Pies komendanta - Shmuel David - ebook

Pies komendanta ebook

David Shmuel

3,5

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Pełna nadziei i zarazem szokująca powieść na faktach o przetrwaniu w środku nazistowskiego piekła. Polska, rok 1943. Nina, 17-letnia Żydówka, zostaje przeniesiona wraz z matką do obozu pracy w Skarżysku-Kamiennej, do pracy w fabryce produkującej uzbrojenie dla armii niemieckiej. Mama dziewczyny wkrótce umiera, jednak Nina zyskuje niespodziewanego sojusznika – Ziggy'ego, psa doktora Rosta, komendanta obozu odpowiedzialnego za przeprowadzanie selekcji. Zmotywowana silną wolą życia i nieoczekiwaną pomocą Nina zrobi wszystko, by utrzymać się przy życiu…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 198

Oceny
3,5 (8 ocen)
3
2
0
2
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
ZabaWberecie

Nie polecam

'polscy strażnicy' oczywiście trzeba było akcent ''polskich strażnikow' wrzucić a jakże. wychowałam się obok Auswitz, nigdy nie słyszałam o polskich strażnikach za to wiele pomocy polskich rodzin wobec uwięzionych w obozie. nie polecam lektur które mają na celu sianie nienawiści wobec Polaków.
00
Lost70

Z braku laku…

Szkoda czasu. Bardzo płytko, po łebkach, o psie nie ma prawie nic i właściwie to nie mam pojęcia kiedy i jak ją uratował. Nie polecam
00

Popularność




Rozdział 1

1

Leżała na ziemi i jęczała z bólu. Tom patrzył na nią i stał jak zamu­ro­wany. Mogłaby być jego bab­cią. Co on ma teraz zro­bić? – zada­wał sobie pyta­nie. Co zma­lo­wał Dingo? Pod­czas poprzed­nich spa­ce­rów po oko­licy ni­gdy nie roz­ra­biał ani nie zry­wał się ze smy­czy. Tom rozej­rzał się w poszu­ki­wa­niu wspar­cia. Kobieta poję­ki­wała dalej i zaci­skała zęby, pró­bu­jąc powścią­gnąć krzyki. Kiedy chciał pomóc jej wstać, powstrzy­mała go gestem ręki i prze­strze­gła, by jej nie doty­kał. Hałasy zanie­po­ko­iły Aarona, sąsiada z dołu, który zawsze dopy­ty­wał o Dinga, dla­tego teraz wyszedł z miesz­ka­nia. Nie minęło parę chwil, a pochy­lał się nad sta­ruszką i pytał, gdzie ją boli, lecz od razu się zorien­to­wał, że sytu­acja się nie popra­wia, i zadzwo­nił z komórki po pogo­to­wie.

– Nie wolno nam jej ruszać – tłu­ma­czył Aaron. – Pocze­kamy tu z nią do przy­jazdu karetki.

Sta­ruszka na­dal wiła się z bólu. Tom był ogrom­nie skon­ster­no­wany i nie wie­dział, co zro­bić, a drę­czyło go poczu­cie winy. Chciał pomóc, by zadość­uczy­nić za to, co zro­bił Dingo.

Kobieta skie­ro­wała uwagę Toma na swoją torebkę i zwró­ciła się do niego:

– A ty, mło­dzień­cze, nie stercz tu jak kołek! Wyj­mij z mojej torebki tele­fon i poszu­kaj Amosa. Zadzwoń do niego – przy­ka­zała, z tru­dem doby­wa­jąc słowa wśród fal cier­pie­nia.

Tom pochy­lił się, by wyko­nać pole­ce­nie.

– Przy­nieść ci wody? Szybko się uwinę, dobrze?

– Nie, nie chcę wody – odparła szep­tem. – Zadzwoń po pro­stu do Amosa.

Tom wyszu­kał numer w kon­tak­tach i zate­le­fo­no­wał. Nikt nie odbie­rał, więc dzwo­nił raz po raz.

– Gdzie ta karetka? – rzu­cił Aaron nie­cier­pli­wie.

– Może powi­nie­nem jed­nak przy­nieść jej wody i zapro­wa­dzić Dinga do domu? – zapy­tał Tom.

– Okej, ale pospiesz się – popro­sił Aaron. – Wiesz, kto to, prawda?

– Nie, nie znam jej – powie­dział Tom. – Spo­tka­li­śmy się pierw­szy raz.

– To Nina. Prze­żyła Holo­kaust. Wyjąt­kowa kobieta.

Wie­dza ta nie popra­wiła Tomowi humoru ani nie zmniej­szyła jego zawsty­dze­nia.

Gdy wró­cił ze szklanką wody, usły­szał zbli­ża­jące się syreny karetki pogo­to­wia. Nina była nie­mal nie­przy­tomna i nie dała rady napić się ze szklanki. Ambu­lans zatrzy­mał się na ulicy tuż przy miej­scu, gdzie kobieta upa­dła. Tylne drzwi się otwo­rzyły i dwaj ratow­nicy poło­żyli nosze na chod­niku. Szybko i zręcz­nie prze­nie­śli Ninę do samo­chodu, wypy­tu­jąc Aarona, co dokład­nie się wyda­rzyło. Męż­czy­zna ski­nął w stronę Toma.

– Ja nie widzia­łem, jego spy­taj­cie. Był tu, gdy się prze­wró­ciła – wyja­śnił.

Tom opo­wie­dział im, że Dingo bar­dzo prędko biegł i led­wie musnął kobietę, prak­tycz­nie jej nie dotknął, a ona się prze­wró­ciła. Tomowi było przy­kro, bar­dzo prze­pra­szał i zapew­nił, że poje­dzie z nimi do szpi­tala, by pomóc.

– Nie, nie ma potrzeby – odparł ratow­nik, mie­rząc puls i ciśnie­nie sta­ruszki. – Jedziemy, ale czy ktoś dał znać rodzi­nie? – zapy­tał, a potem dosu­nął nosze do środka samo­chodu. – Musimy ich powia­do­mić. Powiedz im, żeby przy­je­chali na pogo­to­wie w Tel Hasho­mer.

Tom przy­po­mniał sobie, że trzyma w ręku komórkę Niny, więc prze­pi­sał numer Amosa i scho­wał ją do torebki, którą odło­żył na nosze. Ratow­nicy wsie­dli do ambu­lansu – jeden usiadł obok Niny, a drugi zamknął drzwi. Rów­nie szybko jak przy­byli, tak odje­chali z wyciem syren pro­sto do szpi­tala Tel Hasho­mer.

* * *

Kiedy Tom po raz pierw­szy przy­je­chał do miesz­ka­nia w Ramat Gan, do któ­rego prze­pro­wa­dził się z rodzi­cami z domu na wsi w Gali­lei, był zszo­ko­wany. Nie potra­fił sobie wyobra­zić życia tutaj – w tym sza­rym, gwar­nym miej­scu. Nie ma mowy, myślał sobie, gdy zoba­czył małe, trzy­po­ko­jowe miesz­ka­nie na czwar­tym pię­trze. Przy­wykł do roz­le­głej prze­strzeni, pól – żół­tych latem, fio­le­to­wych wio­sną, zie­lo­nych zimą. Takiego dziecka jak on nie można zamknąć w ścia­nach małego miesz­kanka w mie­ście. Dora­stał wśród krów i indy­ków hodo­wa­nych przez ojca. Zawsze ota­czały go psy, na ogół takie, na które natknął się tu czy tam i adop­to­wał – ku nie­za­do­wo­le­niu jego matki Ele­anor, nie prze­pa­dała ona bowiem za wiej­skim życiem. To Ele­anor nale­gała, by wygrze­bali się z bagna farmy pochła­nia­ją­cej cały ich czas i ener­gię, a prak­tycz­nie nic nie­da­ją­cej w zamian. Tom sądził, że matkę inte­re­suje wyłącz­nie wygoda – pra­gnęła łatwego życia i kupy forsy. Przy­pusz­czał, że to jego ojciec osta­tecz­nie będzie musiał wyrzec się swo­ich war­to­ści tylko po to, by matka mogła stwier­dzić: „Dosko­nale, moim zda­niem naprawdę popra­wiła się nasza jakość życia”. Wypo­wie­dzia­łaby to z tym swoim śmiesz­nym „R”, bo Ele­anor pocho­dziła ze Sta­nów Zjed­no­czo­nych i prze­pro­wa­dziła się tutaj z Fila­del­fii, czyli – jak mawiała – z Philly.

Zda­niem Toma nato­miast nie nastą­piła naj­mniej­sza poprawa. Wręcz prze­ciw­nie, uwa­żał, że ode­rwano go od wszyst­kiego, co w życiu przy­jemne. Od pierw­szej chwili, gdy prze­stą­pił próg nowego miesz­ka­nia, nie zapa­łał do niego sym­pa­tią. Nie zno­sił czuć się zatrza­śnięty we wnę­trzu budynku z tyloma pię­trami i był prze­świad­czony, że cała ta prze­pro­wadzka ze wsi do mia­sta miała na celu wyłącz­nie unik­nię­cie spo­rów mię­dzy rodzi­cami. Może teraz prze­staną się kłó­cić.

Tata Toma pod­jął pracę jako księ­gowy w szpi­talu Tel Hasho­mer, gdzie osiem godzin dzien­nie, nie­kiedy dzie­więć, musiał prze­sia­dy­wać w biu­rze w jed­nym z takich nowych budyn­ków na tere­nie zespołu szpi­tal­nego. Nawet nie narze­kał, że więk­szość dni spę­dza w malut­kim biu­rze w nowym gma­chu, uwię­ziony pod świe­tlów­kami, prak­tycz­nie nie widu­jąc słońca. Ele­anor rów­nież nie maru­dziła. Nie prze­szka­dzało jej, że pra­cuje jako asy­stentka do spraw medycz­nych jakie­goś kar­dio­chi­rurga z Ame­ryki, uma­wia pacjen­tów i prze­ka­zuje im wyniki badań. Dla niej liczyło się tylko to, że teraz, jeżeli zechce, może jechać auto­bu­sem albo swoim małym suzuki do mia­sta na kon­cert czy spek­takl, i nie zło­ściła się już na tatę, że trwoni czas na rol­nic­two. W mie­ście mógł zdo­być porządną pen­sję, nie mar­twiąc się o cho­roby dro­biu czy mszyce na grejp­fru­tach.

Naj­bar­dziej zło­ściło Toma, że nie skon­sul­to­wali się z nim w spra­wie prze­pro­wadzki i w ogóle nie wzięli go pod uwagę. W nowym miej­scu nie miał żad­nych przy­ja­ciół. Czuł się zupeł­nie sam w nie­zna­jo­mym świe­cie. Tutaj wszystko nale­żało pla­no­wać z wyprze­dze­niem. Nie mógł po pro­stu wybrać się na boisko do koszy­kówki i spo­tkać z kole­gami – matka musiała go zapi­sać do klubu koszy­kówki, jakby był małym dziec­kiem. W domu przy­wykł, że spod samego domu roz­ciąga się widok na podwó­rze i wszyst­kie pola. A jeśli miał ochotę, zawsze mógł wsiąść na rower i prze­je­chać po torach kole­jo­wych, by odwie­dzić bab­cię, osobę znaną i lubianą w wio­sce, która miesz­kała w domku w cie­niu wiel­kich euka­lip­tu­sów.

A teraz? Bab­cia pocho­wana, Tom mieszka z dala od wio­ski, a w małym miesz­ka­niu na czwar­tym pię­trze czuje się jak w potrza­sku. Gdyby cho­ciaż miał rower jak inne dzieci z jego klasy, może uda­łoby mu się poznać kole­gów i dokądś z nimi poje­chać.

– Tutaj nie ma miej­sca na rower – orzekł tato. – A jeżeli przy­pniesz go na zewnątrz, to ukradną.

W takim razie co my tu mamy? – zapy­ty­wał sam sie­bie. Tylko cztery ściany i widok, czego nie omiesz­kała pod­kre­ślać matka.

– Ni­gdy wcze­śniej się nie nudzi­łeś – mówiła Ele­anor. – Zawsze znaj­do­wa­łeś sobie jakieś zaję­cie – stwier­dzała, pró­bu­jąc zachę­cić syna do dzia­ła­nia.

– Bo zawsze było co robić – odpo­wia­dał. – Tu nic nie ma.

– W takim razie cze­goś poszu­kaj. Możesz czy­tać książki jak kie­dyś – mówiła mama. – Możesz opi­sać naszą prze­pro­wadzkę do mia­sta w dzien­niku. Zawsze dobrze ci wycho­dziły wypra­co­wa­nia.

Lecz Tom nie miał ochoty na nic podob­nego. Naj­lep­sze, co mu wyszło, to Dingo, jego dziki pies. Począt­kowo Ele­anor sta­now­czo się sprze­ci­wiała zabra­niu Dinga.

– Osza­la­łeś? Zmu­szać psa, i to dzi­kiego jak Dingo, by się męczył w miesz­ka­niu? W mie­ście nie trzyma się tylu psów, a miej­skie pie­ski na ogół są drobne i dobrze wyszko­lone – powie­działa, lecz się myliła. Na samej ich ulicy w Ramat Gan było pełno psów, nawet dużych, które miesz­kały z wła­ści­cie­lami w nie­wiel­kich miesz­ka­niach na wyż­szych pię­trach. Wła­ści­ciele cią­gle je wypro­wa­dzali na spa­cery, by się wybie­gały i pozbyły tro­chę ener­gii. Osta­tecz­nie Ele­anor dała się prze­ko­nać. Tom jej przy­po­mniał, że Dingo go kie­dyś oca­lił – że to pies nie tylko lojalny, lecz także gotów zro­bić wszystko, co konieczne, by wyba­wić wła­ści­ciela z tara­pa­tów.

Tom ni­gdy nie zapo­mni, że Dingo ura­to­wał go przed żmiją. Stwo­rze­nie sunęło ku gołej sto­pie Toma i Dingo je zauwa­żył. Natych­miast zato­pił zęby w karku żmii, tuż przy łbie, tak że nie mogła zaata­ko­wać, i zabił ją, a przy tym oca­lił chło­paka. Tom ni­gdy nie zapo­mni nie­po­koju matki, gdy wró­cił z Din­giem do domu, a z sil­nych szczęk psa zwi­sał mar­twy wąż. Pełna ulgi i wdzięcz­no­ści powie­działa, że Tom zawdzię­cza Din­gowi życie. Chło­pak dostał psa od ojca na bar micwę i stał się chyba wtedy naj­szczę­śliw­szym chłop­cem na świe­cie. Dingo był kun­dlem – mie­szań­cem gol­den retrie­vera z poin­te­rem. Z powodu swego uspo­so­bie­nia i żółto-bia­łego umasz­cze­nia w szare łaty koja­rzył się Tomowi z dzi­kim austra­lij­skim psem dingo. Roz­pie­rała go ener­gia, musiał więc dużo bie­gać na zewnątrz. Tutaj w Ramat Gan, gdy Tom zabie­rał go do parku albo bie­gali po szlaku z dala od domu, i widział, że Dingo jest szczę­śliwy i bez­tro­ski, sam rów­nież na moment zapo­mi­nał, że miesz­kają w małym miesz­ka­niu na czwar­tym pię­trze, i po pro­stu czuł się szczę­śliwy.

Zda­niem Toma ist­nieją dwa rodzaje ludzi: tacy, któ­rzy kochają psy, i tacy, któ­rym są one obo­jętne. Działa to zresztą w dwie strony. Są takie psy, które dla swo­jego wła­ści­ciela zro­bią wszystko, a są i takie, które ow­szem, cał­kiem wła­ści­ciela lubią, ale w ogień za nim nie pójdą.

Rozdział 2

2

Tej nocy, po incy­den­cie z Niną i Din­giem, Tom nie mógł zasnąć. Roz­my­ślał o roz­mo­wie z Amo­sem i mar­twił się, że zosta­nie obar­czony winą za upa­dek Niny. Oba­wiał się, że Amos doj­dzie do wnio­sku, iż Tom ponosi za to odpo­wie­dzial­ność, bo nie dość mocno trzy­mał psa.

– Dingo ogrom­nie się cie­szył i cią­gnął mnie – tłu­ma­czył Tom. – Nie dałem rady go powstrzy­mać – pró­bo­wał się bro­nić, lecz szybko się zorien­to­wał, że Amosa nie inte­re­sują detale. Zapy­tał po pro­stu, dokąd ma się udać, a gdy Tom powie­dział, że na pogo­to­wie w Tel Hasho­mer, i zapro­po­no­wał, że się z nim wybie­rze, Amos odparł, że nie ma takiej potrzeby – jedy­nie człon­kom naj­bliż­szej rodziny wolno odwie­dzać pacjen­tów.

Tom był zde­ner­wo­wany przy kola­cji. Matka zwró­ciła na to uwagę.

– Wyda­jesz się przy­bity. Coś się stało w szkole? – zapy­tała.

Tom pokrę­cił głową.

– Możesz nam powie­dzieć, jeśli coś się wyda­rzyło. Może pomogę?

– Sąsiadka z góry się prze­wró­ciła – wymam­ro­tał Tom, pra­wie nie poru­sza­jąc war­gami.

– A co to ma do cie­bie? – zapy­tała Ele­anor.

– Dingo ją potrą­cił i jest mi głu­pio, okej? – Łzy popły­nęły mu po policz­kach.

– To na pewno nie twoja wina. Wypadki cho­dzą po ludziach. Może ona nawet się na cie­bie nie gniewa.

– Ale może się gniewa, bo Dingo to mój pies, a ja go nie powstrzy­ma­łem.

– Uspo­kój się, Tom – powie­działa matka i pogła­skała go deli­kat­nie po ramie­niu. – Jeśli chcesz, możesz jej posłać kwiaty, gdy wróci do domu.

Gdy następ­nego ranka Tom zadzwo­nił do Amosa, by zapy­tać o Ninę, tam­ten spra­wiał wra­że­nie zmar­twio­nego.

– Wczo­raj ją ope­ro­wano. Ma zła­mane bio­dro – wyja­śnił. – Musi pole­żeć tu na orto­pe­dii jesz­cze kilka dni, a potem czeka ją jesz­cze pół­tora tygo­dnia rekon­wa­le­scen­cji.

– Jak się teraz czuje? – zapy­tał Tom.

– Znie­czu­le­nie na­dal działa, ale gdy zej­dzie, pew­nie znów ją będzie bolało.

– Tak bar­dzo, bar­dzo mi przy­kro przez to, co się stało. Mój pies był cały roz­e­mo­cjo­no­wany, prze­mknął obok niej i zupeł­nie nie uwa­żał. Led­wie ją musnął.

– Rozu­miem – powie­dział Amos, a Tomowi nieco ulżyło. – Wypadki cho­dzą po ludziach.

– Kiedy mogę ją odwie­dzić? – zapy­tał Tom.

– Zoba­czymy, jak się będzie jutro czuła. Dzi­siaj jesz­cze nie wolno jej przyj­mo­wać gości.

– Okej, to może jutro. Zadzwo­nię zapy­tać, czy można.

Cały dzień w szkole Tom się zadrę­czał. Myślał sobie, że gdyby mógł poroz­ma­wiać ze sta­ruszką i wytłu­ma­czyć, co się stało, a ona by mu wyba­czyła, poczułby się lepiej. Nauczy­ciel geo­gra­fii zwró­cił uwagę, że Tom wygląda na roz­ko­ja­rzo­nego i nie śle­dzi prze­biegu lek­cji.

– Błą­dzisz gdzieś dzi­siaj myślami – zła­jał chło­paka, ale Tom nie mógł się skon­cen­tro­wać. Myślał o tym, co czeka go dziś po połu­dniu. Pierw­szy raz pój­dzie do klubu koszy­kówki w domu kul­tury. Od kilku dni nie mógł się docze­kać. Zda­niem ojca Tom powi­nien mieć oka­zję upra­wiać uko­chany sport, może to zła­go­dzi jego samot­ność w wiel­kim mie­ście.

Po połu­dniu zadzwo­nił znów do Amosa, który zapew­nił, że Ninie się popra­wia. Tom może ją odwie­dzić następ­nego dnia, pod warun­kiem że przyj­dzie z osobą doro­słą, bo Amos nie był pewien, czy wpusz­czą go samego na oddział. Ale chło­piec nale­gał, by zoba­czyć się z Niną jak naj­szyb­ciej, a skoro jego ojciec pra­co­wał w szpi­talu, to na pewno coś wykom­bi­nują.

Następ­nego dnia ojciec cze­kał w głów­nym wej­ściu do szpi­tala, skąd zapro­wa­dził Toma na oddział orto­pe­dyczny. Była to pierw­sza wizyta chło­paka w tym szpi­talu, jeśli nie liczyć gabi­netu ojca, i zasko­czyło go, jak dłu­gie są tam kory­ta­rze. Jak­bym błą­dził w labi­ryn­cie, pomy­ślał sobie, gdy wresz­cie dotarli do podwój­nych drzwi oddziału.

Lekarz, który im otwo­rzył, powie­dział do Toma:

– Musisz wie­dzieć, że na tym oddziale mamy mniej pacjen­tów, któ­rzy leżą w łóż­kach w piża­mach. Wielu ma gips aż po szyję, zoba­czysz też pew­nie koń­czyny zawie­szone z obcią­że­niami na roz­ma­itych kon­struk­cjach.

Młoda pie­lę­gniarka, która pode­szła do Toma i jego ojca, zapy­tała, czy są człon­kami rodziny Niny, zaraz jed­nak sama sobie udzie­liła odpo­wie­dzi:

– Na pewno jesteś jej wnu­kiem, prawda? Widać rodzinne podo­bień­stwo.

Ojciec Toma prędko spro­sto­wał, że nie należą do rodziny, lecz są życz­li­wymi sąsia­dami.

Gdy prze­cho­dząc kory­ta­rzem, zaglą­dali do sal, widzieli wiele zawie­szo­nych w powie­trzu nóg, i Tom nagle się prze­stra­szył, że Nina też tak się będzie pre­zen­to­wać. Gdy jed­nak dotarli do sali numer dwie­ście osiem­na­ście, z ulgą się prze­ko­nał, że sta­ruszka leży pod kocem z nadru­kiem ze szpi­tal­nym logo. Jej lewa dłoń spo­czy­wała na kocu, a do wiot­kiej ręki przy­twier­dzono kro­plówkę. Ban­daż mocno przy­trzy­my­wał igłę w skó­rze. Jej twarz pre­zen­to­wała się dobrze, Nina uśmiech­nęła się nawet do Toma.

– Oto i ów mło­dzie­niec. Wie­dzia­łam, że się poja­wisz – powie­działa cicho. – Tak smęt­nie wczo­raj wyglą­da­łeś. Nawet mnie się zro­biło cie­bie żal.

– Tak, okrop­nie się czu­łem, kiedy się prze­wró­ci­łaś. W dodatku to wszystko przez Dinga. To dzi­kie zwie­rzę.

– Oj tak, dzi­kie – zaśmiała się Nina.

– Mnie także bar­dzo przy­kro z powodu tego, co się stało – dodał ojciec Toma. – Jestem Reu­ben, ojciec Toma, miesz­kamy po sąsiedzku na czwar­tym pię­trze.

– Tak, widzia­łam was, kiedy się wpro­wa­dza­li­ście. Taki byłeś zala­tany, że nie mie­li­śmy oka­zji porząd­nie się poznać.

– Tom to bar­dzo dobry chło­pak, ale ogrom­nie kocha psy. Trak­tuje je jak człon­ków rodziny.

– Ja też kocham psy – wyznała Nina. – Mam nawet cie­kawą opo­wieść o psie, który mnie ura­to­wał. Nie potrą­cił mnie – zazna­czyła z uśmie­chem. – Amos już ją zna. – Odwró­ciła się w stronę swo­jego syna. – To ta histo­ria o Zig­gym, jak go nazy­wa­łam, to był dog nie­miecki nale­żący do komen­danta obozu. Cóż, tak czy owak, długo by opo­wia­dać. Może kie­dyś ktoś spi­sze tę histo­rię.

– Tom świet­nie pisze. W sumie tylko z tego zbiera w szkole celu­jące stop­nie: z wypra­co­wań – wspo­mniał Reu­ben, nie­cier­pli­wie prze­stę­pu­jąc z nogi na nogę. – Pro­szę wyba­czyć, ale pra­cuję tu w szpi­talu, w księ­go­wo­ści. Ode­rwa­łem się od zajęć w środku dnia i muszę wra­cać – dodał. – Miło było cię spo­tkać i prze­ko­nać się, że dobrze się czu­jesz. Mam nadzieję, że poznamy się lepiej w przy­jem­niej­szych oko­licz­no­ściach – powie­dział na odchod­nym.

– Jesz­cze zanim wyda­rzyła się histo­ria z psem, który mnie oca­lił – zwró­ciła się Nina do Toma – zawsze naprawdę kocha­łam psy. Od maleń­ko­ści – pod­kre­śliła. – Teraz opo­wiem ci o moim pierw­szym psie, albo wła­ści­wie możesz sobie o nim poczy­tać, bo opi­sa­łam go w swoim notat­niku. To wspo­mnie­nia z mojego życia w War­sza­wie. Masz, może kie­dyś o tym napi­szesz.

Wyjęła z torby stary brą­zowy notes. Zapi­sany był cia­snym, pochy­łym pismem. Popro­siła Toma, by czy­tał na głos.

Byłam dziec­kiem. Wszy­scy wołali na mnie Nina, oprócz mojej mamy i pia­stunki Ireny, które nazy­wały mnie Nineczką. Wie­dli­śmy wów­czas dobre życie, wtedy, przed wojną. Komu w ogóle wojna przy­szłaby do głowy? Byłam jedy­naczką i sku­piała się na mnie pełna uwaga rodzi­ców i pia­stunki, więc dosyć mnie roz­piesz­czano. Żyli­śmy sobie we czwórkę w wiel­kim, pięk­nym miesz­ka­niu przy ulicy Hipo­tecz­nej w War­sza­wie.

Latem, gdy mia­łam osiem i pół roku, całą rodziną poje­cha­li­śmy na waka­cje w lasy na pół­noc od War­szawy, do miej­sco­wo­ści tury­stycz­nej, która nazy­wała się Urle. Gości­li­śmy w pen­sjo­na­cie „Higiena” pro­wa­dzo­nym przez nie­jaką Helenę. Miała pięk­nego psa, który wabił się Laluś. Od razu się z nim ogrom­nie polu­bi­li­śmy. Bawi­łam się z nim i prze­mie­rza­li­śmy razem leśne szlaki. Gdy ojciec zoba­czył, jak bar­dzo go kocham, obie­cał, że da mi pie­ska.

Potem każ­dego dnia, kiedy wra­ca­łam ze szkoły, cze­ka­łam, by się prze­ko­nać, czy tata dotrzyma słowa – może pies będzie na mnie cze­kał, gdy dotrę do domu. Lecz mijały kolejne dni, a psa nie było, i codzien­nie spo­ty­kał mnie zawód.

Nie cier­pię, gdy nie dotrzy­muje się obiet­nic, ale ufa­łam ojcu, który aż do tej pory speł­nił wszyst­kie przy­rze­cze­nia, jakie mi zło­żył. Tym­cza­sem lato się skoń­czyło i nastała jesień, żółte liście sypały się z drzew i zro­biło się zimno, a ja na­dal, dzień po dniu, cze­ka­łam na psa.

W owym cza­sie szcze­rze ufa­łam ludziom i wie­rzy­łam im na słowo. Uwie­rzy­łam też sta­rej Cygance, chi­ro­mantce, do któ­rej zabrała mnie moja pia­stunka Irena. Wyda­rzyło się to pod­czas tych samych waka­cji w Urlach. Wciąż pamię­tam tę wizytę. Naprze­ciwko mnie sie­działa bez­zębna sta­ru­cha z naj­bar­dziej pomarsz­czoną twa­rzą, jaką widzia­łam w życiu. Ujęła mnie za rękę, by odczy­tać z niej mój los, a gdy zoba­czyła linię życia, zasty­gła. „Będziesz długo żyła, Nino”. Wie­działa nawet, jak się nazy­wam. Wszystko o mnie wie­działa. „Doży­jesz dzie­więć­dzie­się­ciu trzech lat. Nie­ważne, jak złe i trudne prze­ży­cia cię cze­kają, prze­trwasz je wszyst­kie i doży­jesz dzie­więć­dzie­się­ciu trzech lat”.

Nina rzu­ciła ze śmie­chem:

– Ale troszkę się pomy­liła. Nie­ba­wem skoń­czę dzie­więć­dzie­siąt cztery lata i wszy­scy się boją, że nie dożyję, ale patrz, sie­dzę tu teraz i śmieję się razem z tobą. Aż do tej chwili w każ­dej sytu­acji, gdy się zda­wało, że przy­szła na mnie kre­ska, a spo­tkało mnie takich wiele, zawsze przy­po­mi­na­łam sobie tę obiet­nicę i czu­łam, że ktoś na górze nade mną czuwa.

Tom czy­tał dalej z notat­nika Niny:

Od tam­tych waka­cji minął szmat czasu. Jesień przy­szła i ode­szła, nastała zima. Prze­mi­nęło nawet Boże Naro­dze­nie. W naszej rodzi­nie tra­dy­cyj­nie kupo­wało się pre­zenty na Gwiazdkę.

Rodzina ojca była cał­ko­wi­cie zeświec­czona, nie­mal cał­ko­wi­cie zasy­mi­lo­wana. Tata cho­dził do syna­gogi raz do roku na Jom Kipur, a i wtedy faty­go­wał się wyłącz­nie przez wzgląd na moich dziad­ków od strony matki. Miał nawet wła­sne miej­sce w Wiel­kiej Syna­go­dze w War­sza­wie. Ja też nie uczęsz­cza­łam do boż­nicy. Poszłam może ze dwa razy w życiu na Sim­chat Tora, rado­sną uro­czy­stość, kiedy to tań­czono z Torą i roz­rzu­cano cukierki.

Tak czy siak, psa na­dal nie było i oba­wia­łam się, że może tato tak tylko powie­dział i okaże się jedną z osób, które skła­dają obiet­nice bez pokry­cia. Lecz pew­nego ranka obu­dzi­łam się w swoim przy­tul­nym pokoju z lal­kami poukła­da­nymi rów­niutko na para­pe­cie. Zza wciąż pół­przy­mknię­tych powiek zoba­czy­łam, że za oknem śnieg pada łagod­nie i zbiera się na gałę­ziach drzew. Czu­łam, że ktoś mnie obser­wuje, a kiedy otwo­rzy­łam oczy sze­rzej i ziew­nę­łam prze­cią­gle, ujrza­łam mamę sie­dzącą na skraju mojego łóżka i tatę, który stał obok niej, w ręku zaś trzy­mał małego pie­ska o bia­łej sier­ści. Pie­sek miał dużą brą­zową łatę na gło­wie, obej­mu­jącą ucho, a na grzbie­cie drugą, czarną. Myśla­łam, że mi się to śni. Krzyk­nę­łam rado­śnie: „Tato! Mamo! Wie­rzyć się nie chce”. A potem doda­łam roz­e­mo­cjo­no­wana: „Daj mi go, daj go potrzy­mać, tato, jaki on słodki”.

Wtedy mi się przy­po­mniało, że wła­śnie są moje uro­dziny i koń­czę dzie­więć lat.

W koszuli noc­nej chwy­ci­łam pie­ska obu­rącz i przy­ci­snę­łam mocno do piersi. Czu­łam cie­pło jego ciałka i słodki zapach odde­chu. Zawsze kocha­łam psy. Cią­gle przy­pro­wa­dza­łam do domu przy­błędy z ulicy, ale mama zawsze powta­rzała, że teraz nie możemy ich zatrzy­mać. Tak bar­dzo pra­gnę­łam mieć psa. A teraz pierw­szy raz mia­łam wła­snego pie­ska, który będzie ze mną miesz­kał, a ja będę go kar­mić i się nim opie­ko­wać.

Tata powie­dział mi, że to foks­te­rier szorst­ko­włosy, czyli angiel­ski, i że ma szorst­kie, kędzie­rzawe futro, inne niż druga odmiana foks­te­riera. Nazwa tej rasy wzięła się stąd, że Bry­tyj­czycy uży­wali jej pod­czas polo­wań na lisy. Mój pie­sek miał cztery mie­siące, więc na­dal był szcze­niacz­kiem, i tata mówił, że musimy się nim opie­ko­wać jak dziec­kiem.

– Kupi­łem go od kolegi z pracy, który wraz z rodziną prze­pro­wa­dza się do Ame­ryki – wyja­śnił tata.

– Wszy­scy wyjeż­dżają do Ame­ryki. Jakby tu było aż tak źle – rzu­ciła mama.

– Są tacy, któ­rzy widzą, co się dzieje z Żydami w Niem­czech. To może zda­rzyć się nie­długo rów­nież tutaj, dla­tego są nie­spo­kojni – odparł tata. Potem dodał: – Póki co nie musimy się bać. Mam dobrą pracę i niczego nam nie bra­kuje.

Poło­ży­łam pie­ska ostroż­nie na pod­ło­dze. Widzia­łam, jak na mnie patrzy, prze­krzy­wia­jąc łepek z boku na bok, jak gdyby nasłu­chi­wał cze­goś swo­imi wiel­kimi uszami.

– Jak go nazwiesz? – zapy­tał mnie tata.

Zasta­no­wi­łam się chwilę, potem odpo­wie­dzia­łam:

– Irys. Nazwę go Irys. – Przy­po­mniała mi się książka o mito­lo­gii grec­kiej leżąca na mojej noc­nej szafce i bogini tęczy, o któ­rej czy­ta­łam poprzed­niej nocy. Uzna­łam, że to dla niego ide­alne imię.

Irys wyrósł na ład­nego psa, który uwiel­biał ludzi, zwłasz­cza dzieci, i towa­rzy­szył mi wszę­dzie, oprócz szkoły i sytu­acji, gdy wycho­dzi­łam z moją naj­lep­szą przy­ja­ciółką Bar­barą, na przy­kład na spek­takl albo do cyrku. Póź­niej, gdy Polacy zaczęli nas szy­ka­no­wać, czu­łam się bez­piecz­niej, idąc z Iry­sem niż sama, mimo że nie był szcze­gól­nie groź­nym psem. W sumie to był wręcz nieco tchórz­liwy, bo kiedy zaczęły się bru­talne bom­bar­do­wa­nia War­szawy przez nie­miec­kie samo­loty, zawsze ucie­kał i krył się pod moim łóż­kiem. Może sądził, że go ochro­nię.

Ni­gdy nie zapo­mnę dnia, gdy roz­po­częły się bom­bar­do­wa­nia. Dzień wcze­śniej poszłam z mamą kupić przy­bory szkolne do pią­tej klasy. Wybra­ły­śmy zeszyty, ołówki, linijkę: wszystko, czego potrze­bo­wa­łam. Lecz następ­nego dnia zamiast iść do szkoły cho­wa­li­śmy się pod łóż­kami i sto­łami. Tata został wcie­lony do pol­skiej armii, a Irena, moja pol­ska pia­stunka, już dla nas nie pra­co­wała. Przez wycie Irysa oraz moje wrza­ski mama i jej sio­stra Ania odcho­dziły od zmy­słów. Mama powie­działa, że lepiej będzie, jeśli zamiesz­kamy z bab­cią i dziad­kiem na ulicy Pawiej. Tam i tak było wię­cej miej­sca.

Irys sły­szał świst bomb i wył, nim spa­dały. Pew­nego dnia, gdy mama poszła nadać list do taty, który był w woj­sku, roz­legł się gwizd, Irys zaczął wyć, a ja krzy­czeć, i cio­cia Ania wyszła z kuchni, by mnie uci­szyć. Oka­zało się to bar­dzo szczę­śli­wym zrzą­dze­niem losu, bo parę chwil póź­niej spa­dła bomba i wszyst­kie kuch­nie po tej stro­nie budynku runęły jak kostki domina.

Póź­niej, kiedy miesz­ka­li­śmy na ulicy Poznań­skiej, w domu mojej dru­giej babci, któ­re­goś dnia wró­ci­łam do domu i zauwa­ży­łam, że coś jest nie tak. Irys nie wyszedł się ze mną przy­wi­tać jak zawsze, nie sko­czył na mnie, gdy tylko prze­stą­pi­łam próg. Bałam się, że coś mu się stało. Zoba­czy­łam, że mama i bab­cia są bar­dzo zasę­pione i wbi­jają wzrok w pod­łogę. Nie chciały mi popa­trzeć w oczy, gdy krzyk­nę­łam:

– Zabi­ły­ście Irysa! Oddaj­cie mi go!

Mama wybuch­nęła pła­czem.

– Nie mia­ły­śmy wyboru, Nineczko, musia­łam – powie­działa. – Nara­ziłby nas na nie­bez­pie­czeń­stwo.

– Ale jak? Dla­czego? – woła­łam. – Tak bar­dzo go kocha­łam, a jemu tak trudno było zno­sić wszyst­kie te eks­plo­zje.

Mama powie­działa, że wła­śnie przez to, że nie mógł wytrzy­mać wybu­chów, a my nie mogły­śmy mu ich wytłu­ma­czyć.

Wybie­głam na podwó­rze, gdzie spo­tka­łam Janka, synka dozorcy domu. Powie­dział mi, że widział, co się stało. Mama popro­siła pol­skiego żoł­nie­rza, który był na podwó­rzu wraz z grupą innych, by zastrze­lił psa. Parę minut póź­niej Janek usły­szał strzał.

Popro­si­łam Janka o pomoc i razem zacią­gnę­li­śmy Irysa w miej­sce, gdzie do nie­dawna stał wysoki budy­nek – na rogu Alei Jero­zo­lim­skich i Poznań­skiej – teraz zaś znaj­do­wał się tam potężny lej. Janek pomógł mi go pocho­wać i nakryć dziurę wiel­kim kamie­niem. Scy­zo­ry­kiem wyżło­bił w kawałku drewna jego imię: „Irys”, ale nie wie­dzie­li­śmy, czy umie­ścić tam krzyż, czy gwiazdę Dawida. Wie­dzia­łam tylko, że pierw­szy raz poję­łam, co ludzie mają na myśli, gdy mówią o punk­cie bez odwrotu.

Rozdział 3

3

Po odwie­dzi­nach Tomowi ulżyło, bo nikt nie miał do niego pre­ten­sji o upa­dek Niny. Poza tym, że zaglą­dał do niej dwa razy w tygo­dniu, jego życie wró­ciło do normy. Sta­rał się odwie­dzać sta­ruszkę, gdy w szpi­talu nie było człon­ków jej rodziny. Przy­jeż­dżał auto­bu­sem, a ochro­niarz przy wej­ściu, który roz­po­zna­wał w nim syna księ­go­wego Reu­bena, wpusz­czał go i kie­ro­wał na oddział reha­bi­li­ta­cyjny, dokąd prze­nie­siono Ninę. Pano­wała tam bar­dziej otwarta i ser­deczna atmos­fera. Nie sły­chać było okrzy­ków bólu kon­tu­zjo­wa­nych pacjen­tów, a w powie­trzu nie wisiały ręce ani nogi. Tutaj widy­wał pacjen­tów w gip­sach, któ­rzy prze­cha­dzali się kory­ta­rzami albo ćwi­czyli na matach w sali do reha­bi­li­ta­cji. Ninę zastał w dobrej kon­dy­cji, pogrą­żoną w lek­tu­rze. Uwiel­biała czy­tać. Od dzie­ciń­stwa spę­dzała mnó­stwo czasu z książką w ręku. Uśmiech­nęła się do Toma, gdy wszedł do sali cho­rych.

– Pil­nu­jesz mnie, prawda? – zagad­nęła uśmiech­nięta. – Jesteś moim anio­łem. Nie mogę się docze­kać, aż będę stąd mogła wyjść na wła­snych nogach – dodała.

– Od kiedy leżysz na tym oddziale? – spy­tał Tom.

– Od wczo­raj­szego ranka – odparła. – Mia­łam już dzi­siaj fizjo­te­ra­pię i pozwo­lili mi wyjść na powie­trze. Popro­szę pie­lę­gniarkę, żeby pomo­gła mi usiąść na wózku, i możemy się wybrać. Będziesz mnie pchał, prawda? – popro­siła. – Idź tylko do dyżurki pie­lę­gnia­rek i poproś któ­rąś z nich o pomoc.

Pie­lę­gniarka usa­do­wiła Ninę i poin­stru­owała Toma, jak należy kie­ro­wać i hamo­wać. Potem chło­pak i sta­ruszka skie­ro­wali się do wyj­ścia na ogród. Zatrzy­mali się przy jed­nej z ławek sto­ją­cych wzdłuż ścieżki i Tom spo­czął u boku sie­dzą­cej na wózku Niny. Nie­spo­dzie­wa­nie prze­biegł obok nich wielki owcza­rek nie­miecki, który gonił mniej­szego, skom­lą­cego psa. Psy tarzały się po ziemi, kąsały i war­czały – trudno było się roze­znać, czy to zabawa, czy walka. Nagle Nina cmok­nęła war­gami w cha­rak­te­ry­styczny spo­sób, by zwró­cić uwagę zwie­rząt. Oba psy znie­ru­cho­miały i popa­trzyły na nią. Gestem przy­wo­łała je do sie­bie, a duży pies zosta­wił za sobą mniej­szego i pod­szedł do niej ze spusz­czoną głową, mer­da­jąc ogo­nem. Pogła­dziła go po mięk­kiej brą­zo­wej sier­ści i ode­zwała się do niego:

– Dobry pie­sek, grzeczny. – Usiadł obok niej i dał się gła­skać.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki