Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Korespondent Chicago Tribune Simon Equerry przybywa do Polski w przeddzień wizyty Jana Pawła II w ojczyźnie. Będzie relacjonował dla rodaków za oceanem pielgrzymkę. W Stanach, nie bez wyrzutów sumienia, pozostawia chorą śmiertelnie żonę i dwie córki. Prawdziwym celem podróży jest próba odnalezienia ukochanej, Żydówki z warszawskiego getta - Sary Tannebaum, poznanej zaraz po wojnie w na wpół niemieckim jeszcze Szczecinie. Dręczony tęsknotą za młodzieńczą miłością wyrusza na dwa dni do miasta. Kroczenie śladami ukochanej przeradza się w ucieczkę przed aparatem bezpieczeństwa PRL-u. Tropem Szymona podąża milicja oraz ścigający go w czterdziestym piątym roku emerytowany funkcjonariusz Służby Bezpieczeństwa, kapitan Jurkowski. Czy Szymonowi, uda się uciec przed organami ścigania? Czy los dla rozłączonych przed laty kochanków będzie łaskawy?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 549
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
31.05.1979, godz. 9.46
Dryfując między jawą a snem, Simon uświadomił sobie, że gdyby nie utajona tęsknota za dawną miłością, nigdy więcej by w rodzinne strony nie zawitał. Może nawet zapomniałby o Polsce.
Przetarł opuchnięte powieki. Dźwięczny bas z głośnika obwieszczał właśnie, że lot przebiegł bez żadnych komplikacji, a za dwadzieścia minut wylądują na lotnisku Okęcie w Warszawie. Pozostała część wypowiedzi, dotycząca panującej w stolicy temperatury oraz życzeń i podziękowań za wspólnie spędzony czas, niespecjalnie go interesowała.
Właściwie to miał nawet pretensję do nieznanej mu osoby, która wyrwała go bezlitośnie z porannej drzemki. Po międzylądowaniu w Amsterdamie zapadł w błogi sen, co nie udało mu się w pierwszej części podróży. Nadzieja, że przed przybyciem do Polski w miarę się wyśpi i nadrobi stracony czas, legła właśnie w gruzach.
– Druga pięćdziesiąt dziewięć? – Zdumiony zerknął na zegarek.
Zdał sobie naraz sprawę, że przekroczył kilka stref czasowych. Jeżeli pamięć go nie myliła, po wylądowaniu powinien przesunąć o siedem godzin do przodu wskazówki wodoszczelnego rolexa, otrzymanego od Mary na dwudziestą rocznicę ślubu. Podniósł dłonie i zasłonił ziewające usta, czym dał siedzącemu obok Michaelowi znak, że gdyby ten chciał z nim porozmawiać, to on z pewnością nie jest jeszcze gotowy na pogawędkę.
Gdy dwa tygodnie temu siedzieli w Chicago, w redakcji przy Michigan Avenue czterysta trzydzieści pięć, na dwudziestym pierwszym piętrze biurowca Tribune Tower, nie przyszło Simonowi do głowy, że za kilka dni będzie się znajdował na pokładzie radzieckiego samolotu Ił-62, dumnie nazwanego „Mikołaj Kopernik”, zmierzając, jak wielu dziennikarzy z różnych zakątków świata, do wschodniej Europy. Jako korespondent, który miał towarzyszyć dopiero co wybranemu papieżowi w pierwszej podróży do ojczyzny.
Przygotowaniem logistycznym służbowego wyjazdu, a przede wszystkim doborem sprzętu – kamer, przenośnych magnetofonów – i znalezieniem naprędce dwóch dźwiękowców, chętnych udać się za żelazną kurtynę, miał się zająć Michael. Cała pozostała, wyczerpująca i mrówcza praca w postaci niekończących się redakcyjnych spotkań w różnych, często odległych punktach miasta spadła na niego. I po raz kolejny nie był w stanie przekonać naczelnego, Claytona Kirkpatricka, że nie jest do tego stopnia kompetentną osobą, aby zająć się wszystkim jednocześnie. Tym bardziej że wyniki badań krwi chorej żony, które od kilku tygodni spędzały mu sen z powiek, miały przyjść lada dzień.
Wolałby przygotowywać się do podróży wyłącznie od strony czysto dziennikarskiej, spróbować odpowiedzieć sobie na podstawowe pytania: W jaki sposób świat postrzega wizytę Karola Wojtyły w ojczyźnie? Co o pielgrzymce sądzi pierwszy sekretarz Edward Gierek i pozostali działacze partyjni z wierchuszką Biura Politycznego KC PZPR[1] na czele? A także czy Związek Radziecki, a konkretnie jego przywódca Leonid Breżniew, musiał wyrazić zgodę na tę wizytę?
Uważne spojrzenie Simona podążyło przez okno samolotu w stronę świata, który pożegnał bezpowrotnie w tak nagłych okolicznościach niecałe trzydzieści cztery lata temu. Poprzecinana długimi prostokątami w kolorze późnej wiosny ziemia była przecież jego pierwszą ojczyzną. Kiedyś tęsknił za nią prawie codziennie. Co z tego, że mieszkał tak długo w Stanach? Tu się urodził, tu dorastał, tu stracił rodzinę i tu, sięgając po broń, złudnie wierzył, że zemsta pozwoli mu przywrócić wewnętrzną równowagę. Tragiczne doświadczenia wojny pozostawiły w jego duszy tak głęboką rysę, że, jak sądził, przenigdy nie uda się jej zabliźnić. Tamte czasy starał się wyrzucić z pamięci. Nadal jednak mnóstwo wspomnień stawało mu przed oczami. Ale to na szczęście już przeszłość – z czasem Polska stała mu się tak obca, jak mijany obojętnie przechodzień.
A teraz czuł przez skórę, że wspomnienia powrócą ze zdwojoną mocą, rozbudzą wyobraźnię. Gdyby argumentacja naczelnego nie okazała się jak zawsze celna i skuteczna, z pewnością by się na ten długi lot nie zdobył.
– Jak ci się spało? – spytał jego sąsiad, trzydziestoparoletni mężczyzna z fryzurą przypominającą rude afro.
Simon spojrzał na niego. Na lewym policzku Michaela widać było ślad odciśniętego rogu poduszki, wyglądało to jak blizna. Dodawało mu męskiego uroku, którym tak chętnie w obecności Simona się obnosił.
– Dobrze – odparł, wracając wzrokiem do szachownicy pól, która rozciągała się pod nimi.
Nigdzie na świecie nie zachwycał się tyloma odcieniami zieleni naraz – począwszy od jasnego szmaragdu po mdłe turkusy.
– Najchętniej wskoczyłbym teraz do basenu z ciepłą wodą. Na dodatek nie czuję nóg. Całe mi zdrętwiały – skarżył się Michael. Zdjął przeciwsłoneczne okulary, przetarł oczy i rozpiął dwa górne guziki błękitno-czerwonej koszuli, odsłaniając wijące się na klatce piersiowej rude włosy. – Duszno tu, nie uważasz?
– Raczej nie. Ja akurat zmarzłem – odparł rzeczowo Simon.
– Oby piwo w tym kraju było równie zimne jak w barze przy North Orleans Street – mruknął Michael i wyciągnął niechcący nogi wprost przed nadchodzącą stewardesę.
Blondynka o gładko przyczesanych włosach i słowiańskich rysach, mniej więcej w wieku starszej córki Simona, nie zatrzymując się, pogroziła mu zalotnie palcem i z wyraźnie wyczuwalnym polskim akcentem pouczyła po angielsku:
– Proszę zapiąć pas.
W odpowiedzi obdarował ją tylko tym swoim bezczelnym uśmiechem, z którym podrywanie studentek na kampusie wydawało się łatwą, jak łowienie ryb w stawie, rozrywką. Kobieta spojrzała na niego z lekceważeniem. Jej wzrok zdawał się mówić: „Jeśli nie usadowisz się, pajacu, na miejscu, zmuszona będę zareagować bardziej zdecydowanie”.
Michael podkulił niechętnie nogi i dłonią przeczesał włosy, jakby tym gestem chciał zamanifestować urażoną męską dumę. Kobieta wyprostowała się, obciągnęła błękitny żakiet i uniósłszy głowę, zwróciła się do pozostałych pasażerów:
– Proszę państwa, zaczynamy obniżać lot i podchodzimy do lądowania w Warszawie. Proszę zająć swoje miejsca i zapiąć pasy!
Podczas gdy stewardesa powtarzała ten sam komunikat w języku angielskim, Michael uśmiechnął się do niej, poszukując jednocześnie zagubionej gdzieś z boku metalowej klamry.
Mimo wszystko nie wygląda na upokorzonego, doszedł do wniosku Simon.
– Wszystkie kobiety w tym kraju są takie nieustępliwe? – odezwał się jego towarzysz.
Simon spojrzał na niego kpiąco.
– Wszystkie chyba nie – odrzekł tajemniczo.
Zaczął się przyglądać dobrze już widocznym w dole, zmierzającym w jednym kierunku, jak do ogromnego paśnika ustawionego pośrodku kraju, drogom. Dawno temu jedną z nich uciekał poraniony wojną.
Gdyby w tysiąc dziewięćset trzydziestym dziewiątym świat nie palił mu się pod stopami, może nigdy by z Warszawy nie wyjechał. Może pozostałby, ożenił się i spłodziwszy dzieci, poukładałby życie na nowo. Wielu przecież tak uczyniło. Gdyby nowe władze nie ścigały żołnierzy AK, gdyby nie nazywali go zbrodniarzem na usługach zdradzieckiego londyńskiego rządu i, co najistotniejsze, gdyby nie stracił rodziny, pewnie nie musiałby szukać schronienia na Ziemiach Odzyskanych.
Za dużo tych „gdyby”, pomyślał.
Był świadom, że Polska nie będzie tą Polską, którą znał jeszcze sprzed wojny i z czasów, gdy musiał, a właściwie pragnął, o nią, za nią i dla niej walczyć. To, że Warszawa nie będzie tą samą Warszawą, było pewne. Kiedy opuszczał ją trzeciego października czterdziestego czwartego roku, w pamięć wrył mu się porażający zapach ludzkiego mięsa, dymiące budynki i nieliczne cudem ocalałe śródmiejskie ulice oraz wściekłe oczy tych, którym dane było przeżyć te piekielne sześćdziesiąt trzy dni. Jakimś cudem udało mu się wtedy przetrwać. Choć z życiem w jego zwyczajnym rozumieniu nie miało to nic wspólnego.
Miasto, w którym przyszedł na świat, wymazał – bez żalu – z pamięci.
Był ciekaw, czy uda mu się odnaleźć choćby kilka miejsc, które będzie w stanie rozpoznać. Przez ostatnie miesiące bacznie śledził w polonijnych gazetach serię kolorowych obrazów, w tym nowej Marszałkowskiej czy Muranowa. Były zupełnie inne, niż pamiętał – dawna stolica przestała istnieć.
Do getta miał osobisty stosunek. Stracił tam kilku znajomych z gimnazjum. W tym piekle wegetowała kiedyś Sara. Nie rozumiał, dlaczego władze Warszawy zabudowały je po wojnie najzwyklejszym blokowiskiem, jakby nie zdawano sobie sprawy, co tak naprawdę się tam wydarzyło. Na gruzowisku wyrosły budynki mieszkalne, szkoły, przedszkola, przychodnie, sklepy, gwałcąc pamięć dawnych mieszkańców i ich losu.
Samolot łagodnie się przechylił. Poranne słońce oświetliło prawe skrzydło. Pasażerowie jak na komendę podnieśli dłonie i jednym gwałtownym gestem odgrodzili się od intensywnego blasku. Po kilku sekundach kadłub wyprostował się, przyjmując pozycję horyzontalną, a słońce schowało się za kłębiaste, śnieżnobiałe chmury.
Pochylił się w kierunku okna. Jest, uzmysłowił sobie. Dojrzał długie zakola Wisły, oplecione murami Stare Miasto, zielony plastron ogrodu Krasińskich przylegający do dawnego getta, ulicę Wierzbową… i dobrze znany mu z relacji dziennikarzy NBC[2] z wizyty prezydenta Geralda Forda strzelisty budynek. Stał pośrodku miasta jak posąg, jak łuk triumfalny – choć kształtem wcale go nie przypominał – wystawiony na cześć narodu, który rozpiął szpony nad zapomnianą ziemią. Nie takiego widoku oczekiwał. Może to była kwestia podniebnej perspektywy, ale budynek wydał się nieduży. Pokraczny i skarlały. Choć z drugiej strony dominował nad otoczeniem.
– Pałac Kultury i Nauki, chyba tak go nazwano. Okolice Złotej – wyszeptał do siebie.
Ojciec przed wojną kupował nieopodal kapelusze, przemknęło mu nagle przez myśl.
– No to dotarliśmy w końcu na miejsce. – Poczuł na swoim ramieniu uścisk dłoni towarzysza podróży.
– Tak – potwierdził machinalnie Simon.
W jego głosie nie słychać było żadnego entuzjazmu, wyłącznie znużenie.
– Taxi, hotel, prysznic i jajka z bekonem na śniadanie – podsumował swoje plany Michael, odwróciwszy głowę. – Mają tam basen?
Jego błyszczące źrenice jak zawsze pełne były werwy i kawalerskiej fantazji.
– Nie mam zielonego pojęcia – odparł beznamiętnie Simon. Po czym, dostrzegłszy, że Michael taksuje wzrokiem obcisłą spódnicę stewardesy, dodał: – Z basenu to radzę ci na razie zrezygnować. W pierwszej kolejności starasz się o karty akredytacyjne i nie zapominasz o centrum prasowym. Będziesz miał co robić. Słyszysz, co do ciebie mówię?
– Słyszę, słyszę – mruknął jego współpracownik z niechęcią.
Samolot, schodząc do lądowania, zatoczył łuk nad miastem, a potem zadrżał, podrygując nierówno, jakby napotkał w powietrzu przeszkody i starał się obrać najmniej uciążliwą drogę. Przesuwające pod spodem domy wydawały się nieuchronnie zbliżać do kół samolotu. To wrażenie odnosił Szymon nie po raz pierwszy – kiedyś się tym denerwował, później już przywykł.
Po następnych trzech minutach maszyna dotknęła pasa startowego, a po kilku kolejnych sekundach wzbiła się na powrót w powietrze i opadła z wielką siłą, wydając przy tym oczekiwany grzechot toczących się po betonie kół. Głowa Michaela się zakołysała i uderzyła o krawędź oparcia.
Głośne shit![3] rozeszło się w całej kabinie, budząc zdziwienie w oczach większości pasażerów.
– Ładne powitanie. Pilot zachowuje się, jakby miał atak padaczki – wyrzucił z siebie Michael.
Średnio trafione porównanie nie przypadło Simonowi do gustu. Spojrzał posępnie na młodego dziennikarza. Nie potrafił się powstrzymać od wygłoszenia reprymendy:
– Redaktorze Michaelu Greenie, licz się trochę ze słowami i przestań zachowywać się jak młokos!
– A co ty jesteś dzisiaj taki przewrażliwiony?
– Nie sądzisz, że za dużo mówisz? – odparował Simon.
– Słuchaj, mamy w tym pieprzonym kraju spędzić dwa tygodnie, a ty już w samolocie zachowujesz się, jakbyś był moim ojcem. Wyluzuj! – wybuchnął młodszy kolega.
Simon demonstracyjnie wypuścił powietrze z płuc.
– Póki jesteś ze mną, robisz, co ci każę. Ja tu jestem szefem.
Cztery pierwsze słowa zaintrygowały Michaela.
– Jak to „póki jesteś”?
– Nie powiedzieli ci w redakcji? – odpowiedział pytaniem na pytanie.
– Czego?
– Sądziłem, że Aaron Gold cię o wszystkim poinformował. Do przyjazdu papieża jesteś w Warszawie sam – oznajmił Simon. – Jutro o dziesiątej odbierasz z lotniska dźwiękowców, pamiętaj, że przylatują via Berlin. Zawozisz ich do hotelu, nie dajesz się zdrzemnąć choćby przez minutę i instalujecie sprzęt na placu Zwycięstwa.
Koła iła właśnie się zatrzymały. Tułów Michaela przesunął się gwałtownie do przodu, by po sekundzie wrócić do pierwotnego położenia.
– Fuck![4] Nie wracam tymi liniami! – Teksańczyk pokręcił z rezygnacją głową i podjął urwany wątek. – Jak to sobie wyobrażasz? Ty gdzieś znikasz, a ja będę się użerał z tymi czarnuchami?
Dziennikarz poczuł pulsowanie krwi w skroniach, ale się nie odezwał. Opinia Michaela o kolorowych były mu znana aż za dobrze. Mimo że chłopak nie urodził się na Głębokim Południu, niejednokrotnie zachowywał się tak, jakby nocami uganiał się za czarnoskórymi obywatelami Missisipi w białym kapturze i pochodnią w ręku. Simon uważał manifestowanie takich poglądów za szczyt ignorancji i głupoty. Musiał jednak przyznać, że dziennikarz, mimo że młody zarówno wiekiem, jak i stażem, należał do grona bardzo dobrze zapowiadających się reportażystów. A takim, w przeciwieństwie do niego, wybacza się więcej.
Zdaniem naczelnego Michael powinien oswajać się z Europą Wschodnią. Aaron Gold przeczuwał, że właśnie w Polsce może wydarzyć się coś, co zmieni oblicze świata. „W przyszłości być może pojawi się potrzeba zainstalowania tam stałego korespondenta” – usłyszał Simon z jego ust zaraz po tym, kiedy się dowiedział, kto będzie mu towarzyszył w podróży do Polski. Zresztą już jakiś czas temu uzmysłowił sobie, że przyjdzie czas, gdy Michael godnie go zastąpi. Chcąc nie chcąc, pozostawało mu ugryźć się w język i zachować tak, jakby go przy narwanym dziennikarzu nie było.
– Muszę dokończyć pewną niezałatwioną sprawę z przeszłości. Czekałem na ten moment ponad trzydzieści lat – oznajmił, wpatrując się w rozbiegane oczy kolegi.
– I to właśnie dzisiaj? Lepszego dnia nie mogłeś znaleźć.
Simon westchnął.
– Następna taka okazja może mi się w życiu już nie powtórzyć.
Michael przez kilka sekund wpatrywał się tępo w jakiś punkt za oknem, po czym, jakby nagle pogodzony z planami Simona, odchylił głowę i spytał:
– Niech ci będzie. Kiedy wrócisz?
– Chyba za dwa dni.
Obydwaj rozpięli pasy.
– Za dwa dni? Za dwa dni powitamy papieża amerykańską flagą – oświadczył chłopak, wymachując zaciśniętą dłonią, jakby trzymał w niej chorągiewkę.
– Będę z powrotem w sobotę rano. Może wcześniej. Nie wiem.
– Daleko się wybierasz? – Gęste brwi Michaela uniosły się nieznacznie.
– A co ci do tego?
– Tak tylko pytam.
Rzadko spotykana u Michaela pokorna mina nieco udobruchała Simona.
– Prawie pod Berlin.
– Do Berlina Wschodniego?
– Nie. Bliżej. Do Szczecina.
– Szzczecy… – Michael usiłował wymówić arcytrudną nazwę.
Wstał, otworzył schowek na bagaż podręczny i wyjął z niego czarną torbę z białym napisem „adidas”, po czym położył ją na podłodze obok swojej prawej nogi.
– Kobieta czy pieniądze? – Mrugnął do Simona porozumiewawczo.
Ten przygryzł wargi, zawahał się, a po kilku sekundach rzekł:
– Tylko trzymaj język za zębami.
Michael skinął gorliwie głową i uśmiechając się wylewnie, zachęcił go:
– No, nie wstydź się.
Simon nachylił się w jego stronę, lustrując jednocześnie wzrokiem najbliższych pasażerów, jakby w obawie, czy nie ma pośród nich jakiegoś szpicla.
– Ko-bie-ta – wysylabizował szeptem.
Dojrzał szelmowski uśmieszek na twarzy kompana.
– Właściwie to nie jest tak, jak… Nie wyobrażaj sobie zbyt wiele. Zresztą co ci będę tłumaczył.
Machnął ręką, sięgnął do półki nad siedzeniem i zabrawszy z niej skórzaną błyszczącą walizkę, pomaszerował w stronę wyjścia.
[1] Biura Politycznego Komitetu Centralnego Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej.
[2] National Broadcasting Company (ang.) – amerykańska sieć telewizyjna.
[3] Shit (ang.) – gówno.
[4] Fuck! (ang.) – Pieprzyć to!
31.05.1979, godz. 20.37
Szymon zbudził się zlany potem. Sen był z gatunku tych, co nie dają odetchnąć.
Śniło mu się, że przeniósł się do Warszawy. Nie tej, którą powitał z okien samolotu i po której przez parę godzin dane było mu stąpać. Powrócił do szesnastego września czterdziestego czwartego roku. Wszystko odbyło się dokładnie tak samo, jak wówczas na Powiślu, kiedy trafił tam z oddziałem, aby wesprzeć desant 3 Dywizji Piechoty generała Berlinga i odebrać zapasy broni maszynowej. Skulony w pokoju na drugim piętrze jakiejś rudery wraz z kilkoma gołowąsami, którzy na miano powstańców dobrze sobie już zasłużyli, obserwował ulicę, a właściwie to, co z ulicy pozostało. Pomiędzy zwaliskami gruzów, od strony elektrowni w rozpiętym płaszczu i hełmie z orzełkiem bez korony szedł wolno obwieszony pepeszami żołnierz.
Gdy już się wydawało, że zdoła do nich dotrzeć, padł strzał. Mężczyzna zwalił się jak kłoda, a po chwili w głębi ulicy pojawił się kolejny. Poruszał się tak samo uważnie jak pierwszy, jakby w doskonały sposób naśladując swojego poprzednika. Również obwieszony bronią, identycznie stawiał kroki. Padł rażony kulą w tym samym miejscu. Za chwilę pojawił się następny, potem czwarty i piąty, i tak bez końca. Szymon wołał do każdego z nich z osobna, próbując go ostrzec, ale oni jakby go nie słyszeli.
Sen nie kończył się tak, jak miało to miejsce w rzeczywistości. Wtedy żołnierz skrył się za występem ocalałego muru oficyny, z jednym pistoletem w rannej dłoni, a oni zawiedzeni pytali: „Tylko tyle?”.
Zdawało mu się, że gdyby się nie obudził, stos zmasakrowanych ciał urósłby do niebotycznych rozmiarów. Śniąc, obserwowałby z przerażeniem niekończącą się defiladę oddziałów idących na bezsensowne zatracenie.
– Pociąg pospieszny relacji Warszawa Wschodnia–Szczecin Główny stoi na torze pierwszym przy peronie drugim. Planowy odjazd pociągu godzina dwudziesta czterdzieści pięć. – Piskliwy kobiecy głos wyrwał go z odrętwienia.
Błądził przez chwilę wzrokiem po pustym przedziale. Wiszące nad siedzeniem trzy wyblakłe zdjęcia w kolorze sepii przedstawiały jakieś pocztówkowe krajobrazy. Na pierwszym, z napisem TATRY, dostrzegł pasmo na wpół ośnieżonych szczytów. Drugi prezentował zimową scenerię wokół obserwatorium meteorologicznego na Śnieżce. Na trzecim, zatytułowanym BESKIDY, pagórkowaty, idylliczny, poprzecinany lasami i polami pejzaż ciągnął się aż po horyzont.
Odszukał spojrzeniem bagaż, rozmasował zesztywniały kark i wyjrzał przez okno, usiłując wypatrzyć tablicę z nazwą miejscowości. Pozbawiona jednej wskazówki tarcza zegara zawieszonego pod peronowym zadaszeniem sprawiała ponure wrażenie. Majowe słońce zalewało pomarańczowym blaskiem ażurową kładkę przeciągniętą nad dwoma peronami dworca. Bezwietrzny, ciepły wieczór zapowiadał zbliżające się wakacje, a tłum czekających osób z bagażami zdradzał, że najprawdopodobniej znajdowali się w większym mieście.
Powstał i się przeciągnął. Wilgotnymi od potu dłońmi ujął metalowy uchwyt i pociągnął zdecydowanie w dół. Blask promieni go oślepił, odruchowo odchylił głowę. Napotkał wzrokiem starszą kobietę, z siatką wypełnioną chlebem i dwiema butelkami mleka. Bezwiednie oddała spojrzenie.
– Jaka to stacja? – spytał, mrużąc oczy.
– Dąbie – odparła grzecznie.
Sposób, w jaki spoglądała na Szymona, przywiódł mu na myśl nauczycielkę z przedwojennego gimnazjum. Zadumał się.
– Dąbie? – powtórzył, jakby słyszał to słowo po raz pierwszy w życiu.
Kobieta uśmiechnęła się z roztargnieniem, ale zaraz odwróciła wzrok, jakby zlękła się obco brzmiącego akcentu. Dodała:
– Szczecin Dąbie.
Podziękował skinieniem głowy i zamknął pospiesznie okno.
Podekscytowany nie za bardzo wiedział, co ma uczynić. Zjawiał się z powrotem w mieście, z którym wiązał kiedyś tak wiele nadziei, w którym poznał Sarę. Powracał w tajemnicy przed wszystkimi. W rozmowach z żoną z oczywistych powodów pomijał miłosny wątek swojej historii, przytaczał tylko mało znaczące fakty i zbywał milczeniem niewygodne pytania. Nikt nie wiedział, że kiedyś tęsknił i że jeżeli czegokolwiek przyjdzie mu żałować, to tych kilku miesięcy spędzonych tutaj z Sarą.
Spoglądał jeszcze przez chwilę na peron. Dostrzegał na całej jego długości popękane betonowe płyty. Wyglądał na dawno nieremontowany. Szymon, wodząc oczami po obskurnym wnętrzu, zobaczył wymalowaną niestarannie na drzwiach cyfrę „jeden” i rude zasłony oddzielające go od korytarza. Od początku podróży nie dawał mu spokoju zapach unoszący się w przedziale. Teraz zbliżył nos do rdzawego materiału, a po sekundzie odchylił z obrzydzenia głowę. Co za smród, pomyślał.
Uprzytomnił naraz sobie, że kasjerka na Dworcu Centralnym w Warszawie doradzała mu kupić bilet powrotny od razu, ponieważ na czas pielgrzymki Ojca Świętego PKP wyprzedały już większość biletów. Nie za bardzo się tym przejął. Postanowił, że bilet kupi dopiero w Szczecinie – mimo wszystko wierzył, że się uda.
Skład ruszył, a z głośników zainstalowanych na peronach i ścianach budynku dworcowego dało się słyszeć kolejną zapowiedź:
– Pociąg pospieszny relacji Warszawa Wschodnia–Szczecin Główny przez stacje Szczecin Zdroje i Szczecin Port Centralny odjeżdża z toru pierwszego przy peronie drugim. Planowy przyjazd pociągu do stacji docelowej godzina dwudziesta pierwsza siedemnaście. Pociąg kończy bieg. Wagon pocztowy znajduje się na końcu składu.
Po kilku minutach siedem wagonów, minąwszy nasyp odgradzający nadbrzeżne tereny od zalesionych pofałdowań Wzgórz Bukowych, wtaczało się powoli na metalową konstrukcję mostu. Wsłuchany w rytmiczne dudnienie kół Szymon obserwował przemykające mu przed oczami ukośne elementy rdzawych przęseł i płynącą w dolę rzekę.
Most nie przypominał tamtej tymczasowej przeprawy sprzed ponad trzydziestu lat. Kiedy sięgał do niej pamięcią, widział kruchą i chybotliwą drewnianą konstrukcję, która – gdy tylko pociąg naciskał na filary – niemiłosiernie trzeszczała. Miał wówczas wrażenie, że rozkołysana budowla za moment się przechyli i wraz z całą masą zgrzytającego żelastwa runie z wysoka wprost do spokojnego nurtu Odry Wschodniej.
W czterdziestym piątym przejazd rozedrganymi przęsłami był dla wielu przesiedleńców nie lada wyczynem. Wszyscy ci, którym dane było przeżyć raz to emocjonujące wydarzenie, przy kolejnej próbie wysiadali zawczasu i szli przez most pieszo.
Oddawał się tym wspomnieniom z wielką przyjemnością. Podziwiając iskrzącą się różowymi przebłyskami toń rzeki, zastanawiał się, jakie miasto zastanie dzisiaj. Jaki przybrało wygląd i czym go powita? Czy jest jeszcze, w co wątpił, morzem gruzów, które ujrzał tamtego wrześniowego popołudnia? Czy też podniesioną z ruin, pełną energii aglomeracją, odbudowaną z pietyzmem i w zgodzie z jej historycznym duchem? I – co najistotniejsze – czy odnajdzie choćby nikłe ślady Sary? Odpowiedzi na te pytania dręczyły go od dłuższego czasu. Powodowały, że pragnął za wszelką cenę znaleźć się w mieście nad Odrą.
Sięgnął po skórzaną torbę. Była ciężka. Zabrał ze sobą wszystko, co przygotowała mu na dwa tygodnie żona. Miał zamiar położyć torbę na siedzeniu naprzeciwko, ale dostrzegłszy na materiale ciemną plamę, zdecydował się trzymać bagaż na kolanach. Pociągnął za metalowe oczko przytwierdzone do błyskawicznego zamka, włożył dłoń do środka i wyjął z bocznej kieszeni niewyraźne czarno-białe zdjęcie z jasnym, karbowanym brzeżkiem. Przyglądając się fotografii, uparcie wierzył, że i Sara nie pozbyła się swojej.
Na tle monumentalnego budynku mieszczącego się, jeśli dobrze sobie przypominał, przy Hakenterrasse[5], dwie spoglądające na siebie osoby trzymały się za ręce. Za nimi, na wysokim postumencie widać było zwarte w uścisku – niczym splątane ogniwa łańcucha – usiłujące się nawzajem powalić muskularne postacie człowieka i centaura. W głębi, nieco powyżej, widniał niezwykle podobny do nadpalonego gmachu muzeum otwarty pawilon. Stanowił główne, acz nienarzucające się, tło dla sceny zaaranżowanej przez sympatycznego – jak go zapamiętał – fotografa.
Pomimo że obydwie trzymające się za ręce postacie nosiły męskie stroje, długie włosy jednej z nich zdradzały, że jest kobietą. Zmrużył powieki i przyjrzał się uśmiechniętym twarzom. Przypomniał sobie, że kiedy spoglądali w obiektyw aparatu, Sara nie była – choć zdobyła się na ten uśmiech – w najlepszym nastroju. Pomyślał, że zaprzedałby teraz duszę diabłu, żeby choć na moment cofnąć się do tamtego czasu i zatopić w zapachu jej włosów.
Kiedy wylądował w Stanach z jedną walizką w ręku i dziesięciodolarówką w kieszeni, wydawało mu się, że gdzieś zapodział cenną pamiątkę, wspólne zdjęcie. Żałował, ale ponieważ nie minęło wiele lat, potrafił odnaleźć oblicze dziewczyny w zakamarkach pamięci. Z czasem obraz ten zaczął się rozmywać i kiedy wydawało mu się już, że na zawsze ją straci, przypadkowo odnalazł pożółkłą odbitkę w kieszeni marynarki, w której dane było mu powitać amerykański kontynent.
Pojawienie się kontrolera przywróciło go do teraźniejszości. Mężczyzna w kolejowym uniformie stanął pewnie w drzwiach i zmierzył go srogim spojrzeniem.
– Poproszę bilety! – Dźwięczny głos wypełnił przedział.
Szymon aż się wzdrygnął. Siedząc, wyprostował nogi, niezgrabnie przeszukał dłonią prawą kieszeń spodni i wyjął z niej skórzany portfel, który dostał od córek na pięćdziesiąte trzecie urodziny. Z przegródki na banknoty wyciągnął brązowy kartonik z wydrukowaną nazwą stacji docelowej: SZCZECIN GŁÓWNY i podał konduktorowi.
Służbista w mocno znoszonym granatowym mundurze wyjął z kieszeni dziwaczne urządzenie przypominające połączenie nożyczek z dziadkiem do orzechów i zaciskając dwa metalowe uchwyty, przedziurawił bilet.
Konduktor zasalutował, co nieco zaskoczyło Szymona, i już chciał wychodzić, ale dziennikarz zdążył mu jeszcze zadać pytanie:
– Za ile minut będziemy w Szczecinie?
Mężczyzna spojrzał na niego nieco zdumiony.
– Jesteśmy w Szczecinie. Na Głównym będziemy za pięć minut.
Opuścił przedział, pozostawiając otwarte drzwi na korytarz. Smuga tytoniowego dymu owiała jego twarz. Wstał i przejrzał się w lustrze. Worki pod oczami świadczyły nie tylko o zmęczeniu podróżą, lecz także o tym, że – choć starał się tego nie dopuszczać do świadomości – ma już za sobą szmat życia. Poprawił rozwichrzone siwe włosy, które, niepokorne od lat, zdawały się teraz sterczeć w każdą stronę. Sięgnął po torbę i wyszedł z przedziału.
Przecisnął się przez wąski korytarz, mijając piętrzące się w aluminiowym pojemniku na śmieci papiery i kołyszącego się podchmielonego żołnierza w zielonych spodniach na szelkach, zaciągającego się ostentacyjnie papierosem.
Z okna dostrzegł na horyzoncie rozległy dach średniowiecznego kościoła. Zaraz za nim wyłoniły się strzeliste wieże gmachów przy Hakenterrasse. Serce mu mocniej zabiło. Wjechali na most. Budynku poczty z czerwonej cegły nie potrafił znaleźć, może dlatego, że obok niego, nad samą rzeką stały kiedyś nadpalone kamienice.
– Stadttheater[6], gdzie jest Stadttheater? – szeptał do siebie.
Huk pociągu pokonującego właśnie przęsła nitowanej konstrukcji zagłuszył wołania dziecka, wskazującego wyciągniętą ręką zwodzony most Długi. Doszedł do przekonania, że tuż po wojnie pociągi nie mogły wjeżdżać do miasta tą trasą. Most kolejowy, którym właśnie jechali, wysadziły cofające się niemieckie wojska.
Pociąg ostrym łukiem skręcił w lewo i nagle, ku zaskoczeniu Szymona, znalazł się na rozwidleniu torowisk prowadzących na perony, które rozrastały się jak gałęzie drzew. Wagonem szarpnęło. Mężczyzna zachwiał się i przytrzymał drzwi toalety, które uchyliły się gościnnie. Duszący odór uryny owionął jego twarz. Kątem oka dojrzał czarne litery na białych, ebonitowych tabliczkach, zakazujące w kilku językach korzystania w czasie postoju. Aby nie upaść, przytrzymał się aluminiowej klamki. Była mokra. Wzrokiem poszukał pojemnika z papierowymi ręcznikami. Kiedy go nie znalazł, wytarł z obrzydzeniem dłoń o spodnie.
Pociąg zwalniał. Wagony przetoczyły się obok masywnej ceglanej ściany, która oddzielała dworzec od stromizny ulicy Owocowej, by po niespełna minucie się zatrzymać. Z dworcowych głośników popłynęła bełkotliwa zapowiedź.
Czekający na trzecim peronie mężczyzna, trzymający w górze bukiet czerwonych goździków, otworzył z trzaskiem drzwi wagonu. Pierwsza wygramoliła się kobieta z dziewczynką na ręku. Szymon przyjrzał się ażurowym stopniom i przez chwilę się zawahał, czym naraził się na docinki ze strony osób tkwiących w przejściu za jego plecami. Przemógł się, zrobił krok i stanął na peronie z walizką w ręku.
Rozejrzał się, podszedł do najbliższej ławki i położył torbę na odrapanym siedzeniu. Sięgnął po papierosa, którego przez kilka sekund nieporadnie próbował wyjąć ze srebrnej papierośnicy. Podpalił go zapalniczką, prezentującą walory jakiegoś kobiecego ciała. Zaciągnął się, spoglądając w stronę szykującego się powoli do snu miasta.
Zameldowanie się w hotelu uznał za swój pierwszy cel. Obeznana ze światem znajoma z amerykańskiego biura podróży zapewniała go, że to bardzo przyzwoity, jak na polskie warunki, obiekt. Nazwa ulicy, Jana Matejki, przy której hotel się znajdował, nic mu nie mówiła – nie ulegało wątpliwości, że będzie musiał nauczyć się topografii miasta na nowo.
Uwagę Szymona zwróciła zieleń drzew, której nie dane mu było tu wcześniej zobaczyć. Kiedyś powitały go sterty gruzu obsypane pożółkłymi liśćmi. Dziś wieczorne powietrze i wiatr od rzeki pachniały zupełnie inaczej niż wtedy. Oprócz drzew w oczy rzuciło mu się też wymalowane na dworcowym murze hasło: „Program partii programem narodu”. Nic mu ono nie mówiło, ale domyślał się, że ma związek z przewodnią rolą Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej.
– Fuck! – zaklął i zaraz z dumą w głosie dodał: – I did it[7].
Nagle ktoś dotknął jego ramienia. Obrócił się i zobaczył dwóch umundurowanych na czarno mężczyzn.
– Służba Ochrony Kolei. Poproszę dokumenty. – Stanowcze żądanie zawisło w powietrzu przesiąkniętym tytoniowym dymem.
O co im chodzi?, pomyślał. Sięgnął do kieszeni spodni.
– Proszę zgasić papierosa. Tu się nie pali! – polecił drugi z beznamiętnym wyrazem twarzy.
[5] Hakenterrasse – obecnie Wały Chrobrego.
[6] Stadttheater (niem.) – Teatr Miejski. Zbombardowany 17 sierpnia 1944 roku, przetrwał wojnę, choć częściowo uszkodzony. Ruiny rozebrano w latach pięćdziesiątych XX wieku.
[7] I did it (ang.) – Zrobiłem to.
15.09.1945, wczesne popołudnie
Dostanie się do pociągu wcale nie było rzeczą łatwą. Tłum, który – podobnie jak on – ubzdurał sobie, że zacznie nowe życie w nieznanym miejscu, gęstniał z każdą minutą. A po godzinie, gdy na poznańskie perony wtoczyły się dwa transporty z repatriantami ze Wschodu, nie było gdzie igły włożyć. Z samej podróży nie zapamiętał zbyt wiele, tylko tyle, że dłużyła się niemiłosiernie, a miejsce pomiędzy trzęsącymi się wagonami nie należało do wygodnych. Nie znał celu swojej wędrówki. Słyszał, że to rozległe niemieckie miasto położone na dwóch brzegach Odry, z portem i łatwym dojazdem do Berlina. Poza tym nic szczególnego, z wyjątkiem kilku zasłyszanych i niesprawdzonych informacji. Zresztą nie miało to dla niego żadnego znaczenia. Grunt, że położone było od Warszawy najdalej, jak sobie mógł wymarzyć.
Musiał wyjechać. Szanse, że przeżyje i ucieknie przed Urzędem Bezpieczeństwa, malały z każdym dniem. Odkąd milicja i wojsko nasiliły obławy, grono jego towarzyszy z AK chudło w zastraszającym tempie. Uratowały go słowa Antoniego Hedy, dowódcy z oddziału pod Kielcami: „Jedź na zachód, na Ziemie Odzyskane, wielu tak robi!”.
Zresztą do kogo i po co miał wracać? Po tym, jak wojna zabrała mu w najbardziej barbarzyński sposób siostrę i rodziców, nie miał w Warszawie nikogo. Stolica opustoszała, a nieliczni mieszkańcy wegetowali w ruinach.
Dobrze, że oddano go do przytułku prowadzonego na Białołęce przez zakonnice. Wtedy, w trzydziestym dziewiątym, potwornie rozpaczał, ale tak naprawdę tylko dzięki uporowi kobiet w białych habitach przetrwał wojenną nawałnicę. A kiedy skończył szesnaście lat, zdecydował się odejść.
Pociąg poruszał się rozległą, porośniętą lasem doliną Odry. Niezamieszkały teren przywiódł mu na myśl Puszczę Kampinoską, do której przed wojną, podczas letnich wakacji wybierali się całą rodziną, odwiedzając zaprzyjaźnionego gajowego. Ileż ciepłych wspomnień z lata trzydziestego dziewiątego jeszcze zachował, ileż zapamiętał chwil, w których przyczajony w odległych ostępach razem z ojcem i leśniczym podziwiał stada saren i danieli. Wieczorami rozpalali ogniska i wpatrując się w iskry, które rozpływały się w czerni nocy, snuli wspólne plany, nie podejrzewając, co się wydarzy już za kilka tygodni.
Skład pokonał dwie trzęsące się jak galareta tymczasowe przeprawy i dojechał do miasta od strony południowej. Z oddali widać było dymy – tak sobie wyobrażał Górny Śląsk, o którym uczył się przed wojną w gimnazjum. Szary masyw zwartej zabudowy na horyzoncie odznaczał się wyraźnym konturem na tle błękitnego nieba. I gdyby nie snujące się nad miastemdymy, nic nie świadczyłoby o tym, że wojna tak okrutnie się z nim obeszła.
Pociąg zwolnił, dojeżdżając do dworca. Uwagę pasażerów przykuła umieszczona pomiędzy torami tablica z napisem wykonanym niemieckim gotykiem: Stettin Scheune[8]. Gdyby nie rozwieszona niechlujnie na pierwszym piętrze przydworcowego budynku płachta z napisem „Witamy repatriantów”, pomyślałby, że wylądował na podrzędnej stacji w środku Trzeciej Rzeszy.
Cisnął worek na ziemię, a potem, przytrzymując się metalowego uchwytu, zeskoczył na peron. Kłębił się na nim tłum takich jak Szymon – okutanych w koce, z dobytkiem w plecakach albo tobołach, których pilnowali jak oka w głowie. Wszak uzbrojonych bandziorów i wojennych hien nie brakowało.
Kiedy tylko o tym pomyślał, rozejrzał się czujnie na wszystkie strony. Dwie polskie chorągwie powiewające na wietrze zrobiły na nim dobre wrażenie. Na końcu peronu dostrzegł mężczyznę w mundurze berlingowca. Z pepeszą przerzuconą przez ramię wydawał gromkie polecenia, żeby zwalniać miejsce, ponieważ nadjeżdża drugi skład. Aby wzmocnić wydźwięk swoich słów, uniósł karabin i potrząsnął nim ostrzegawczo. Głos żołnierza brzmiał donośnie i groźnie.
Szymon, przechodząc obok pokrzykującego krewkiego młodziana, odruchowo spuścił wzrok. Odkąd wyszedł z lasu, za każdym razem, gdy przyszło mu spotykać przedstawicieli nowej władzy, ogarniało go przeświadczenie, że nic dobrego z ich strony go nie spotka.
– Nie stoimy w miejscu! – popędzał żołnierz. – Tędy, mówiłem! Do centrum i punktu repatriacji w tym kierunku!
Podnosił dłoń, witając każdego tymi samymi słowami, które z pewnością zdążyły mu już dawno obrzydnąć.
Tłum, jak nurt rzeki, poniósł Szymona przed budynek dworca. Po prawej stronie wybrukowanej kocimi łbami ulicy powitały go potężne kominy i ceglane magazyny cukrowni. Pustą przestrzeń pól po drugiej stronie zapełniało zbiorowisko koczujących pod gołym niebem tysięcy Niemców. Przedstawiciele niedawnej rasy panów, przypominający z daleka stłamszone owady, trwali w bezruchu, z wynędzniałymi twarzami skierowanymi ku grupie przesiedleńców, która powolnym krokiem zmierzała w stronę miasta. Byli świadomi, że przybysze zajmą ich domy, będą spali w łóżkach, w których oni przyszli na świat, a potem płodzili synów, wleczonych teraz w głąb Związku Radzieckiego. I ignorując święte prawo własności, zgodnie z decyzjami zwycięskich mocarstw, poczują się jak u siebie.
Żółte strzałki z niestarannie wymalowanymi napisami „Państwowy Urząd Repatriacyjny. Punkt etapowy nr 1 i nr 2” wskazywały wysadzaną gruszami drogę. Niektórzy idący nią podróżni pozostawiali bagaże, wdrapywali się na drzewa i zrywali dojrzałe owoce. Odbijające się w szybach pobliskich domów słońce napełniało Szymona nadzieją, że miasto nie będzie tak bardzo zrujnowane, jak przedstawili to kolejarze w Poznaniu.
Ale z każdym kolejnym krokiem, z każdą wypitą kroplą wody odkrywał skalę zniszczeń. Mijał zapadnięte stodoły, które złożyły się jak domki z kart, zamieniając się w jednej chwili w zwały gruzu i grzebiąc pod sobą dorobek życia właścicieli. Z obawą przyglądał się rdzy szczerzącej się z wypalonych doszczętnie pojazdów, rumowiskom, które niczym jęzory lawy wylewały się na ulicę, przewróconym furmankom, obok których rozkładały się końskie i ludzkie zwłoki. Pozostawione jakby ku przestrodze, że wojna wprawdzie się skończyła, ale jej ślady żyć będą pośród tych, którzy ocaleli. Dłużej, niż im się wydaje. Trupi swąd nie opuszczał go przez całą drogę.
U zbiegu Berliner Strasse[9] i Hans-Shemm-Allee[10], których nazwy Szymon odczytał na podłużnych emaliowanych tabliczkach, dostrzegł posterunek żołnierzy radzieckich. Nigdy przedtem nie widział ich z tak bliska, nigdy nie przyglądał się wyblakłym w słońcu nad Bugiem i Wisłą mundurom. Serce zaczęło mu mocniej bić. O mało nie wpadł w panikę, ale w porę wziął się w garść i tłumacząc sobie, że nic mu nie grozi, wtopiony w ludzką masę przeszedł obok.
Za cmentarzem – musiał być niemały, bo jego ogrodzenie ciągnęło się prawie przez kilometr – zgodnie ze wskazaniami strzałek zeszli w dół, a chwilę potem wspięli się pod górę lipową aleją i minąwszy potężne budynki koszar, wkroczyli w obszar kilkupiętrowej zabudowy, tak podobnej do tej z warszawskiego Śródmieścia.
Dopiero tutaj skala zniszczeń prawdziwie poraziła Szymona. Kamienice dosłownie wbiły się w ziemię. Gruz wypełzł na torowisko tramwajowe i zmiażdżył kute żelazne ogrodzenie. Ktoś wyjaśnił, że to celne zrzuty alianckich lancasterów zmiotły z powierzchni ziemi znajdujące się za ocalałym budynkiem Arbeitsamtu[11] dwa przeciwległe narożniki Hohenzollernstrasse[12].
Nie tak sobie to miasto wyobrażał. Przez myśl by mu wcześniej nie przeszło, że będzie tak bardzo okaleczone. I choć okolice PUR-u[13], do którego dotarł wreszcie Szymon, wydawały się całkiem znośne, to jednak widok palącej się w oddali kamienicy, sięgające nieba jęzory ognia zatrważały każdego. Uzmysłowił sobie, że za dzień, może dwa przyjdzie mu pożegnać bezpieczne schronienie i dać się wchłonąć konającemu miastu.
Budynek, w którym miał spędzić noc, przypominał szkolny gmach, którym zresztą był podobno przed wojną i podczas niej. Otaczały go całe zwały tobołów, wielkie jak masywne szkarpy katedry. Wokół kręciło się mnóstwo ludzi. Co rusz ktoś wychodził, a ktoś inny wchodził. Na krawężnikach siedziały grupki znudzonych mężczyzn. Jedni palili papierosy, inni spoglądali czujnie na dzieci, które bawiły się, przebiegając tam i z powrotem.
Szymon podążył za innymi. Przyczłapał do drzwi wejściowych. Zauważywszy gapiów skupiających wzrok na przyklejonym do ściany plakacie, podszedł do niego i mrużąc powieki, przeczytał wydrukowane grubą czcionką zdanie: „Osoby przybywające do Szczecina w celu osiedlenia się otrzymują noclegi i całodzienne bezpłatne utrzymanie do czasu przydziału miejsca pracy. Dyrekcja Oddziału Państwowego Urzędu Repatriacyjnego”.
Wszedł do środka i po pokonaniu kilku schodów znalazł się w obszernym pomieszczeniu, niewątpliwie służącym kiedyś jako sala gimnastyczna. Pośrodku poustawiano kilka biurek, za każdym ktoś siedział. W pomieszczeniu panował nieustający gwar.
Ustawił się posłusznie w kolejce i wyjął z kieszeni marynarki kenkartę – jedyny dokument, jaki posiadał. Wezwany zbliżył się do stolika, przy którym mężczyzna w średnim wieku, z zaczesanymi do tyłu włosami i w okularach w ciemnych oprawkach, wpisywał właśnie coś do formularza.
– Imię? – padło pytanie.
– Szymon.
– Nazwisko?
– Koniuszy.
– Wiek?
– Dwadzieścia cztery – odpowiedź zabrzmiała aż nazbyt pewnie.
Urzędnik przetarł z wyrazem lekceważenia czoło. Docisnął wskazującym palcem okulary, podniósł wzrok i spytał ponownie, surowo, jakby udzielał reprymendy:
– Wiek?
Szymon zawahał się, po czym oznajmił ściszonym głosem:
– Osiemnaście.
– Osiemnaście – powtórzył zwięźle mężczyzna. W wąskiej rubryce zapisał ołówkiem koślawe cyfry. – Dokument młody człowiek ma?
– Ma – odrzekł spolegliwie Szymon.
Poczuł się przez moment jak przedmiot, nieco upokorzony, ale posłusznie wręczył urzędnikowi sfatygowany, zgięty wpół i opieczętowany orłem ze swastyką szary kartonik. Mężczyzna zlustrował go dokładnie. Skupił przez moment wzrok na pieczęci z niewyraźnym napisem „Generalgouvernement”[14], po czym spytał:
– Warschau? Warszawa, znaczy?
– Tak – odparł chłopak.
Urzędnik, wyprostowawszy rękę, oddał mu dokument i wpisał dane do rubryki „Dotychczasowe miejsce zamieszkania”.
Szymon od razu spostrzegł, że coś się nie zgadza, że ciąg liter nie składa się w znany mu wyraz. Uniósł się z krzesła, odczytał nazwę miasta i zorientował się, że mężczyzna wpisał ją błędnie – przez pomyłkę albo świadomie.
– Jestem z Warszawy. A nie z jakiegoś tam – tu przewrócił oczami – Tarnopola.
Mężczyzna podniósł ołówek, naostrzonym końcem uderzył w powietrze. Zimne spojrzenie zatrzymało się na twarzy Szymonie.
– Stul pysk! – Obejrzał się na wszystkie strony. – Jeszcze ktoś usłyszy.
– Ale… – zaczął chłopak.
Mężczyzna zacisnął znacząco pięść i nie pozwolił mu dokończyć. W szkłach okularów odbijały się stojące za Szymonem kobiety.
– Jakie ale? Opamiętaj się, młodzieńcze. Chcesz przeżyć? – wyszeptał.
Lodowaty wzrok mówił, że nie jest w nastroju do dyskusji.
– No tak, to oczywiste – odparł z rozbrajającą szczerością Szymon.
– To się nie przyznawaj do niczego, a tym bardziej do tego, że pochodzisz z Warszawy.
Urzędnik przez chwilę przyglądał się osobie, która siedziała najbliżej nich i zajęta była snuciem opowieści, jakim to pięknym miastem jest Wilno. Potem stłumionym głosem dodał:
– Stettin rządzi się swoimi prawami. Ale mając na względzie twoją przeszłość, sądzę, że dasz sobie radę i nie zbłądzisz.
– Co to znaczy, że nie zbłądzę? – spytał nieco zbity z tropu Szymon.
– Powiedziałem morda w kubeł, inaczej tutaj też cię znajdą. – Mężczyzna ponownie poprawił spadające mu nieustannie z nosa oprawki, uśmiechnął się i jakby nigdy nic zaczął objaśniać, gdzie chłopak powinien się udać w dalszej kolejności. – Kartki na jedzenie otrzymasz na parterze, w stołówce. Śniadanie o dziewiątej, obiad o trzeciej, kolacja zaczyna się o godzinie szóstej.
Chłopak zagapił się na siedzącą przy biurku pod oknem kobietę w średnim wieku, o rubensowskich kształtach i ustach wymalowanych niedbale czerwoną szminką. Plecy miała okutane biało-brązowym kocem w kratę, a w dłoniach ściskała szklankę z gorącą herbatą, którą co chwilę przykładała do ust, siorbiąc przy tym niemiłosiernie. Posłała Szymonowi nad wyraz śmiały uśmiech.
– Na terenie obiektu jest też kino, kaplica i kilka sal, gdzie można wypocząć, a przede wszystkim się wyspać – kontynuował urzędnik. I nagle przywołał do porządku Szymona, nadal przyglądającego się urzędniczce: – Słucha mnie? Tu jest numer pokoju. Budynek numer dwa. Oznaczenia znajdzie na drzwiach wejściowych do budynku.
Wskazał na blankiecie zapisaną obok imienia i nazwiska chłopaka cyfrę i informację: „9a, I piętro”.
– Osoby, które otrzymują przydział mieszkania i tymczasowe miejsce pracy, są wzywane przez megafon. Jutro, najdalej pojutrze, ciebie też to spotka. U mnie to już wszystko.
Szymon wstał i podziękował.
– Aha. Jeszcze jedno. – Urzędnik ruchem dłoni kazał mu się nachylić. – Masz broń?
Szymon pokręcił głową.
– Postaraj się o nią jak najszybciej. Może się przydać.
Po co mi broń?, zastanowił się Szymon. A potem pomyślał, że kimkolwiek jest ten urzędnik, to przede wszystkim dobry człowiek. Był już gotów odejść, ale nagle nie wiadomo skąd przyszło mu do głowy pytanie.
– A pan skąd? Też z… Tarnopola?
Mężczyzna nawet się nie odezwał, nie spojrzał na niego. Poprawił tylko okulary i z zupełną obojętnością zawołał młodą kobietę, ubraną w pasiak i bordową chustkę, zapewne skrywającą łysinę. Dziewczyna już od jakiegoś czasu ze zniecierpliwieniem wpatrywała się w Szymona.
– Następny, proszę!
Ciąg dalszy w wersji pełnej
[8] Stettin Scheune – obecnie Szczecin Gumieńce.
[9] Berliner Strasse – obecnie ulica Mieszka I.
[10] Hans-Shemm-Allee – obecnie ulica Wierzbowa.
[11] Arbeitsamt – urząd pracy. Później mieścił się tam budynek Wydziału Budownictwa i Architektury Zachodniopomorskiego Uniwersytetu Technologicznego.
[12] Hohenzollernstrasse – obecnie ulica Bolesława Krzywoustego.
[13] PUR – Państwowy Urząd Repatriacyjny.
[14] Generalgouvernement (niem.) – Generalna Gubernia.
Copyright © by Robert Baciocha, 2023
Copyright © by Grupa Wydawnicza FILIA, 2024
Wszelkie prawa zastrzeżone
Żaden z fragmentów tej książki nie może być publikowany w jakiejkolwiekformie bez wcześniejszej pisemnej zgody Wydawcy. Dotyczy to takżefotokopii i mikrofilmów oraz rozpowszechniania za pośrednictwemnośników elektronicznych.
Wydanie I, Poznań 2024
Projekt okładki: Michał Grosicki
Zdjęcie na okładce: © Lee Avison/Revillion
Redakcja: Katarzyna Wojtas
Korekta: RedKor Agnieszka Luberadzka, Jarosław Lipski
Skład i łamanie: Dariusz Nowacki
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej:
„DARKHART”
Dariusz Nowacki
eISBN: 978-83-8357-566-7
Grupa Wydawnicza Filia sp. z o.o.
ul. Kleeberga 2
61-615 Poznań
wydawnictwofilia.pl
Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci i zdarzeń jest przypadkowe.