34,99 zł
Intymna historia o braterstwie, miłości, poświęceniu i zdradzie. Opowieść o dwóch braciach, którzy wiodą wspólny, awanturniczy żywot.
Jedna z najlepszych książek 2020 roku wg * Time * Vogue * People * Washington Post *
„Stracone miliony” - Intymna historia o braterstwie, miłości, poświęceniu i zdradzie. Opowieść o dwóch braciach, którzy wiodą wspólny, awanturniczy żywot, podróżując, jak bitnicy, skacząc do towarowych pociągów i dorywczo pracując. Mimo wspólnie dzielonego losu, mają zupełnie różne pragnienia i postawy. Jak potoczy się ich historia gdy staną przed największymi życiowymi wyborami, przed próbą czasów w których żyją?
W swojej najnowszej, oszołamiająco dobrej powieści, Jess Walter, wspaniale maluje portret Ameryki początku XX wieku i burzliwych, trudnych lat młodego jeszcze kraju, z jego niespokojnym, głodnym życia społeczeństwem. Powieść w zaskakujący sposób rezonuje ze współczesnością, z coraz większymi, międzyludzkimi podziałami, będąc jednocześnie porywającą, sensacyjną prozą.
Jess Walter ugruntowuje swoją pozycję wśród najciekawszych, współczesnych pisarzy, a „Stracone miliony” mogą stać się jedną z najbardziej pożądanych książek XXI wieku.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 524
Mojemu ojcu Bruce’owi i mojemu bratu Ralphowi
Waterbury, 1909 rok
Ciemność zasnuła miasteczko niczym dym ze zdmuchniętej świecy. Moja żona właśnie to zjawisko miała najbardziej za złe Spokane, gdzie służyłem w policji od dwóch lat, nazywając je drakońskimi ciemnościami jesieni. Przybyliśmy tutaj ze Sioux City, miasteczka, które ona wciąż nazywała domem, a w którym ja wiodłem spokojniejszy żywot. Natknąłem się na Spokane w reklamie specyfikacji gruntów, ale ziemia, którą kupiłem, okazała się skałą bazaltową zakończoną urwiskiem i nie nadawała się do uprawy, więc wynajęliśmy cztery pokoje w murowanym budynku, na północ od rzeki, a ja zacząłem tę robotę w policji, ciężki kawałek chleba. Lata tysiąc dziewięćset osiem i tysiąc dziewięćset dziewięć były męczące, życie w Spokane było męczące, przywodziło na myśl to słowo Rebeki, drakońskie. Strome wzgórza, głębokie kaniony, mroźne zimy, upalne lata i mroczne jesienne wieczory, które wpędzały ją w melancholię, kiedy o siedemnastej zdawało się, jakby już wybiła północ.
Właśnie jednego z takich wieczorów szeryf Sullivan wziął mnie na bok. Jakiś włamywacz grasował po zamożnych domach na Cannon Hill i szeryf potrzebował do tej sprawy dobrych, solidnych policjantów. Nic tak nie psuło nerwów burmistrzowi jak to, że ktoś wyważał okna od południowej strony i kradł świece właścicielom wiktoriańskiej posiadłości na wzgórzu, i wtedy pospiesznie przypominał Sullivanowi, że pełni przecież urząd szeryfa i jego powinnością jest dopilnowanie, żeby majętne żony milionerów węglowych czuły się bezpieczne. Sullivan wyznaczył mnie i dwóch innych policjantów do patrolowania dolnego South Hill i ujęcia króla włamywaczy.
Nadeszła pora włóczęgów.
– Ominie was jedynie polowanie na łachudry – oznajmił szeryf Sullivan. Lepiej dla mnie, bo i tak wolę policyjną robotę z krwi i kości niż bezustanne uganianie się za kloszardami.
Sullivan wypowiadał się na temat tej okiennej gnidy, jakby to było wcielenie jakiegoś nikczemnego demona z piekła rodem. Jeden z magnatów kopalni srebra zagroził, że sprowadzi detektywa z agencji Pinkertona, a nic tak nie psuło krwi Sullivanowi jak to, że ktoś wynajmował prywatnego detektywa. W Spokane działało sześć agencji detektywistycznych, trzy o zasięgu ogólnokrajowym – Pinkerton, Thiel i Allied – i trzy agencje zatrudniające najemników, lokalnych bandziorów, wykorzystywane przez spółki węglowe do nękania związków zawodowych. Detektywi z agencji o zasięgu krajowym traktowali nas, policjantów, niczym niedorajdy na koniach, dobre do uganiania się za kloszardami i dziwkami, ale równie skuteczne w rozwiązywaniu spraw kryminalnych jak ślepy pies w pilnowaniu farmy. Uważałem, że ta opinia nie była tak zupełnie niezasłużona, i nieraz sam skarżyłem się na lenistwo i łapownictwo starszych, zajadłych policjantów. Zastanawiałem się nawet, czy nie przelać tych moich prywatnych obserwacji na papier.
Gdybym został w policji, zrobiłbym to wyłącznie dla Johna Sullivana, ponieważ podziwiałem tego człowieka. Sully był uczciwy i życzliwy, przybył niedawno z hrabstwa Kerry, miał metr dziewięćdziesiąt pięć centymetrów wzrostu i prawie sto kilogramów wagi, z czego pewnie ponad dwa kilogramy ważyły same jego sumiaste wąsy. Wstąpił w szeregi policji tuż po Wielkim Pożarze z tysiąc osiemset osiemdziesiątego dziewiątego roku, razem z brutalami pokroju Shannona i Clegga, a jeśli wierzyć temu, co mówiono, we trzech wypędzili ostatnich Indian i ujarzmili miasto leżące na pograniczu.
Jednak Sullivan, w przeciwieństwie do innych, nie był wyłącznie bezwzględny. Był odważny. Łebski. W tysiąc dziewięćset pierwszym roku dwóch rzezimieszków założyło sklep na północnym krańcu mostu Howarda i rabowali, niczym legendarne ogry, każdy przejeżdżający tamtędy wóz. Kiedy Sullivan przyjechał, żeby ich aresztować, jeden z mężczyzn wyciągnął pistolet i kilkakrotnie nacisnął spust, zanim duży John zdołał wytrącić mu z ręki broń. Walcząc z rabusiami, Sully poczuł, jak but z cholewą napełnia mu się krwią. Ogr postrzelił go w nogę, poniżej krocza. Sullivan zaciągnął dwóch opryszków do więzienia, po czym konno pojechał do szpitala, gdzie natychmiast wylądował na stole operacyjnym. Tam poznał pielęgniarkę o połowę młodszą od siebie i ją poślubił.
Jak można by nie chcieć pracować dla takiego człowieka?
Może i Sully popadał w nostalgię za starymi burzliwymi czasami, ale też nie miał złudzeń – dawna mieścina nad rzeką Klondike stała się miastem pełną gębą, a czasy sprzyjały takim brutalom jak Clegg, który postrzegał swoją służbę jako chandryczenie się z kloszardami i dziwkami, żeby płacili mu za ochronę, i nie odmawiał sobie zerżnięcia dziewczyny, jeśli nie uzbierała na zapłatę.
– Czasy starej gwardii dobiegają końca – powiedział Sullivan, kiedy poskarżyłem się na Clegga, który wziął sobie alkohol z archiwum dowodów.
Sullivan nie omieszkał awansować takich policjantów jak Hage, Roff i ja za to, że mieliśmy łeb na karku, i za naszą prawość, jak sądzę, ale również dlatego, że nie przeszkadzało nam, że Bill Shannon był gotów wyrzucić beczkę przez okno, ani to, że Hub Clegg pewnego razu wpadł z patrolem konnym do płonącej tawerny, żeby uratować swoją ulubioną damę lekkich obyczajów.
Właśnie dlatego to nam powierzył sprawę włamywacza z Cannon Hill. Ale oddelegowanie trzech policjantów w sezonie włóczęgów, kiedy we wschodniej części miasta aż roiło się od tułaczy i związkowców, którzy przybywali zewsząd, żeby agitować przeciwko agencjom pracy przy Stevens Street, naprawdę było dla niego poświęceniem. Nie byłem obojętny na ich los, bowiem nie dało się zaprzeczyć korupcji pośredników, którzy zdzierali z najuboższych ostatniego dolara w zamian za niepewne propozycje pracy. Ale protesty Robotników Przemysłowych Świata powodowały zalew miasta cuchnącym motłochem z zagranicy, a ten z kolei przyciągał dziewki z tawern, młodzieńców palących opium i grających w faraona, mistyków, jasnowidzów i kieszonkowców, całe mrowie występku, które roiło się w dzielnicach rozpusty niczym jętki nad zatrutą rzeką.
– Przyskrzyńcie szybko tego włamywacza, chłopcy – powiedział nam Sullivan – bo będziemy potrzebować waszych pałek po drugiej stronie miasta.
I tak Hage, Roff i ja odważnie zanurzyliśmy się w zimny, mroczny wieczór. Wsiedliśmy do pustego tramwaju jadącego na South Hill i wysiedliśmy na pierwszym przystanku. Byliśmy po cywilu – mieliśmy na sobie płaszcze, a na głowach futrzane czapki, żeby nie zmarznąć, a ja także dlatego, żeby w mojej łysinie nie odbijały się światła ulicznych latarni. Plan był taki, że Hage będzie się przechadzał wolnym krokiem bocznymi uliczkami, ja pójdę główną ulicą, z przodu, a Roff z tyłu. Obeszliśmy tą metodą każdy kwartał ulic, weszliśmy na wzgórze, zaczynając od siódemki. Dym z kominów snuł się nisko nad ziemią, a uliczne latarnie rzucały długie i upiorne cienie. Idąc, zaglądałem przez szpary w zasłonach do tych okazałych domów, które płonęły blaskiem ognia z kominków i świec, i zatęskniłem za swoim ogniskiem domowym, za Rebeką i dzieciakami, w tę noc tak zimną i cichą, że wątpiłem, by naszemu złodziejowi chciało się coś szykować.
Po siódemce spotkaliśmy się z Hage przed domem Adamsów, przy wejściu w aleję, gdzie Roff przystanął, żeby odlać się na zgrabiałe korzenie klonu.
– Nie podoba mi się to – powiedział Hage.
– Roff sikający na drzewa?
– To też, ale miałem na myśli to wspinanie się na wzgórze w nadziei, że wpadniemy przypadkiem na jakiegoś wirtuoza włamywaczy i przyłapiemy go na gorącym uczynku.
– Na pewno nie znajdziemy go, uganiając się z Cleggiem za kloszardami w centrum miasta.
– Znajdziemy, jeśli jest kloszardem.
– Ekstrawaganckie zajęcie jak na kloszarda.
– Też tak myślę.
Roff skończył sikać. Skręciliśmy w najbliższą przecznicę i znowu rozdzieliliśmy się przy numerze dziewięć, gdy podziwiałem wsparte na kolumnach ganki okazałych domów i przystanąłem, żeby zapalić fajkę. Wtedy przyszło mi na myśl, że nastawienie Rebeki do Spokane mogłoby się zmienić, gdybym kiedyś wyrwał nas z nędznego mieszkania i przeprowadził do jednego z tych imponujących domów na zboczu wzgórza.
To prawie niemożliwe z pensji policjanta. Szeryf Sullivan sam mieszkał w takim mieszkaniu jak nasze. W każdym razie miałem wątpliwości, czy nawet tak okazały dom byłby w stanie uszczęśliwić moją żonę. Już nie. Nie tutaj. O co chodzi z tymi górzystymi, położonymi na zachodzie i otoczonymi wodą miastami – Seattle, Spokane, San Francisco? Zwiedziłem wszystkie trzy i wiem, że we wszystkich trzech pieniądze topniały w rękach. Przywodziło mi to na myśl coś, co usłyszałem kiedyś na temat Orientu, że woda spływa tam w odwrotnym kierunku. Kto chciałby mieszkać w miejscu, w którym woda się cofa, a pieniądze wypływają z kieszeni? Te miasta, które nie miały żadnego interesu w tym, żeby być miastami, rozciągały się wzdłuż wysp i zatok, klifów, kanionów i wodospadów.
Pogrążyłem się jeszcze bardziej w tym ponurym nastroju i przyszło mi na myśl to słowo Rebeki, drakoński, kiedy z cienia wyłonił się Roff.
– Masz coś? – zapytałem. – Czy...
Nie potrafię powiedzieć, co nastąpiło później – trzask, mój krzyk: „Stać”, błysk i uświadomienie sobie, że to nie jest Roff. Nie mam natomiast żadnych wątpliwości, jak to się zakończyło, ponieważ zgiąłem się wpół i trzymałem za brzuch, który palił mnie żywym ogniem. Możliwa była również inna kolejność zdarzeń, która wydawała się sensowna (to nie Roff, „Stać”, błysk, trzask, zgięcie wpół, brzuch, który palił mnie żywym ogniem), ale nie mogłem sobie tego przypomnieć...
Mężczyzna, który nie był Roffem, uciekał, powiewając połami długiego czarnego płaszcza i stukając butami po bruku, i wtedy przypomniałem sobie Sullivana, który został postrzelony w nogę, a i tak ujął sprawcę, i zdołałem wyciągnąć rewolwer i nacisnąć czterokrotnie na spust, ale strzelałem bezładnie i mężczyzna schował się między dwoma domami na końcu ulicy.
Zgięty wpół, z głęboką raną na brzuchu, upadłem do przodu, na kolana, na żwir i przyznaję ze wstydem, że zawyłem z bólu...
Pierwszy przybiegł Hage, powtarzając w kółko moje imię.
– Alfred, Alfred, Alfred.
– Postrzelił mnie! – Co za wielki zawód, brak wyobraźni. Kiedy pomyślę o tym, co człowiek mógłby w takim momencie powiedzieć. Szekspir albo Grecy, a nawet Biblia. Właściwe ostatnie słowa. A ja zdołałem jedynie wydusić z siebie – Postrzelił mnie.
– Wiem, Alfredzie – powiedział Hage. – Tak mi przykro.
Hage sięgnął do mojego płaszcza, pomacał mnie po plecach.
– Roff! – wrzasnął. Słyszałem, jak mówił, że kula nie przebiła mnie na wylot. Tkwiła w środku. Będą musieli ją wyciągnąć.
Słyszałem od starszych stażem policjantów, że rana śmiertelna aż tak nie boli, ale to stwierdzenie, podobnie jak wszystko, co mówili ci brutale, każde słowo, które wyszło z ich tłustych gęb, było bujdą, wykrętem, szkodliwym kłamstwem.
– Roff! – wydzierał się Hage. – Postrzelili Waterbury’ego!
– Skąd mogli wiedzieć? – zapytałem.
– Co?
– Skąd mogli wiedzieć, jak to jest mieć śmiertelną ranę? – Nawet w moich uszach te słowa brzmiały jak zniekształcone, jakbym mówił spod wody. Moje myśli też wyszły na jaw – z raną postrzałową brzucha mogłem przeżyć kilka godzin, dni, ale na końcu i tak czeka mnie agonia, i...
W głowie zaczęły mi się kłębić różne myśli. Czy jadłem kolację? Czy to był mój ostatni posiłek? Kto zawiadomi Rebekę? Czy ona zaceruje tę koszulę? Może powinna sprzedać moje ubrania i zarobić trochę grosza. Sięgnąłem ręką, żeby sprawdzić, czy kula przeszyła mi płaszcz na wylot.
– Płaszcz jest cały – powiedziałem, ale mój głos brzmiał, jakby dobiegał gdzieś z oddali.
– Roff! – krzyknął znowu Hage. – On postrzelił Alfreda!
– Połóż mnie – poprosiłem i Hage pomógł mi ułożyć się na boku.
– Roff! – krzyknął znowu Hage.
– Rebeka – powiedziałem, ale zabrzmiało to niczym bulgot bąbelków powietrza w wodzie. Chciałem się upewnić, że ona wie – o czym? Nie miałem pojęcia. – Rebeka – wyszeptałem znowu, tym razem wyraźniej. I nawet jeśli znałbym na pamięć wszystkie dzieła Szekspira i całą Biblię, przypuszczam, że właśnie to słowo chciałbym wypowiedzieć jako ostatnie, Rebeka na moich ustach, Rebeka, Rebeka, szeptałem raz za razem, w ciemność.