Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Sztywny brytyjski menedżer, przebojowa amerykańska stażystka i gorący romans, który grozi międzynarodowym skandalem
Kiedy szef oznajmia Ruby Miller, że wysyła ją na długą delegację do Nowego Jorku, dziewczyna jest zszokowana. Jako jedna z najlepszych w branży inżynieryjnej w Londynie wie, że zawodowo sobie poradzi. Ale drży na myśl, że najbliższy miesiąc spędzi blisko zawodowo i fizycznie - bo w tym samym hotelu – z Niallem Stellą, szefem planowania w firmie i największym ciachem na świecie. Chociaż ona od miesięcy jest w nim zadurzona, Niall ledwie ją zauważa. Dopiero po całonocnym flircie na pokładzie samolotu budzi się i zaczyna zwracać na nią uwagę…
Niall Stella, świeży rozwodnik, rzadko się rozluźnia i łamie reguły, a jak sam najlepiej wie, z kobietami radzi sobie beznadziejnie. Ale nawet on docenia powiew świeżego powietrza, jaki wnosi spontaniczna Ruby. Kiedy atrakcyjna Kalifornijka stawia sobie za cel pomóc seksownemu Brytyjczykowi rozluźnić się, nic jej nie powstrzyma. Tysiące mil od Londynu łatwo kochankom udawać. Ale czy związek, który zbudowali, nie runie po powrocie do domu?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 368
— Nie twierdzę, że na pewno ma ogromnego kutasa, ale również temu nie zaprzeczam.
— Pippa — jęknęłam, z przerażeniem zakrywając twarz dłońmi. Była siódma trzydzieści, czwartek rano, na miłość boską. Chyba się już nie upiła.
Rzuciłam przepraszający uśmiech facetowi stojącemu naprzeciwko, który wpatrywał się w nas szeroko otwartymi oczami, a jednocześnie zastanawiałam się, czy siłą woli zdołam przyśpieszyć ruch windy.
Rzuciłam Pippie wściekłe spojrzenie przez szerokość kabiny.
— Co? — zapytała bezgłośnie i rozstawiła palce wskazujące na jakieś trzydzieści centymetrów. — Zawieszenie jak u konia — wyszeptała.
Od konieczności powtórnych przeprosin wybawił mnie przystanek na trzecim piętrze. Drzwi się otworzyły.
— Zdajesz sobie sprawę, że nie byłyśmy tam same, prawda? — syknęłam, idąc za nią korytarzem. Za rogiem zatrzymałyśmy się przed szerokimi podwójnymi drzwiami z nazwiskiem Richardson-Corbett wygrawerowanym w mlecznym szkle.
Uniosła wzrok znad monstrualnej torebki, w której właśnie grzebała, brzęcząc bransoletkami na prawym przedramieniu. Szukała kluczy. Torebkę miała ogromną, jaskrawożółtą i nabitą błyszczącymi metalowymi ćwiekami. W ostrym świetle jarzeniówek jej długie rude włosy wyglądały wręcz neonowo.
Ja miałam włosy ciemnoblond i torebkę na długim pasku; przy niej czułam się jak wafelek waniliowy.
— Nie byłyśmy?
— Nie! Przed tobą stał ten gość z księgowości. Muszę potem do nich iść, a dzięki twojej wstawce czeka nas wymiana zakłopotanych spojrzeń na wspomnienie chwili, kiedy wygłosiłaś uwagę o kutasie.
— Powiedziałam też „zawieszenie jak u konia” — przez chwilę przybrała minę winowajczyni, po czym znów skupiła się na torebce. — Goście w księgowości i tak powinni wyluzować. — Potem, dramatycznym gestem wskazując wciąż ciemny korytarz przed nami, dodała: — Jak rozumiem, w tej chwili jesteśmy same, nawet jak na twoje standardy?
Dygnęłam przed nią żartobliwie.
— Jak najbardziej.
Kiwnęła głową i ściągnęła brwi w skupieniu.
— Chodzi mi o to, że na logikę on musi być ogromny.
— Na logikę — powtórzyłam, tłumiąc uśmiech. Serce znów podskoczyło mi dziwnie, jak zawsze, kiedy rozmawiałyśmy o Niallu Stelli. Spekulacje na temat wielkości jego penisa mogły mnie rozstroić do reszty.
Triumfalnie wyrzucając ramię do góry, Pippa uniosła klucze do biura, po czym najdłuższy włożyła do zamka.
— Ruby, widziałaś jego palce? Jego stopy? Nie wspominając o tym, że ma jakieś dwa i pół metra wzrostu.
— Nieco ponad dwa metry — poprawiłam pod nosem. — Ale rozmiar dłoni niekoniecznie przekłada się na cokolwiek — zamknęłyśmy za sobą drzwi i pstryknęłyśmy włącznikiem światła. — Wielu facetów ma duże dłonie, ale wcale nie może się pochwalić niczym specjalnym w dziedzinie męskości.
Poszłam za Pippą wąskim korytarzem do pokoju pełnego biurek w mniejszym, nie tak wystawnym kącie na trzecim piętrze. Nasz zakątek biura był zatłoczony, lecz przytulny — łut szczęścia, biorąc pod uwagę, że spędzałam tu więcej czasu niż w moim maleńkim mieszkanku wynajmowanym w południowym Londynie.
Richardson-Corbett Consulting może być jedną z największych i najbardziej prężnych firm technologicznych w Europie, ale jednocześnie przyjmują tylko kilkoro stażystów. Jako świeżo upieczona absolwentka Uniwersytetu Stanowego San Diego byłam wniebowzięta, kiedy udało mi się złapać tę posadę. Pracowało się dużo, a wypłata od razu wyleczyła mnie z namiętności do kupowania butów, lecz poświęcenie już zaczynało się opłacać: po dziewięćdziesięciu dniach stażu taśma klejąca z nabazgranym nazwiskiem „Ruby Miller” została zastąpiona przez metalową tabliczkę, a mnie przeniesiono z kanciapy na pierwszym piętrze do jednego ze wspólnych biur na trzecim.
Przebrnęłam przez szkołę średnią i przeżyłam studia pierwszego stopnia tylko z lekkimi obrażeniami. Później przeprowadzka na drugą półkulę i spotkania z najlepszymi umysłami ścisłymi w Wielkiej Brytanii. Nigdy w życiu tak ciężko na nic nie pracowałam. Jeśli uda mi się skończyć ten staż tak dobrze, jak go zaczęłam, to zdobędę miejsce na studiach magisterskich na Oksfordzie. Oczywiście dobremu zakończeniu stażu najprawdopodobniej nie sprzyjają rozmówki o penisach dyrektorów w windzie biura…
Jednak Pippa dopiero się rozkręcała.
— Pamiętam, czytałam, że sięga od nadgarstka po środkowy palec… — dodała i palcami zmierzyła długość własnej dłoni, po czym uniosła ją, by pokazać, co ma na myśli. — Jeśli to prawda, to być może jest to twój wymarzony mężczyzna.
Nucąc pod nosem, powiesiłam płaszcz na drzwiach.
— Pewnie tak.
Pippa rzuciła torbę na krzesło i zmierzyła mnie podejrzliwym spojrzeniem.
— Uwielbiam tę twoją udawaną obojętność. Jakbyś nie gapiła się na jego klejnoty, gdy tylko gość znajdzie się w promieniu trzech metrów od ciebie.
Próbowałam przybrać oburzony wyraz twarzy i znaleźć jakąś odpowiedź. Ale żadnej nie znalazłam. W ciągu ostatnich sześciu miesięcy rzuciłam tyle ukradkowych spojrzeń w kierunku krocza Nialla Stelli, że stałam się dyplomowaną specjalistką od topografii tych okolic.
Ze zrezygnowanym westchnieniem wrzuciłam torebkę do szuflady biurka i ją zamknęłam. Najwidoczniej moje ukradkowe spojrzenia nie były jednak tak dyskretne.
— Niestety, jestem przekonana, że nigdy, przenigdy nie znajdą się odpowiednio blisko.
— No pewnie, jeśli nigdy się do niego nie odezwiesz. Słuchaj, jak tylko trafi mi się sposobność, poderwę to rude ciacho z PR i przyprę do ściany. Przynajmniej porozmawiaj z tym swoim kolesiem, Ruby.
Ale ja tylko pokręciłam głową; koleżanka trzepnęła mnie apaszką.
— Uznaj to za zadanie na zajęcia z integralności strukturalnej. Powiedz mu, że musisz zbadać rozciągliwość jego stalowego dźwigara.
Jęknęłam.
— Fantastyczny plan.
— No dobrze, to coś innego. Ten blondynek z mail roomu zawsze się na ciebie gapi.
Skrzywiłam się.
— Nie jestem zainteresowana.
— No to Ethan z działu umów. Jest niski, ale wysportowany. Widziałaś tę jego sztuczkę z językiem? Pokazywał ją w pubie.
— Boże, nie — usiadłam i zgarbiłam się pod ciężarem jej taksującego wzroku. — Czy my naprawdę rozmawiamy na taki temat? Czy nie możemy udawać, że nie jestem ciężko zakochana?
— Niestety, nie. Nie obchodzi cię żaden inny facet, ale do pana sztywniaka też nie chcesz wystartować — westchnęła. — Nie zrozum mnie źle, Stella jest świetny, ale trochę usztywniony, nie uważasz?
Przesunęłam paznokciem wzdłuż krawędzi biurka.
— I to mi się nawet w nim podoba — przyznałam. — Jest stabilny.
— Nudny — odpaliła Pippa.
— Powściągliwy — upierałam się. — Jakby żywcem wyjęty z powieści Jane Austen. Taki pan Darcy — dodałam z nadzieją, że to porównanie pomoże jej zrozumieć.
— Nie ogarniam tego. Pan Darcy traktuje Elizabeth tak rzeczowo, że niemal grubiańsko. Po co ci ktoś, z kim będziesz miała tyle zachodu?
— Jak to zachodu? — zapytałam. — Darcy nie zasypuje jej fałszywymi pochwałami ani komplementami bez znaczenia. Kiedy wyznaje jej miłość, naprawdę to czuje.
Pippa opadła na krzesło i włączyła komputer.
— A może wolę flirciarzy.
— Ale flirciarz tak samo traktuje wszystkie — sprzeciwiłam się. — Darcy jest niezgrabny i trudny do rozgryzienia, ale gdy go zdobędziesz, będzie twój na zawsze.
— Dla mnie to za dużo zachodu.
Wiedziałam, że zawsze byłam romantyczką, lecz wyobrażenie sobie mojego powściągliwego bohatera w chwili uniesienia — bez zahamowań, spragnionego, pociągającego — sprawiało, że kiedy mój idol znalazł się w odległości dwóch metrów, nie potrafiłam myśleć o niczym innym.
Problem w tym, że w takich okolicznościach traciłam też całą inteligencję.
— Jak mogę mieć jakiekolwiek nadzieje na autentyczną rozmowę? — zapytałam. Wiedziałam, że nigdy się na to nie zdobędę, lecz dobrze było wreszcie omówić temat z kimś, kto go zna, z kimś innym niż London i Lola, które zostały na drugiej półkuli. — Wiesz, rozmowę, w której naprawdę oboje uczestniczymy? W zeszłym tygodniu na spotkaniu Anthony zapytał, czy mogę zaprezentować jakieś dane, które miałam przygotować do projektu Diamond Square. Szło mi doskonale, dopóki nie uniosłam wzroku i nie zobaczyłam Nialla Stelli za Anthonym. Wiesz, jak ciężko nad tym pracowałam? I to przez kilka tygodni. Jedno spojrzenie i całą koncentrację diabli wzięli.
Z jakiegoś powodu nie byłam w stanie myśleć o nim, używając jedynie imienia. Niall Stella brzmiało jak zaszczytny tytuł, jak książę Harry lub Jezus Chrystus.
— Przerwałam w pół zdania — mówiłam dalej. — Kiedy znajdzie się obok, to albo zaczynam pleść bzdury, albo zapominam języka w gębie.
Pippa się roześmiała, po czym zmrużyła oczy i zmierzyła mnie wzrokiem. Wzięła do ręki kalendarz i udała, że go przegląda.
— Ciekawe… właśnie zdałam sobie sprawę, że jest czwartek — zaśpiewała. — To by wyjaśniało, dlaczego masz taką seksowną fryzurę i tę zalotną miniówkę.
Przeczesałam włosy wycieniowane na wysokości podbródka.
— Codziennie mam taką fryzurę.
Pippa prychnęła. Szczerze mówiąc, zbyt dużo czasu spędziłam rano na przygotowaniach, ale potrzebowałam pewności siebie. Jak słusznie zauważyła, dzisiaj był czwartek, mój ulubiony dzień tygodnia, ponieważ widywałam go właśnie w tym dniu.
Ogólnie rzecz biorąc, w ten czwartek nie czekało mnie nic pasjonującego. Tego dnia lista zadań obejmowała prozaiczne rzeczy typu podlanie małego fikusa, którego ze względu na nalegania Loli przeszmuglowałam ponad osiem i pół tysiąca kilometrów z San Diego do Londynu, potem napisanie oferty na przetarg i wysłanie jej pocztą, w końcu wyniesienie śmieci. Świetlane życie. Jednak w każdy czwartek Outlook przypominał mi o spotkaniu grupy inżynieryjnej, na którym przez godzinę miałam niezakłócony widok na Nialla Stellę, wiceprezesa, dyrektora planowania, oraz, niech to szlag trafi, najwspanialsze ciacho na świecie.
Gdybym tylko mogła go dodać do listy swoich zadań.
Godzina najbardziej sprzyjająca przyglądaniu się Niallowi Stelli była zarówno błogosławieństwem, jak i przekleństwem, gdyż autentycznie interesowało mnie to, co się dzieje w naszej firmie, a dyskusje członków zarządu wręcz mnie fascynowały. Miałam dwadzieścia trzy lata, nie dwanaście, dyplom z inżynierii i jeśli tylko mi się uda, to pewnego dnia zostanę ich szefową. Fakt, że jeden człowiek tak bardzo potrafił zbić mnie z pantałyku, był bardziej niż upokarzający. Zwykle nie bywałam roztargniona ani niezdarna, poza tym przecież chodziłam na randki. W gruncie rzeczy w Londynie randkowałam częściej niż w domu, z powodu, hm, angielskich facetów. To już mówi wszystko.
Niestety, akurat ten angielski facet był poza moim zasięgiem. Niemal dosłownie, gdyż Niall Stella miał ponad dwa metry wzrostu, niewymuszoną klasę, doskonale ułożone dość ciemne włosy, pełne wyrazu piwne oczy, szerokie umięśnione ramiona i uśmiech absolutnie powalający. Kiedy już pojawiał się w pracy, na jego widok moje myśli hamowały z piskiem.
Według krążących po biurze plotek już jako niemowlę skończył szkołę i stał się legendą planowania przestrzennego. Nie zdawałam sobie sprawy z wagi tej informacji, dopóki nie zaczęłam pracy w grupie Richardson-Corbett i nie przekonałam się, że faktycznie doradza w każdej dziedzinie — od spraw związanych z inspekcją budowlaną po skład chemiczny dodatków do betonu. W Londynie był nieoficjalną ostatnią instancją przy wszelkich projektach związanych z mostami, infrastrukturą handlową i siecią transportu. Ku mojej niezmiernej rozpaczy raz nawet wyszedł w połowie czwartkowego spotkania, by pokierować zespołem budowlanym, gdyż zadzwonił przerażony kierownik, bo podwykonawca spartaczył projekt fundamentów, a wylano już beton. Niall Stella maczał palce praktycznie w każdej budowie w Londynie.
Rano pił herbatę z mlekiem (bez cukru), miał olbrzymie biuro na trzecim piętrze — daleko ode mnie — najwyraźniej nie miał czasu na telewizję, lecz był zagorzałym kibicem Leeds United. A chociaż wychował się w Leeds, chodził do szkoły w Cambridge, potem w Oksfordzie, a teraz mieszkał w Londynie. Gdzieś po drodze złapał autentyczny akcent z wyższych sfer.
Poza tym: niedawno rozwiedziony. Moje serce ledwie to wytrzymywało.
Co dalej.
Liczba spojrzeń, które Niall Stella rzucił mi w czasie spotkań czwartkowych? Dwanaście. Liczba rozmów, które odbyliśmy? Cztery. Ile z tych wydarzeń mogłoby zapaść mu w pamięć? Ani jedno. Od pół roku zmagałam się z zauroczeniem Niallem Stellą i byłam przekonana, że nadal bierze mnie raczej za dziewczynę dostarczającą pizzę niż pracownika firmy.
Dziwne, ale tego dnia jeszcze nie przyszedł, chociaż zwykle pojawiał się w biurze jako jeden z pierwszych. Sprawdziłam — i to kilka razy — wyciągając szyję w kierunku tłumu zaspanych ludzi przewalającego się przed drzwiami sali konferencyjnej.
Sala miała wielkie na całą ścianę okna wychodzące na dość ruchliwą ulicę. Kiedy rano szłam do pracy, nie padało, ale teraz, jak prawie codziennie, znów zaczęło kropić z ciężkich, ciemnych chmur. Taka mżawka wydawała się zupełnie nieszkodliwa, lecz nauczyłam się jej nie ufać: po trzech minutach na dworze byłabym całkiem przemoczona. Nawet gdybym wychowała się w bardziej deszczowych okolicach niż południowa Kalifornia, i tak nic nie przygotowałoby mnie na londyńskie powietrze, od października do kwietnia niemal namacalnie nasycone wodą, ciężkie i wilgotne. Jakby chmura deszczowa owinęła się wokół mnie i przenikała do kości.
W Londynie właśnie zaczęła się wiosna, lecz małe podwórko po drugiej stronie Southwark Street było wciąż ponure i puste. Podobno latem wypełniało się różowymi krzesłami i stolikami pobliskiej restauracji, teraz jednak składało się tylko z betonu i niemal nagich drzew. Po gołej ziemi przesuwały się wilgotne, brązowe liście.
Siedzący wokół mnie ludzie, narzekając na pogodę, otwierali laptopy i kończyli herbatę. Zamrugałam i odwróciłam się od okna w chwili, kiedy do sali wpadło kilku maruderów. Wszyscy chcieli zająć miejsce, zanim z szóstego piętra dotrze do nas Anthony Smith, mój szef i dyrektor do spraw inżynieryjnych.
Anthony był… no dobra, był palantem. Pożerał wzrokiem stażystki, uwielbiał wsłuchiwać się w swój ton głosu i nie powiedział ani jednego słowa, które brzmiałoby szczerze. Co czwartek rano z lubością znęcał się nad ostatnią osobą, która weszła do sali, złośliwie, chociaż z przesłodzonym uśmiechem komentując jej strój lub fryzurę, podczas gdy reszta zebranych w ciężkiej ciszy przyglądała się, jak nieszczęśnik opadał ze wstydem na ostatnie wolne krzesło.
Skrzypnęły otwierające się drzwi. Emma stanęła w progu i przytrzymała drzwi dla kolejnej osoby. Karen.
Na zewnątrz rozległy się głosy i narastały, w miarę jak zbliżali się kolejni ludzie. Victoria i John.
I wreszcie on.
— Wejście smoka — wymamrotała Pippa obok mnie.
Dojrzałam czubek głowy Nialla Stelli, który wszedł do sali tuż za Anthonym. Z pokoju jakby nagle uszło powietrze. Ludzie i gwar rozmów znikły w tle, widziałam tylko jego; neutralny wyraz twarzy, kiedy sprawdzał, kto jest obecny, a kogo nie ma; ramiona rysowały się pod ciemną marynarką, jedną rękę niedbale wsunął w kieszeń spodni od garnituru.
W mojej piersi narastało naglące, ogniste uczucie.
Coś w Niallu Stelli przyciągało uwagę. Nie dlatego, że zachowywał się hałaśliwie lub dominująco — w żadnym wypadku. Miał w sobie spokojną pewność siebie, jego postawa wzbudzała uwagę i szacunek oraz poczucie, że kiedy nie mówi, obserwuje i zauważa wszystkich i wszystko.
Wszystkich oprócz mnie.
Pochodziłam z rodziny terapeutów, w której omawiało się absolutnie wszystko, więc nie byłam typem milczka. Kiedy dorwałam się do głosu, mój brat, a nawet Lola zapewne nazwaliby mnie gadułą. Zatem fakt, że akurat ja nie potrafiłam wydobyć z siebie składnego zdania, będąc w zasięgu ramienia Nialla Stelli, nie miał żadnego sensu. Spadło na mnie wyjątkowo ogłupiające zauroczenie.
Nie musiał nawet przychodzić na czwartkowe spotkania; robił to, gdyż chciał się upewnić co do „międzywydziałowych uzgodnień” oraz tego, by jego dział planowania władał przynajmniej „roboczym językiem inżynieryjnym”, gdyż do ich obowiązków należała koordynacja prac inżynieryjnych z polityką przestrzenną miasta i własnym działem planowania.
Oczywiście nie znaczy to, że zapamiętywałam to, co mówił na spotkaniach.
Dzisiaj miał na sobie błękitną koszulę pod czarnym jak węgiel garniturem. Krawat był w hipnotyzujące żółto-niebieskie smugi. Mój wzrok przesunął się z podwójnego węzła na gładką skórę szyi, na wypukłość jabłka Adama i ostro zarysowaną szczękę. Kąciki jego zwykle spokojnych ust opadły zaskoczone, a kiedy dotarłam spojrzeniem do jego oczu… z przerażeniem zdałam sobie sprawę, że widzi, jak rozbieram go wzrokiem tak pożądliwie, jakby mi za to płacili.
Wielki Boże!
Opuściłam spojrzenie na laptopa, a pod żarem mojego wzroku ekran mógłby się niemal stopić. Przez otwarte drzwi wpadł poszum dzwonków telefonów i drukarek; chaos wydawał się osiągać apogeum, po czym ktoś zamknął drzwi, oznajmiając początek spotkania. Wszystkie odgłosy ucichły, jakby nagle zamknięto nas w próżni.
— Pan Stella — powitała go Karen.
Kliknęłam na katalog poczty elektronicznej, czując dzwonienie w uszach, wytężając słuch, by dosłyszeć odpowiedź. Wdech, wydech. Kolejny. Wpisałam hasło. Siłą woli próbowałam zwolnić bicie serca.
— Karen — odparł w końcu tym doskonałym, spokojnym, głębokim głosem, a na mojej twarzy zakwitł mimowolny uśmiech. Nawet nie uśmiech — szeroki banan, jakby właśnie zaoferowano mi kawał ciasta.
Boże drogi, naprawdę wpadłam po uszy.
Gryząc od środka policzek, starałam się opanować wyraz twarzy. Sądząc po uniesionych brwiach Pippy, chyba mi się nie udawało.
Koleżanka pochyliła się do mnie.
— Spokojnie — szepnęła. — To były tylko dwie sylaby.
Drzwi się otworzyły i z przepraszającym uśmiechem na twarzy wślizgnęła się Sasha, kolejna stażystka.
— Przepraszam za spóźnienie — szepnęła. Szybko zerknęłam na zegar na komputerze — właściwie przyszła punktualnie, ale oczywiście Anthony nie przepuści tej okazji.
— W porządku, Sasha — odpowiedział, przyglądając się, jak dziewczyna nieporadnie przeciska się między długim rzędem krzeseł a ścianą, zmierzając do pustego miejsca w kącie. Cisza w pokoju dzwoniła w uszach. — Piękny sweterek. Nowy? Do twarzy ci w niebieskim — Sasha usiadła z purpurowymi policzkami. — A przy okazji: dzień dobry — dodał Anthony z szerokim uśmiechem.
Zamknęłam oczy i odetchnęłam głęboko. To naprawdę dupek.
Spotkanie wreszcie zaczęło się na dobre. Anthony zadał każdemu z nas serię pytań, przekazano sobie papiery, obróciłam się na krześle, by podać plik dokumentów osobie po mojej prawej stronie, i uniosłam wzrok, po czym o mało nie udławiłam się językiem.
Niall Stella siedział zaledwie dwa miejsca dalej.
Zerknęłam na niego spod rzęs. Mocna szczęka, zawsze gładko ogolona, bez śladu zarostu — oczy o gęstych rzęsach i idealne ciemne brwi, nieskazitelna koszula i krawat. W przyćmionym świetle sali konferencyjnej jego włosy wydawały się niezwykle gładkie. Zmarszczyłam brwi na myśl, że zapewne są także miękkie — to oczywiste, że są — i po raz setny zaczęłam się zastanawiać, jak by to było przesunąć po nich dłonią, przyciągnąć go do siebie i…
— Ruby? Czy skontaktowali się z tobą ludzie z Adams i Avery? — zapytał Anthony.
Wyprostowałam się i mrugając, zwróciłam wzrok na laptopa. Pracowałam nad tym plikiem do późna poprzedniego wieczoru.
— Jeszcze nie — odparłam niemal bez drżenia w głosie. — Mają nasze plany gotowe do podpisu. Ale skontaktuję się z nimi, jeśli do końca dnia się nie odezwą.
To było zadziwiająco przytomne, biorąc pod uwagę fakt, że Niall Stella zwrócił na mnie całą swoją uwagę.
Zadowolona z siebie wklepałam do kalendarza szybkie przypomnienie, oparłam łokieć na stole i zaczęłam się bawić kosmykiem włosów, przewijając kalendarz.
Jednak poczułam coś dziwnego. Co tydzień przez godzinę siedziałam na tym krześle i nigdy nie czułam czegoś takiego jak teraz. Jakby nacisk na policzku, niemal fizyczny ciężar czyjejś uwagi.
Zakręciłam kosmyk na palcu i rzuciłam przelotne spojrzenie na Pippę. Nic. To nie to.
Wychyliłam się do przodu — z nadzieją, że nikt nie zauważy — wyciągnęłam szyję i zapuściwszy żurawia na prawo, zamarłam.
Wciąż się na mnie patrzył. Niall Stella wpatrywał się we mnie. Naprawdę to robił. Piwne oczy napotkały moje spojrzenie i odpowiedziały nie przelotnym zerknięciem, lecz naprawdę pełnym skupieniem na mnie. Minę miał zaciekawioną, jakbym była nowym meblem, który ktoś przez przypadek postawił w sali.
Serce znów przyśpieszyło, a w żyłach zabulgotała krew. W piersi wszystko stopniało i zaczęło się przelewać, a gdyby ktoś zawołał: „Pożar!”, pewnie zapaliłabym się żywym płomieniem, gdyż całkowicie przestałam panować nad tym, co wyprawia moje ciało.
— Niall — odezwał się Anthony.
Niall Stella zamrugał, po czym oderwał wzrok ode mnie.
— Tak?
— Czy możesz nam powiedzieć coś o stanie propozycji działu planowania dotyczącej Diamond Square? Chciałbym, żeby mój zespół przygotował dla was jakieś specyfikacje do końca tygodnia, ale nie znamy jeszcze wymiarów przestrzeni wspólnej…
Wyłączyłam się; Anthony jak zwykle sformułował zdanie siedem razy dłuższe, niż to było konieczne.
Kiedy zdanie się skończyło, Niall Stella pokręcił głową.
— Wymiary — powtórzył i zaczął przerzucać plik dokumentów. — Nie jestem pewien, czy w ogóle je mamy…
— Wymiary miały zostać sfinalizowane dzisiaj rano — odpowiedziałam za niego i wyjaśniłam, że pozwolenia dotrą najpóźniej jutro rano. — Poprosiłam Alexandra, by po południu przesłał nam kopie.
W sali zapadła taka cisza, że przez chwilę miałam wrażenie, jakbym straciła słuch.
Wszyscy gapili się na mnie. Boże, co ja zrobiłam?
Bezmyślnie przerwałam rozmowę.
Odpowiedziałam na pytanie, które najwyraźniej nie było skierowane do mnie.
Odpowiedziałam na pytanie, na które Niall Stella doskonale znał odpowiedź.
Mimowolnie zmarszczyłam brwi. W takim razie dlaczego nie odpowiedział?
Pochyliłam się do przodu i spojrzałam na niego.
— Dobrze — powiedział. Spokojnie. Głębokim głosem. Idealnie. Poprawił się na krześle, przechwycił moje spojrzenie i rzucił mi lekki uśmiech wdzięczności. — Prześlesz do mnie?
Serce wyskoczyło mi z piersi.
— Oczywiście.
Wciąż na mnie patrzył, najwyraźniej również nie rozumiejąc, co właśnie zaszło, ale w dziwny sposób zadowolony — i to zadowolenie zatrzymało się na jego twarzy przez chwilę. Nawet nie wiedziałam, co mnie skłoniło, żeby się odezwać bez pytania. W jednej minucie Niall Stella patrzył na mnie, w kolejnej przerzucał papiery, przypominając sobie dane i próbując odpowiedzieć na pytanie, na które mógłby odpowiedzieć zbudzony w środku nocy.
Jakby myśli zabłądziły mu w inne rejony. Nigdy dotąd się to nie zdarzyło.
— Teraz ważne wiadomości — mówił Anthony, przerzucając plik papierów, po czym odłożył je i wstał.
Uniosłam wzrok, rozdrażniona jego tonem. Anthony uwielbiał skupiać na sobie uwagę, a sądząc z jego tonu, szykował coś wielkiego.
— System kolei podziemnej w Nowym Jorku budowano z założeniem, że burze stulecia zdarzają się raz na sto lat. Niestety, rzeczywistość wygląda inaczej. Klęski w rodzaju huraganu Sandy udowodniły, że to, co kiedyś miało się zdarzać raz na sto lat, teraz nadchodzi co kilka. Stany Zjednoczone wydają miliardy, mówi się o podwyższaniu zapór i śluz, a ponieważ dużo współpracowaliśmy z metrem londyńskim, poprosili nas o opinię. Wybieram się na miesięczny szczyt międzynarodowy dotyczący przygotowania transportu, lotnictwa i infrastruktury miejskiej na nagłe wypadki.
— Na cały miesiąc? — zapytała naczelny inżynier, wyrażając to, co myśleliśmy na pewno my wszyscy. Zastanawiałam się, czy ktoś jeszcze w myśli cieszył się z tego, że w biurze przez tak długi czas nie będzie Anthony’ego.
Anthony pokiwał głową w jej kierunku.
— Będą to właściwie trzy odrębne szczyty. Nie wszyscy zaproszeni zostają do końca, lecz skoro nasza firma specjalizuje się i w transporcie, i w infrastrukturze miejskiej, Richard uznał, że powinniśmy zostać przez cały miesiąc.
— My? — zapytał jeden z kierowników działu Nialla Stelli.
— Zgadza się — odparł Anthony, przechylając głowę na lewo. — Jedzie ze mną Niall.
— Obu was nie będzie przez miesiąc? — wyrzuciłam z siebie, po czym natychmiast pożałowałam swoich słów. Żałowałam, że nie mogę połknąć ich z powrotem. Byłam stażystką. Według jednej z niepisanych zasad Anthony’ego nie wolno nam się było odzywać, o ile ktoś się do nas nie zwrócił bezpośrednio. Znów poczułam na sobie ciężar wzroku wszystkich zebranych. A nawet gorzej. Poczułam jego wzrok, palący moją skórę, badawczy.
— Ee, tak, Ruby — odparł Anthony najwyraźniej lekko zdezorientowany. Obszedł krzesło i stanął obok mnie z rękami w kieszeniach spodni. — Ale nie martw się. Wiem, że projekt Oxford Street masz już prawie gotowy, ale mój wyjazd w najmniejszym stopniu nie opóźni jego podpisania. Jeśli będziesz czegoś potrzebować, zawsze możesz zadzwonić.
— Och — odparłam, czując, jak rumieniec z wolna znika z mojej twarzy. — Dobrze wiedzieć. Dziękuję.
Oczywiście Anthony przypisał moje nieoczekiwane wystąpienie obawie, że wyjedzie — naprawdę, szefie? — gdyż jego nieobecność mogłaby spowodować zakłócenia w mojej pracy.
— Gładko ci poszło — odezwała się Pippa, długimi owalnymi paznokciami stukając w klawiaturę.
— Zamknij się — jęknęłam, kuląc się na krześle.
Nie miałam pojęcia, czy Niall Stella wciąż patrzy w moją stronę, a moja dwunastoletnia część osobowości miała ochotę zaciągnąć Pippę do łazienki i kazać jej odgrywać tę scenę minuta po minucie.
Wiedziałam jednak, że to błąd. Pierwszy raz, kiedy mnie faktycznie zauważył, ja to spaprałam, zachowując się jak wariatka. Nie zniosłabym, gdyby Pippa poinformowała mnie, że zrobił minę — tę, kiedy się krzywił, jakby ktoś mu wylał mleko na drogi garnitur.
Lepiej wrócić do czasów, kiedy nie zdawał sobie sprawy z mojego istnienia.
Koniec dnia zastał mnie przy naszym długim wspólnym biurku. Przerzucałam plik pozwoleń. Moja dietetyczna cola zdążyła się już ogrzać, a ja odliczałam minuty dzielące mnie od gorącej kąpieli i jeszcze gorętszej książki, kiedy rozległ się sygnał nadchodzącego e-maila.
— Wreszcie — westchnęłam. Cały dzień czekałam na numer potwierdzenia. Może teraz będę mogła iść do domu.
A może nie.
Siedząca obok mnie Pippa ziewnęła i wyciągnęła ramiona nad głową. Na dworze zapadła już ciemność; w drodze do metra zmokniemy i zmarzniemy.
— Możemy iść?
Ramiona mi opadły.
— Właśnie dostałam e-mail od Anthony’ego — odparłam, mrużąc oczy i wpatrując się w ekran. — Wzywa mnie do siebie, zanim wyjdę. Mogę sobie wyobrazić sto innych rzeczy, które wolałabym zrobić.
— Co takiego? — odparła, pochylając się i spoglądając w mój monitor. — Czego on chce?
Pokręciłam głową.
— Nie mam pojęcia.
— Nie ma zegarka? Od dwudziestu minut nie powinno nas tu być.
Wystukałam szybką odpowiedź, że zaraz przyjdę, i zaczęłam zamykać biurko.
— Poczekasz na mnie? — zapytałam.
Pippa zatrzymała się w połowie zamykania szuflady i spojrzała na mnie smutno.
— Przykro mi, Ruby, muszę się pośpieszyć. Czekałam, ile mogłam, ale mam dzisiaj mnóstwo roboty.
Pokiwałam głową, czując się dziwnie nieswojo na myśl o tym, że tak późno zostaję w biurze sama z Anthonym.
Korytarz był pusty; wsiadłam do windy i pojechałam na szóste piętro.
— Ruby, Ruby, wchodź — powiedział, zatrzymując się w połowie zbierania rzeczy z pokoju i pakowania ich do pudełka. Czyżby go zwolnili? Mogę mieć nadzieję?
— Zamknij drzwi i usiądź — polecił.
Poczułam, jak opadają mi kąciki ust.
— Nikogo tu nie ma — odparłam i zostawiłam drzwi otwarte.
— Dlaczego rodzice dali ci na imię Ruby? — zapytał, powoli przesuwając wzrokiem po mojej twarzy.
Skrzywiłam się jeszcze bardziej. Co takiego?
— Nie wiem. Chyba po prostu im się podobało.
Anthony przestrzegał kilku starych zasad biznesowych, między innymi trzymał za biurkiem kryształową karafkę szkockiej. Czyżby pił?
— Wspominałem kiedyś, że moja babcia miała na imię Ruby?
Zmierzyłam wzrokiem karafkę, starając się sobie przypomnieć, czy za poprzednim razem było w niej więcej whisky.
Anthony obszedł biurko i usiadł na rogu obok mnie. Udem przylgnął do mojego ramienia. Poprawiłam się na krześle.
— Nie mówił pan.
— Nie, nie, żadnych panów — machnął ręką. — Czuję się wtedy, jakbym był twoim ojcem, pamiętasz? Mów mi Anthony.
— No dobrze, przepraszam… Anthony.
— Nie jestem twoim ojcem — odezwał się, pochylając się do przodu. Nastąpiła chwila znaczącej ciszy. — Brakuje mi do tego wielu lat.
Starałam się ukryć wstrząsający mną gwałtowny dreszcz. Jestem przekonana, że gdyby to tylko było możliwe, Anthony dosłownie pośliniłby się na biurko, a u stóp miałabym kałużę. A potem zajrzałby mi pod spódnicę.
— Ale to nie dlatego cię tutaj wezwałem — wyrównał plik dokumentów w ręce i wyjął jedną teczkę. — Zawołałem cię, gdyż nastąpiła zmiana planów.
— Tak?
— Jak się okazało, coś mi wypadło i nie będę w stanie pojechać do Nowego Jorku.
Co to ma wspólnego ze mną? Naprawdę myślał, że martwię się o niego i dlatego musi mnie o tym osobiście zawiadomić?
Przybrałam zainteresowany wyraz twarzy.
— Naprawdę?
— Tak — odparł, uśmiechając się, jak pewnie sądził, wielkodusznie, a nawet z pobłażaniem. — Ty tam pojedziesz.
Przytrzymując telefon między uchem a ramieniem, postukałem papierami o biurko, po czym położyłem je równo przed sobą.
— Rozumiem.
W słuchawce cisza aż zawibrowała.
— Rozumiesz? — zapytała Portia podwyższonym głosem. — Czy ty w ogóle słuchasz, do cholery?
Czy zawsze mówiła do mnie tak zniecierpliwionym tonem?
Niestety, odpowiedź na to pytanie brzmi: „tak”.
— Oczywiście, słucham. Powiedziałaś, że nie masz wyjścia. Ale niestety nie mogę ci pomóc, Porsh.
— Ale tak się umówiliśmy, Niall. Zgodziłeś się, żebym zatrzymała psa, jeśli będziesz mógł się nim zająć w czasie mojego urlopu. Jadę na urlop, więc musisz się nim zająć. Ale jeśli to problem… — głos Portii przycichł, lecz echo w powietrzu sprawiało wrażenie, jakby kwas kapał na metal.
— W normalnych warunkach nie ma problemu, żebym się zajął Daveyem — odparłem spokojnie. Zawsze byłem spokojny i cierpliwy, nawet jeśli, tak jak teraz, omawialiśmy sprawę opieki nad jej zwierzęciem. To ona jechała na tydzień na Majorkę dochodzić do siebie po stresie związanym z naszym rozwodem. — Chodzi o to, że po prostu nie będzie mnie w kraju, kochanie.
Skrzywiłem się i przełknąłem przekleństwo.
„Kochanie”…
Po niemal szesnastu wspólnych latach trudno się pozbyć pewnych nawyków.
Cisza, która zapadła, była ciężka i wymowna. Dwa lata temu taka reakcja po drugiej stronie przyprawiłaby mnie o panikę. Rok temu żołądek by mi się ścisnął.
Teraz, dziewięć miesięcy po wyprowadzce z naszego wspólnego domu na jej pełną oburzenia ciszę reagowałem jedynie zmęczeniem.
Uniosłem wzrok na długą listę e-maili na ekranie, stos umów na biurku, a potem na zegar, który wskazywał, że już dawno powinienem był iść do domu. Za oknem było już ciemno. A po powrocie do domu powinienem zabrać się do pakowania na wyjazd. Niemal nie ruszę tej całej roboty.
— Portia, bardzo żałuję, ale naprawdę muszę wyjechać. Przykro mi z powodu psa, ale w przyszłym tygodniu nie będę mógł się nim zająć.
— No dobrze — westchnęła. — Wypchaj się.
Kiedy się rozłączyła, przez kilka chwil wpatrywałem się w biurko, czując lekkie mdłości. W końcu odłożyłem telefon. Miałem ledwie krótką chwilę, by wrócić do równowagi, kiedy drzwi się otworzyły i wszedł Tony.
— Zła wiadomość, kolego.
Uniosłem wzrok i brwi w niemym pytaniu.
— U żony zaczęły się skurcze.
Moje rodzeństwo miało wystarczająco dużo dzieci, bym wiedział, że u żony Tony’ego za wcześnie na poród.
— Wszystko dobrze?
Wzruszył ramionami.
— Do porodu musi leżeć. Czyli zostaję w Londynie.
Poczułem ogarniającą mnie ulgę. Tony był przyzwoitym kolegą, lecz delegacja z nim zwykle oznaczała nocne wizyty w klubach ze striptizem, a szczerze mówiąc, to była ostatnia rzecz, na jaką miałem ochotę w Nowym Jorku.
— No to jadę sam — oznajmiłem tonem już lżejszym niż jeszcze parę chwil temu.
Tony pokręcił głową.
— Ruby pojedzie z tobą.
Dopiero po kilku sekundach uświadomiłem sobie, kogo ma na myśli. Richardson-Corbett to nie była wielka firma, lecz Tony zatrudniał tyle pięknych młodych stażystek, na ile pozwalał mu budżet. Teraz też miał kilka w zespole, ustawicznie je myliłem.
— To ta brunetka z Essex?
Na jego twarzy pojawiły się zazdrość i rozczarowanie, tak wyraźne, że niemal je usłyszałem.
— Nie. To ta apetyczna laseczka z Kalifornii.
Aha. Już wiedziałem, o którą dziewczynę chodzi. Tę, która przyszła mi z pomocą, kiedy tak nietypowo się zaciąłem.
Jak na ironię jej widok wytrącił mnie z równowagi. Była prześliczna.
Chociaż…
— To ta, która zmartwiła się na wiadomość o twoim wyjeździe na miesiąc?
Tony niemal urósł w oczach. Uśmiechnął się dumnie.
— Zgadza się.
— A czy naprawdę musimy kogokolwiek wysyłać? — zapytałem. — Większość spotkań i tak dotyczy logistyki. Dział inżynierii miał tylko doradzać.
— Oj, ty palancie. Na pewno wyciągniesz ją do barów ze striptizem.
Jęknąłem bezgłośnie.
— To nie…
— Poza tym — przerwał — jest w doskonałej formie. Jeśli uda ci się ją zaciągnąć do łóżka, to może nawet obejdzie się bez baru z dziewczynkami. Długie nogi, świetne cycki, fantastyczna twarz.
— Tony — odparłem z niezmąconym spokojem — nie mam zamiaru zaciągać do łóżka stażystki.
— A może powinieneś. Gdybym nie był w związku, z pewnością wykorzystałbym okazję — przerwał, a w pokoju zapanowała nieprzyjemna cisza. Próbowałem ukryć swoje zażenowanie faktem, że Anthony bardziej przejmuje się straconą okazją do pieprzenia się z Ruby niż tym, że jego żona przedwcześnie trafi do szpitala. — Od jak dawna nie umawiałeś się z dziewczyną?
Odwróciłem wzrok od jego wyzywającej miny i zapatrzyłem się w biurko. Od rozwodu z nikim się nie spotykałem i oprócz obmacywanki po pijaku w pubie kilka tygodni temu od wieków nie byłem blisko z kobietą.
— No dobrze, zatem ty zostajesz — odbiłem piłeczkę — a Ruby jedzie do Nowego Jorku. Przedstawiłeś jej plan zajęć?
— Powiedziałem jej, że w planach macie dotarcie tam, powłóczenie się po barach, spicie się i pójście do łóżka.
Jęknąłem i przeciągnąłem dłonią po twarzy.
— Cholera jasna.
Roześmiał się, odwrócił i podszedł do drzwi.
— Oczywiście, że przedstawiłem jej plan. Nabijam się. Jest dobra, Niall. Może zrobić wrażenie nawet na kimś twojego pokroju.
Stałem samotnie w windzie, udając się już do domu, kiedy w ostatniej chwili przed zamknięciem się drzwi weszła Ruby. Nasze spojrzenia się spotkały. Wstrzymała oddech… zapadła ciężka cisza, która natychmiast stała się nie do zniesienia.
Winda jechała zbyt wolno.
Cisza przytłaczała.
Czekała nas wspólna delegacja; patrząc teraz na tę dziewczynę — młodą, energiczną i rzeczywiście niewiarygodnie piękną — uświadomiłem sobie, że powinniśmy porozmawiać i jakoś się poznać. Ale mało co było dla mnie gorsze niż rozmowa z kobietami.
Dziewczyna otworzyła usta, żeby coś powiedzieć, ale ostatecznie zrezygnowała. Cisza się przedłużała. Kiedy ponownie spojrzeliśmy na siebie, Ruby odwróciła wzrok. Wreszcie drzwi otworzyły się na parterze i gestem zaprosiłem ją, by wyszła pierwsza, na co ona niemal krzyknęła:
— Wygląda na to, że jedziemy razem!
— Na to wychodzi — odparłem, lecz mój uśmiech był dość sztywny.
No próbuj, Niall. Próbuj wyłączyć tryb robota i przynajmniej raz normalnie porozmawiać.
Nic. Mój mózg przypominał sito, z którego wyciekły wszelkie teksty rozmówek towarzyskich. A dziewczyna tymczasem wciąż nie wychodziła z windy.
Trzeba zakończyć tę niezręczną sytuację. Tego typu rozmówki szły mi beznadziejnie, a z bliska dziewczyna była jeszcze ładniejsza, niż się spodziewałem. O kilkanaście centymetrów niższa ode mnie, lecz na pewno nie niska; smukła, wysportowana, z krótkimi, psotnie rozwichrzonymi złocistymi włosami i lekko opalonymi policzkami… o naprawdę idealnych ustach.
Ruby była naprawdę wyjątkowa. Pod wpływem dziwnego impulsu wstrzymałem oddech.
Lekko wzruszyła ramionami i się uśmiechnęła.
— Pochodzę ze Stanów, ale nigdy nie byłam w Nowym Jorku. Bardzo się cieszę na ten wyjazd.
— Aha. No… — szukałem dobrej odpowiedzi, rozglądając się po małym pomieszczeniu, w końcu znalazłem: — To dobrze.
Jęknąłem w duchu. To było kiepskie, nawet jak na mnie.
Oczy miała olbrzymie, zielone i tak przejrzyste, że już po jednym spojrzeniu wiedziałem, że nie potrafiła udawać; z tych oczu można było wyczytać wszystko, a teraz dziewczyna była kłębkiem nerwów.
W firmie byłem kimś ważnym. Oczywiście, że się przy mnie denerwuje.
— Spotkamy się na lotnisku w poniedziałek rano? — zapytała, znów unosząc wzrok. Koniuszkiem języka oblizała wargi, a ja skupiłem uwagę na środku jej czoła.
— Zapewne tak — zacząłem i urwałem. Czy powinienem zorganizować dla nas samochód? Jeśli trzy minuty w windzie były tak trudne, to jaką klaustrofobię wywołałoby czterdzieści pięć minut jazdy na Heathrow? — Chyba że…
— Ja nie…
— Ty…
— Przepraszam — powiedziała z zarumienionymi policzkami. — Przerwałam. Mów dalej.
Westchnąłem.
— Proszę, kontynuuj.
Sytuacja była beznadziejna. Marzyłem, żeby dziewczyna odsunęła się trochę i dała mi przejść… lub żeby ziemia się rozstąpiła i pochłonęła mnie w całości.
— Możemy po prostu spotkać się na lotnisku — poprawiła torebkę na ramieniu, wykonując dziwny gest. — To znaczy przy naszej bramce. Będę bardzo wcześnie, więc nie musisz…
— Nie będę. To znaczy… nie byłbym.
Zamrugała zaskoczona. Nic dziwnego. Kompletnie zgubiłem wątek tej rozmowy.
— Eee… tak. Dobrze, oczywiście, nie… nie musisz.
Spojrzałem nad jej ramieniem na błogosławioną wolność korytarza, potem znów na dziewczynę.
— W porządku.
Drzwi windy zaczęły brzęczeć ostrzegawczo; za długo trzymałem je otwarte. Poczułem na karku krople zimnego potu.
— Więc do zobaczenia w poniedziałek — powiedziała.
— Tak. Okej.
Lekko przekrzywiając głowę, z rumieńcem, który na koniec uroczo oblał jej policzki, wyszła z windy.
Moje spojrzenie mimowolnie powędrowało na jej pośladki. Były okrągłe, idealnie rysowały się pod ciemną, gładką spódnicą. Wyobraziłem sobie te krągłości w swojej dłoni. Wciąż czułem zapach wody różanej, który zostawiła po sobie.
Ruszyłem ciemnym korytarzem i poszedłem za nią w stronę wyjścia. Moje myśli bez wysiłku pochłonęło wyobrażenie jej piersi w moich dłoniach, dotyku jej ust, moich dłoni na jej plecach. W końcu nie jestem tak kiepski w łóżku. A chociaż Portia zwykle traktowała seks jako uprzejmość wobec mnie, zawsze jej się podobało…
To podświadome zainteresowanie zgasło w chwili, kiedy ze schodów zszedł Tony. Mrugnął do mnie, znacząco uniósł brwi i wystękał:
— Festiwal seksu?
Ruby właśnie znikała za zakrętem. Wykrzywiłem się z zawstydzenia, że wcześniejsze jego sugestie już zagnieździły się w mojej głowie.
Wychowałem się w trzynastoosobowej rodzinie, więc rzadko odbywałem podróże lotnicze, a kiedy już się zdarzały, był to zwykle wypad kilkorga dzieci przez morze do Irlandii. Raz, kiedy w domu zostaliśmy tylko z Rebeccą, rodzice zabrali nas do Rzymu, żebyśmy zobaczyli papieża. Przygotowania do wycieczki wstrząsnęły domem w posadach. Nasze niedzielne ciuchy nie były tak eleganckie jak te, w których chodziliśmy na mszę w Boże Narodzenie, ale nawet te świąteczne ubrania wyglądały o wiele skromniej niż to, co włożyliśmy, udając się w podróż. Ciężko mi się pozbyć nawyku strojenia się przed podróżą, nawet kiedy ubieram się jeszcze przed wschodem słońca, dlatego też w poniedziałek stawiłem się na Heathrow o wpół do piątej w garniturze.
Dla kontrastu Ruby wpadła na lotnisko dosłownie w chwili, kiedy zaczęła mnie ogarniać panika, bo pasażerowie już wsiadali do samolotu. Była w rozpinanej różowej bluzie z kapturem, czarnym dresie i jaskrawoniebieskich tenisówkach. Widziałem tor jej biegu po lekkim falowaniu tłumu. Nie wiem, czy zdawała sobie z tego sprawę, ale niemal wszystkie męskie spojrzenia — i całkiem sporo damskich — śledziły ją w drodze do mnie.
Wyglądała swobodnie, lecz świeżo, z policzkami zaróżowionymi od biegu, z pełnymi, różowymi ustami rozchylonymi z powodu lekkiej zadyszki.
Na mój widok stanęła jak wryta i otworzyła szeroko oczy.
— Cholera — zasłoniła dłonią usta — to znaczy… o rany — wymamrotała. — Od razu po lądowaniu mamy spotkanie? — zaczęła czytać notatki w telefonie. — Nauczyłam się naszego planu na pamięć i przysięgłabym…
Poczułem, jak brwi podjeżdżają mi do góry.
— Nie…
Nauczyła się naszego planu na pamięć?
— Ja… Wyglądasz bardzo elegancko jak na podróż samolotem. W porównaniu z tobą czuję się jak obszarpaniec.
Nie byłem pewien, czy mam się obrazić, czy ucieszyć.
— Nie wyglądasz jak obszarpaniec.
Jęknęła i zakryła twarz dłonią.
— To długi lot, myślałam, że będziemy spać.
Uśmiechnąłem się uprzejmie, chociaż myśl o spaniu w samolocie obok niej wzbudziła niespokojne, palące uczucie w żołądku.
— Mam kilka rzeczy do zrobienia na pokładzie. Ubrałem się jak do pracy. Tyle.
Nie byłem pewien, które z nas popełniło błąd w ocenie sytuacji, ale kiedy przyjrzałem się strojom pasażerów, zacząłem rozumieć, że to ja.
Rzuciwszy ostatnie czujne spojrzenie na mój garnitur, dziewczyna odwróciła się i ruszyła do samolotu. Na pokładzie włożyła torebkę do schowka nad głową. Z najwyższym wysiłkiem próbowałem powstrzymać się od zerkania na jej tyłek, ale się nie udało.
Wielki Boże. To niemożliwe.
Nieświadoma tego Ruby się obróciła; przeniosłem spojrzenie na jej twarz akurat w chwili, kiedy wskazywała nasze miejsca.
— Wolisz od okna czy od środka? — zapytała.
— Wszystko mi jedno.
Zdjąłem płaszcz i podałem stewardesie, przyglądając się Ruby, która usiadła przy oknie i wsunęła w kieszeń fotela przed sobą iPada i książkę, zatrzymując przy sobie mały notes.
Usiadłem obok niej. Pasażerowie wciąż jeszcze wchodzili na pokład, ale między nami już zaległa ciężka cisza. Boże. Przed nami sześć godzin lotu, a potem niemal cztery tygodnie w Nowym Jorku.
Cztery tygodnie. Lekko mnie zemdliło.
Zapewne mógłbym zapytać, jak się jej podoba firma, od jak dawna mieszka w Londynie. Była moją podwładną, ale pracowała dla Tony’ego, na pewno przy nim nie brakowało jej… wrażeń. Mogłem również zapytać, gdzie się wychowała — chociaż od Tony’ego wiedziałem, że w Kalifornii — przynajmniej przełamałbym lody.
— Może się państwo czegoś napiją przed odlotem? — zapytała stewardesa, kładąc przede mną serwetkę.
Zwróciłem się do Ruby, ta z kolei pochyliła się nade mną, by dosłyszeć stewardesę ponad gwarem panującym w samolocie. Jej pierś przycisnęła się do mojego ramienia; poczułem, jak całe moje ciało sztywnieje, i bardzo uważałem, żeby się do niej… nie przytulić.
— Poproszę szampana — powiedziała Ruby.
Stewardesa uśmiechnęła się niepewnie i skinęła głową — zapewne rzadko podawali szampana przed piątą rano — po czym zerknęła na mnie.
— Ja… — zacząłem z wahaniem. Czy też powinienem zamówić szampana, skoro dla Ruby to nic niezwykłego? Czy powinienem dać jej przykład profesjonalnego zachowania i zamówić sok grejpfrutowy, jak zamierzałem?
— Jeśli to nie kłopot, to ja również poproszę…
Ruby uniosła dłoń.
— Tak naprawdę to tylko się wygłupiam! Przepraszam. Taka bomba. To znaczy… nie, oczywiście nie bomba, nigdy bym nie żartowała… na taki temat — przymknęła oczy i jęknęła: — Poproszę napój OJ.
Spojrzałem na stewardesę; wyglądała na tak samo spłoszoną i zaskoczoną jak ja.
— Poproszę sok grejpfrutowy.
Zapisawszy nasze zamówienia, kobieta odeszła, a Ruby odwróciła się do mnie. Coś w jej twarzy, w absolutnej szczerości jej wzroku… bardzo mnie uspokoiło. Nie byłem do tego przyzwyczajony.
Odwróciła wzrok i wpatrzyła się w tacę z takim natężeniem, jakby chciała ją przebić.
— Wszystko w porządku? — zapytałem.
— Przepraszam za tamto. Tak. Ja… — przerwała i znów spróbowała kontynuować: — Nie chciałam zamawiać szampana. Naprawdę tak myślałeś?
— No… — W końcu przecież go zamówiła, nawet jeśli tylko w żartach. — Nie. — Miałem nadzieję, że to właściwa odpowiedź.
— I te teksty o bombach — wyszeptała, machając ręką, jakby odpędzała natrętną myśl. — Przy tobie robię z siebie idiotkę.
— Tylko przy mnie?
Zgarbiła się; wtedy zdałem sobie sprawę z tego, jak zabrzmiały moje słowa.
— Nie, ja… nie mogę się z tobą zgodzić, bo nigdy nie zauważyłem, żebyś zachowała się przy mnie jak idiotka.
— A w windzie?
Uśmiechem przyznałem jej rację.
— A teraz?
Na te słowa coś się we mnie skręciło.
— Mogę ci jakoś pomóc?
Uniosła wzrok na moją twarz; w jej spojrzeniu malowała się znajoma sympatia.
Zamrugała, pokręciła głową — i wrażenie znikło.
— Poradzę sobie. Po prostu denerwuję się podróżą w towarzystwie dyrektora planowania i tak dalej.
Chcąc ją nieco rozluźnić, zapytałem:
— Gdzie kończyłaś studia?
Odetchnęła głęboko i odwróciła się do mnie.
— W San Diego.
— Inżynieria?
— Tak, z Emilem Santorinim.
Przyjąłem to lekkim uniesieniem brwi.
— Nie jest łatwy.
Uśmiechnęła się szeroko.
— Jest fantastyczny.
Przeszył mnie dreszcz zainteresowania.
— Tylko najlepsi tak go doceniają.
— Naucz się pływać albo idź na dno — odparła, wzruszając ramionami, po czym z szerokim uśmiechem przyjęła sok od stewardesy. — Tak nam powiedział pierwszego dnia w laboratorium. Nie mylił się. Zaczęło nas troje, a do Bożego Narodzenia w pierwszym roku zostałam tylko ja.
— Dlaczego jesteś w Londynie? — zapytałem, chociaż miałem już swoje podejrzenia.
— Mam nadzieję załapać się na budownictwo. Jestem na ogólnym inżynierskim, lecz Margaret Sheffield jeszcze mi nie przekazała, czy dostałam się do jej grupy.
— Dowiesz się tego dopiero na początku semestru. O ile dobrze pamiętam, studenci dostają piany na ustach.
— My, umysły ścisłe, lubimy mieć wszystko zaplanowane, wpisane w kalendarz, arkusz kalkulacyjny i plan. Chyba trochę nam brakuje cierpliwości.
Uśmiechnąłem się.
— Jak mówiłem: piana na ustach.
Uśmiechnęła się lekko.
— Nie studiowałeś z nią.
— Formalnie nie, ale opiekowała się mną bardziej niż mój oficjalny mentor.
— Jak długo po twoich studiach Petersen odszedł na emeryturę?
Otworzyłem szerzej oczy. Ile wiedziała o moim byłym dziale? O mnie?
— Chyba znasz odpowiedź na to pytanie.
Upiła łyk soku i spojrzała na mnie przepraszająco.
— Wiem, że byłeś jego ostatnim studentem, ale ciekawi mnie, jak fatalnie z nim było.
— Naprawdę fatalnie — przyznałem. — Dużo pił, a co więcej, był po prostu niemiłym człowiekiem. Ale to się działo niemal dziesięć lat temu. Byłaś wtedy dzieckiem. Skąd o tym wiesz?
Zacisnęła lekko usta. Poczułem rumieniec. Boże. Co za piękna dziewczyna.
— Po pierwsze — zaczęła z uśmiechem — na ostatnim roku uczyłam się o osiągnięciach Maggie Sheffield, mieliśmy wycieczkę po budynku Stately. Obsesyjnie chciałam z nią popracować, zanim odejdzie na emeryturę. Kiedy zapytałam o nią Emila, opowiedział mi co nieco o historii twojego dawnego wydziału — wzruszyła ramionami i dodała: — Usłyszałam też kilka opowieści o Petersenie.
Przechyliłem głowę, ciekaw, które jeszcze krążą w obiegu.
— Rzucił butelką w studenta? — zapytała.
No tak. Ta historyjka nigdy nie umrze.
— Owszem, ale nie we mnie. Najgorsze, co mnie spotkało, to jego ostra reprymenda… a właściwie z dziesięć takich reprymend.
Ruby pokiwała głową z widoczną ulgą.
Powiedziała: „po pierwsze”.
— A po drugie? — zapytałem.
Przez kilka chwil patrzyła w okno, zanim odpowiedziała:
— Gdy dostałam się do Richardson-Corbet, usłyszałam, że studiowałeś na Oksfordzie i zastanawiałam się, czy uczestniczyłeś w programie Maggie. Nie uczestniczyłeś, ale… I tak nieco się o tobie dowiedziałam.
W jej słowach chyba kryło się drugie dno; przez moment wydawało mi się, że zrozumiałem to spojrzenie sprzed kilku chwil, w którym kryła się pewna poufałość. Teraz jednak dziewczyna odwróciła się ze słodko-diabelskim uśmieszkiem.
— Zdziwiłbyś się, ile można się dowiedzieć, zwracając uwagę na szczegóły.
— No to oświeć mnie.
— Przyszedłeś do firmy z metra londyńskiego, miałeś stworzyć dział urbanistyczny. Licencjat robiłeś w Cambridge, magisterkę na Oksfordzie, zostałeś najmłodszym członkiem kadry zarządzającej metra — odparła z nieśmiałym uśmiechem. — O mało nie wyprowadziłeś się do Nowego Jorku, bo posadę zaproponował ci nowojorski operator systemu transportu zbiorowego, ale odrzuciłeś tę propozycję i przyszedłeś do Richardson-Corbett.
Uniosłem brwi.
— Jestem pod wrażeniem — mruknąłem. — Co jeszcze wiesz?
Odwróciła wzrok i zarumieniła się jeszcze bardziej.
— Wychowałeś się w Leeds, w czasie studiów byłeś gwiazdą drużyny piłkarskiej z Cambridge.
Czy wygrzebała to wszystko wczoraj wieczorem? Czy dowiedziała się tego jeszcze przed naszą wspólną podróżą? Którą odpowiedź wolałbym usłyszeć? Podejrzewam, że wiem, która z nich wzmocni ten lekki dreszcz podniecenia w żołądku.
— Co jeszcze?
Zawahała się.
— Masz forda fiestę, co wciąż mnie bawi, biorąc pod uwagę, że jesteś bogatszy od królowej i znany jako zagorzały zwolennik komunikacji miejskiej, więc i tak nigdy go nie używasz. Poza tym nie mam pojęcia, jak byś się do niego zmieścił. Aha, jesteś świeżo po rozwodzie.
Zacisnąłem szczęki; rozbawienie wywołane poszukiwaniem przez nią informacji na mój temat szybko minęło.
— Wydawałoby się, że tego rodzaju szczegóły nie są omawiane w pracy i niełatwo je znaleźć w sieci.
— Przepraszam — odparła Ruby, krzywiąc się i zapadając głębiej w siedzenie. — Zapomniałam, że nie wszyscy wychowali się z dwójką psychologów. Nie wszyscy jesteśmy jak otwarte księgi.
— Kusi mnie, żeby cię zapytać, skąd wiesz o moim rozwodzie, ale jak pomyślę o biurowych plotkach…
— Mam wrażenie, że to wszystko się działo akurat wtedy, kiedy zaczynałam pracę, więc oczywiście ludzie gadali. — Wyprostowała się i spojrzała na mnie szeroko otwartymi, przepraszającymi oczami. — Naprawdę, to nie jest temat codzienny.
Mogłem sobie tylko wyobrazić mój nastrój w tamtym czasie, kiedy Ruby rozpoczęła pracę w firmie. Miałem wtedy już tak dość dramatyzowania Portii, że najchętniej zamieszkałbym na dnie kufla. Uznałem, że lepiej będzie zmienić temat.
— Masz rodzeństwo czy jesteś jedynym dzieckiem dwójki psychologów?
— Mam brata — odparła i łyknęła soku. — A ty?
— Zaraz, to nie wiesz?
Roześmiała się, wciąż z lekko zakłopotaną miną.
— Gdyby chciało mi się poszukać… ale to już zahaczałoby o nękanie.
Mrugnąłem do niej.
— Całkiem możliwe.
Obserwowała mnie wyczekująco. W miarę jak samolot zaczął przyśpieszać, zauważyłem, że mocniej chwyta się oparcia fotela. Trzęsła się.
Rozmówka towarzyska pomoże jej odwrócić uwagę od strachu.
— Mam dziewięcioro rodzeństwa — odparłem.
Pochyliła się z otwartymi ustami.
— Dziewięcioro?
Przyzwyczajony do takiej reakcji nawet nie mrugnąłem.
— Siedem sióstr i dwóch braci. Jestem przedostatni.
Marszcząc brwi, zastanawiała się przez chwilę.
— W moim domu panowała cisza i spokój. Nie potrafię sobie wyobrazić twojego dzieciństwa.
Roześmiałem się.
— Wierz mi, to prawda. Nie potrafisz.
— Ośmioro starszego rodzeństwa — powiedziała do siebie. — Na pewno chwilami czułeś się tak, jakbyś miał ośmioro rodziców.
— Czasami rzeczywiście — przyznałem. — Mój najstarszy brat Daniel utrzymywał zgodę w rodzinie. Naprawdę trzymał nas w ryzach. Zapewne pomagał fakt, że chłopcy byli mniejszością, ogólnie raczej dobrze się sprawowaliśmy. Kolejny brat przede mną, Max, zwykle w coś się ładował, ale udawało mu się wykręcić urokiem osobistym. Przynajmniej sam tak twierdzi. Ja byłem spokojny i pilny. Wręcz nudny.
Ruby znieruchomiała na chwilę, przyglądając mi się.
— Opowiesz więcej? — powiedziała po chwili.
Oparłem głowę o zagłówek siedzenia, oddychając głęboko i się uspokajając. Od lat nie rozmawiałem tak swobodnie z kobietą inną niż Portia, któraś z sióstr lub żona przyjaciela. Jej zainteresowanie było autentyczne, a to wywoływało we mnie pewność siebie, której nie czułem od lat.
— Większość naszych przygód przeżyliśmy wspólnie. Stworzyliśmy zespół gitarowy, postanowiliśmy napisać książkę obrazkową. Raz pomalowaliśmy jedną ścianę domu, używając dłoni.
— Szczerze mówiąc, nie wyobrażam sobie ciebie z farbą na rękach.
Otrząsnąłem się teatralnie i uśmiechnąłem, słysząc jej zachwycony śmiech. Coś w jej oczach, jakby ulga, tuż pod powierzchnią, sprawiło, że coraz bardziej ulegałem jej urokowi.
Dalej gadałem o bzdurach, lecz ona słuchała zafascynowana, zadając pytania o Maxa, moją siostrę Rebeccę, naszych rodziców. Pytała o moje życie poza pracą, a kiedy z kpiącym uśmieszkiem przypomniałem, że już wie o moim rozwodzie, zapytała, jak poznałem byłą żonę. Dziwne, ale nie czułem się nieswojo, opowiadając jej o tym, jak w wieku dziesięciu lat poznałem Portię, cztery lata później się w niej zakochałem, a gdy miałem szesnaście lat, ją pocałowałem.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki