprzątać, zajmować się dziećmi. Mogę pracować gdziekolwiek, byle tylko trochę dorobić. Skończyłam studium medyczne, jestem technikiem fizjoterapii, więc ewentualnie mogłabym zająć się starszą schorowaną osobą.
Mózg starszej pani zaczął w tym momencie pracować na wysokich obrotach.
– A młodszą schorowaną osobą? – zapytała po chwili zastanowienia.
– Nie ma problemu. Jeżeli zna pani kogoś, kto potrzebuje takiej pomocy…
– Myślę o swoim wnuku – wyjaśniła Marczewska.
– Nie jestem damą do towarzystwa – oburzyła się Marta. – Z pani opowieści wywnioskowałam, że pan Krzysztof jest całkiem sprawny i nie potrzebuje opieki.
– To nie Krzysia miałam na myśli, tylko jego starszego brata. Jacek stracił nogi w wypadku samochodowym. To ciężki przypadek. Nie chce słyszeć o protezach, nie podejmuje żadnej współpracy. Opiekuję się nim właściwie sama, czasem pomaga Krzyś albo pani, która przychodzi sprzątać… Ale szczerze przyznam, że czasem brakuje mi sił. Poza tym Jacuś nie chce rozmawiać. Z nikim. Podjęłabyś się takiego wyzwania, moje dziecko?
– Musiałabym poznać tego pana. Jeżeli chodzi o rehabilitację i pomoc w domu, to nie ma problemu, natomiast żaden ze mnie psycholog.
– A spróbowałabyś chociaż? – drążyła staruszka.
– Jeśli pani uważa, że się nadaję… – odpowiedziała dziewczyna.
– W takim razie możemy przyjąć, że właśnie zostałaś zatrudniona. Przede wszystkim chciałabym, żebyś po prostu spędzała z nim czas i próbowała wciągnąć go do rozmowy. Jacek po wypadku zamknął się w sobie, właściwie z nikim nie rozmawia. Oczywiście pomoc przy czynnościach, z którymi sobie nie radzi, też byłaby nieoceniona. Będę ci płacić za godziny, dobrze? Szczegóły omówimy u mnie, w pierwszej wolnej chwili, którą będziesz dysponować.
– W porządku. Bardzo pani dziękuję za zaufanie. Nie spodziewałam się, że już w pociągu znajdę pracę. – Marta uśmiechnęła się do staruszki i zatopiła się we własnych myślach.
Dotąd bez przerwy zastanawiała się, jak zwiąże koniec z końcem. Przecież służba w policji wiązała się z koniecznością zapewnienia dzieciakom opieki bez względu na porę dnia i nocy, a także w soboty i święta. Wydatki na opiekunkę miały stanowić spore obciążenie dla ich skromnego budżetu. Zamierzała więc wykorzystać każdą nadarzającą się okazję na dodatkowy dochód, oczywiście w granicach rozsądku. Mogła robić właściwie wszystko, z wyjątkiem zarobkowego świadczenia usług seksualnych. Kiedy usłyszała propozycję starszej pani, poczuła, że kamień spada jej z serca. Opieka nad niepełnosprawnym mężczyzną? Biorąc pod uwagę kwalifikacje, jakie posiadała, uznała, że niczego lepszego nie mogłaby sobie wymarzyć.
Marczewska również rozmyślała o ofercie złożonej młodej mamie. Zastanawiała się, czy słusznie postąpiła, proponując dziewczynie opiekę nad Jackiem. Jeżeli chciała pomóc, mogła przecież zatrudnić ją na kilka godzin tygodniowo w firmie. Co jej znowu strzeliło do głowy, żeby mieszać w to Jacka? Uświadomiła sobie, że wnuk z pewnością nie zechce pomocy od nieznajomej osoby, tym bardziej że przerabiali to wcześniej kilka razy. Jacek konsekwentnie i kategorycznie odmawiał jakiejkolwiek współpracy, nawet z najbliższą rodziną, nie mówiąc już o obcych… Dziewczyna jednak wzbudzała zaufanie pani Celinki. A nuż jej się uda?
– Mamooo, daleko jesce? Daj mi pić! – Głowa Maksa wysunęła się spod siedzenia, wyrywając obydwie kobiety z zamyślenia.
– Za jakieś trzydzieści minut powinniśmy być na miejscu. – Marta spojrzała na zegarek i sięgnęła do torby, wyjmując dwie butelki wody mineralnej.
– Już tak blisko? Powinnam zadzwonić po Krzysia. – Pani Celinka złapała się za głowę.
Wydobyła telefon z przepastnej kieszeni spodni i wybrała numer wnuka.
– Witaj, babuleńko! Rozumiem, że jesteś niedaleko i mamy startować? – Usłyszała w słuchawce wesoły głos, za którym zdążyła się już porządnie stęsknić.
– Cześć, Krzysiu. Możesz się wybierać. Będę za około pół godziny. Przyjedziesz sam?
– Obiecałem Jaśkowi, że go zabiorę. Bardzo się za tobą stęsknił.
– Ja za wami też, chłopcy.
– W takim razie do zobaczenia na dworcu.
– Krzysiu, zaczekaj! – poprosiła, gdyż zaświtał jej w głowie pewien pomysł. Zasłoniła dłonią mikrofon i zwróciła się do współpasażerki: – Pani Marto, czym pani dostanie się do mieszkania?
– Pewnie komunikacją miejską.
– Zwariowała pani? Z dziećmi i bagażami? Podwieziemy panią, przecież to blisko! – zadecydowała i nie czekając na odpowiedź zaskoczonej dziewczyny, ponownie przyłożyła telefon do ucha: – Weź mój samochód, Krzysiu, dobrze? – poprosiła.
– Nie pomieścimy się w toyocie? – zdziwił się Krzysztof. – Czyżbyś kupiła w Białym Dunajcu stadko baranów od jakiegoś przystojnego juhasa?
– Weź vana. Zabierzemy taką miłą panią z dziećmi. Mieszka w pobliżu.
– Rozumiem. Nawiązałaś nowe znajomości, jak zwykle. Dużo tych dzieci? Może autobus zamówić?
– Bądź poważniejszy, dziecko. Do mojego samochodu się zmieścimy. Ruszaj, żebyśmy nie czekały.
– Tak jest, pani generał – odparł Krzysztof i się rozłączył.
Oferta podwiezienia spadła Marcie jak z nieba. Pewnie poradziłaby sobie z dzieciakami i bagażami, ale z całą pewnością nie byłoby to łatwe. Mimo zadowolenia, że kolejny problem rozwiązał się sam, czuła jednak zakłopotanie. Nie dość, że otrzymała od starszej pani propozycję zatrudnienia, to jeszcze skorzysta z darmowego transportu. Pani Marczewska nie wyglądała wprawdzie na osobę, która oczekuje wdzięczności za okazaną uprzejmość, Marta jednak nie lubiła zaciągać długów. Postanowiła, że opiekując się Jackiem, postara się zrobić również coś dla jego babci. Jakiś drobiazg – może upiecze ciasto lub uprasuje ubrania.
– Proszę się nie przejmować. Pani mieszkanie znajduje się przy sąsiedniej ulicy, więc nie ma żadnego problemu z podwiezieniem na miejsce – rzuciła pani Celinka, wyczuwając skrępowanie dziewczyny.
– Nie chciałabym nadużywać pani uprzejmości. Nie wiem, czy będę w stanie jakoś się odwdzięczyć – mitygowała się Marta.
– Swoim towarzystwem, moja droga. Już się cieszę, że cię poznałam, że zgodziłaś się spróbować z Jackiem i że mieszkamy niedaleko siebie. Jeżeli zechciałabyś jeszcze od czasu do czasu wpaść do mnie ze swoimi maluchami na herbatkę, byłabym bardzo szczęśliwa. Nawet wiem, jak was do tego przekonać. – Uśmiechnęła się zagadkowo.
– Na pewno przyjdziemy, o ile zniesie pani naszą obecność.
– Mam duży ogród, więc dzieciaki będą mogły się wyszaleć. Poza tym prowadzę niewielką firmę produkującą drewniane zabawki. Może bliźnięta zostałyby moimi królikami doświadczalnymi? Mój prawnuczek jest doskonałym doradcą, ale staje się coraz starszy, więc będę potrzebować świeżej krwi do testowania nowych produktów. – Starsza pani zaśmiała się.
– Oj, do tego na pewno nie trzeba będzie ich długo namawiać! – Marta pokiwała głową.
Gawędząc ze starszą panią, zaczęła ściągać z półek bagaże. Najpierw założyła dzieciom małe plecaczki, swój kładąc na siedzeniu, a następnie wzięła walizki – swoją i pani Celinki – i ustawiła je przy drzwiach. Kiedy pociąg głośnym gwizdem oznajmił postój, pozostało tylko pokonać strome schody prowadzące na peron. Pomogła wyjść Marczewskiej, podała walizkę, a później wyprowadziła dzieciaki. Dziękowała Bogu, że podczas wynoszenia bagaży był ktoś, kto mógł przypilnować maluchów. Marcelka stała grzecznie obok starszej pani, natomiast jej brat bez przerwy podskakiwał w miejscu. Kiedy Marta postawiła na ziemi ostatnią walizkę, kątem oka zauważyła, jak synek puszcza się biegiem i z impetem wpada w idącego w ich kierunku mężczyznę.
– Dokąd się tak śpieszysz, młody człowieku? Chcesz wpaść pod pociąg? – Ciemnowłosy mężczyzna pochylił się nad chłopcem, przytrzymując go za ramiona.
Maks zastygł w bezruchu. Marta już miała podejść do mężczyzny, kiedy ten wstał i zaczął rozglądać się wokół, szukając rodziców malca. Dziewczynę w jednej chwili oblał zimny pot. To niemożliwe. To nie mógł być on. Serce łomotało jej jak oszalałe. Poczuła, że ziemia osuwa jej się spod nóg. W ostatniej chwili udało jej się opaść na ławkę.
– Krzysiu! – Starsza pani, widząc, co dzieje się z dziewczyną, podała jej ramię, wymachując jednocześnie w kierunku mężczyzny trzymającego Maksa. – Ten chłopiec jest z nami! Tutaj, chodźże szybko! Co się stało, dziecko?! – zwróciła się do pobladłej dziewczyny.
„Oddychaj” – powtarzała sobie Marta w myślach. Chcąc uspokoić panią Celinkę, wykrzywiła usta w czymś, co miało przypominać uśmiech. Czuła się, jakby dostała obuchem w twarz. Nie mogła wykrztusić słowa. Nie spodziewała się, że jeszcze kiedykolwiek w życiu ujrzy na własne oczy człowieka, który właśnie szedł w jej kierunku. A po chwili stał przed nią, trzymając za rękę jej synka. Jak najbardziej żywy, mierzył ją spojrzeniem błękitnych oczu. Marta ze wszystkich sił starała się opanować.
– Nic mi nie jest, po prostu zrobiło mi się słabo – wykrztusiła wreszcie, zwracając się do starszej pani.
– Dzięki Bogu, dziecko. Już się martwiłam, że mi tu zemdlejesz… – Pani Celinka odetchnęła.
– Przepraszam za kłopot.
– To nic. Najważniejsze, że lepiej się czujesz. Poznaj mojego wnuka. – Marczewska wskazała na mężczyznę, którego widok kilka sekund wcześniej prawie przyprawił Martę o zawał serca: – To właśnie Krzyś. A to Jasio, mój prawnuczek. – Starsza pani mocniej przytuliła do siebie chłopca, który przed chwilą rzucił się jej na szyję.
– Krzysztof Marczewski. – Mężczyzna wyciągnął do niej rękę, przyglądając się tak, jakby widział ją pierwszy raz w życiu.
– Marta Marczyńska – wyszeptała, podając mu dłoń.
– Miło mi. Ten mały Struś Pędziwiatr przyjechał z panią?
– Tak. Przepraszam za niego – odparła, przygarniając synka do siebie.
– Nie ma potrzeby przepraszać. Ale następnym razem niech go pani przywiąże do walizki, tak będzie bezpieczniej. Strasznie szybki facet z niego. – Przyjaznym gestem zmierzwił Maksowi włosy.
– Krzysiu! Co ty opowiadasz! – zbeształa go Marczewska.
– Żartowałem, babuleńko. Rozumiem, że pani… Marta, tak?… i jej struś jadą z nami. Szczerze mówiąc, z rozmowy z tobą wywnioskowałem, że będę przewoził cały tabun maluchów, a widzę tylko jednego.
Gdyby Marta zobaczyła go pierwszy raz w życiu, ująłby ją swoim sposobem bycia. Sprawiał wrażenie bardzo sympatycznego człowieka. Wiedziała jednak, że to tylko pozory.
– Marcela jest za walizką! Schowała się – sprzedał siostrę ośmielony już chłopiec.
Marta wyciągnęła ręce i przytuliła córeczkę do siebie. Zdziwiony Krzysztof spoglądał to na jedno, to na drugie dziecko.
– Mam wrażenie, że dwoi mi się w oczach. Ma pani więcej takich sklonowanych egzemplarzy? – zapytał.
– Nie, to już komplet – odparła dziewczyna, odzyskując rezon.
– W takim razie chodźmy – zaproponował, łapiąc za obydwie walizki.
Marta zarzuciła na ramię plecak, złapała maluchy za ręce i ruszyła za panią Celinką i Jasiem.
Kiedy dotarli na miejsce, Marczewski zataszczył bagaże pod drzwi mieszkania, które odtąd miało stać się jej domem. Przekraczając próg, czuła, że właśnie zaczyna się nowy etap ich życia. Bez przekleństw, wyzwisk i przemocy. Bez wszechobecnego lęku, który ogarniał ją na samą myśl o byłym mężu. Teraz najważniejsze stało się zapewnienie dzieciakom w miarę szczęśliwego dzieciństwa. Może uda się zatrzeć w ich wspomnieniach wykrzywioną złością twarz człowieka, którego nazywały ojcem. A ten gnojek, którego spotkała na dworcu? Na nim odegra się później. Biorąc pod uwagę, że będą pracować w tej samej jednostce, miała dużo czasu na staranne zaplanowanie zemsty. Wiedziała jedno: nie daruje mu tego, w jaki sposób ją kiedyś potraktował. Choć nie zgadzało się imię i nazwisko, pod którym poznała go kilka lat wcześniej, nie mogło być mowy o pomyłce. To był ten sam facet, była o tym przekonana. Po prostu musiał podać jej zmyślone dane.
Kiedy tylko maluchy zasnęły, zatelefonowała do Maćka i zdała mu szczegółową relację z całego dnia. Rozmowa z przyjacielem zawsze poprawiała jej humor. Kiedy przerwała połączenie, zaczęła zastanawiać się, jak to możliwe, że tak przemiła osoba jak pani Celinka jest jednocześnie babcią tego sukinsyna.
Dwa wolne dni, które dzieliły ją od pierwszej służby, Marta poświęciła na urządzanie się w nowym mieszkaniu. W czwartkowe przedpołudnie zostawiła bliźnięta z panią Marysią – musiały w końcu przyzwyczaić się do nowej opiekunki – i wyskoczyła do supermarketu, żeby zaopatrzyć się w najpotrzebniejsze rzeczy. Stojąc przy kasie z wózkiem wypełnionym artykułami pierwszej potrzeby, zastanawiała się właśnie, jak dowlecze do mieszkania taką ilość zakupów, kiedy nagle za plecami usłyszała:
– Witam, pani Marto!
– Dzień dobry! – Kobieta wzdrygnęła się mimowolnie na widok Krzysztofa Marczewskiego.
– Co słychać? – kontynuował.
– W porządku, dziękuję – mruknęła mało zachęcająco, wykładając na taśmę kolejne produkty.
Zapłaciwszy za swoją zgrzewkę mleka, Marczewski ruszył za Martą, która pchała wózek w kierunku wyjścia.
– Niech pani zaczeka! – zawołał.
Odwróciła się w jego kierunku.
– Jadę do babci. Podwiozę panią – zaproponował.
– Dziękuję, nie trzeba – oznajmiła, unosząc się honorem.
– Zanosi się na deszcz. Wydaje mi się, że jednak by się przydało.
– Myli się pan. Poradzę sobie.
– Raczej się nie mylę. – Uśmiechnął się. – Ale skoro pani nie chce mojej pomocy, nie będę się narzucał.
– Do widzenia. – Odwróciła się na pięcie, przeklinając pod nosem swoją głupotę. Ciekawe, jak teraz poradzi sobie z tyloma ciężkimi siatami.
Krzysztof patrzył jeszcze przez chwilę za oddalającą się dziewczyną. Zastanawiał się, dlaczego jest taka najeżona. Skonstatował ze zdziwieniem, że widocznie była odporna na jego urok osobisty. Doskonale zdawał sobie sprawę ze swoich walorów, które w zdecydowanej większości przypadków znacznie ułatwiały mu nawiązywanie kontaktów z kobietami. Nie byłoby przesadą stwierdzenie, że płeć piękna padała przed nim na kolana. Zachowanie nowej znajomej babci uznał więc za nieco zaskakujące, tym bardziej że w innych okolicznościach nawet nie zwróciłby na nią uwagi. Nie była w jego typie. Zbyt pospolita, trochę zaniedbana, nie miała żadnych szans, żeby znaleźć się w kręgu kobiet, z którymi łączyły go bliższe stosunki. Co tam – machnął ręką. Łaski bez. Postanowił dać sobie spokój. Szczerze mówiąc, zamierzał być tylko uprzejmy.
Marczyńska wlokła się powoli w stronę przystanku autobusowego. Była doszczętnie przemoczona. Zapomniała parasola, a nawet jeśli wzięłaby go ze sobą i tak nie miałaby go jak użyć. W rękach niosła torby z zakupami. Dobrze, że zabrała przynajmniej plecak, do którego zapakowała część artykułów spożywczych. Od przystanku dzieliło ją już ledwie kilkadziesiąt metrów, kiedy obok niej z piskiem opon zatrzymała się granatowa toyota. Marczewski wysiadł, wyjął jej z rąk reklamówki z zakupami i wrzucił je do bagażnika. Potem bez słowa otworzył drzwi po stronie pasażera i wskazał miejsce. Marta miała zamiar zaprotestować, kiedy jednak uświadomiła sobie, że po wyjściu z autobusu będzie musiała znowu pokonać dystans dzielący przystanek od bloku, w którym mieszkała, poddała się. Wsiadła do samochodu i zapięła pasy.
– Wścieka się pani na każdego, kto próbuje być grzeczny? Czy tylko na mnie? – zapytał, włączając się do ruchu.
– Tylko na pana – wycedziła.
– W takim razie będę musiał trzymać się od pani z daleka.
– Tak będzie dla pana najlepiej – zgodziła się.
– Dziwne. Babcia nie mogła się nachwalić, jaka z pani miła dziewczyna. Widocznie posiada pani dwie twarze.
Marta milczała. Całym sercem nienawidziła tego człowieka, uznała jednak, że na okazanie mu prawdziwych uczuć przyjdzie jeszcze czas.
– Dziękuję za pomoc – wydusiła, kiedy zatrzymał się pod jej blokiem.
– Proszę bardzo. – Podał jej reklamówki wyciągnięte z bagażnika, po czym wsiadł do samochodu i odjechał.
– Przyjemniaczek – mruknęła pod nosem, wlokąc się na górę.
Gdy tylko przekroczyła drzwi mieszkania, zrzuciła sandały, zmieniła ubranie i położyła się na kanapie. Spojrzała na zegarek. Za godzinę miała odebrać dzieciaki od pani Marysi, postanowiła więc nacieszyć się chwilą samotności. Przymknęła oczy tylko na moment. Ocknęła się tuż przed piętnastą. Zerwała się gwałtownie, wyrzucając sobie niefrasobliwość. Przecież mogła tę godzinę wykorzystać na przygotowanie obiadu, zamiast wylegiwać się na kanapie. Nagle uświadomiła sobie, że nie ma potrzeby szaleć. Wreszcie była wolna. Nie musiała się przed nikim tłumaczyć. Obiad mogła zrobić wspólnie z dzieciakami. Własnoręcznie przygotowaną pizzę z pewnością zjedzą z większym apetytem.
Zapukała do drzwi sąsiadki, zaniepokojona panującą za ścianą ciszą.
– O, mamusia przyszła! – Pani Marysia zawołała w głąb mieszkania, wpuszczając Martę do środka.
– Wytrzymała pani z nimi? – zapytała dziewczyna.
– Całkiem dobrze się bawiliśmy. – Kobieta uśmiechnęła się.
Marta, kiedy ujrzała Maksa pochylonego nad kartką papieru, nie wierzyła własnym oczom. Z widocznym zacięciem malował jakieś zawijasy, wysuwając zabawnie język. Marcelka siedziała obok brata, skupiona na dopracowywaniu szczegółów swojego dzieła.
– Mamy dla ciebie raurki – oświadczył chłopiec, podnosząc głowę.
– Laurki chyba – poprawiła go siostra.
Malec dopiero od kilku dni wymawiał „r”, więc wykorzystywał każdą okazję, aby chwalić się swoją nową umiejętnością.
– To super! – ucieszyła się Marczyńska. – Jaki środek podała pani Maksowi? Też bym spróbowała – zwróciła się do sąsiadki.
– Tylko trochę motywacji, moja droga – odparła pogodnie kobieta.
– Jest pani czarodziejką! – oświadczyła Marta z uznaniem.
– Absolutnie. Po prostu znaleźliśmy wspólny język, prawda, młody człowieku?
Chłopiec energicznie pokiwał głową.
– Nawet pani nie wie, jak się cieszę. Szczerze mówiąc, trochę się niepokoiłam, jak pani okiełzna tego gościa – przyznała dziewczyna.
– Damy sobie radę, pani Marto. Odchowałam już kilka pokoleń urwisów – uspokajała ją pani Maria.
Była emerytowaną nauczycielką i doskonałym pedagogiem. Twierdziła, że praca z dziećmi w dalszym ciągu sprawia jej dużo satysfakcji. Marta pomyślała, że trafiła na żyłę złota, prosząc ją o pomoc. Protesty obydwojga przy opuszczaniu mieszkania sąsiadki tylko utwierdziły ją w tym przekonaniu. W końcu, ugłaskane obietnicą jutrzejszego spotkania z „ciocią”, dzieciaki zgodziły się łaskawie wrócić do domu. Ponieważ jednak życie nauczyło Martę, że pozory mogą mylić, przy układaniu ulubionych dodatków na drożdżowym cieście podpytała bliźnięta, co sądzą o nowej opiekunce. Uspokoiła się dopiero wtedy, gdy usłyszała pod adresem pani Marysi same miłe słowa.
Następny dzień dziewczyna przywitała bólem brzucha. Była zdenerwowana. Miała zacząć o siódmej, więc na wszelki wypadek ustawiła budzik na piątą. Nie chciała się spóźnić do pracy pierwszego dnia. Pięć po szóstej ucałowała spocone czółka bliźniaków pogrążonych w głębokim śnie, postawiła na stole kubek świeżo zaparzonej kawy dla pani Marysi, która właśnie pukała do drzwi, zarzuciła na ramię ulubioną torbę i wyszła na przystanek. Do komendy dotarła piętnaście minut przed czasem. W recepcji kazano jej poczekać na przełożonego. Pawłowski, kierownik Ogniwa Patrolowo-Interwencyjnego, wezwał ją do siebie dopiero o siódmej trzydzieści.
– Proszę.
Podniósł wzrok, kiedy zapukała do otwartych drzwi jego gabinetu. Szybko rzuciła okiem na pagony szefa.
– Panie aspirancie, posterunkowa Marczyńska melduje się na rozkaz! – przywitała się przepisowo.
– Dziękuję. Niech pani siada. – Wskazał jej miejsce naprzeciwko siebie.
– Tak jest.
Mężczyzna nie odezwał się, lecz uśmiechnął się pod nosem. Pochylił wzrok nad dokumentami, które studiował, mamrocząc, żeby chwilę poczekała. Nie patrzył na nią, więc mogła się mu przyjrzeć. Na oko nie dałaby mu więcej niż czterdzieści lat. Miał krótko przystrzyżone włosy w kolorze ciemny blond. Był raczej wysoki, szeroki w barach.
– I co? – zapytał nagle, nie podnosząc głowy. – Jak wypadam w skali od jeden do dziesięciu?
– Nie rozumiem, panie kierowniku. – Marta zarumieniła się, zdradzając, że jednak doskonale wie, o co chodzi.
Rzucił jej kpiące spojrzenie:
– Przecież obejrzała mnie pani dokładnie.
Spostrzegła, że ma duże, brązowe oczy. Postanowiła, że nie pozwoli temu typowi się zagiąć.
– Mocne pięć w porywach do sześciu – wypaliła.
– Cwaniara. Całkiem nieźle. – Cmoknął z uznaniem, patrząc jej prosto w oczy.
Marczyńska odwzajemniła spojrzenie, rzucając mu nieme wyzwanie.
– No dobrze. Słuchaj, kobieto. Zwyczaj mam taki, że do wszystkich moich ludzi mówię po imieniu. Masz z tym jakiś problem?
– Nie, panie kierowniku.
– To świetnie. Druga sprawa: bardzo pięknie się meldujesz. Przede mną jednak nie musisz się tak składać. Chyba że przy szefostwie lub osobach z zewnątrz. Tego niestety nie obejdziemy, jasne?
– Tak jest.
– Dobrze. Nie łudzę się, że długo posłużysz w moim ogniwie. Jak każda baba, która się tutaj przewinęła za mojej kadencji… – Zawiesił głos.
– Dlaczego? Wszystkie pan wykończył? – Marta nie mogła się powstrzymać.
Policjant roześmiał się serdecznie.
– Nie, aż taki zły nie jestem. Wybacz szczerość, ale służba na interwencyjnym to nie jest robota dla kobiet. W związku z tym, mów mi tu zaraz, do jakiej komórki chciałabyś docelowo trafić.
– Nie zastanawiałam się nad tym. Na razie spróbuję sobie poradzić w ogniwie. Może pana zaskoczę.
– Trzecia zasada: bardzo, ale to bardzo, cenię sobie szczerość.
Marta zamrugała, udając, że nie wie, o co chodzi. Mężczyzna jednak nie dał się nabrać.
– Trzecia zasada – powtórzył.
– No dobrze. Jeżeli nie będzie pan mógł ze mną wytrzymać, poproszę o przeniesienie do wydziału kryminalnego.
– Już lepiej. A konkretnie? Dochodzeniówka, operacyjno-rozpoznawczy czy technicy kryminalistyki?
– Raczej operacyjno-rozpoznawczy. Wolałabym pracować w terenie, zamiast zajmować się papierami.
– Zobaczymy, czy ci ta praca w terenie bokiem nie wyjdzie. Zresztą, twoja sprawa. Czyli… do Marczewskiego.
– Do kogo?!
Marta miała nadzieję, że się przesłyszała. Że też nie zapytała pani Celinki, czym dokładnie zajmuje się jej wnuk!
– Podkomisarz Krzysztof Marczewski, kierownik Referatu Operacyjno-Rozpoznawczego – powtórzył Pawłowski.
– Świetnie – mruknęła do siebie.
– Słucham? – Policjant popatrzył na nią przenikliwie.
– Nic, nic.
– W każdym razie, jeżeli u „rorków” zwolni się miejsce, będę o tobie pamiętał. A teraz przejdźmy do rzeczy…
Zaprowadził dziewczynę do dyżurnego, gdzie codziennie po służbie miała zostawiać broń służbową. Następnie oprowadził ją po całym wydziale, przedstawiając zastępcy naczelnika, który akurat pełnił dyżur. Potem wskazał szatnię i pokój, który miała dzielić z dwoma sierżantami: Kufelskim i Taborkiem.
– Dzisiaj mamy szkolenie kwartalne, więc poznasz większość swoich kolegów. Na razie wskakuj w mundur, weź coś do pisania i przyjdź do mojego gabinetu.
– Pukając ponownie do drzwi Pawłowskiego, Marta wyglądała jak prawdziwa policjantka. Co z tego, że pagony miała czyste. I tak była dumna z tego, że udało jej się wstąpić do służby i przetrwać półroczny kurs podstawowy.
– Siadaj – rzucił kierownik na jej widok.
Kiedy wykonała polecenie, podsunął jej do przeczytania jakieś dokumenty.
– Zapoznaj się z regulaminem, instrukcją BHP i tym wszystkim, co tam masz. Podpisz, gdy przeczytasz.
„Nudny ten mój pierwszy dzień” – pomyślała, wertując kartki gęsto zapisane drobną czcionką. Starała się czytać ze zrozumieniem. Kiedy skończyła, złożyła czytelne podpisy na każdym dokumencie.
– Przypadki użycia broni palnej znasz?
– Tak.
– Nie będę cię teraz egzaminował. Miej jednak świadomość, że prowadzący odprawy do służby zwracają szczególną uwagę na znajomość przepisów dotyczących broni i środków przymusu bezpośredniego. Przygotowuj się na bieżąco. Nie chciałbym świecić za ciebie oczami.
– Bez obaw.
– Dobrze. Twoim opiekunem podczas służby będzie Kufelski. – Kierownik spojrzał na zegarek. – Zaraz tu dotrze, powinni mieć teraz chwilę przerwy w szkoleniu. Na najbliższy miesiąc zaplanowałem ci z nim większość służb. Ucz się. To dobry policjant.
– Tak jest.
– Dzieci masz albo planujesz mieć w najbliższym czasie? – rzucił ni z gruszki, ni z pietruszki.
– Bardzo pan kierownik bezpośredni – mruknęła z przekąsem.
– Zgadza się. No więc?
– Mam dwoje. Więcej nie planuję – oświadczyła z przekonaniem.
– W jakim wieku?
– Cztery lata.
– A drugie?
– Cztery lata.
– O, bliźniaki. Fajnie. Pytam, bo ja też mam dzieci. Wychowuję je sam, więc w przeciwieństwie do większości facetów doskonale rozumiem, co to są nagłe życiowe sytuacje. Gdybyś więc potrzebowała wolnego, zmiany w grafiku czy czegokolwiek, przyjdź z tym bez skrupułów, jasne?
– Tak – wydusiła zaskoczona.
W tym momencie ją kupił. Takim podejściem do sprawy zaskarbił sobie jej sympatię.
– Zapisz numer mojej służbowej komórki.
Kiedy dyktował jej kolejne cyfry, drzwi otworzyły się z hukiem i do środka wpadł prawie dwumetrowy facet.
– Jaruś, zarejestruj mi nowy… – Mężczyzna przerwał, widząc, że kierownik nie jest sam.
– No już, już, Kufel! – roześmiał się Pawłowski. – Niespodzianka. Twoja nowa podopieczna: Marta Marczyńska.
– Cześć. – Wielkolud wyciągnął rękę, przyglądając się jej uważnie. – Rafał Kufelski. Mówią do mnie Kufel.
– Cześć. Marta Marczyńska. Mówią do mnie Marta. – Podała mu swoją dłoń.
Obydwaj mężczyźni wybuchnęli śmiechem.
– Ona z tych wyszczekanych – poinformował podwładnego kierownik. – Czego chciałeś?
– Kajet mi się skończył. – Kufelski podsunął aspirantowi notes.
Przybijając pieczątkę, Pawłowski zwrócił się do dziewczyny:
– Tak jak już wspomniałem, Rafał będzie twoim nauczycielem. Teraz pójdziesz z nim, przedstawi cię chłopakom. Po przerwie wrócisz do mnie i zapoznasz się z grafikiem na najbliższy miesiąc.
– Rozumiem. Czy będę dziś uczestniczyła w szkoleniu?
– Cały czas uczestniczysz. To szkolenie indywidualne.
Widząc spojrzenie Marczyńskiej, dodał:
– Z tego, co wiem, jesteś świeżo po kursie, więc teorię znasz. Jest wiele innych ważnych spraw, które musisz sobie przyswoić, zanim wyruszysz na patrol. Tym bardziej że jutro masz służbę. A teraz zasuwaj za Rafałem. – Pawłowski wyszczerzył idealnie proste zęby.
Kufelski zaprowadził nową koleżankę do wspólnego pokoju. Wskazał jej szafę przeznaczoną do jej użytku oraz biurko wyposażone w sprzęt komputerowy i drukarkę.
– Niezły sprzęt. Każdy pokój jest tak wyposażony? – zapytała.
– Niestety nie. W większości stoją maszyny do pisania. Te dobrodziejstwa techniki są moje. Prywatne.
– Żartujesz.
– Obudź się, królewno. Takie są realia polskiej policji. To, co widziałaś w modnych obecnie serialach, to tylko fikcja.
– Nie oglądam seriali.
– To dziwne. Bo większość młodych, którzy zasilają nasze szeregi, przeżywa bolesne rozczarowanie, kiedy okazuje się, że „W-11” tak naprawdę nie ma nic wspólnego z rzeczywistością.
– Ja nie z takich.
– Mogę więc zapytać cię, jakie pobudki tobą kierowały przy wstępowaniu do policji?
– Potrzebowałam stabilnego źródła utrzymania – wyjaśniła Marta, nie wchodząc w szczegóły. Może kiedyś powie coś więcej, ale na razie nie wiedziała, czy gościowi można zaufać. Samą swoją posturą budził w niej przerażenie.
– Powód dobry jak każdy inny – skwitował. – Chodź. Przedstawię cię chłopakom.
Jak się okazało, reszta załogi siedziała w pomieszczeniu socjalnym. Niewielki metraż, jakaś lodówka, szafki kuchenne, zlew, kilka stolików i krzeseł. Wszystkie miejsca były zajęte. Kiedy wsunęła się za sierżantem do środka, w pomieszczeniu zawrzało. Zewsząd rozległy się gwizdy.
– Spokój, panowie. Kultury trochę! – huknął Rafał. – Nasza nowa funkcjonariuszka, Marta Marczyńska. Pod moją opieką – zaznaczył, przesuwając spojrzeniem po twarzach kolegów.
– Cześć – rzuciła nieśmiało.
Któryś z policjantów podsunął jej krzesło. Kolejno zaczęli się przedstawiać. Marta starała się zapamiętać imiona, ale przy dziesiątym skapitulowała. Stwierdziła, że i tak pozna ich lepiej podczas codziennej służby. Ani się nie obejrzała, kiedy postawiono przed nią parujący kubek z kawą.
– Nie przyzwyczajaj się! – zaśmiał się sierżant sztabowy, którego imienia nie mogła sobie przypomnieć. – To tylko dziś, wyjątkowo. Niedługo, mam nadzieję, role się odwrócą i ty będziesz parzyła nam kawę.
– Nadzieja matką głupich – zażartowała.
– Ale każda matka kocha swoje dzieci – zripostował.
Marta nie potrafiła zachować powagi. Roześmiała się szczerze. Już czuła się dobrze w tym towarzystwie. Nowi koledzy, jeden przez drugiego, informowali ją o panujących w ogniwie zwyczajach. Okazało się, że musi się „wkupić”, czyli przy okazji pierwszej wspólnej imprezy postawić każdemu kolejkę wódki.
– A ilu was jest? – zainteresowała się.
– Dwudziestu ośmiu. Z czego dwóch abstynentów, jeden na odwyku, dwóch na dłuższym zwolnieniu lekarskim i dwóch na kursie specjalistycznym. Biorąc pod uwagę najbliższą popijawę, która wypada w październiku, wychodzi na to, że będziesz musiała postawić dwadzieścia jeden pięćdziesiątek, czyli litr z hakiem. Licząc w zaokrągleniu, na wszelki wypadek możesz przynieść półtora litra, gdyby abstynenci zrobili sobie dyspensę – obliczył szybko młodszy aspirant, który przedstawił się wcześniej jako Michał.
– Konkretnie zaokrągliłeś – zauważył Kufelski.
– Nie ma problemu, na trzy flaszki jeszcze mnie stać – uspokoiła go dziewczyna.
Po przerwie Marta ponownie stanęła w drzwiach gabinetu Pawłowskiego.
– I co tam? Nie zjedli cię? – zapytał kierownik z nosem w dokumentach.
– Są w porządku – odpowiedziała.
– Masz tutaj grafik. Jeżeli chciałabyś coś zamienić, mów od razu. – Przełożony podał jej oprawioną w folię kartkę formatu A3, na której odszukała swoje nazwisko. Przestudiowała dokładnie harmonogram. Faktycznie, większość służb w nadchodzącym miesiącu miała z Kufelskim, tylko kilka z innymi funkcjonariuszami.
– Panie kierowniku, wszystko mi pasuje – oświadczyła.
– Cieszy mnie to niezmiernie. Jutro masz służbę z Rafałem, od szóstej rano. Jak dojedziesz z Krakowa?
– Złapię jakiegoś busa.
– Bez sensu. Pogadam z Kufelskim, on też mieszka w Krakowie. Zabierze cię po drodze.
– Niepotrzebnie. Na dłuższą metę przecież będę musiała sobie poradzić.
– Zgadza się. Dlatego na początek zaplanowałem ci służby z policjantami, którzy dojeżdżają z Krakowa. – Błysnął zębami.
– Dziękuję – wykrztusiła. Znowu pozytywnie ją zaskoczył.
– Proszę bardzo. – Zerknął na zegarek. – Klucz do twojego pokoju wisi w recepcji. Jeżeli będziesz z niego korzystać, pamiętaj, żeby po służbie odwiesić go na miejsce. Aha, byłbym zapomniał. Dwa razy w tygodniu w podziemiach odbywają się zajęcia z kick boxingu. Możesz przyjść, jeśli masz ochotę. Z salki gimnastycznej można korzystać bez ograniczeń, tak samo z siłowni, byle tylko zostawiać po sobie porządek. Basenu niestety nie mamy, ale komendant przymierza się do zakupu karnetów dla policjantów, więc pewnie niedługo będziemy mogli korzystać z krytej pływalni na terenie miasta.
Marczyńską zainteresowały szczególnie zajęcia z kick boxingu. Już wcześniej rozważała ewentualność zapisania się na płatne treningi. Skoro jednak pojawiała się możliwość nabycia pewnych umiejętności tutaj na miejscu, to czemu nie?
– Te zajęcia kick boxingu są darmowe? – zapytała.
– Tak. – Spojrzał na nią uważniej.
– Trochę się tym interesowałam. Karnet na treningi kosztuje ponad stówę miesięcznie. Co za altruista działa tutaj charytatywnie?
– Ja, słonko. – Zmierzył ją spojrzeniem. – Oraz mój kolega z wydziału kryminalnego Robert Krycz.
– Pan trenuje policjantów?
– Tylko chętnych. Wtorek, piętnasta czterdzieści pięć, jeżeli jesteś zainteresowana. – Wzruszył ramionami. – A teraz zabieraj się do domu. Zaliczyłaś właśnie pierwszą służbę.
– Jestem zainteresowana – odparła Marta, wstając. – Aha, i zmieniłam zdanie – dorzuciła.
– W jakiej kwestii? – zapytał, spoglądając na nią nieprzytomnie.
– Oceny. Mocne siedem w porywach do ośmiu.
– Świetnie. Dwa oczka w górę w ciągu kilku godzin. – Zagwizdał przeciągle. – Jeszcze jedno spotkanie i braknie ci skali!
W pokoju Marta zastała Kufelskiego, który właśnie się przebierał.
– Sorry – przeprosiła. – Myślałam, że korzystacie z szatni.
– Pewnie powinniśmy, ale przebieramy się w pokojach. Z lenistwa chyba.
– Następnym razem zapukam.
– Po co? Nigdy nie widziałaś faceta w gaciach?
– Widziałam.
– Więc w czym problem? Ja nie krępuję się twoją obecnością i zapewniam cię, że Taboretowi też nie będzie to przeszkadzało.
– Taboretowi?
– To nasz współlokator. Dziś ma wolne, ale jutro przychodzi na czternastą, więc go poznasz. A ty, jeżeli chcesz, przebieraj się w szatni. Albo nas po prostu wyp… wyrzuć. – Rafał spojrzał na swoją komórkę, która zasygnalizowała nadchodzącą wiadomość tekstową.
Kiedy Marta wróciła do pokoju, Kufelski czekał na nią w drzwiach. Razem wyszli z komendy.
– A ty gdzie? – zapytał, widząc, że dziewczyna kieruje się w stronę ulicy.
– Na przystanek.
– Ten autobus, którym dzisiaj jedziesz, ja prowadzę. – Wskazał jej samochód stojący na parkingu. – Podrzucę cię… Nie patrz tak. Kierownik kazał.
– Nie trzeba…
– Wsiadaj.
Marta bez słowa zajęła miejsce obok kierowcy.
– Jadę przecież w tym samym kierunku, więc w czym problem?
– Po prostu nie chcę ci robić kłopotu. I nie chcę być traktowana w jakiś szczególny sposób – dodała już ciszej.
– Żaden kłopot. Poza tym gwarantuję ci, że nie jesteś na uprzywilejowanej pozycji. Jarek każdego traktuje w ten sposób.
– Kierownik? Odniosłam wrażenie, że gość jest w porządku.
– Bo jest. Ma specyficzny sposób bycia, jest bardzo bezpośredni i zawsze mówi, co myśli. Niektóre panienki się o to obrażały – zerknął na nią – ale w gruncie rzeczy to dusza człowiek. Dba o nas jak o własne dzieci. – Kufelski uśmiechnął się, zmieniając bieg.
– W takim razie cieszę się, że trafiłam na takiego przełożonego.
– Powinnaś. Bo to jeden z nielicznych kierowników w naszej komendzie, który cieszy się wśród ludzi takim szacunkiem.
Obgadując Pawłowskiego, któremu zapewne od tego plotkowania wyrosła już spora krosta na języku, dotarli na osiedle Marty. Dziewczyna podziękowała za podwiezienie i obiecała nowemu koledze, że rano, punktualnie o piątej piętnaście, będzie czekać przed blokiem.
W ciągu kilku następnych dni Marta miała wrażenie, że doba skurczyła się do kilkunastu godzin. Ciągle brakowało jej czasu. Okazało się, że pogodzenie służby w jednostce, do której dojazd zajmował prawie godzinę w jedną stronę, z opieką nad dziećmi i normalnymi obowiązkami domowymi nie będzie takie proste, jak początkowo myślała. Przedszkole, do którego zapisała maluchy, nie prowadziło zajęć podczas wakacji. Większość czasu bliźnięta spędzały więc z panią Marysią, która na szczęście świetnie sobie z nimi radziła. Pierwszy wolny dzień, który wypadał w piątek, Marta postanowiła poświęcić dzieciom. Zabrała córeczkę i synka do centrum handlowego. Bliźnięta potrzebowały przecież sporej ilości rzeczy do przedszkola. Do domu wracali obładowani nowymi kredkami, farbkami, pachnącymi nowością kapciami oraz całą masą innych przedmiotów, bez których ani Marcelka, ani Maks w żadnym razie nie mogli się obejść. Już w mieszkaniu, kładąc do łóżek zmęczone dzieciaki, Marta uświadomiła sobie, że w najbliższym czasie będzie musiała złożyć obiecaną wizytę pani Celince. Martwiło ją tylko jedno. Jak poradzi sobie z dodatkowymi obowiązkami, których się podjęła? Nie chciała się wycofywać, dała przecież starszej pani słowo. Zdawała sobie jednak sprawę, że opieka nad niepełnosprawną osobą, jeżeli ma przynieść jakiekolwiek efekty, będzie wymagała od niej sporego zaangażowania.
Czas mijał bardzo szybko. Już kilka służb z Rafałem pozwoliło jej wyrobić sobie wstępną opinię na temat rzeczonego kolegi. Kufelski był bardzo miłym, wesołym i kulturalnym facetem. Poważnie traktował swoje obowiązki, widać było, że praca na interwencyjnym dawała mu sporą satysfakcję. Cierpliwie odpowiadał Marcie na wszystkie pytania, którymi zawracała mu głowę. Uczyła się jednak, nie tylko słuchając jego opowieści, ale przede wszystkim obserwując jego zachowanie w różnych sytuacjach. Spodobało jej się, że każdego, nawet brudnego pijaczynę leżącego na ulicy, traktował z szacunkiem należnym człowiekowi. Nie wyzywał tych nieszczęśników ani ich nie szarpał, w przeciwieństwie do innego kolegi, z którym zdarzyło się Marcie pełnić służbę. Rafał był w porządku, podobnie jak kierownik, z którym miała przyjemność spędzać dwa popołudnia w tygodniu, pocąc się na ringu. Mimo że dopiero zaczynała przygodę z kick boxingiem, Pawłowski i jego kolega sprawili, że zapałała miłością do tego sportu. Wprawdzie po wycisku, który jej zgotowali, czuła się jak wyżęta ścierka, jednak stwierdziła, że systematyczne ćwiczenia pozwolą jej osiągnąć wymarzoną formę. Postanowiła, że nauczy się walczyć. W taki sposób, aby poradzić sobie z dużo silniejszym przeciwnikiem. Obiecała sobie, że nigdy więcej nie stanie się ofiarą żadnego umięśnionego kretyna.
W sobotę Marta wróciła do domu po piętnastej, niedzielę miała wolną, więc postanowiła wybrać się wreszcie z obiecaną wizytą do pani Celinki. Odebrała dzieciaki od sąsiadki, nakarmiła ich naprędce przygotowanym makaronem z serem, chwyciła karteczkę z odręcznie wypisanym adresem i powoli, dostosowując tempo marszu do możliwości maluchów, ruszyła w kierunku ulicy Jesionowej. Kiedy po piętnastu minutach stanęła przed bramą wjazdową okazałego domiszcza, zaparło jej dech w piersiach. „Tak mogłabym mieszkać” – pomyślała, wzdychając cicho. Wydawało się, że dworek Marczewskich od zawsze królował na niewielkim osiedlu domków jednorodzinnych. Wśród nowoczesnych budynków wyróżniał się zarówno rozmiarami, jak i zdecydowanie odmiennym od pozostałych, staroświeckim stylem. Dwupiętrowa budowla musiała mieć z trzysta metrów powierzchni użytkowej. Szerokie, prowadzące ku frontowym drzwiom schody, rzeźbione balustrady, przykuwające uwagę wykusze, masywne, drewniane okiennice, wybrukowany „kocimi łbami” podjazd – wszystko to sprawiło, że Marta, przekraczając czarodziejską bramę, poczuła, jak gdyby cofnęła się w czasie o stulecie lub nawet dwa. Wydawało jej się, że za chwilę usłyszy turkot kół zajeżdżających do dworu powozów, dowożących okoliczną szlachtę na bal wydawany z okazji debiutu córki gospodarza. Puszczając wodze fantazji, nawet nie zwróciła uwagi na reakcję dzieci, które z równie nabożnym zdumieniem obserwowały roztaczający się przed nimi widok. Nawet Maks, pędzący zwykle do przodu bez oglądania się za siebie, tym razem kurczowo trzymał rękę matki, dostojnie krocząc w stronę frontowych drzwi, które nagle się otworzyły.
– Marta? Proszę, moje dziecko. Nie mogłam się doczekać, myślałam, że pani o mnie zapomniała! – trajkotała pani Marczewska, żwawo zbiegając po schodach.
– Dzień dobry, pani Celinko. Nie zapomniałam, tylko brakowało mi czasu. – Dziewczyna uśmiechnęła się przepraszająco.
– Rozumiem, moje dziecko. Wieczna gonitwa, takie czasy nastały. Ale co ja plotę, wejdźcie do środka. Zaraz zaparzę herbatkę. Z malinami może być? – Gospodyni, nie czekając na odpowiedź, kontynuowała: – Ciasto też upiekłam. Świeżutkie, jeszcze ciepłe, właśnie wyciągałam z piekarnika, gdy was zauważyłam. Mam nadzieję, że lubicie takie zwykłe, ucierane z owocami i kruszonką? – Starsza pani nadal ciągnęła swój monolog, prowadząc ich przez przestronny hol do ogromnej kuchni, na widok której Marcie znów zaparło dech.
Pomieszczenie zostało wyposażone we wszystkie nowoczesne sprzęty, o jakich zapewne marzy skrycie każda gospodyni domowa. Ba, Marta była skłonna uznać, że nawet twórcy popularnych obecnie telewizyjnych programów kulinarnych nie powstydziliby się takiej kuchni. W centralnym miejscu stał duży dębowy stół, otoczony ośmioma wygodnymi, wyściełanymi skórą krzesłami, które aż prosiły, aby na nich spocząć. Szerokie blaty masywnych, dębowych mebli lśniły czystością. Kamienny piec z mosiężnymi drzwiczkami wyglądał, jak gdyby tylko czekał na przyjęcie ogromnego bochna chleba. Żadnego chromu, glazury ani terakoty. W pomieszczeniu dominowały kamień i drewno, co w połączeniu z nowoczesnymi cudami techniki mogło wydawać się nie do zaakceptowania, jakimś dziwnym trafem wszystko tworzyło jednak spójną całość i prezentowało się rewelacyjnie. Zewnętrznej ściany w kuchni właściwie nie było. Bo czy można nazwać ścianą przeszkloną powierzchnię, przez którą, siedząc przy stole, można spoglądać na piękny ogród? Kiedy zafascynowana Marta podeszła bliżej, zauważyła, że do rzeczonego ogrodu można wyjść z kuchni, rozsuwając podwójne drzwi prowadzące na ogromny taras.
– Czemu nic nie mówisz, moja duszko?
– W życiu nie widziałam piękniejszej kuchni… – przyznała wyrwana z odrętwienia Marta.
– Cieszę się, że ci się podoba. To moje ulubione miejsce w domu. Usiądźcie przy stole, zaraz podam herbatkę i porozmawiamy.
Starsza pani zaczęła się krzątać, wyciągając z szafek delikatne filiżanki, misternie zdobione talerzyki i małe widelczyki do ciasta. Marta patrzyła na to wszystko z przerażeniem. Co będzie, jeżeli maluchy coś stłuką? Wbrew jej obawom, dzieci zachowywały się jednak zadziwiająco grzecznie. Zjadły pyszne ciasto, wypiły po filiżance herbaty z prawdziwymi malinami w cukrze, uprzejmie dziękując za poczęstunek, po czym zostały wypuszczone na zewnątrz. Marczewska zawołała swojego prawnuka, z którym towarzyski Maks, mimo kilkuletniej różnicy wieku, od razu znalazł wspólny język. Marcelka trzymała się nieco na uboczu, lecz po chwili jej uwagę przykuła duża piaskownica, gdzie całe mnóstwo plastikowych foremek tylko czekało, aż ktoś się nimi zainteresuje. Nieśmiało spojrzała w stronę Marty, która skinęła głową, aprobując pomysł dziewczynki. Chłopcy wybrali zdecydowanie bardziej aktywną formę rozrywki – właśnie robili użytek z wielkiej trampoliny stojącej w cieniu ogromnego jesionu.
– No, teraz możemy wreszcie spokojnie porozmawiać, moja droga – zauważyła pani Marczewska. – Więc jak będzie z opieką nad Jackiem? Znajdziesz na to czas?
– Szczerze mówiąc, nie wiem, pani Celinko, czy nie porwałam się z motyką na słońce – westchnęła Marta, uznając, że nie będzie owijać w bawełnę. – Bardzo krucho u mnie z czasem, mam wrażenie, że ciągle jestem na służbie. Poza tym nie wiem, czy pani Marysia, moja sąsiadka, będzie w stanie dodatkowo zajmować się maluchami. I tak spędza z nimi mnóstwo czasu…
– Tak myślałam, moje dziecko, że ciężko ci będzie. Jeżeli chodzi tylko o dzieciaki, to żaden problem, możesz zabierać je ze sobą. Zobacz, jak się dobrze bawią. – Marczewska skinęła głową w stronę ogrodu. – Tylko, widzisz, Martusiu… Mogę się tak do ciebie zwracać? Ja nie powiedziałam ci wszystkiego o Jacku… – Marczewska spuściła głowę zawstydzona.
– Teraz ci opowiem. I jeżeli nie będziesz chciała się nim zająć, zrozumiem. Nie będę miała żalu – zamilkła na chwilę. – Mówiłam ci, że Jacuś stracił nogi w wypadku samochodowym. Widzisz, on w tym wypadku stracił więcej… Stracił żonę, nienarodzoną córeczkę, swojego ojca i macochę, którą kochał jak rodzoną matkę. Prowadził wtedy samochód. Tylko on wyszedł z tego żywy… – Starsza pani próbowała powstrzymać emocje, ale łzy ciurkiem ciekły jej po twarzy.
Marta słuchała bez słowa. Czuła, jak wali jej serce. Gdyby były mąż nie wbijał jej systematycznie do głowy, że okazywanie uczuć jest co najmniej nie na miejscu, pewnie objęłaby Marczewską. Nie była jednak w stanie się przełamać.
– Od czasu wypadku Jacek bardzo się zmienił. Odzywa się tylko wtedy, kiedy sam uzna za stosowne. Zazwyczaj traktuje nas jak powietrze, wszystkich, bez wyjątku. Nawet Jasia, który jest przecież jego synem… Krzyś strasznie się na niego o to złości. Ale ja myślę, że coś mu się chyba tam w środku poprzestawiało, moje dziecko. I codziennie, od kilku lat, proszę Boga, żeby mu to naprawił. Jak na razie bez skutku… A Jaś rośnie, potrzebuje ojca. Dlatego chwytam się wszystkich możliwych sposobów. Nie ma czasu na czekanie… – zakończyła staruszka, spoglądając na bawiące się dzieci.
– Pani Celinko, ja nie wiem co powiedzieć… – zaczęła Marta. – Bardzo mi przykro z powodu tragedii, która spotkała pani rodzinę. Ale ja nie wiem, czy sobie poradzę z panem Jackiem. Nie chodzi o rehabilitację, tego się nie boję. Mam jednak wrażenie, że przecenia pani moje możliwości. Raczej nie jestem w stanie wpłynąć na stan psychiczny pani wnuka. Tutaj potrzeba terapeuty, psychologa, a może nawet psychiatry…
– Myślisz, że nie próbowaliśmy w ten sposób? – Pani Celina nadal patrzyła na ogród. – Wiele razy. Nie udało się… Ja… nie wymagam od ciebie cudów. Proszę tylko, żebyś spróbowała, jeżeli oczywiście będziesz w stanie po tym, co usłyszałaś. Nie czuj się zobowiązana. Bez względu na to, jaką decyzję podejmiesz, zawsze będziesz u mnie mile widzianym gościem. Masz w sobie coś, co nakazuje mi traktować cię jak wnuczkę. – Marczewska uśmiechnęła się wreszcie.
Marta w milczeniu rozważała wszystkie za i przeciw, czując na sobie intensywne spojrzenie starszej kobiety. Po kilku minutach ciszy podjęła decyzję.
– Spróbuję, pani Celinko, ale niech pani ma świadomość, że może z tego nic nie wyniknąć.
– Dziękuję ci, moje dziecko. – Staruszka odetchnęła z ulgą. – Wystarczy tylko tyle. Kiedy możesz zacząć? Godziny, dni nie mają znaczenia. Przychodź po prostu wtedy, kiedy będziesz miała czas.
– Może wstępnie umówmy się na poniedziałek, na siedemnastą. Pracuję do piętnastej, więc powinnam zdążyć. A dziś, jeżeli nie ma pani nic przeciwko temu, chciałabym poznać pana Jacka.
– Dobrze. Chodźmy zatem.
Tak jak Marta się spodziewała, pokój starszego z braci Marczewskich znajdował się na parterze. Starsza pani zapukała do dwuskrzydłowych drzwi z ciemnego drewna i nie czekając na zaproszenie, weszła do środka. Dziewczyna przystanęła w progu. Zauważyła sylwetkę mężczyzny siedzącego na wózku inwalidzkim. Facet patrzył w stronę dużego okna, nie zwracając najmniejszej uwagi na babcię, która cicho coś do niego mówiła.
– To jest właśnie mój wnuk. Zostawiam was samych. Popilnuję dzieciaków, nie martw się, moja droga – powiedziała Marczewska, wychodząc z pokoju.
– Dzień dobry, panie Jacku – zagadnęła Marta, podchodząc bliżej. – Mam zamiar trochę z panem popracować, czy się to panu podoba, czy nie – postanowiła być szczera.
W tym momencie facet spojrzał w jej kierunku. Marta poczuła, że musi usiąść. Opadła na sofę, która na szczęście znajdowała się za jej plecami. Zmienił się. Wyszczuplał, a na twarzy pojawiły mu się zmarszczki. Nie miała jednak żadnych wątpliwości. To był on.
– Co ty tutaj robisz? – wychrypiał.
Marta milczała. Zastanawiała się, ile jeszcze niespodzianek szykuje jej los.
– Kopę lat, swoją drogą – szepnął Jacek.
– Jak na to, co o tobie słyszałam, strasznie rozmowny jesteś – zauważyła bez uśmiechu.
Wyrzucała sobie niedopatrzenie. Jak mogła się nie domyślić?
– Rozmawiam, z kim chcę – burknął.
– Mam rozumieć, że ze mną chcesz?
– Kiedyś całkiem dobrze nam się ze sobą rozmawiało. Mimo tego, że za moimi plecami pieprzyłaś się z moim bratem.
– Bardzo subtelna uwaga. Wtedy nie byłeś taki wulgarny.
– Ludzie się zmieniają. – Spojrzał przed siebie zamglonym wzrokiem.
– Zgadza się. Ale aż tak?
– Znaliśmy się ledwie kilka dni. Gówno o mnie wiesz – syknął.
– Teraz na pewno wiem znacznie więcej niż wtedy. Nie mówiłeś o sobie zbyt dużo.
– Po co? Co by to zmieniło?
– Pewnie nic. Przecież i tak mnie nie chciałeś.
– Nawet nie wiesz, jak bardzo cię chciałem.
– Masz rację. Nie wiem. Dość dobitnie dałeś mi do zrozumienia, że nie jesteś zainteresowany.
– Byłem żonaty!
– A skąd ja miałam o tym wiedzieć?! Trzeba było mnie o tym poinformować, zanim zacząłeś przesiadywać przy barze! A w ogóle, zamiast włóczyć się z bandą pijanych kretynów, powinieneś był siedzieć w domu, z żoną i, o ile się nie mylę, małym dzieckiem!
– Nic ci do tego – wycedził. – Zresztą, to już nie ma znaczenia.
– Mylisz się. Gdybyś wtedy powiedział mi, jak się sprawy mają, może nie szukałabym pocieszenia, pieprząc się, jak to ładnie ująłeś, z twoim bratem. A później nie rozpaczałabym, kiedy dowiedziałam się, że nie mam szans, żeby o niego walczyć! Więc dla mnie to MA znaczenie!
Marcie po twarzy pociekły łzy. Płakała ze złości na Jacka, na Krzysztofa i na cały świat.
– Co masz na myśli? – zapytał cicho.
Zaczęła mówić. Opowiedziała całą historię z najdrobniejszymi szczegółami, choć była niemal pewna, że nie jest to najlepsza decyzja. Po prostu musiała wyrzucić z siebie bolesne wspomnienia, musiała przekazać je komuś, kto miał związek z wydarzeniami sprzed kilku lat.
– Wiesz, co jest najśmieszniejsze? – zapytała, i nie czekając na odpowiedź, dodała: – To, że ten sukinsyn mnie nie rozpoznał, rozumiesz? Tyle dla niego znaczyłam!
– Przecież wiesz, jaka była sytuacja…
– Masz rację. Ale i tak cholernie boli świadomość, że facet, o którym rozmyślałam przez te wszystkie lata, nie jest w stanie przypomnieć sobie, że się znamy.
– Myślałem, że to na mnie ci zależało.
– Też tak myślałam. Dopóki nie poznałam jego. Od tego momentu przestałeś dla mnie istnieć.
– Auć. Zabolało.
– Cóż. Sad but true.
– Co teraz?
– Nie daruję mu tego. Znajdę sposób, żeby się na nim odegrać…
– I po co ci to? – Jacek spojrzał na nią z politowaniem. – Nie lepiej po prostu wszystko sobie wyjaśnić?
– Nie ma takiej opcji. Dostanie, na co zasłużył.
– Powtórzę: Ludzie się zmieniają. To już nie jest ten sam facet, którego wtedy poznałaś.
– Wszyscy się zmieniliśmy. Ja też już nie jestem tą naiwną idiotką, z którą robiliście, co chcieliście.
Jacek zamilkł. Nie miał nic więcej do powiedzenia. Marta wstała.
– Byłam z tobą szczera. I mam prośbę. To, co dziś usłyszałeś, musi pozostać między nami. Z nikim o tym nie rozmawiaj, rozumiesz? – Dziewczyna odwróciła się i ruszyła w stronę drzwi.
– Marta? – usłyszała za plecami.
Odwróciła się powoli w jego kierunku.
– Ja właściwie w ogóle z nikim nie rozmawiam. Odwiedzisz mnie znowu? – zapytał.
– Chyba tak. Obiecałam to twojej babci, która, nawiasem mówiąc, jest chyba jedyną przyzwoitą osobą w tej rodzinie – szepnęła, zamykając cicho drzwi.
Dalsza część dostępna w wersji pełnej
Patykiem na piasku pisane
ISBN: 978-83-8313-654-7
© Karolina Rojek i Wydawnictwo Novae Res 2023