39,99 zł
Epopeja godna Marqueza!
"Piękne zgliszcza", najsłynniejsza książka Jessa Waltera, autora "Straconych milionów" z miejsca została bestsellerem „New York Timesa”. Wspaniała powieść, której akcja rozgrywa się we Włoszech w latach sześćdziesiątych XX w. oraz we współczesnym hollywoodzkim studiu filmowym.
W 1962 roku na skalistym, skąpanym w słońcu wybrzeżu Włoch młody, zatopiony w marzeniach hotelarz spogląda na rozświetlone wody Morza Liguryjskiego. Widzi, jak łodzią przybliża się ku niemu zjawa: smukła jasnowłosa kobieta w bieli. Niebawem okazuje się, że to aktorka, gwiazdka amerykańskiego kina. Jest umierająca.
Współcześnie historia rozpoczyna się, gdy na drugiej półkuli na zapleczu wytwórni filmowej pojawia się Włoch w podeszłym wieku, poszukujący tajemniczej kobiety, którą widział w swoim hotelu pięćdziesiąt lat wcześniej.
„Piękne zgliszcza” to powieść pełna niedoskonałych, lecz fascynujących postaci błądzących po urwiskach codzienności w poszukiwaniu lepszego życia, które mami przepychem i z pozoru czeka tuż za rogiem.
Prawa filmowe do książki zostały sprzedane, a za realizację odpowiadać będzie studio Amblin.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 504
Dla Anne, Brooklyn, Avy i Aleca
Największe arcydzieła architektury starożytnego Rzymu powstały jako areny walk dzikich bestii.
WOLTER, LISTY
Kleopatra: „Nie zostanę służką miłości”.
Marek Antoniusz: „Nie zaznasz jej zatem”.
CYTAT Z FILMUKLEOPATRA, 1963
Cztery świetne wywiady [Dicka] Cavetta
z Richardem Burtonem pochodzą z 1980 roku... Burton, wówczas pięćdziesięcioczteroletni urodziwy wrak,
był urzekający.
LOUIS MENAND, TALK STORY, „THE NEW YORKER”, 22 LISTOPADA 2010
1
Umierająca aktorka
Kwiecień 1962
Porto Vergogna, Włochy
Umierająca aktorka dotarła do jego wioski jedyną możliwą drogą – od strony morza. Motorówka z warkotem wpłynęła do zatoczki, zakołysała się i przybiła do krańca kamiennego mola. Stojąca na rufie kobieta po chwili wahania wyciągnęła smukłą dłoń i chwyciła mahoniowy reling, drugą ręką przycisnęła do głowy kapelusz z szerokim rondem. Wokół niej migotały na falach odpryski promieni słonecznych.
Stojący dwadzieścia metrów dalej Pasquale Tursi obserwował przybycie kobiety jak we śnie. Choć było to raczej, jak uznał później, przeciwieństwo snu: nagła jasność widzenia po przebudzeniu z odwiecznej śpiączki. Pasquale wyprostował się i oderwał od tego, co tej wiosny pochłaniało go najbardziej, czyli próby zbudowania plaży poniżej należącego do jego rodziny pustego pensione. Zanurzony po pachy w chłodnych wodach Morza Liguryjskiego przerzucał kamienie rozmiaru kotów, próbując wznieść falochron mający uchronić niewielką pryzmę nawiezionego piasku przed zmieceniem przez fale. „Plaża” Pasqualego była zaledwie dwa razy szersza od łodzi rybackiej, a pod cienką warstwą piasku rozciągała się żłobiona skała, lecz nie znalazłby innego skrawka płaskiego wybrzeża w całej wsi: mieścinie pogłosce, którą jak na ironię – a może ku pokrzepieniu – uznano za Porto, chociaż jedyne łodzie, które stale wypływały i wracały, należały do kilku wioskowych poławiaczy sardynek i sardeli. Drugi człon nazwy Vergogna oznaczał hańbę – pobrzmiewały w nim echa wydarzeń z siedemnastego wieku, kiedy założono tę wioskę z myślą o żeglarzach i rybakach poszukujących kobiet... o pewnych skłonnościach do kompromisów natury moralno-rynkowej.
W dniu, w którym po raz pierwszy zobaczył śliczną Amerykankę, Pasquale pławił się w marzeniach. Wyobrażał sobie brudne małe Porto Vergogna jako nowo powstały kurort, a siebie jako wytwornego biznesmena na miarę lat sześćdziesiątych, człowieka o nieograniczonych perspektywach u progu cudownej nowoczesności. Wszędzie widział oznaki tego, co nazywano il boom, czyli odmieniającej Włochy fali dobrobytu i oświecenia. Czemu nie miałaby dopłynąć i tu? Niedawno przyjechał do domu po czterech latach spędzonych w tętniącej życiem Florencji. Wracając do małej zacofanej wioski swojego dzieciństwa, sądził, że przywozi tu ożywcze nowiny ze świata – świetlanej epoki lśniących macchine, telewizorów i telefonów, podwójnych martini i kobiet w wąskich spodniach – świata, który, mogłoby się zdawać, istniał wcześniej tylko w kinie.
Porto Vergogna składało się z ciasnego skupiska kilkunastu starych bielonych domów, opuszczonej kaplicy i jedynego w mieścinie interesu – malutkiego hotelu z restauracją należącego do rodziny Pasqualego, przycupniętego w zagłębieniu stromych klifów jak stado śpiących kóz. Skały za wsią wznosiły się na prawie dwieście metrów, tworząc ścianę czarnych żłobionych gór. Poniżej morze osiadło w skalistej wygiętej jak krewetka zatoczce, w której co dnia uwijali się rybacy. Wioska odcięta z tyłu przez urwiska, z przodu przez morze, nie była nigdy dostępna dla samochodów ani wozów, więc uliczki, jeśli można je tak nazwać, ograniczały się do kilku wąskich przesmyków między domami – brukowanych zaułków węższych niż chodniki – stromych przejść oraz schodów tak ciasnych, że rozpościerając ręce w dowolnym punkcie wioski, można było dotknąć ścian po obu stronach, chyba że stało się na Piazza San Pietro, niewielkim rynku.
Tym samym ustronne Porto Vergogna nie różniło się znacznie od przytulonych do urwisk uroczych miasteczek Cinque Terre na północy, było tylko mniejsze, trudniej dostępne i nie tak malownicze. Hotelarze i restauratorzy z północy mieli własne pieszczotliwe określenie maleńkiej wioski zakleszczonej w pęknięciu między dwiema pionowymi ścianami urwiska: culo di baldracca – kurwiszparka. Jednak mimo tej sąsiedzkiej pogardy Pasquale, podobnie jak wcześniej jego ojciec, nabrał przekonania, że pewnego dnia Porto Vergogna może rozkwitnąć jak całe Levante, wybrzeże na południe od Genui, gdzie leży Cinque Terre, a nawet jak większe miejscowości turystyczne na zachodzie – Portofino i kurorty wytwornej Riwiery Włoskiej. Zagraniczni turyści przybywający do Porto Vergogna pieszo lub łodzią okazywali się przeważnie zbłąkanymi Francuzami lub Szwajcarami, ale Pasquale miał nadzieję, że lata sześćdziesiąte przyniosą falę Amerykanów pod wodzą bravissimo prezydenta USA Johna Kennedy’ego i jego żony Jacqueline. Pasquale wiedział wszak, że jeśli jego wioska w ogóle ma szansę zostać destinazione turistica primaria, o której marzył, musi przyciągać właśnie takich urlopowiczów, a żeby tak się stało, potrzebuje przede wszystkim plaży.
I tak oto Pasquale tkwił na wpół zanurzony w wodzie z wielkim kamieniem pod brodą, gdy do jego zatoczki wpłynęła mahoniowa motorówka. Za sterem stał jego stary przyjaciel Orenzio zatrudniony przez Gualfreda, zamożnego biznesmena z branży winiarskiej i hotelarskiej, który dyrygował ruchem turystycznym na południe od Genui, ale tylko z rzadka kierował swoją szałową dziesięciometrową motorówkę do Porto Vergogna. Pasquale patrzył, jak łódź osiada na falach, i w końcu zawołał: „Orenzio!”, bo nic innego nie przyszło mu do głowy. Jego znajomego to powitanie speszyło; znali się, on i Pasquale, odkąd skończyli dwanaście lat, ale w ich przyjaźni nie było miejsca na krzyki, a raczej... oszczędne pozdrowienia, grymasy warg, nieznaczne poruszenie brwi. W odpowiedzi skinął ponuro głową. Kiedy miał w łodzi turystów, szczególnie Amerykanów, zachowywał się zasadniczo. „Ci Amerykanie to poważni ludzie”, wyjaśnił kiedyś Pasqualemu. „Jeszcze bardziej podejrzliwi niż Niemcy. Jak się kto za dużo uśmiecha, uważają, że z nich zdziera skórę”.
Dziś Orenzio ze szczególnie posępną miną zerkał na siedzącą w łodzi kobietę w beżowym trenczu ściśniętym paskiem wokół talii i w kapeluszu z opadającym rondem zasłaniającym większość twarzy. Nieznajoma powiedziała coś cicho do Orenzia, a woda poniosła jej słowa. Jakiś bełkot, pomyślał Pasquale, zanim rozpoznał amerykańską odmianę angielskiego:
– Przepraszam, co ten człowiek tam robi?
Pasquale wiedział, że jego znajomy wstydzi się swojej szczątkowej znajomości angielskiego i na pytania zadane w tym okropnym języku odpowiada zwykle jak najzwięźlej. Orenzio rzucił okiem na Pasqualego trzymającego wielki kamień do budowy falochronu.
– Suka – odezwał się z nutą zniecierpliwienia w głosie. Kobieta przekrzywiła głowę, jakby nie dosłyszała. – Kamieni suka – dodał. Pasquale chciał pomóc i wymamrotał, że suka dla turystów, per i turisti. Ale piękna Amerykanka najwyraźniej tego nie dosłyszała.
Marzenie o turystyce Pasquale przejął po ojcu. Przez ostatnią dekadę życia Carlo Tursi usiłował przekonać mieszkańców pięciu większych miejscowości Cinque Terre, by przyjęli Porto Vergogna na szóste ogniwo w łańcuchu. („O ile ładniej by to brzmiało: Sei Terre, sześć lądów. Turyści łamią sobie języki na Cinque Terre”, mawiał). Jednak malutkiemu Porto Vergogna brakowało uroku i politycznych wpływów pięciu większych sąsiadów. Gdy całą piątkę łączyły linie telefoniczne i biegnąca górskimi tunelami linia kolejowa, dzięki czemu wioski pęczniały od sezonowych turystów i ich pieniędzy, szósta więdła jak zbędny palec. Carlo na próżno marzył też o tym, by tę bezcenną linię kolejową przedłużono o kolejny kilometr i połączono Porto Vergogna z większymi wioskami na urwiskach. Nigdy do tego nie doszło, a ponieważ najbliższa droga kończyła się za tarasowymi winnicami na grzbietach urwisk Cinque Terre, Porto Vergogna pozostało odcięte, osamotnione w swojej szczelinie w czarnych bruzdowatych skałach, z przodu zamknięte przez morze, z tyłu – przez zstępujące z urwiska strome szlaki piesze.
Ojciec Pasqualego zmarł osiem miesięcy przed przybyciem olśniewającej Amerykanki. Odszedł szybko i milcząco: czytał jedną z ukochanych gazet, gdy pękł mu tętniak w mózgu. Pasquale na okrągło odtwarzał ostatnie dziesięć minut życia ojca: sączył espresso, zaciągał się papierosem, zaśmiewał z jakiegoś akapitu mediolańskiej gazety (matka Pasqualego zachowała tę stronę, ale nie doszukała się tam niczego zabawnego), a potem opadł do przodu, jakby uciął sobie drzemkę. Nowiny o śmierci ojca zastały Pasqualego w Uniwersytecie Florenckim. Po pogrzebie błagał swoją starą matkę, żeby przeniosła się do Florencji, ale ten pomysł ją zgorszył. „Cóż by ze mnie była za żona, gdybym zostawiła twojego ojca tylko dlatego, że nie żyje?” Było jasne – przynajmniej dla Pasqualego – że musi przyjechać do domu i zająć się słabowitą matką.
Wprowadził się więc z powrotem do swojego dawnego pokoju w hotelu. I coś – może poczucie winy z powodu porzucenia ojcowskich idei – sprawiło, że Pasquale naraz poczuł się tak, jakby dostał w spadku nowe spojrzenie na mały rodzinny pensjonat. A i owszem, ta mieścina może zostać nowym włoskim kurortem: oto azyl Amerykanów, skaliste wybrzeże usiane parasolkami, trzaskają migawki aparatów, aż się roi od Kennedych! A jeśli nawet w zamiarze przekształcenia opustoszałego pensione w światowej klasy kurort krył się jakiś własny interes, to co z tego? Stary hotel to jego jedyna scheda, jedyne źródło rodzinnej przewagi w kulturze, która takich wartości wymaga.
Na hotel składały się trattoria – restauracyjka z trzema stolikami – kuchnia, dwa małe apartamenty na parterze oraz sześć pokoi na piętrze, pozostałość burdelu. Przejęcie hotelu wiązało się z obowiązkiem otoczenia opieką jej jedynych stałych lokatorek, le due streghe, czyli dwóch czarownic, jak nazywali je rybacy: Antonii, schorowanej matki Pasqualego, i jej siostry Valerii, maszkary o rozwichrzonych włosach, która zajmowała się przeważnie gotowaniem, chyba że akurat ubliżała leniwym rybakom i zabłąkanym gościom zaglądającym niepewnie do hotelu.
Pasquale był wyrozumiały i znosił dziwactwa swojej melodramatycznie usposobionej mammy i jej szalonej zii, tak jak tolerował nieokrzesanie miejscowych rybaków, którzy codziennie ściągali swoje pescherecci na wybrzeże i wpychali je do morza, by niewielkie drewniane kadłuby, hucząc dymiącymi silnikami, mogły zakołysać się na falach jak niedomyte salaterki. Co dzień poławiali tylko tyle sardynek, sardeli i strzępieli, ile potrzebowały restauracje i targi na południu, a potem wracali, popijali grappę i palili cierpkie skręty z tytoniu. Jego ojciec niezmiennie dokładał szczególnych starań, by odróżnić siebie i syna – jak twierdził, potomków szanowanej florenckiej rodziny kupieckiej – od tych ordynarnych rybaków. „Pomyśl tylko”, odzywał się do Pasqualego zza płachty jednej z wielu gazet, które przypływały co tydzień łodzią pocztową. „W bardziej cywilizowanych czasach byliby naszymi służącymi”.
Po tym, jak jego dwóch starszych synów zginęło na wojnie, Carlo ani myślał pozwalać swojemu beniaminkowi na pracę na łodzi rybackiej, w fabryce konserw w La Spezii, w winnicy, w odkrywkowej kopalni marmuru w Apeninach czy w jakimkolwiek innym miejscu, w którym młody człowiek mógłby zdobyć cenny fach i wyzbyć się poczucia, że jest za miękki i nie pasuje do tego bezwzględnego świata. Nie, Carlo i Antonia, którzy w chwili narodzin Pasqualego mieli już po czterdziestce, wychowywali go tak, jakby tylko oni wiedzieli o jego istnieniu, a gdy byli już w podeszłym wieku, nawet na jego studia na Uniwersytecie Florenckim przystali dopiero po wielu błaganiach.
Gdy Pasquale wrócił do wsi po śmierci ojca, rybacy nie wiedzieli do końca, co o nim sądzić. Początkowo jego dziwaczne zachowanie – ślęczenie z nosem w książce, gadanie do siebie, robienie pomiarów, zwalanie na skały worów z piaskiem budowlanym i grabienie go, tak jak podstarzały piękniś zaczesuje ostatnie kosmyki włosów – przypisywali żałobie. Rozwieszali sieci i patrzyli, jak szczupły dwudziestojednolatek przestawia kamienie, żeby sztormy nie zagarnęły jego plaży, i wilgotniały im oczy, gdy wspominali własnych ojców i ich próżne marzenia. Wkrótce jednak zaczęło im brakować dobrodusznych kpin, które stroili sobie z Carla Tursiego.
Wreszcie, gdy minęło kilka tygodni, a Pasquale nadal pracował nad swoją plażą, rybacy nie wytrzymali. Pewnego dnia Tommaso Starszy rzucił młodzieńcowi pudełko zapałek i zawołał:
– Masz leżak na swoją plażyczkę, Pasquale!
Po tygodniach nienaturalnej uprzejmości dobrotliwe szyderstwo przyniosło im ulgę, było jak oberwanie chmury nad wioską. Wszystko wróciło do normy.
– Pasquale, wczoraj w Lerici widziałem kawałek twojej plaży. Mam tam zawieźć resztę piasku czy poczekasz, aż zrobi to prąd?
Mimo wszystko plaża to było coś, co mogli jeszcze zrozumieć. Miały je przecież Monterosso al Mare i północne miasteczka Riwiery, gdzie sprzedawali większość złowionych ryb. Kiedy jednak Pasquale ogłosił, że na skupisku głazów na urwisku zamierza urządzić kort tenisowy, rybacy stwierdzili, że jest jeszcze bardziej stuknięty niż jego ojciec.
– Chłopakowi szajba odbiła – mówili, siedząc na małym rynku, skręcając papierosy i patrząc, jak Pasquale uwija się między głazami i wytycza sznurkiem granice swojego przyszłego kortu. – W tej rodzinie są sami pazzi. Tylko patrzeć, jak zacznie gadać do kotów.
Pasquale wiedział, że urządzenie pola golfowego na stromych ścianach urwiska nie wchodzi w grę. W pobliżu jego hotelu utworzyła się jednak półka skalna z trzech wielkich głazów i pomyślał, że gdyby udało mu się wyrównać ich powierzchnię, a resztę podeprzeć wspornikami, mógłby wznieść deskowanie i wlać dość betonu, by połączyć głazy w płaski prostokąt i utworzyć zjawiskowo wyrastający z urwiska kort tenisowy, który gościom przybywającym drogą morską obwieszczałby, że oto trafili do kurortu światowej klasy. Przymykał oczy i wyobrażał to sobie: mężczyźni w śnieżnobiałych spodniach odbijają piłeczkę po olśniewającym wyniesionym ponad klify korcie, wspaniałym spiętrzeniu dwadzieścia metrów powyżej wybrzeża, a tymczasem w pobliżu kobiety w sukienkach i letnich kapeluszach sączą drinki pod parasolami. Dłubał więc w skale kilofem, dłutami i młotami z nadzieją, że zdoła wygospodarować dość miejsca na kort tenisowy. Rozprowadzał warstewkę piasku. Wrzucał kamienie do morza. Znosił szyderstwa rybaków. Doglądał umierającej matki. I czekał – jak zawsze – aż życie w końcu przybędzie i samo go odnajdzie.
Tak w skrócie przedstawiały się losy Pasqualego Tursiego osiem miesięcy po śmierci jego ojca. I nawet jeśli nie był całkiem szczęśliwy, do nieszczęśliwych też nie należał. Uświadomił sobie, że tak jak większość ludzi zamieszkuje rozległy, pusty życiowy płaskowyż, oscylując pomiędzy nudą a zadowoleniem.
I być może już by tam pozostał na dobre, gdyby w to spokojne słoneczne popołudnie nie przybyła do wsi piękna Amerykanka. Pasquale stał po pachy w wodzie w odległości dwudziestu metrów i patrzył, jak mahoniowa łódź przestaje się kołysać przy drewnianych słupkach pomostu. Kobieta stała na rufie, a lekki wiatr marszczył powierzchnię wody wokół niej.
Była niewiarygodnie chuda, ta piękna Amerykanka, ale mimo to zachowała krągłe kształty. Z miejsca, w którym znajdował się Pasquale – a widział jej postać na tle migoczącego słońca, z targanymi przez wiatr pszenicznymi włosami – można było odnieść wrażenie, że przybyszka, wyższa i bardziej eteryczna niż znane mu kobiety, należy do innego gatunku. Orenzio wyciągnął rękę, a ona po chwili wahania ją ujęła. Pomógł jej wydostać się z łodzi na wąskie molo.
– Dziękuję – dobiegł niepewny głos spod kapelusza. – Grazie – dodała jeszcze chropawą i niewprawną włoszczyzną. Zrobiła pierwszy krok w stronę wioski, zachwiała się niemal niezauważalnie i szybko odzyskała równowagę. To wtedy zdjęła kapelusz, żeby spojrzeć na wieś, i Pasquale, który wyraźnie zobaczył jej rysy, przekonał się z pewnym zaskoczeniem, że piękna Amerykanka nie jest... jeszcze piękniejsza.
Ależ oczywiście, była urzekająca, ale nie tak, jak się spodziewał. Po pierwsze mierzyła chyba prawie tyle co on, może z metr osiemdziesiąt. Po drugie myślał, patrząc na nią z odległości, czy jej rysy – wyrazisty mocno zarysowany podbródek, pełne usta, oczy tak okrągłe, że aż zalęknione – nie są zbyt wyostrzone jak na tę wąską twarz? I czy kobieta może być aż tak chuda, że jej krągłości wydają się nieoczekiwane, niepokojące? Długie włosy miała związane w koński ogon, a jej skóra pokryta lekką opalenizną eksponowała kształty, które jakimś sposobem były zarazem zbyt ostre i zbyt łagodne – nos zbyt delikatny jak na taką brodę, jak na takie uwypuklone kości policzkowe, jak na takie wielkie, ciemne oczy. Nie, pomyślał, może i jest urzekająca, ale żadna z niej piękność.
Ale potem spojrzała wprost na niego i na pozór niezharmonizowane rysy jej wyrazistej twarzy złożyły się naraz w doskonałą całość, a Pasquale przypomniał sobie czasy studiów i florenckie budynki, które widoczne pod pewnym kątem rozczarowywały, ale zawsze prezentowały się dobrze na tle innych. Różne perspektywy są po to, by złożyć je w całość, i to samo dotyczy ludzi, pomyślał. A potem się uśmiechnęła i o ile to w ogóle możliwe Pasquale natychmiast się w niej zakochał, a ten stan zadurzenia – nie tyle w kobiecie, której nawet nie znał, ile w tej trwającej chwili – miał mu już towarzyszyć do końca życia.
Upuścił trzymany kamień.
Kobieta zerknęła w bok – w prawo, w lewo i znów w prawo – jakby w poszukiwaniu dalszych części wioski. Pasquale poczerwieniał na myśl o tym, co zobaczyła: z tuzin ponurych kamiennych domów, częściowo opuszczonych i przywierających kurczowo do szczeliny urwiska. Po małym rynku buszowały bezpańskie koty, ale poza tym było cicho; rybacy wyruszyli na połów. Pasqualemu zdarzało się już wyczuwać takie rozczarowanie, kiedy wskutek błędu kartograficznego lub językowego przypadkiem zachodzili tu lub dopływali inni. Ludzie, którzy sądzili, że trafią do uroczych turystycznych miasteczek jak Portovenere lub Portofino po to tylko, by znaleźć się w prymitywnej rybackiej wiosce Porto Vergogna.
– Przepraszam – odezwała się po angielsku piękna Amerykanka, odwracając się do Orenzia. – Czy mam wziąć walizki? Czy to jest wliczone... nie wiem, co opłacono.
Orenzio, po pierwszej wpadce pokonany przez diabelską angielszczyznę, tylko wzruszył ramionami. Niewysoki, z odstającymi uszami i o niezbyt bystrym spojrzeniu, miał sposób bycia świadczący zdaniem turystów o jakimś uszkodzeniu mózgu, jednak wprawa, z jaką ten tępak o mętnych oczach sterował motorówką, robiła na nich tak wielkie wrażenie, że wręczali mu hojne napiwki za najdrobniejszą usługę. Orenzio z kolei doszedł do wniosku, że im mniej inteligentnie się zachowuje i im gorzej włada angielszczyzną, tym więcej zarabia. Stał więc z szeroko otwartymi oczami i mrugał bezmyślnie.
– Czyli sama mam wnieść walizki? – spytała znów kobieta, cierpliwie i nieco bezradnie.
– Bagagli, Orenzio! – zawołał Pasquale, po czym go olśniło: ta kobieta melduje się w jego hotelu! Zaczął brnąć w stronę mola, oblizując wargi przed przemówieniem rzadko używaną angielszczyzną.
– Proszę – odezwał się do kobiety i poczuł, jakby zamiast języka miał w ustach kawał chrząstki. – Ja i Orenzio ponieść z zaszczytem walizkę. Proszę na hotel Wystarczający Widok.
Ta uwaga chyba zbiła Amerykankę z tropu, ale Pasquale tego nie zauważył. Chciał zakończyć jakimś ozdobnikiem i usiłował wymyślić odpowiedni zwrot. „Droga pani?” – nie, to za mało. Tak naprawdę nigdy nie opanował angielskiego, ale uczył się go wystarczająco długo, żeby żywić zrozumiały lęk przed jego okazjonalną surowością, bezsensownym prostactwem koniugacji. Uważał, że jest nieprzewidywalny jak pies mieszaniec. Pierwsze nauki w tej dziedzinie pobierał u jedynego Amerykanina, który kiedykolwiek zatrzymał się w hotelu, pisarza, który każdej wiosny odwiedzał Włochy, żeby obciosywać dzieło swojego życia – epicką opowieść o swych doświadczeniach z drugiej wojny światowej. Pasquale próbował sobie wyobrazić, co ten wysoki, szykowny mężczyzna mógłby powiedzieć tej kobiecie, ale nic stosownego nie przyszło mu do głowy i zaczął się zastanawiać, czy zna angielski odpowiednik włoskiego słowa klucza: bella. Zaryzykował:
– Proszę. Pójdzie. Ameryka piękna.
Patrzyła na niego przez chwilę – najdłuższą w jego dotychczasowym życiu – a potem uśmiechnęła się i skromnie spuściła głowę.
– Dziękuję. Czy to pański hotel?
Pasquale skończył się przedzierać przez wodę i dotarł do mola. Podciągnął się, strząsnął wodę z nogawek i spróbował się zaprezentować jak hotelarz z prawdziwego zdarzenia.
– Pański hotel. Tak – oznajmił i wskazał na mały ręcznie wymalowany szyld po lewej stronie rynku. – Proszę.
– A... czy ma pan dla nas zarezerwowany pokój?
– O, tak. Dużo pokój. Wszystki dla was pokój. Tak.
Spojrzała na szyld, a potem znów na Pasqualego. Ciepły podmuch wiatru wrócił i porwał uwolnione z końskiego ogona pasma włosów jak serpentyny. Uśmiechnęła się na widok kałuży spływającej z jego chudego ciała, a potem zajrzała mu w oczy w kolorze morza i powiedziała:
– Ma pan śliczne oczy.
Znów przykryła głowę kapeluszem i ruszyła w stronę małego rynku, najważniejszego, co to miasteczko miało jej do zaoferowania.
Porto Vergogna nigdy nie miało il liceo, więc do szkoły średniej Pasquale pływał do La Spezii. To tam poznał Orenzia, który stał się jego pierwszym prawdziwym przyjacielem. Los przypisał ich do siebie – nieśmiałego syna starego hotelarza i niskiego, wielkouchego chłopaka z przystani – niejako z braku alternatywy. Pasquale nawet czasem pomieszkiwał u rodziny Orenzia zimową porą, kiedy ruch łodzi był utrudniony. Ostatniej zimy przed wyjazdem Pasqualego do Florencji wymyślili grę, którą bawili się przy kuflach szwajcarskiego piwa. Siadali naprzeciw siebie w porcie w La Spezii i obrzucali nawzajem obelgami, aż któremuś zabrakło słów albo zaczynał się powtarzać i za karę musiał osuszyć stojącą przed nim szklankę. Teraz, podniósłszy bagaże Amerykanki, Orenzio pochylił się nad Pasqualem i zainicjował bezalkoholową wersję gry:
– No i co powiedziała, cwelu?
– Że ubóstwia moje oczy – odpowiedział Pasquale, który nie zauważył zaczepki.
– Nie bajeruj, cioto – odparował Orenzio. – Nic takiego nie powiedziała.
– Właśnie, że tak. Zakochała się w moich oczach.
– Kitujesz, Pasqo. I do tego jesteś amatorem miękkich fiutów.
– Ale to prawda.
– Że jesteś amatorem miękkich fiutów?
– Nie. Naprawdę tak powiedziała o moich oczach.
– Ty chyba kozy macasz. Ta kobieta to gwiazda filmowa.
– Też mi się tak zdaje – odparł Pasquale.
– Nie, imbecylu, ona naprawdę gra w filmach. Przyjechała z tymi amerykańskimi producentami, którzy kręcą w Rzymie.
– Co kręcą?
– Kleopatrę. Co ty, gazet nie czytasz, dupku?
Pasquale obejrzał się za amerykańską aktorką, która wspinała się po schodach prowadzących do wioski.
– Ale ona jest za blada, żeby grać Kleopatrę.
– Kleopatrę gra ta dziwka i złodziejka cudzych mężów Elizabeth Taylor – powiedział Orenzio. – Ta gra kogoś innego. Naprawdę nie czytasz gazet, lachociągu jeden?
– A kogo gra?
– Skąd mam wiedzieć? Pewnie ich tam pełno.
– A jak się nazywa? – spytał Pasquale.
Orenzio podał mu napisaną na maszynie kartkę z poleceniami, które otrzymał. Zawierała dane kobiety oraz informację, że należy ją zawieźć do hotelu w Porto Vergogna, a rachunek przesłać człowiekowi, który zorganizował jej podróż, Michaelowi Deane’owi zameldowanemu w Grand Hotelu w Rzymie. Na kartce było napisane, że ten Michael Deane to asystent pionu produkcyjnego 20th Century Fox Pictures. A kobieta nazywa się...
– Dee... Moray – przeczytał głośno Pasquale. Nic mu to nie mówiło, ale w Ameryce było tak wiele gwiazd filmowych, tych wszystkich Rocków Hudsonów, Marylin Monroe, Johnów Wayne’ów, a gdy zdawało mu się, że już ich wszystkich zna, ktoś nowy zyskiwał rozgłos, jakby w Ameryce mieli fabrykę wytwarzającą wielkoekranowe twarze. Pasquale znów obejrzał się na kobietę wchodzącą po stopniach w szczelinie urwiska prosto do wyczekującej wsi.
– Dee Moray – powtórzył.
Orenzio zajrzał mu przez ramię i zerknął na kartkę.
– Dee Moray – powtórzył. W jej imieniu i nazwisku było coś tak intrygującego, że te słowa aż cisnęły się na usta. – Dee Moray – odezwał się raz jeszcze. – Ponoć jest chora – dodał.
– Na co?
– A skąd mam wiedzieć? Gość powiedział tylko, że jest chora.
– Coś poważnego?
– Tego też nie wiem – odparł Orenzio i na zakończenie, jakby i on tracił już zapał do dawnej gry, dodał kolejną zniewagę: un mangiaculo – dupojadzie.
Pasquale patrzył, jak Dee Moray idzie drobnym krokiem po kamiennej ścieżce i zbliża się do jego hotelu.
– Aż taka chora chyba nie jest – stwierdził. – Wygląda pięknie.
– Ale nie jak Sophia Loren – orzekł Orenzio. – Albo Marylin Monroe.
Poprzedniej zimy w wolnym czasie przesiadywali w kinie i oceniali urodę oglądanych kobiet.
– Nie, myślę, że jej uroda jest bardziej błyskotliwa... coś jak u Anouk Aimée.
– Chuda strasznie – ocenił Orenzio. – I żadna z niej Claudia Cardinale.
– Fakt – musiał się zgodzić Pasquale. Claudia Cardinale była chodzącą doskonałością. – Ale myślę, że jej twarz nie jest taka znów pospolita.
Dla Orenzia ta uwaga była już nazbyt wyrafinowana.
– Pasqo, ty byś się zadurzył nawet w kulawym psie, gdybym ci go tylko przywiózł do wioski.
Teraz Pasquale się stropił.
– Orenzio, a czy ona chciała tu przyjechać?
Orenzio plasnął dłonią w trzymaną przez Pasqualego kartkę.
– Ten Amerykanin, Deane, który ją przywiózł do La Spezii, to wiesz co? Wyjaśniłem mu, że nikt tu nie przyjeżdża. Spytałem, czy nie chodzi mu czasem o Portofino albo Portovenere. Spytał, jakie jest Porto Vergogna, a ja odpowiedziałem, że nie ma tu nic oprócz hotelu. Zapytał, czy tu jest spokojnie. Powiedziałem, że spokojniej jest już chyba tylko w grobie, a on na to: „I o to chodzi”.
Pasquale uśmiechnął się do przyjaciela.
– Dziękuję, Orenzio.
– Chyba kozy macasz – mruknął pod nosem Orenzio.
– Już było – powiedział Pasquale.
Orenzio udał, że dopija piwo.
Obaj spojrzeli w stronę urwiska, czterdzieści metrów wzwyż, gdzie przyglądając się wejściu do rodzinnego hotelu, stała pierwsza Amerykanka od śmierci ojca Pasqualego. „Oto symbol nowej ery”, pomyślał Pasquale.
Dee Moray spojrzała na nich z góry. Stała na kwadratowym rynku i chłonęła wzrokiem morski pejzaż, a gdy potrząsnęła głową, upięte dotąd, spłowiałe od słońca włosy poderwały się i zaczęły tańczyć wokół jej twarzy. Potem spojrzała na szyld i przekrzywiła głowę, jakby próbowała zrozumieć słowa:
HOTEL WYSTARCZAJĄCY WIDOK
A następnie symbol nowej ery wsunął kapelusz pod pachę, pchnął drzwi, schylił się i wszedł do środka.
Kiedy kobieta zniknęła we wnętrzu, w głowie Pasqualego zaświtała niewygodna myśl, że w pewnym sensie sam ją przyzwał. Po latach spędzonych w tym miejscu, po miesiącach żałoby, samotności i wyczekiwania Amerykanów stworzył tę kobietę z fragmentów dawnych filmów i książek, z zagubionych artefaktów i ruin własnych marzeń, ze swojej heroicznej niekończącej się samotności. Zerknął na Orenzia niosącego bagaże tego kogoś i nagle cały świat wydał mu się tak nierzeczywisty, a czas na nim spędzany tak bardzo ulotny i odrealniony. Pierwszy raz ogarnęło go pozacielesne egzystencjalne uczucie, tak nadzwyczajna wolność – jakby unosił się ponad wioską, ponad własnym ciałem – i przeżył uniesienie tak ogromne, że nigdy później nie umiał go sobie wytłumaczyć.
– Dee Moray. – Głos Pasqualego Tursiego niespodzianie i donośnie zdjął urok z jego myśli.
Orenzio się obejrzał, a Pasquale odwrócił się do niego plecami i znów wymówił to nazwisko, tym razem do siebie, głosem cichszym od szeptu, skrępowany powiewem nadziei, która nadała kształt tym słowom. „Życie to dobitny przykład działania wyobraźni”, pomyślał.