Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Niech zabrzmi najpiękniejszy koncert, koncert życia…
Dla nowojorskiego wirtuoza skrzypiec, Alana Berensona, muzyka jest całym życiem. To właśnie ona daje mu siłę, by po każdym bolesnym upadku podnosić się i iść dalej własną drogą. Alan, któremu ręce coraz częściej odmawiają posłuszeństwa, drżąc i drętwiejąc, będzie musiał wkrótce stanąć przed najważniejszymi w życiu decyzjami. Diagnoza bowiem okazuje się bezlitosna. Muzyk, chcąc wykorzystać pozostały mu czas, postanawia udać się w retrospektywną podróż do miasta, z którego pochodził jego dziadek – Warszawy. Jednocześnie próbuje naprawić trudne rodzinne relacje i załagodzić dawne konflikty z bliskimi. Ale na to może już być za późno…
„Piąta pora roku” to poruszająca powieść o gorzkim smaku sławy i jej konsekwencjach, a także o miłości do ludzi i sztuki, która czasem najsilniej objawia się w drobnych gestach.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 265
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Właściwie trudno byłoby mu wyjaśnić, skąd to zainteresowanie, i zawsze gdy go o to pytano, miał problem z odpowiedzią. Najprostszą wydawało mu się stwierdzenie, że sprawił to rytm. Nic innego, tylko właśnie rytm. Nieustanny, pulsujący wkoło rytm życia i zdarzeń, pędzących samochodów i pociągów, szumiących drzew i kropel deszczu stukających o parapety, a nawet rytm kroków, bulgotania wody w czajniku, sapania dziadka czy prawie bezszelestnego poruszania się Psotki, ich domowego kota. Zwyczajny rytm codzienności. Odkąd pamięta, lubił się w niego wsłuchiwać. W jego odczuciu był on logiczny i harmonijny, a jednocześnie spontaniczny i naturalny. I taki inspirujący… Układał się w obrazy i historie, które widział oczami wyobraźni, gdy słuchał odgłosów pracującego silnika samochodu podczas jazdy z tatą do szkoły lub monotonnego stukania kół w czasie dłuższych podróży pociągiem. I co dziwne, nawet ten jednostajny odgłos kolejowych wypraw nigdy go nie usypiał, za to dawał pole do wyobraźni i budził poczucie, że on też jest cząstką tego rytmu. Wyobrażał sobie, że kryje się w nim jakaś tajemnica, którą powinien odkryć, i że można stworzyć z niego coś niepojętego i pięknego. Tak właśnie czuł, kiedy był dzieckiem.
Później dowiedział się, że to tajemnicze, piękne i niepojęte nazywa się muzyka. Kiedy ją odkrył? Właściwie nie wiedział, bo istniała gdzieś koło niego, od kiedy pamiętał, może tylko nie odbierał jej zbyt intensywnie. Dobiegała z trzeszczącego radia dziadka, z łazienki, gdy tata zażywał kąpieli i wyśpiewywał coś fałszywie, lub z pokoju najstarszego brata, gdy próbował zagłuszyć coś, co nie do końca było akceptowane. Muzyka też miała ten rytm, czuł go, chociaż jeszcze się w nią nie wsłuchiwał i nie odkrył na razie jej porywającego i tajemniczego czaru, magii dźwięków ułożonych w niepojętą zmysłami logikę, matematyczną dokładność i architektoniczną precyzję zbliżoną do konstrukcji najdoskonalszej budowli. Dopiero tamtego dnia zrozumiał więcej…
Jak dziś pamięta tamten listopadowy wieczór, lekko zamglony i szary. Smutny, z moknącymi w jesiennej mżawce ostatnimi liśćmi na drzewach, już prawie gołych i skurczonych, jakby wstydzących się swojej nagości. Pamięta strojącą się przed lustrem matkę i duszny zapach jej perfum, jej zalotne spojrzenie, jakby nieadresowane do niego, ale najbardziej pamięta ten dziwny, przekorny przypadek, który o wszystkim zadecydował. Wiele razy zastanawiał się, co by się z nim stało. Kim byłby i co by w życiu robił, gdyby ojciec tamtego wieczoru zdążył jednak przyjechać na czas do domu, gdyby nie zatrzymały go, jak zazwyczaj, ważne sprawy jego firmy, wobec których zawsze te inne, przyziemne plany rodzinne zdawały się mniej znaczące? Może nigdy nie odkryłby tej niepewnej, trudnej, ale własnej drogi i w zgodzie z rodzinną tradycją wybrałby inny, bardziej szanowany i stabilny zawód?
Na ogół był grzecznym chłopcem. Takim trochę odludkiem pogrążonym we własnym świecie. Nie interesowały go ani sporty, ani samochody, więc jego starsi bracia trochę z niego drwili, mówiąc, że z niego żaden chłopak, tylko baba. Od zawsze był ulubieńcem matki. Nie ma się co dziwić, był przecież najmłodszy. Wydawało mu się więc normalne, że to właśnie on tamtego wieczoru dotrzyma towarzystwa matce niejako w zastępstwie ojca. Potraktował to jako wyróżnienie, chociaż nie wiedział jeszcze, co tam się robi i co to właściwie jest ta filharmonia, ale wszystko wtedy wydawało mu się lepsze niż rodzinne przyjęcia, wesela i pogrzeby.
Wtedy właśnie, podczas zimnego, listopadowego wieczoru przeżył po raz pierwszy ten cud, coś w rodzaju objawienia. Gdy usłyszał piękne, majestatyczne dźwięki dziewiątej symfonii Beethovena brzmiące jak najdoskonalszy i najpełniejszy rytm, który tak kochał i w którym kryły się szumy drzew, plusk kropel deszczu, monotonia stukotu kół pociągu, rytm tak bliski jak świat, który go otaczał, a jednocześnie daleki i niedostępny niczym chóry anielskie. Wiedział już, czym jest tajemnica, która od zawsze go nęciła. Chłonął wszystkie dźwięki tej niezwykłej, doskonałej melodii ze łzami w oczach, a gdy wychodził z mamą z gmachu filharmonii, czuł, że ma gorączkę. Na drugi dzień rzeczywiście nie poszedł do szkoły, a przez następnych parę walczył z dziwnym rozpaleniem. Dopiero później domyślił się, że zachorował wtedy na miłość do muzyki.
Nie rozumiał zupełnie tego, co się z nim teraz dzieje, wiedział jedynie, że musi znów walczyć, i to z wrogiem znacznie gorszym, nieprzewidywalnym i podstępnym. W porównaniu z obecną sytuacją niczym wydawały mu się wcześniejsze potyczki, a pozornie groźne epizody straciły na znaczeniu. Może była to cena za to uczucie, którym pałał od dzieciństwa i dla którego tyle poświęcił. Analizował uważnie przeszłe lata, przypominał sobie sytuacje i zdarzenia. Miał wrażenie, że ten bilans odkryje przyczynę i pomoże znaleźć antidotum. Nie uznawał wersji o przypadku czy loterii, w której wygrywa się lub przegrywa jak w grze w ruletkę. Odkąd się z nią związał, wszystko dla niego miało swoją logikę, stanowiło przemyślany i zaplanowany układ niczym zapis nut na pięciolinii.
Pamięta, że ojciec patrząc nieraz na te małe, zgrabne znaczki, nazywał je robakami i chociaż na swój sposób go kochał, wtedy czuł do niego obrzydzenie i coś w rodzaju litości, że taki mądry człowiek nic nie rozumie. Bo przecież w małych, czarnych znakach kryła się zarazem lekkość i precyzja jak w utkanej misternie pajęczynie, odzywały się głosy natury i rozmowa człowieka z człowiekiem. Brzmiała w nich prawda o ludzkich emocjach i szumiały wichry historii ujęte w przemyślany zapis i układ. Czy stworzono kiedyś coś doskonalszego? Miał wrażenie, że jego obecny stan powoduje luki w pamięci. Niektóre obrazy zacierały się, jednak pamiętał emocje. Skurcz w żołądku, niepokój oczekiwania, spocone dłonie i krótki oddech. Czy żyjąc tyle lat w napięciu, zapracował sobie na to, czy raczej była to kolejna lekcja pokory? Wyrównanie rachunków… O ile coś takiego jest w ogóle możliwe. Czyżby dała o sobie znać powracająca karma, o której nieraz mu wspominano…? Zresztą – czy warto w nią wierzyć? Może to po prostu straszak przywoływany w stosunku do niepokornych i zachłannych, pragnących wyszarpać życiu najlepszy kawałek… A może on sam przestał być wierny sobie i swojej miłości? Muzyka stała się nie celem, lecz narzędziem.
***
– Kiedy znów tam pójdziemy, mamo?
– Gdzie, synku?
– No tam… Do tego domu z muzyką.
– Podobało ci się?
Nie odpowiedział, tylko zrobił zawstydzoną minę i wtulił się w matkę, a ona wiedziała już, że tak, że marzy, by tam powrócić. Matka rozumiała jego pragnienia. To od niej dostał pierwsze skrzypce. Pamięta swój zachwyt, gdy delikatnie i nieśmiało dotykał gładkiego drewna i cienkich strun.
– Nie wiem, co to w ogóle za pomysł – skomentował ojciec. – Powinnaś raczej pomyśleć o lekcjach tenisa dla niego.
– Najważniejsze, żeby robił to, co lubi. I żeby był szczęśliwy – odpowiedziała matka, odwracając od niego głowę, a on miał wrażenie, że jej głos wtedy lekko zadrżał.
– Szczęśliwy, szczęśliwy – mruczał niezadowolony ojciec. – Teraz wszyscy chcą być szczęśliwi, tak jakby zapanowała jakaś nowa obsesja albo epidemia… A czy mnie ktoś zapyta, czy ja jestem szczęśliwy?
Po tamtej krótkiej rozmowie w domu na parę dni zapadła głucha cisza, tylko czasem przerywana kłótniami braci i jego grą. Trudno zresztą było tak nazwać jego pierwsze muzyczne próby. Zamiast pięknych, porywających odgłosów natury pulsujących w znanym mu rytmie życia spod smyczka wydobywało się żałosne zawodzenie. Może natura jest teraz smutna – myślał, mając wciąż przed oczami muzyków grających z pasją i natchnieniem dziewiątą symfonię, a on wiedział, że chce być jednym z nich, i z coraz większą zawziętością dociskał palcami struny i wodził po nich smyczkiem.
Bracia nie rozumieli jego determinacji – ich raczej dopadła determinacja polegająca na dokuczaniu mu i uprzykrzaniu godzin, w których zawzięcie ćwiczył. Chowanie instrumentu lub smyczka czy włączanie dudniącego rocka to najmniej przykre metody, jakie stosowali. Kiedyś włożyli mu do futerału małego, niegroźnego, na szczęście, węża. Gdy otworzył czarne pudełko, gad wypełznął wprost na niego. Zawsze bał się takich zwierząt, wydawały mu się oślizgłe i wstrętne, narobił więc huku i zamieszania w całym domu. Rodzice bez zbytnich komentarzy i praktycznie bez żadnego śledztwa ukarali psotników. Wtedy właśnie zrozumiał, że ma w rodzinie wrogów, a jego pasja odgradza go od innych. Walczył więc z braćmi tak samo jak ze swoim zwątpieniem, które dopadało go od czasu do czasu i podpowiadało mu, by cisnąć w kąt skrzypce, zająć się baseballem lub tenisem i przestać prześladować braci piskliwymi tonami wydobywającymi się z jego instrumentu.
Chcąc przerwać pasmo braterskich kłótni, ojciec wpadł na pomysł, by zainstalować mały, drewniany domek ogrodowy, w którym bez przeszkód mógłby ćwiczyć. Na początku altanka stała się jego azylem, wkrótce jednak okazało się, że niezmordowani bracia wymyślili nowy sposób dręczenia młodego adepta sztuki. Podglądali go teraz przez niewielkie okienko, naśmiewali się z jego natchnionych min, przedrzeźniali i parodiowali, nie szczędząc uszczypliwych komentarzy, dotkliwych i bolesnych jak fizyczne tortury.
– Ty, skrzypek, gdzie sprzedają takie głupie miny? – wrzeszczał najstarszy brat, wysoki i chudy cwaniak, który oglądał się już za dziewczynami i przykrywał niechlujną grzywką pierwsze oznaki dojrzewania, po czym wybuchali głupkowatym, głośnym śmiechem, przedrzeźniając jego ruchy i pełne skupienia wyrazy twarzy.
– No, zapierdzielaj tym smyczkiem, młody! Szybciej, szybciej, bo na pociąg nie zdążysz, tylko języka sobie nie odgryź. Powalony skrzypek! – wtórował mu średni brat, pulchny i niezdarny, ślepo wpatrzony w starszego brata.
Później w swoje zabawy wciągnęli też paru kolegów. Bał się, gdy ich ataki stawały się coraz bardziej agresywne, wręcz niebezpieczne, gdy kopali w drzwi lub tłukli kamieniami w ściany drewnianego domku przy akompaniamencie obraźliwych obelg. Pamięta, jak siedział wtedy skulony, przytulając do siebie swoje skrzypce, przestraszony i bezradny, aż wreszcie z pomocą nieoczekiwanie przyszedł mu ojciec, który pewnego dnia przepędził łobuzów, polewając ich wodą z gumowego ogrodowego węża. Od tamtego czasu miał względny spokój i wkrótce po pierwszych, nieudanych próbach spod smyczka zaczęły wydobywać się coraz lepsze, piękniejsze i pełniejsze tony, układające się powoli w melodie.
W tamtym okresie Tim, jego najstarszy brat, przeżywał wielką, młodzieńczą miłość do Virginii – ślicznej córki sąsiadów. Dziewczyna drwiła z niego najwyraźniej, mając wielu przystojniejszych adoratorów od chudego i wysokiego jak tyczka Tima, ale pozwalała się czasem zaprosić do ich domu. Nie obchodziło go zupełnie, co robią wtedy w jego pokoju, zaobserwował jedynie, że po każdej wizycie dziewczyny brat zachowywał się tak, jakby spadł z księżyca. Ich domyślna mama także to zauważyła.
– Nasz syn chyba się zakochał – usłyszał któregoś dnia, jak matka dyskretnie mówi do ojca.
– No i dobrze. To normalne w jego wieku. Nie traci czasu. Nie to co on… nasz skrzypek. Marnuje tylko swój czas i moje pieniądze.
– Daj spokój! Robi to, co lubi.
– Dobranoc, mamo – powiedział, wchodząc w piżamie do salonu. – I dobranoc, tato – dodał, patrząc znacząco na ojca.
Skrzypek. Tak właśnie o nim mówili. Nawet po wielu latach ciężkiej pracy uwieńczonych wreszcie sukcesem, po występach w największych koncertowych salach świata to słowo poza pochlebnym miało też ironiczny, gorzki wyraz kojarzący mu się z bolesnymi drwinami jego braci i z komentarzami ojca.
***
Usiadł w garderobie przed lustrem, z którego patrzyły na niego jego roziskrzone oczy. Czuł, jak po plecach spływają mu strużki potu, i niemal fizycznie odczuwał ciężar eleganckiego stroju – nieskazitelnie białej koszuli i ciemnego, gustownego fraka. Był czas, gdy na każdy występ tu, na miejscu, wypożyczał podobny zestaw i pilnował, by zaraz na drugi dzień oddać go do jednej z miejskich wypożyczalni, ale miał to już dawno za sobą. Teraz w jego wielkiej szafie wisiało kilka podobnych kompletów.
Jeszcze chwila, a łomoczące serce uspokoi się, tak samo jak szybki, niespokojny oddech. To normalne i przywykł do tego tak dalece, że nie potrafiłby już żyć bez wewnętrznego rozedrgania i niepokoju towarzyszącego występom. Do tego ten specyficzny zapach spoconego ciała, zapach emocji. Niektórzy nazywali to tremą lub stresem, on wolał określenie „koncertowa gorączka”, bo kojarzyło mu się ono z jego własnym uniesieniem podczas pierwszego koncertu, na którym był z matką w filharmonii.
Za chwilę pewnie zaczną wnosić tu kosze i bukiety, które każe zawieźć na grób rodziców i dziadka, może tylko parę weźmie do swojego apartamentu. Pewnie też jakiś namolny pismak będzie dopraszać się o krótki wywiad dla prasy. Teraz może jeszcze odetchnąć, zrobić kilka głębokich wdechów i wypić haust wody. Potem zmyje z twarzy puder i zrzuci ciężki pancerz w postaci koncertowego fraka. Jeszcze chwilę trwał w odrętwieniu, wreszcie usłyszał ciche pukanie do drzwi. Okazało się, że nie był to, na szczęście, żaden dziennikarz. Drzwi uchyliła jedna z młodych, ładnych dziewcząt pracujących przy obsłudze koncertów.
– Panie Berenson, bardzo przepraszam, że przeszkadzam, ale tu jakiś pan… Bardzo chciałby się z panem widzieć.
– Z prasy? – zapytał niechętnie tonem znużonego artysty.
– Nie, nie – zaprzeczyła. – Ten pan twierdzi, że jest pańskim bratem. Co mam mu powiedzieć?
Dopiero teraz przestał czyścić skórę twarzy wacikiem i oderwał wzrok od lustra. Zdziwiony popatrzył na dziewczynę. Była rzeczywiście młoda i ładna, wysoka i szczupła, na jego oko miała niewiele ponad dwadzieścia lat.
– Jak wygląda? – zapytał, nie dowierzając informacji.
– Jest taki… – Dziewczyna rozłożyła szeroko ręce i wydęła policzki.
Wiedział, co to znaczy. Przyglądając się jej przez moment, pomyślał o swojej młodszej córce – była mniej więcej w jej wieku. Po chwili poczuł, że ciekawość walczy w nim z rozsądkiem. Chciał oczywiście zobaczyć brata, ale spocony, w ciężkim fraku czułby się bardzo skrępowany. Patrząc na hostessę, poczuł nagle wyrzuty sumienia, bo zachował się chyba zbyt obcesowo, a ta śliczna dziewczyna nieoczekiwanie przypomniała mu jego córkę, której tak dawno nie widział.
– Jak pani na imię, młoda damo? – zapytał, a hostessa przez moment sprawiała wrażenie zdezorientowanej.
– Joanne…
– Droga Joanne, bądź tak miła i powiedz mojemu bratu, by zaczekał dosłownie pięć minut. Przywdzieję tylko coś odpowiedniejszego na spotkanie z nim.
***
Zażyłość Virginii i Tima nabierała rumieńców, podobnie jak jego muzyczna edukacja, która po fazie nieudolnego skrzypienia i pierwszych, infantylnych melodyjek powoli zaczynała zasługiwać na określenie „gra na skrzypcach”. Nie brakowało chwil zwątpienia podczas wielogodzinnych, żmudnych ćwiczeń w ciasnej altance, w którą coraz rzadziej już kopał któryś z jego braci lub złośliwych kolegów. Efekty gry powoli zaczynały być zadowalające i mały Al stawał się filarem szkolnych występów, zdobył nawet niewielkie grono wielbicielek, wodzących za nim zachwyconym wzrokiem. Przyszły muzyk nie dostrzegał jednak tego, z zapamiętaniem oddając się kolejnym muzycznym wyzwaniom i wciąż pamiętając widok wielkiej sali w filharmonii, będącej świadkiem jego pierwszego artystycznego uniesienia.
Któregoś sobotniego popołudnia Alan znów ćwiczył w ogrodowym domku, podczas gdy Tim gościł u siebie Virginię. Ostatnio nie była już tylko jego sąsiadką i koleżanką. Dumna dziewczyna, po wielu staraniach, pozwoliła siebie określać „kandydatką na przyjaciółkę”. Niestety, tego dnia kandydatka miała najwyraźniej zły nastrój. Nie chciała słuchać Stonesów ani oglądać programów rozrywkowych, nie interesował jej spacer ani wyjście na podmiejską zabawę.
– Wiesz co, Timmy? – powiedziała nagle. – Chodźmy posłuchać Alana, on tak pięknie gra…
Nie czekając na odpowiedź, wyszła z pokoju. Niezadowolony chłopak poczłapał za nią potulnie i już po chwili przykucnęli pod jego domkiem.
– Nie wiem, co w tym pięknego, rzępolenie takie – powiedział, a Virginia ostrym spojrzeniem nakazała mu milczenie i przyłożyła ucho do drewnianej ściany.
Alan grał właśnie jedną z fug Bacha. Kompozycja rozbrzmiewała donośnie, a zasłuchanej dziewczynie wydawało się, że dobiegające tony krążą nad nią niczym lekkie, barwne motyle.
– Jakie to piękne… – szeptała wzruszona, nie zwracając wcale uwagi na coraz bardziej nadąsanego chłopaka.
Trwali już tak dłuższą chwilę. Virginia w zasłuchaniu i w skupieniu, a Tim w zagniewaniu, bo jej ciągłe „jakie to piękne” coraz bardziej go irytowało. Poza tym nie przyszła tu przecież podziwiać jego smarkatego brata i tej głupiej muzyki.
– Szkoda, Tim, że ty tak nie potrafisz – powiedziała w którymś momencie, a on poczuł, jakby nagle ziemia usunęła mu się spod stóp.
Przez dłuższą chwilę stał nieruchomo, wreszcie gwałtownie się poruszył, brutalnie odsunął dziewczynę od drzwi, aż upadła na trawę, a potem szarpnął mocno za klamkę. Okazało się, że drzwi są zamknięte.
– Otwieraj! Otwieraj, smarkaczu! – zaczął wrzeszczeć i walić w nie pięściami, a Virginia próbowała go powstrzymać, ciągnąc za ramiona.
Odwrócił się, popchnął ją mocno, znów upadła. Jednym kopniakiem sforsował drzwi i wdarł się do środka. Przestraszony Al przykucnął w kąciku, tuląc do siebie swoje skrzypce.
– Dawaj to! Dawaj, pętaku, teraz ja będę grał! – Wyszarpnął mu instrument i smyczek, a Virginia rozpaczliwie uczepiła się ostrymi paznokciami jego ramienia.
– Przestań, Tim, zniszczysz mu skrzypce! – wrzeszczała mu do ucha, szarpała i drapała, ale nie reagował.
– Ja nie potrafię? Będę lepszy od niego, będę skrzypkiem na dachu! – Ponownie odepchnął dziewczynę, wypadł jak burza z drewnianego domku i pognał w kierunku ogrodowej szopy na narzędzia ze skrzypcami pod pachą.
– Boże, co ten wariat chce zrobić? – Wyciągnęła rękę do skulonego, wciąż przerażonego Alana. – Chodź, mały, nie bój się, musimy go powstrzymać.
Tim zdążył już dobiec do szopy i wynieść z niej dużą drabinę, po czym machając nią, niemal staranował biegnących w jego kierunku Virginię i Ala.
– Uspokój się wreszcie, bo już nigdy do ciebie nie przyjdę! – wrzasnęła do niego Virginia, a Tim nagle się zatrzymał.
Oparł drabinę o altankę i odwrócił się powoli w jej kierunku. Wycelował w nią smyczkiem.
– A co to? Szantażować mnie teraz będziesz, głupia małpo? Nic ci się nie podoba, tylko to pitu-pitu! A jak mały chce odzyskać to pudło, niech pokaże chociaż raz, że jest facetem, a nie rozlazłą ciapą!
Chłopak zaczął wspinać się po drabinie. Virginia próbowała powstrzymać go, łapiąc za kostkę, nic jednak nie wskórała, więc zaczęła wspinać się za nim. Wtedy właśnie Alan chwycił ją za spódnicę.
– Złaź, Virgi, to sprawa między nami! – Szarpnął mocniej, aż dziewczyna zeskoczyła ze szczebelka, zachwiała się i kolejny raz upadła na trawę.
– Patrzcie teraz na mnie! Jestem mistrzem świata, pan Antoni srata-tata! – krzyknął Tim, podskakując na dachu domku, po czym ułożył sobie skrzypce pod brodą i przeciągnął smyczkiem po strunach. – Kto tak pięknie gra? To ja, to ja!
Zaczął zawodzić przeraźliwie do wtóru rozpaczliwych odgłosów wydawanych przez instrument. Alan dotarł już na dach, a pod domkiem nieoczekiwanie pojawił się dziadek chłopców. Schorowany staruszek wygrażał wnukowi laską.
– Tim, łobuzie, schodź natychmiast i przestań dokuczać małemu, bo ci skórę złoję!
– I co mi zrobisz, stary dziadu? O, nasz rycerz się pojawił! No, weź sobie swoje skrzypce! – Chłopak podniósł w górę ręce z instrumentem, a Alan, również z rękami w górze, zaczął wspinać się na palce i podskakiwać, jednak w starciu z rosłym Timem nie miał szans.
– Co, za wysoko? Podobno wielcy artyści sięgają gwiazd, a ty nie potrafisz? Widać taki z ciebie artysta! – Tim zaśmiał się złośliwie. – No, to trochę niżej…
Wyciągnął teraz ręce przed siebie, trzymając w jednej instrument, a w drugiej smyczek ponad krawędzią daszku.
– Tim, nie! – krzyknęła z dołu Virginia.
– Hultaju wstrętny, już ja się z tobą policzę! – zawołał staruszek, wciąż wygrażając wnukowi laską.
– Co, strach cię obleciał? No, pokaż, co jesteś w stanie zrobić dla tych swoich skrzypek! Czy walczyć o nie, zasrańcu, potrafisz, czy tylko innym życie zatruć? No, weź sobie tego swojego stradivariusa-osrajtusa… No zobacz, teraz nie sięgniesz? – Chłopak obniżył ręce, trzymając wciąż instrument ponad krawędzią.
Alan zawahał się przez chwilę, potem rzucił się do przodu, wyrwał z rąk brata instrument, zachwiał się tuż obok krawędzi dachu i runął w dół tuż obok przerażonej Virginii i wymachującego wciąż laską dziadka. W tym samym momencie starszy pan i dziewczyna usłyszeli suchy trzask łamiącego się drewna.
***
William, jego średni brat. To on czeka teraz na niego przed garderobą… Średni, bo w porównaniu z demonicznym Timem nie był ani dobry, ani zły. Wciąż przyłapywał się na tym, że wracając wspomnieniami do swoich braci, myślał o Willu jak o cieniu tego najstarszego i najbardziej niesfornego rodzonego brata, od którego otrzymał więcej ciosów niż od jakiegokolwiek obcego człowieka. I nawet teraz, przebierając się w garderobie w mniej oficjalny strój na spotkanie z bratem, przypomniał sobie zdarzenie związane nie z nim, ale właśnie z Timem. Gdyby miał przywołać coś z pamięci na temat Willa, najprędzej pomyślałby o szturmach na jego domek, na jego azyl, w którym obcował z muzyką, choć jego schronienie wyglądem przypominało raczej psią budę, i tak rzeczywiście o nim czasem myślał. Inne, te lepsze wspomnienia, również miał. Teraz jednak wydawały mu się niewyraźne i zamglone. Zresztą nie bardzo wiedział, czy może dowierzać swojej pamięci.
Jaki był właściwie jego średni brat? Niepozorny, mały i pulchny, wciąż podkradający czekoladki z szafki, chociaż wiedział, że mu tego nie wolno. Z trudem wykonujący banalne nawet ćwiczenia fizyczne, za to mądry i ponadprzeciętnie zdolny, co jednak nie przeszkadzało mu w głupim naśladowaniu Tima. Pamięta, że w dzieciństwie łapał żaby, świerszcze, motyle i jaszczurki, ale nie po to, by się nad nimi znęcać, lecz by zgłębiać, w sobie tylko znany sposób, ich anatomię. Poza płazami i owadami w jego pokoju można było znaleźć modele kości i czaszek, które także pilnie studiował i co sprawiło, że rodzice byli o niego spokojni. Ich syn jest rozsądny i będzie studiował medycynę. I może właśnie z tego powodu Williamowi więcej rzeczy uchodziło na sucho niż Timowi, którego interesowali tylko The Rolling Stones, a w nastoletnim wieku przeważnie dziewczyny i dyskoteki. Nieco później dorzucił do swoich zainteresowań także trawkę, alkohol i motocykle.
– Witaj, Will. – Alan uchylił drzwi garderoby, wykonując zapraszający gest, i jego brat wszedł do środka.
– Cześć, bracie! – Uścisnęli sobie dłonie, a Will ogarnął wzrokiem garderobę. – No, nieźle tu masz, piękne kwiaty, a występ… Wiesz, ja się na tym nie znam, ale naprawdę mi się podobało. No i ta sala… No wiesz, robi wrażenie. A jak się nazywa to, co grałeś?
– Nie wierzę! Mój uczony brat profesor… – Al uśmiechnął się cierpko. – Koncert skrzypcowy Brahmsa.
– Nie znałem tego. Zresztą ty wiesz swoje, ja swoje. Poza tym ja cię nie pytam o anatomię prawidłową.
– To prawda. To co? Zapraszam na drinka! – zaproponował Al. Czuł się skrępowany rozmową z bratem.
W kuluarach musiał jeszcze uporać się z kilkoma melomanami i podpisać parę zdjęć, potem wyszli już szybko z wielkiego gmachu i poszli przed siebie. Nocny gwar miasta, które nigdy nie zasypia, spowodował, że Al nagle się odprężył. Milczenie między nim a Willem zupełnie mu nie przeszkadzało. Należało jednak rozplanować nieoczekiwane spotkanie.
– Jesteś głodny, Will? – zapytał, nie mając pewności, czy w szumie ulicy coś dotrze do brata.
– Trochę, ale nie powinienem jeść o tej porze – odrzekł.
– Ja właściwie też, ale po koncercie…
– Nie krępuj się i wybierz lokal, który lubisz, w końcu jesteś tu u siebie.
Kiedy usiedli przy stoliku, Al do szklaneczki whisky zamówił krwisty stek i sałatę, a Will poprzestał na drinku.
– Twoje zdrowie, bracie! – Uniósł szklankę ze szkocką. – Za powodzenie twoich koncertów.
– I twoje, Will… Czego się życzy medykom?
– Żeby nie musieli po swojej robocie wypisywać karty zgonu!
– Dobre życzenie, chociaż brzmi jak czarny humor.
– Nie ma w tym żadnego czarnego humoru, to samo życie. Ty dajesz coś dla ducha, ja dla ciała.
– I jedno, i drugie jest potrzebne, Will, chociaż nasz ojciec krzywo na to kiedyś patrzył.
– Miał swoje racje, poza tym w naszej rodzinie nie było artystycznych tradycji. Tylko ty się wyrodziłeś.
– Daliście mi to odczuć, niestety.
– No, nie ma co wspominać, życie jest tu i teraz. – Will uniósł swoją szklankę i trącił nią lekko szklankę brata. – Al, czy masz jakieś problemy ze zdrowiem?
– Dlaczego pytasz? – Zdziwił się, bo pytanie brata było dość niespodziewane, podobnie jak to spotkanie. – Zawodowe skrzywienie, co? – Mrugnął do brata, próbując humorem zamaskować swoje zakłopotanie.
– Widzę, że drży ci lekko prawa ręka… Problemy z alkoholem? – Will bacznie przyglądał się bratu.
– Nie… Może kiedyś, jak zaczynałem, ale teraz nie, a to… To głupstwo! Czasem mi się zdarza, gdy intensywniej ćwiczę.
– Na pewno? – dopytywał William. – Jakby co, to pamiętaj, że znam wszystkich najlepszych neurologów na wschodnim wybrzeżu.
– Naprawdę nie ma się czym martwić – zapewnił Alan.
– Skoro tak mówisz… Widujesz Caroline i dzieciaki?
– To już nie są dzieciaki, Will, to dorosłe panny, a czy je widuję… No cóż, prawdę mówiąc, tylko czasami…
Na moment zapadło milczenie. William rozejrzał się po sali, a Al uświadomił sobie, że równie rzadko spotyka się z bratem, jednak przy ich pracy i tempie współczesnego życia było to nieuniknione.
– Wiesz, szczerze mówiąc, inaczej wyobrażałem sobie czas po koncercie sławnego skrzypka i nawet nie bardzo liczyłem na to, że się do ciebie dostanę. Myślałem, że po takich koncertach pchają się do ciebie tłumy dziennikarzy, a potem to albo bal, albo bankiet, albo jakaś orgia. – Cicho się zaśmiał do wtóru śmiechu brata.
– Chciałbyś się załapać? Chyba naoglądałeś się nieodpowiednich filmów, Will. Zresztą sam powiedziałeś, że ja jestem tu u siebie, więc ludzie nie traktują mnie już jak kogoś niezwykłego. Nawet dziennikarze, na szczęście, ostatnio trochę mi odpuścili. Co innego, gdy wyjeżdżam. Tam czasem trafi się i bankiet, i bal, ale, kurczę, jakoś nie przypominam sobie tych orgii, niestety… – Znów się roześmiali. – Ale rozejrzyj się, braciszku. O tej porze w tym mieście nietrudno o taką rozrywkę – dodał Al po chwili.
– To chyba nie dla mnie. Raz, że za stary już jestem, a dwa, podrywanie dziewczyn w knajpach nigdy mnie jakoś nie pociągało – wyjaśnił William.
Przez moment Alan przyglądał się bratu z wyrazem skupienia na twarzy, myśląc o jego wieloletniej samotności, w końcu uniósł znów swojego drinka.
– Masz rację, Will, na pewne rzeczy jesteśmy już za starzy… A co u Tima? – zapytał, bo uznał, że tak wypada, choć nie był szczególnie ciekawy.
– No wiesz, bez zmian. Robi to, co wychodzi mu najlepiej: dowodzi, że zawsze ma rację.
Bracia zakończyli spotkanie dwie godziny po północy, mimo to na uczęszczanej ulicy metropolii panował ruch i gwar. William nie dał się namówić na nocleg w apartamencie muzyka, twierdząc, że wynajął pokój w hotelu. Alan wrócił więc do siebie i prawie do rana przeżywał coś w rodzaju powrotu do przeszłości. W jego głowie kotłowały się poplątane, nieprzywoływane od dawna obrazy, w których ujrzał połamane skrzypce i zalaną łzami twarz matki, a w tle usłyszał głośny, urągający śmiech swojego brata.
***
Od dawna nie lubił szpitali i miał wrażenie, że tej niechęci nabawił się w dzieciństwie, po wielogodzinnych wizytach u różnych specjalistów i po długiej rehabilitacji. Kiedy pomyślał, że prawdopodobnie będzie zmuszony bywać tu częściej, zimne mrowie przechodziło mu po plecach. Potem zadawał sobie pytanie: czy w ogóle warto? Profesor, który go badał, mimo że siwy i poważny, na początku wydał mu się raczej kuglarzem niż lekarzem; kazał mu wykonywać dziwne gesty, podnosić nogi, ręce, dotykać palcem czubka nosa, przymykać najpierw jedno oko, potem drugie… Błazenada… Al nie wiedział, czy go bada, czy się z nim bawi. W końcu zapytał:
– Panie profesorze, o co tu chodzi? Myślałem, że zbadacie mnie jakimś swoim sprzętem.
– Na sprzęt przyjdzie czas, na razie muszę postawić wstępną diagnozę i zbadać pańskie odruchy. Proszę jeszcze wstać, wspiąć się na palce i przejść pięć kroków do przodu. A teraz do tyłu…
– Niezła musztra, profesorze – skomentował pacjent.
– Panie Berenson, proszę o cierpliwość, to wszystko jest dla mnie tak samo ważne jak dla pana każda nutka na pięciolinii… Teraz dłonie. Wyciągamy przed siebie ręce. Proszę rozłożyć palce, proszę złożyć…
– Rozcapierzyć, znaczy?
– O, właśnie! No, wystarczy na dziś. Proszę usiąść, panie Berenson, pańskie odruchy są bez zarzutu, o dalszej diagnozie zadecyduje więc, jak pan to określił, badanie sprzętem.
Profesor przez moment bacznie przyglądał się Alanowi, a on zastanawiał się, czy to też element badania.
– O co chodzi, panie profesorze?
– Czy miał pan jakieś epizody neurologiczne? – zapytał profesor.
– Czyli?
– Napady padaczkowe, ataki drgawek, konwulsje? Albo podobne przypadki w rodzinie?
– Nie przypominam sobie – stwierdził Alan.
– Migreny?
– Czasami. Rzadko…
– Alkoholizm? Problemy z narkotykami? – Profesor kontynuował swój wywiad, skrzętnie coś zapisując.
– Narkotyki nie, na studiach trochę paliłem trawkę, a alkohol… Nie powiem, czasem się napiję.
– Pobyt na leczeniu odwykowym?
– Nie, aż tak to nie… – odrzekł Al znużonym tonem, myśląc, że poczciwy lekarz rozkręca się coraz bardziej.
– Omdlenia? Utrata świadomości?
– Może ze dwa razy… W czasie upału.
– Kiedy to było?
– Piętnastego czerwca i dwudziestego sierpnia w zeszłym roku – odrzekł bez wahania, a profesor ze zdziwieniem popatrzył na niego znad wielkich okularów. – Profesorze, na Boga, nie pamiętam, może ze dwa, trzy lata temu coś tam było, ale kto by to pamiętał? – dodał z lekceważeniem.
– A ten wypadek w dzieciństwie?
– Jaki wypadek? – Teraz Alan się zdziwił.
– Upadek z domku… Wspominał mi pan. Był pan potem w śpiączce?
– To było tak dawno…
– Czy ma pan może tamtą dokumentację medyczną? – dopytywał profesor.
– Na pewno nie. Może kiedyś przechowywali to rodzice, ale po ich śmierci wyrzuciliśmy większość szpargałów.
– Rozumiem. No cóż, zapraszam w takim razie za tydzień na dokładniejsze badania. I proszę się oszczędzać, panie Berenson.
– Dziękuję, panie profesorze. Do zobaczenia.
– Do widzenia panu.
Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej
Piąta pora roku
ISBN: 978-83-8313-490-1
© Iwona Dźwięga i Wydawnictwo Novae Res 2023
Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu wymaga pisemnej zgody Wydawnictwa Novae Res.
REDAKCJA: Magdalena Wołoszyn-Cępa
KOREKTA: Emilia Kapłan
OKŁADKA: Paulina Radomska-Skierkowska
Wydawnictwo Novae Res należy do grupy wydawniczej Zaczytani.
Zaczytani sp. z o.o. sp. k.
ul. Świętojańska 9/4, 81-368 Gdynia
tel.: 58 716 78 59, e-mail: [email protected]
http://novaeres.pl
Publikacja dostępna jest na stronie zaczytani.pl.
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Katarzyna Błaszczyk