Pięć i pół kobiety - Waligórski Miłosz - ebook + książka

Pięć i pół kobiety ebook

Waligórski Miłosz

4,5

Opis

„Pięć i pół kobiety” to cykl utworów, które najprościej – podobnie jak w przypadku twórczości Roberta Walsera – byłoby nazwać tekstami prozatorskimi (Prosastücke). Cechuje je szczątkowa akcja i głęboki namysł nad znaczeniem i brzmieniem słów. Wspólnym mianownikiem jest tu koncept przeglądającego się w sobie języka, który niekiedy sam się unicestwia, a innym razem zwiększa moce kontaktu z tak zwaną rzeczywistością obiektywną. Stąd różny stopień istnienia postaci: od sugestywnie odmalowanych aż po widma, których nie-obecność jest jednak równie ważna dla świata przedstawionego jak obecność pełnokrwistych bohaterów. Te dwie płaszczyzny: to, co jest, i to, co nie-i-jest, dopełniają się, tworząc całość – jak ciało i cień.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 216

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (2 oceny)
1
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
TvaF03-CLr

Nie oderwiesz się od lektury

Proszę państwa. Mamy tutaj prozę nietuzinkową, arcymistrzowską. Do wyniesienia na ołtarze i na trony. Czytać, poza kolejką!
00
Dorotkasz

Dobrze spędzony czas

To nie pierwsza książka poświęcona kobiecie, a napisana przez mężczyznę. I moje olśnienie. Moja dotychczasowa pewność, że te dwie, tak różne istoty, nigdy do końca nie będą w stanie się zrozumieć, została tymi trzynastoma opowiadaniami poważnie zachwiana. Miłosz Waligórski maluje kobiecość w wielu rozmaitych odsłonach, za każdym razem zmieniając paletę barw i fakturę, przechodząc od czystego realizmu przez ekspresję do impresjonistycznych ulotnych błysków i migotliwej poetyki. To co potrafi wykrzesać z języka polskiego, jak zestawić słowa, by stworzyć z nich koronkowe, piętrowe konstrukcje, które później, niczym modułowe mebelki, przestawia, zmieniając ich wagę i znaczenie, przyporządkowuje tak, by idealnie pasowały, albo też w ogóle nie, tworząc z nich nową jakość poetyckiego tekstu prozą, któremu nie sposób się oprzeć, zachwyca. Kobieta spełniona i rozczarowana, kobieta, która wobec swego nadmiaru, „w głębi tuszy nie była szczęśliwa”, paradoksalnie czując,...
00

Popularność




redaktor prowadzący: Paweł Orzeł

opieka redakcyjna: Olga Czernikow

korekta: Jakub Nowacki, Andrzej Śnioszek

okładka i ilustracja:Zuza Charkiewicz / Podpunkt

skład wersji elektronicznej: Michał Latusek / konwersja.net

© Copyright by Miłosz Waligórski, 2022 © Copyright by Państwowy Instytut Wydawniczy, 2022

Wydanie pierwsze, Warszawa 2022

Państwowy Instytut Wydawniczyul. Foksal 17, 00-372 Warszawatel. 22 826 02 01e-mail: [email protected]

księgarnia internetowa: www.piw.plwww.fb.com/panstwowyinstytutwydawniczy

ISBN: 978-83-8196-511-8

Gruba w pasie(Konfabulacja)

Najlepsze jest to, co jest możliwe.

Miklós Mészöly

Ligniną zatkała dziurkę od klucza.

Po kąpieli odkorkowała wannę. Gumowy tub kąpielowy? Bynajmniej! – wymarzoną wannę w nowym mieszkaniu, wannę Majakowskiego, nazywaną tak tutaj wcale nie ze względu na schodki, tylko dlatego, że prowadziły do niej lata świetlne czekania na przydział; tak więc odkorkowała ją, tak jak odkorkowuje się butelkę szampana, lecz zamiast wpaść w euforię, doznała nagłego rozczarowania. Z drżącą brodą i ustami w podkowę obserwowała nieodwracalny odpływ. Woda, odsysana od spodu na zatratę, przepadała w oczach i w rurach, charcząc i kaszląc, aż w końcu zniknęła, zostawiwszy na dnie kostkę mydła toaletowego For You i kilka opłakanych jeziorek, w których Stankiewicz siedziała teraz smutna i ziębła. Jej pierś rozdarł raptowny szloch, peryferie tłuszczu zafalowały jak Shakin’ Stevens. Niby więc zrobiło się weselej, ale:

– Tak marzyłam o tej garsonierze – łkała – a teraz co? Siedzę w niej zupełnie sama. Jak palec.

I żeby poczuć coś innego niż gorycz, trochę zbyt mocno pociągnęła się za kciuk.

Zawyła z bólu.

Kość wyskoczyła ze stawu, a ona wyskoczyła z wanny. Zupełnie jakby to była elektryzująca (opinię publiczną) wanna Wassermanna, na którą Polska miała jeszcze czekać ponad dwadzieścia lat, a nie ciasna, ale własna wanna Majakowskiego.

Stankiewicz chciała więc wyjść z piany, a wyszła jak zwykle: kluska z resztki wody.

Drobiła w kółko po posadzce, chuchając w splecione dłonie, jakby to mogło jej pomóc. Złapała się za ucho, ucho od śledzia, nie oparzyła się wszakże – wręcz przeciwnie: marzła, bo kafelki były zimne, a ogrzewanie liche.

Solidny za to był rok, rok 1982. W blokach pachniało przemysławką, a za oknami krzepły czasy wyborów dwuprzymiotnikowych: jawnych i zawsze zwycięskich.

Od kilku miesięcy pracowała w reżymowym kiosku „Ruchu” na rubieżach dzielnicy. Całymi dniami, w ramach obowiązków służbowych, naciągała sobie na ręce rajstopy, aż po pachy. Główny Urząd Kontroli Publikacji i Widowisk dał bowiem prikaz wszystkim zatrudnionym w kolportażu, żeby sprawdzać, czy rajstopy nie puszczają oczek. Nie musiała już zatem dekować się za piątą kolumną w fabryce, pracę miała lekką i bezpieczną, i w ogóle, gdyby nie zatrważająco niska wypłata, o robocie mówiłaby „synekura”, a o sobie – „pieszczoszka losu”. Oczywiście gdyby znała takie słowa.

Polska stanu wojennego pozwalała jej więc czuć się dobrze, aczkolwiek Stankiewicz, jak na trzydziestosześcioletnią rozwódkę przystało, w głębi tuszy nie była szczęśliwa. Ale niech nas nie zmyli stan cywilny, ani to, że w abstynencji od wódki żyła już dwadzieścia lat, w jej przypadku najważniejszą rolę odgrywał inny stan – stan ciała.

Nieświadoma, że myśli o sobie, ilekroć wspomina eksmęża, ryżego chudzielca Filipa, tak długo powtarzała zdanie: „Człowiek jest potworem, trzeba tylko dać mu szansę”, aż wyszło na to, że człowiek jest otworem. Sobie jednak wielu szans już nie dawała, szczególnie po tym, gdy pewnego razu do okienka w kiosku podszedł książę z bajki, pan górny i czupurny, a ona wstała i wyprostowała się, co jednak na niewiele się zdało, bo była zawołanym kurduplem. Nie pomogła nawet rażąca biel upranej proszkiem Ixi 70, świeżo wykrochmalonej bluzeczki.

Tyła z dnia na dzień i ponieważ bała się, że oszaleje, musiała szybko znaleźć sobie jakieś zajęcie. Do wyboru miała jeżdżenie pociągami albo czytanie. To pierwsze z racji pełnoetatowego zatrudnienia odpadało.

Zaczęła więc czytać.

Ale zanim zaczęła – po drodze do domu w barze pod chmurką jadła na stojaka obiad. Gołębie krążyły nad nią, od czasu do czasu okraszając jej zupę łyżeczką ptasiej śmietany. Za każdym razem przyjmowała to z jowialnym uśmiechem i pałaszowała dalej, aż odezwało się skrobanie sztućca po szorstkim dnie talerza. Przed wejściem do klatki schodowej podnosiła kamień i z łokcia rzucała nim w pustkę, w stronę intryg, wartkiej akcji i prawdziwej fabuły, będących rękojmią drukowalności tekstu. Później, sapiąc i prychając jak niewydolny poznawczo muł, wspinała się na ostatnie piętro, a po wejściu do swojej garsoniery z miejsca zabierała się za robienie herbaty po kawalersku. Niewykorzystany wrzątek natychmiast wylewała do zlewu, a wieko dzióbka stawiała na sztorc, żeby ze środka wyparowały ostatnie kropelki, bo miało być sucho i nic nie miało gnić. Trzy razy potrząsała czajnikiem, dla pewności, gdyż trzy to magiczna liczba, a później, parząc sobie dłonie cienką szklanką bez koszyczka, przechodziła z herbatą do łazienki.

Tam na półce trzymała same błahostki, obcym słowem: bibeloty. Dym z papierosa pogrążał w samotności trzy stojące między nimi książki: Biblię, Przewodnik grzyboznawczy oraz Pięć i pół kobiety. Stankiewicz dosłownie rozlewała się po wannie, w tłustych wargach obracała papierosa, który sterczał znad wody jak peryskop, i cała nurzała się w lekturze.

Przewodnik grzyboznawczy jej się przejadł.

Biblii nie tykała, bo widziała już film.

Tym razem jej ręka sięgnęła po Pięć i pół kobiety.

Na stronie 5, oczywiście jak najbardziej przypadkowo, natrafiła na opowiadanie

Gruba w pasie.

Tytuł przykuł jej uwagę obietnicą współuczestnictwa.

Od tekstu otrzymała jednak o wiele więcej.

Główna bohaterka, jakiś straszny kaszalot z prowincji, budziła nie tylko litość.

Grzeszyła nieprzyzwoitą tuszą, fakt, ale miała w sobie coś jeszcze.

Tym czymś było coś, czego nie miała.

Czegoś jej brakowało. Była niedorobiona. Migotliwa. Znikliwa. Eteryczna. Pasmowa

niby obraz z przeplotem,

drgający neon, który nie może się zdecydować.

Niedowcielona. Jak pół stopy w półbucie

w pół drogi donikąd.

W zasadzie nie „była”, ale „wydawała się”.

Nikomu nie groziła, chyba że nieistnieniem.

I to pewnie dzięki niej pod warstwami smalcu

w Stankiewicz nareszcie odezwały się kości

i zaszumiała prawdziwa krew.

Czy aby nie miała na imię Ludmiła?

Alpy

1971, późna jesień

Światło latarni mdlało / na zewnętrznym parapecie, / tam też kończyła się / jego niemoc. Noc / zagęszczały feromony. / Siedzieli na krawędzi łóżka i / trzymając się za spocone ręce, / patrzyli sobie w mroczki – / był tym, kim mogłaby być, / gdyby była mężczyzną – / była tą, kim mógłby być, / gdyby był / bardziej. Ich ciało, ale i cały spokój, / od środka rozpierała nagość: / krzesała iskry przy gniazdkach z ebonitu, / na suficie odciskała drogę mleczną, / wdzierała się między deski, / szukała folgi w zakamarkach. / Przyśpieszone oddechy / koziołkowały / po podłodze i po ścianach, / sczepiając się ze sobą, / to znów rozczepiając. / Miotały się, parły na meble, / odkształcały poduszki, / wygniatały pościel. / W drzwiach wisiała zasłona / z lamety. / Daleko za oknem / zagwizdała lokomotywa. / Para buchnęła / z komina przeciwległej kamienicy, / podsycając nikłość blasku. / W nabitej przestrzeni / między nimi nagle zerwał się przeciąg / godziny, z hukiem wypadło okno. / Pękło lustro. / Zasupłały się postronki nerwów. / Wiedziała, że nie wie, / co robić, / więc rzuciła mu koło – / oplotła go ramionami – / i zaraz jeszcze jedno, / drugie, trzecie: / z nóg, ud itd. / W kuchni podskakiwała / blaszana pokrywka. Ogień / forsował fajerki, / końcem języka lizał / pękaty kocioł, od spodu. / Gotowali się. Tarcia // rozsadzały porządek wszechrzeczy / aż do krwi / wpadły pierwsze krople alpejskiego śniegu.

1979, zima stulecia

Urodziła w lutym, pod koniec zimowli. W ciąży spędzali dużo czasu na świeżym powietrzu. Jeździli na sankach, lepili bałwany, chodzili na spacery po Fruškiej gorze. Mocno go kochała, pozwalała mu się używać, na jego skinienie narzucała się na tapczan, „siadaj, połóż się, jestem kapą, jestem strefą twoich pieszczot” – mówiła bez obciachu, nie czuła dysproporcji między wysoką podażą (ona) i niskim popytem (on), bo była w tym związku szczęśliwa, a szczęście nie odmienia się przez osoby, tylko przez przypadki. Wpada na chwilę, rozgaszcza się i nagle ucieka bez uprzedzenia, jak każdy zbieg okoliczności. Roman kelnerował wtenczas w czterogwiazdkowym hotelu „Putnik”, dobrze zarabiał. Ona nieroztropnie chwytała się różnych zawodów. Chciała być alpinistką. Wyposażona w raki, czekany i Bóg wie jaki jeszcze sprzęt wspinaczkowy zdobywała najwyższe szczyty Wojwodiny. Chciała być pisarką, ale kiedy znajoma redaktorka wypreparowała jej tekst ze zbędnych przymiotników, nie zostało z niego nic poza tytułem. W szyfonierze zamiast bielizny długo trzymała książki, aż pewnego dnia życie zrobiło nagły półobrót. Córka urodziła się z silną wadą wzroku, a potem, we wczesnym dzieciństwie, zachorowała na polio. Porażenie mięśni wprawdzie ustępowało, ale w dorosłość weszła z niedowładem nóg. Zmiany na lepsze ustały, a ona mogła co najwyżej starać się o rentę. Innego ratunku nie było. Duże kłopoty z chodzeniem, okulary o ponad piętnastu dioptriach, zupełne uzależnienie od pomocy bliskich… Całymi tygodniami wycierała krzesła przed drzwiami różnych komisji zdrowia i całowała – na szczęście – koperty z łapówkami, aż wreszcie dostała zapomogę w wysokości 10 000 dinarów miesięcznie.

2009, lato

Dotąd ojciec milczał o tym jak głaz. Kiedy w ogrodzie za domem świętowali obronę doktorską Renaty, nieoczekiwanie zwrócił się do żony: „Czy ona na pewno jest moją córką?”. Margerytce wypadł z rąk plastikowy talerzyk z karkówką. Poleciała do ubikacji. Zwróciła, co zjadła. Kiedy się wyprostowała, w lustrze zobaczyła już inną kobietę. Miłość „do samego spodu” naraz wypiętrzyła się w wysoką nienawiść. Apatia serca, jaka wypełzła na jaw razem z tym wstrętnym pytaniem, promieniowała na całą postać Romana Wilka. Odtąd mąż budził w niej wyłącznie odrazę. Kazała mu się przeprowadzić. Z trudem znosiła jego widok, więc aby przyśpieszyć proces wypraszania go z pamięci, zgadzała się na każdą jego zachciankę. Oskubał ją z całego majątku, wziął ule – bo mieli ule – wziął ramki na plastry, narzędzia: wirówkę, dłuta, widelce, noże, radełko, a nawet węzy, które mogą (lecz nie muszą) być słodką metaforą domu. Poza tym wziął stoły i krzesła, skórzaną kanapę i srebrne sztućce, a na dokładkę wałek do ciasta i stolnicę, mimo że nigdy nie umiał piec, gotować, smażyć… do kuchni wchodził zawsze jak gość do restauracji – on, kelner. Na rozwód zdecydowała się dopiero po dziewięciu latach separacji. Jej cierpliwość osiągnęła szczyt i zawisła nad przepaścią, kiedy zaczął przyjeżdżać z reklamówką po cukier, sól, mąkę i bób. „Albo ja – pomyślała – albo on”. W końcu się przełamała i powiedziała „precz!”.

2019, jesień

Jeżeli ten, na którego czekam,

Przyjdzie teraz – co zrobię?

Dziś rano ogród w śniegu

Tak ładny bez śladów kroków.

Izumi Shikibu

W życiu Margerytki Jastrun czasy, kiedy dziejowa była dla niej każda chwila dzielona z Romanem Wilkiem, minęły bezpowrotnie. Należały do zaprzeszłości. Do perfectum przeszła też niepełna dekada separacji. Miesiąc temu wzięli rozwód. Z rozprawy pamięta głównie szczegóły. Choćby to, że kiedy usiedli na krzesłach w pomieszczeniu, które bardziej przypominało niechlujny gabinet na uniwersytecie niż budzącą respekt salę sądu rejonowego, rozejrzała się dookoła i pierwsze, co zobaczyła, to dym. A potem był deszcz. Kilka sekund pszczelistej ulewy. Byłaby gotowa uznać ją za znak, cud, grom z jasnego nieba i Bóg wie co jeszcze – wszakże dzień był wyjątkowo pogodny, więc skąd ta woda!? – gdyby nie szybkie rozpoznanie, że to klimatyzacja. Piętro wyżej ktoś spuścił płyn z jednostki zewnętrznej typu split. Znała ten model, bo w biurze spraw studenckich, gdzie pracowała jako referentka, często mieli awarie agregatów – wzywała wówczas serwisantów, a następnie uważnie przyglądała się ich robocie, z niewiadomych względów ucząc się nowego fachu.

Zanim stanęli przed wielką głową sędzi, otoczoną chwałą, szacunkiem i trwałą ondulacją, pół godziny czekali w holu. Ludzi w bród, drzwi trzaskały jak wachlarze dam dworu, petenci i petentki biegali z papierami i portfelami między biurem podawczym, sekretariatem, gabinetem adwokata a toaletą, rysując na posadzce niewidzialną sieć, z której, jeśli spojrzeć z góry, dałoby się odczytać strukturę myśli człowieka nękanego przez wymiar sprawiedliwości. Splątanie, dezorientacja, emocjonalny żmut. Klastery jazgotliwych zdań, pośpiesznie wymienianych plotek i ploteczek, szyboletów i grypsów mogących przydać się w trakcie procesu o mienie, honor, dobre imię… razem ze staccatem szpilek, szturmujących wypolerowaną na wysoki połysk podłogę, rozsadzały od środka czaszkę Margerytki. Nie był to ból wywołany stresem, tremą czy bliską obecnością Romana, lecz tym, że nagromadzone przez lata uczucia – gniew, złość, wściekłość, ale też wielka bezradność – nagle, tupiąc wszystkie naraz, zaczęły domagać się ujścia. Stali obok siebie. On oparty o ścianę, z jedną nogą zgiętą w kolanie, ona prosto, bez żadnego wsparcia, wyjąwszy grawitację. Gdyby ze sobą rozmawiali, Roman na widok bolesnego grymasu na jej twarzy powiedziałby złośliwie, że musiała coś przeskrobać, bo znać na kilometr, że ma moralniaka jak sto pięćdziesiąt, co ona skwitowałaby kłamstwem: „Piłam”.

Ale milczeli. I tam w holu, i tu w bocznym korytarzu, pod drzwiami z tabliczką „Vesna Jerkov, sprawy cywilne”, pod drzwiami obitymi gąbką i skajem, pod drzwiami ze złotym guziczkiem na środku, w który trzeba pukać, jeśli chce się być kimś więcej niż człowiek bezprzymiotnikowy – interesant, okaziciel, petent, delikwent… Godzinę z okładem  p o d   d r z w i a m i.  U bram trybunału. Roman skubał skórki przy paznokciach, Margerytka układała anagramy z personaliów ich przyszłej rozjemczyni: „vanoreksjev”, „vosranej vek”, „vorek na svej”, „skonaj vever”… I tak dalej, aż do znudzenia. W końcu jednym zwięzłym „wlazł!” zostali zaproszeni do środka, gdzie było tak nakopcone, jakby przed chwilą ze swoją dmuchawą rozwodził się tam bartnik. Ni stąd, ni zowąd zrobiło się onirycznie. Margerytka widziała i słyszała świat przez woalkę, przez sen. Bytowały w tym majaku cztery kobiety. Sędzia, jako się rzekło, otoczona chwałą, szacunkiem i trwałą ondulacją, poza tym sucha stenotypistka o minie surowej profesorzycy – trudno orzec: kobieta czy maszyna do pisania – oraz dwie branki z łapanki, czyli tak zwane przedstawicielki społeczeństwa, Gordana Šarović i Mira Kukić.

Jedna z nich (Mira) miała zapadniętą szczękę. Cały czas rytmicznie nią ruszała, jakby chciała (a nie mogła) zaradzić swędzeniu bezzębnych dziąseł. Druga (Gordana), o twarzy kamiennej a tępej, obojętnie prześlizgiwała się wzrokiem po meblach, pozwanym, powódce, nie znajdując różnicy między rzeczami a ludźmi. Obie miały za sobą (i w sobie) setki setek rakii i setki takich spraw. Wrażenie, wprawdzie nie za wielkie, zrobiły na nich łzy Margerytki. Co z tego, że te łzy wycisnął dym. Popatrzyły na siebie znacząco, ale nie wiadomo było, czy w tym spojrzeniu kryło się współczucie (raczej nie), czy jedynie nieme stwierdzenie w rodzaju „Oho, płacze, znaczy się rozwód z miłości” albo „Oho, płacze, księżniczce przeszkadza papieros”. Gdyby tylko mogły, wyjęłyby małe lustereczka i zaczęły poprawiać fryzury, robić makijaż albo pęsetą wyrywać sobie brwi. Pewnie myślały już o fajrancie, chociaż tego dnia według rozpiski czekało je jeszcze sześć rozwodów, w tym raptem jeden za porozumieniem stron, a pięć na noże. Ich znużenie prysło, gdy Roman sięgnął do kieszeni.

Zachrzęścił metal. Przez głowę przemknęło im, że mężczyzna być może dobywa broni, rewolweru bębenkowego lub przynajmniej „motylka”, aby zrobić karczemną awanturę na sto fajerek. Niestety, rozczarował je Roman Wilk, bardzo. Bo zamiast dać popis obłędu, on z kieszeni do kieszeni przełożył klucze. I tyle. Brelok powędrował z lewej strony spodni na prawą. Na krzesłach pań przysięgłych znów zakręciła kuprem nuda. Przez okno wleciała pszczoła i udając muchę, krążyła wokół żyrandola z plastikowego kryształu. Jej bzyczenie nie wywołało żadnej reakcji zebranych. Drążyła w powietrzu kanaliki, które zaraz się zasklepiały, nie pozostawiając za sobą ani śladu. Sędzia kichnęła. Chór kobiet szepnął „na zdrowie!”, a Roman nic. Protokolantka ziewnęła, ziewnął i chór kobiet, bo przecież ziewanie jest zaraźliwe. Roman nic. Margerytka ukradkiem skarciła go wzrokiem, jak za dawnych lat. „Socjopata – pomyślała – znów nie umie się zachować”. To utwierdziło ją w przekonaniu, że mąż nie mąż jak był, tak i jest niezdolny do ludzkich odruchów. Trudno powiedzieć, czy jej to pomogło. Stuknął młotek, rozpoczął się proces. Na siedząco. Sędzia nie nakłaniała stron do ugody, strony ugodziły się same. Padły, bo musiały paść, odpowiednie formułki, kilka pytań technicznych o imiona rodziców, wykształcenie, miejsce przyszłego pochówku i tak dalej – protokolantka notowała wszystko płynnie z prędkością lotu trzmiela, zatrzymała się tylko na sekundę przy słowie „Bidgošč”.

Potem mówił Roman. Trzy po trzy. Margerytka nie słuchała, w milczeniu powtarzała swoje anagramy. A on gadał, długo, zadziwiająco długo gadał. Od rzeczy, jakby muchy obsiadły mu usta. Spojrzała na niego, ale nie widziała twarzy, tylko profil z gutaperki, maszynę wypluwającą z siebie pokraczne wielościany, smrodliwe bryłki, które turlały się pod nogi sędzi i zionęły trupim swędem. Tak to sobie wyobrażała. Wzbudzał repulsję, ale też litość. Jego wystąpienie miało wszystkie znamiona żenady. Potem Vesna Jerkov – zamiast w atłas togi udrapowana w urzędniczy frazes – uciszyła go gestem osoby odmawiającej alkoholu, podniosła się niechętnie i po dramatycznej pauzie oświadczyła, że „niniejszym wygasa związek małżeński Margerytki Jastrun i Romana Wilka”. Finałowy performatyw wygłosiła z takim rozwibrowanym zaśpiewem, jakby w tej sytuacji liczyła się nie treść, tylko wykonanie. Co ciekawe, swoją wypowiedź zakończyła sakramentalnym „póki śmierć was nie rozłączy”, lecz nikt nie zwrócił uwagi na ukrytą w tych słowach groźbę ponownych zaślubin, tym razem w krainie cieni.

Margerytka zajęta była swoimi sprawami. Myślała o sobie w trzeciej osobie, z boku, w miarę możliwości całymi zdaniami. „Tego dnia oficjalnie przestała kręcić z kelnerem Romanem Wilkiem”. Obracała tę frazę na wszystkie strony, jakby przymierzała się do rozpoczęcia od niej nowego rozdziału swojej nienapisanej książki. Co robić? Czym wypełnić przestrzeń po rozwodzie? Modelami samolotów? Ufryzowanymi czuczełami? Lalkami w perkalowych sukienkach? Nie. Powrót do równowagi wskutek jednej, choćby najradykalniejszej decyzji to marzenie śniętej głowy, sen srebrny, który ziścić się może dopiero po śmierci klinicznej. A tak ekstremalnych eksperymentów nie miała w planach. Dalej będzie więc biuralistką, która szykuje papiery, daje je do podpisu, opieczętowuje i interpretuje, a idąc do domu po pracy, wpisuje chmury w rubryki na blankiecie nieba.

Ocknęła się. Roman już poszedł. Cztery panie z telefonami w dłoniach, kciukami opalcowując ekraniki, z mozołem pracowały nad uprzywilejowaną pozycją naczelnych wobec reszty ssaków. Margerytka wstała i bez pożegnania opuściła pomieszczenie. Drogę do wyjścia z budynku pokonała krokiem człowieka, który dopiero co się obudził: pełnym energii, ale jakby niezbornym. Kiedy wyszła na dwór, aż zakręciło się jej w głowie. „To od przyboju wolności”. Hausty świeżego tlenu posadziły ją na ławeczce. Jej myśli nie myśli nagle rozjaśniło pobrzękiwanie, jakby jakiś pankelner przeszedł obok z tysiącem szklanek na tacy. Zamknęła oczy. Film, który wyświetlił jej się pod powiekami, wcale nie był sekwencją najpiękniejszych chwil. Bynajmniej. Margerytka oglądała jedną scenę, ciągle tę samą, niemą i rozedrganą niczym noncamerowy kadr: z Romanem Wilkiem lepią bałwana na placu zabaw przed blokiem. Z ust bucha para, ruchy warg są bardzo wyraźne, słowa tężeją w mroźnym powietrzu, układając się w strofy. Młode małżeństwo na wyprzódki recytuje swój ulubiony wiersz.

Ten obraz, jedyne ciepłe wspomnienie z czterech dekad małżeństwa, wracał później do niej wielokrotnie. Beztroska na śniegu wzbierała falami, szukając ujścia – ot, paradoks – w siarczystym bluzgu. Klęła wówczas pod nosem „gołodupiec”, „książę, co psy wiąże”, „kelner płacić!” – bywało, że i na ulicy. Ludzie wytrzeszczali na nią gały, ale ona nic sobie nie robiła z tych spojrzeń. Wtedy, tuż po rozprawie, też zmełła w zębach ciężkie przekleństwo, zanim wstała z ławeczki i ruszyła w dalszą drogę. Za rogiem ulicy święty prostaczek sprzedawał własnej roboty pocztówki z wyobrażeniem Chilandaru. Na jednej z nich, skądinąd niezgodnie z prawdą, klasztor miał cebulastą kopułę, która, pokolorowana dobrze naostrzoną kredką, odcinała się złotymi nitkami na tle czarno-białego rysunku. Wtem, kto wie wskutek jakich skojarzeń, przed oczami Margerytki pojawił się wyraz, którego nie widziała od dawna. „Alpy”.

2021, wczesna jesień

W noc poprzedzającą podróż długo liczyła sosny, żeby zasnąć. Obudziła się późno, później niż zwykle, po ósmej, z jedną jedyną myślą: „już czas”. Pora na góry, pora na nura w kosówki, pora – najwyższa pora! – „odpapierzyć się”, odkopać spod gruzu podań, oświadczeń i cenzurek. Nadarzała się ku temu idealna okazja, Renata była bowiem na kuracji w sanatorium, Margerytka miała ją odebrać dopiero za kilka dni. Nic więc nie stało na przeszkodzie. Pociąg odjeżdżał w południe. Zrobiła sobie proste śniadanie. Uchyliła okno. Usiadła przy stole. Jajka. Jedno turlało się po blacie, dwa łapały równowagę w nieważkim rozkołysie. I parowały. W zimnym powietrzu poranka widziała to wyraźnie. Czekała, aż ostygną. Długo czekała. A potem, ponieważ nie lubiła rozstań, nawet z pustym mieszkaniem, a nad lirykę pożegnań przedkładała prozę życia, wrzuciła rzeczy do walizki (broń Boże żadnego pakowania!) i bez oglądania się za siebie – wyszła.

Zamknęła za sobą drzwi. W kuchni zostawiła jajko w skorupce, a w sypialni rozkopaną pościel. Skorupka błyskawicznie pękła, odkształcona poduszka uwypuklała się bez pamięci, powoli wydymając wgłębienie po głowie do stanu sprzed człowieka. Nieludzko obła, pełniła później straż nad sypialnią aż do powrotu swojej pani. Jaskółki latały po mieście bardzo nisko, tak nisko, że nieraz wymijały Margerytkę na wysokości brzucha albo i niżej. Zbierało się na burzę. Zebrało się. Lunęło. I przeszło. Przydał się parasol. Za szpitalem dziecięcym w parku Futoskim mali pacjenci, pielęgniarki i lekarze w odruchu gruźliczej solidarności palili papierosy. „Gmach jest dobrym Bogiem – pomyślała – a oni, jak to ludzie, chowają się za jego plecami, żeby uniknąć kary”. Stali w grupie, ale każdy z osobna. Pojedynczymi usteczkami wentylowali płuca i mit o wspólnocie.

Butem trekingowym marki Zamberlan nastąpiła na pokrywę studzienki ściekowej. Ziemia zatrzęsła się w posadach, ale Margerytka czniała detal. Gnała na dworzec w wielkim pośpiechu. Minęła plac zabaw, kauczukową arenę w kształcie koła, która o tej porze dnia przypominała krajobraz po bitwie. Przebiegała jak Szalona Gocha wśród przeplotni, chybotek, drabinek, huśtawek i zjeżdżalni, piorunując swoją osobą nie tylko pejzaż, ale i serca ostatnich ojców, tych kilku wyranżerowanych smutasów, którzy siedzieli na ławkach i zamiast pilnować pociech – w porywach było ich pięć – zawieszeni nad smartfonami przeczesywali Internet, szukając światów bardziej realnych, szlachetniejszych i sprawiedliwszych, światów, gdzie nie ojcowie mają dzieci, tylko dzieci mają ojców. Margerytka pędziła przez jesień, ciągnąc ją za sobą. U jej stóp banknoty, dawno wycofane z obiegu, zwijały się jak stare liście.

W czyśćcu, tj. na dworcu, było tak, jakby zwołano zgromadzenie miejscowej żulii. Ruch, rojny gwar i pszczeli hałas dałoby się wytłumaczyć, gdyby chodziło nie o ludzi, lecz o usunięte z uli trutnie, które zebrały się tu, żeby zdechnąć w atmosferze ludowego karnawału. Tymczasem, zarwawszy noc, zeszli się tu wszyscy kloszardzi. Jęli zajadle bić w dzwonki, szklanki i słoiki do połowy wypełnione przetworami na zimę. Margerytka podniosła wzrok. Pod sufitem krążyły wróble i gołębie. To przez te ptaszyska tak bardzo cuchnęło tu amoniakiem. Podeszła do kasy. „Tylko się streszczaj!” – usłyszała na dzień dobry. Zbyła tę impertynencję milczeniem i mimo oburzenia poddała się nakazowi kasjerki. „Alpy” – powiedziała krótko. Bilet powrotny kosztował 5000 dinarów. Potem czekała na peronie. Nie działo się nic szczególnego, nic, do czego mogłyby się przylepić słowa. Zanim jednak wsiadła do pociągu – i to jest ciekawe – w krótkich odstępach czasu poczuła kilka szarpnięć, jakby ultraszybka winda raptownie porwała ją wysoko, wysoko w górę. Na nos spadły jej krople deszczu nie deszczu. „O, pozdrowienia od Renaty” – pomyślała cichutko. I opuściła miasto na nudnej równinie.

2021, późna jesień

Tam, wysoko ponad huczącą rzeką, można było siedzieć i oglądać nadchodzący nad góry i lasy świt w całym jego przepychu.

Astrid Lindgren

Pociąg jechał długo i bardzo wolno. W takich warunkach nie mogła skupić się na lekturze. Patrzyła – ze zdziwieniem patrzyła – jak krajobraz, zamiast umykać w przeszłość za oknem, rozciąga się, napinając do granic możliwości, i nagle strzela jak z procy: oko, ten worek z juchtu, wypełnia się wrażeniami. Dlatego na dłużej przymykała powieki, żeby siatkówki, przesycone pejzażem, mogły sobie odpocząć, albo przenosiła wzrok na książkę, którą odfoliowała dopiero tu, w przedziale, mimo że dostała ją od córki już kilka lat temu. Alpy. Dialogi. Obiecała sobie, że przeczyta ją właśnie teraz, podczas wyjazdu. Ale mądre rozmowy o pionach transcendencji ani trochę nie korespondowały z osią jej podróży – poziomą, płaską, nijaką. Jakby Margerytka wcale nie jechała, tylko stała w miejscu, a gumowe drzewa, gumowe słupy telegraficzne, mknące z naprzeciwka gumowe lory i pasące się wzdłuż torów gumowe owce wjeżdżały prosto do jej głowy i przyparte do czaszki od wewnątrz, zostawały w środku, ciążąc Margerytce gumowym kamieniem. Czuła gnuśność i zasiedziałość swojego ciała. Ten wyjazd miał być lekiem na  n i e d o i s t n i e n i e,  tymczasem – przynajmniej w tej fazie – był napychaniem się danymi, z którymi Margerytka nie czuła się kompatybilna, a które przylegały do niej jak pyłek kwiatowy do muchy. À propos. Naprzeciwko siedział facet z podkurzaczem na kolanach, w koszulce z rysunkiem pszczoły na smyczy. W prawdomównych oczach miał coś szczególnego, jakiś dar nie dar, który mógłby być wytrychem, kluczem do tego, co Margerytka nosiła na dnie, a czego z nicostki swojej nie mogła podnieść. Zaraz jednak trzeba było się przesiadać, więc nie nawiązała z nim rozmowy. Nawet na niego nie spojrzała.

Przemieszczanie się od stacji do stacji, skakanie przez tory, przejścia z wagonów do wagoników i odwrotnie: z wagoników do wagonów – wszystko było tym samym co leżenie w Nowym Sadzie z głową w poduszce: wędrówką wokół własnej czaszki, z tą jedyną różnicą, że na dworcach – znała to z ulubionej lektury – zaczynały się i kończyły wielkie miłości, a w mieście wszystkie miłości były bardzo przeciętne. Z innego źródła wiedziała jednak też to, że „nadchodzi taki moment, kiedy człowiek za wszelką cenę musi dokądś pójść!”. Uczył ją tego alkoholik Marmieładow ze Zbrodni i kary, powieści czytanej namiętnie przez wszystkich Serbów jej pokolenia. Dlatego jechała dalej, podróżowała w przestrzeni jak Conrad i w czasie jak Proust – jedna po drugiej przypominały się jej książki, te przeczytane i te niedoczytane, porzucone po dwóch zdaniach, na trzeciej kartce, tuż przed końcem lub w połowie, w domu, autobusie, na sedesie – jechała dalej w pełni przekonana, że musi jechać, spokojna nawet wtedy, kiedy pociąg skręcił na rozjeździe, dudniąc koliskami o tory i drewniane podkłady. Jechała pogodzona, mimo że nie spotkała nikogo, a celem pielgrzymki – co wynotowała z innej powieści – miał być inny pielgrzym. Dlaczego więc nawet nie musnęła wzrokiem tamtego pszczelarza? Ze strachu. „Inny pielgrzym, inny pielgrzym… literacka gadanina” – usprawiedliwiała się. Tak, Margerytka nie doświadczyła łaski takiej lektury, która pozwalałaby jej przekuwać literaturę – mocne incipity, koronkowe fabuły i wielospadkowe kadencje – na proste recepty, jak żyć. Innymi słowy, odwiedzała czasem hipermarket cytatów, ale tylko po to, żeby kupić w nim sobie koszulkę.

Podróż pociągiem trwała wiele godzin. Potem Margerytkę czekała jeszcze żmudna wspinaczka. Do schroniska szła ścieżką wybitą drobno tłuczoną porcelaną: filiżankami, talerzami, misami umywalek i muszlami klozetów z dawno opuszczonych okolicznych chat, dziś ruder, w których dom znalazły kuny i zwalisty smród. Przechodząc obok nich, zatykała nos. Powietrza zaczerpnęła w dolnych reglach, a pełną piersią odetchnęła dopiero w lesie świerkowym. Szła wzdłuż potoku, szum kołysał jej chód, a chód – bardzo chciała w to wierzyć – kołysał bieg krwi. Wszystko miało się zgadzać. Równała krok, oszukując się, że interioryzuje puls przyrody, że wpuszcza w siebie jej rytm, choć tak naprawdę wciąż była rozchwiana i rozedrgana, i to wcale nie jak osika czy galareta, lecz zwyczajnie, jak samotny człowiek. Raz za razem gałązką służyła jej inna kosówka, co wypełniało ją chwilowym błogostanem, dodatkowo potęgowanym przez widoki w dole. Im była wyżej, tym bardziej obniżał się suwak broniący dostępu do otwartej przestrzeni. Odwracała się, podziwiała ją i niby wszystko było super, karmiła zmysły obrazami nie z tej ziemi, pięknymi aż do granic kiczu, nadal jednak nie wierzyła, że do szczęścia potrzeba właśnie tyle. „Może wyżej – pocieszała się – może wyżej znajdę wreszcie swoje »tak« dla tego, co  j e s t”. 

Szlak na przełęcz między turniami podchodził stromo aż do pionowych ścian i przewieszek, pod którymi dyndały, świecąc w słońcu jak poezja w słowach, olbrzymie plastry miodu. Margerytka znalazła się wśród białych łat śniegu. Przypominały wklęsłe poduchy. Było ich jak na lekarstwo, trochę pod skałami i w zagłębieniach, ale tam, gdzie leżały, wiatr spał w chłodnym cieniu, więc nie groziła im deflacja, mokra robota czy inne śniegobójstwo. Nad Margerytką coś trzasnęło. Kozica zatrzymała się nad urwiskiem. Spadła rodzina kamieni, może pięćdziesiąt metrów w dół. Lawina, na szczęście, nie runęła. Margerytka, cały czas idąc, patrzyła na ten szybki spektakl. Nagle obsunęła się jej noga, musiała przyklęknąć. Przed całkowitym upadkiem uratowało ją wczepienie palców w rumosz. Nic poważnego się nie stało, tylko pech zostawił jej pamiątkę, a może nauczkę: złamany paznokieć na kciuku.