Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Pełna nadziei i zarazem szokująca powieść na faktach o przetrwaniu w środku nazistowskiego piekła. Polska, rok 1943. Nina, 17-letnia Żydówka, zostaje przeniesiona wraz z matką do obozu pracy w Skarżysku-Kamiennej, do pracy w fabryce produkującej uzbrojenie dla armii niemieckiej. Mama dziewczyny wkrótce umiera, jednak Nina zyskuje niespodziewanego sojusznika – Ziggy'ego, psa doktora Rosta, komendanta obozu odpowiedzialnego za przeprowadzanie selekcji. Zmotywowana silną wolą życia i nieoczekiwaną pomocą Nina zrobi wszystko, by utrzymać się przy życiu…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 198
1
Leżała na ziemi i jęczała z bólu. Tom patrzył na nią i stał jak zamurowany. Mogłaby być jego babcią. Co on ma teraz zrobić? – zadawał sobie pytanie. Co zmalował Dingo? Podczas poprzednich spacerów po okolicy nigdy nie rozrabiał ani nie zrywał się ze smyczy. Tom rozejrzał się w poszukiwaniu wsparcia. Kobieta pojękiwała dalej i zaciskała zęby, próbując powściągnąć krzyki. Kiedy chciał pomóc jej wstać, powstrzymała go gestem ręki i przestrzegła, by jej nie dotykał. Hałasy zaniepokoiły Aarona, sąsiada z dołu, który zawsze dopytywał o Dinga, dlatego teraz wyszedł z mieszkania. Nie minęło parę chwil, a pochylał się nad staruszką i pytał, gdzie ją boli, lecz od razu się zorientował, że sytuacja się nie poprawia, i zadzwonił z komórki po pogotowie.
– Nie wolno nam jej ruszać – tłumaczył Aaron. – Poczekamy tu z nią do przyjazdu karetki.
Staruszka nadal wiła się z bólu. Tom był ogromnie skonsternowany i nie wiedział, co zrobić, a dręczyło go poczucie winy. Chciał pomóc, by zadośćuczynić za to, co zrobił Dingo.
Kobieta skierowała uwagę Toma na swoją torebkę i zwróciła się do niego:
– A ty, młodzieńcze, nie stercz tu jak kołek! Wyjmij z mojej torebki telefon i poszukaj Amosa. Zadzwoń do niego – przykazała, z trudem dobywając słowa wśród fal cierpienia.
Tom pochylił się, by wykonać polecenie.
– Przynieść ci wody? Szybko się uwinę, dobrze?
– Nie, nie chcę wody – odparła szeptem. – Zadzwoń po prostu do Amosa.
Tom wyszukał numer w kontaktach i zatelefonował. Nikt nie odbierał, więc dzwonił raz po raz.
– Gdzie ta karetka? – rzucił Aaron niecierpliwie.
– Może powinienem jednak przynieść jej wody i zaprowadzić Dinga do domu? – zapytał Tom.
– Okej, ale pospiesz się – poprosił Aaron. – Wiesz, kto to, prawda?
– Nie, nie znam jej – powiedział Tom. – Spotkaliśmy się pierwszy raz.
– To Nina. Przeżyła Holokaust. Wyjątkowa kobieta.
Wiedza ta nie poprawiła Tomowi humoru ani nie zmniejszyła jego zawstydzenia.
Gdy wrócił ze szklanką wody, usłyszał zbliżające się syreny karetki pogotowia. Nina była niemal nieprzytomna i nie dała rady napić się ze szklanki. Ambulans zatrzymał się na ulicy tuż przy miejscu, gdzie kobieta upadła. Tylne drzwi się otworzyły i dwaj ratownicy położyli nosze na chodniku. Szybko i zręcznie przenieśli Ninę do samochodu, wypytując Aarona, co dokładnie się wydarzyło. Mężczyzna skinął w stronę Toma.
– Ja nie widziałem, jego spytajcie. Był tu, gdy się przewróciła – wyjaśnił.
Tom opowiedział im, że Dingo bardzo prędko biegł i ledwie musnął kobietę, praktycznie jej nie dotknął, a ona się przewróciła. Tomowi było przykro, bardzo przepraszał i zapewnił, że pojedzie z nimi do szpitala, by pomóc.
– Nie, nie ma potrzeby – odparł ratownik, mierząc puls i ciśnienie staruszki. – Jedziemy, ale czy ktoś dał znać rodzinie? – zapytał, a potem dosunął nosze do środka samochodu. – Musimy ich powiadomić. Powiedz im, żeby przyjechali na pogotowie w Tel Hashomer.
Tom przypomniał sobie, że trzyma w ręku komórkę Niny, więc przepisał numer Amosa i schował ją do torebki, którą odłożył na nosze. Ratownicy wsiedli do ambulansu – jeden usiadł obok Niny, a drugi zamknął drzwi. Równie szybko jak przybyli, tak odjechali z wyciem syren prosto do szpitala Tel Hashomer.
* * *
Kiedy Tom po raz pierwszy przyjechał do mieszkania w Ramat Gan, do którego przeprowadził się z rodzicami z domu na wsi w Galilei, był zszokowany. Nie potrafił sobie wyobrazić życia tutaj – w tym szarym, gwarnym miejscu. Nie ma mowy, myślał sobie, gdy zobaczył małe, trzypokojowe mieszkanie na czwartym piętrze. Przywykł do rozległej przestrzeni, pól – żółtych latem, fioletowych wiosną, zielonych zimą. Takiego dziecka jak on nie można zamknąć w ścianach małego mieszkanka w mieście. Dorastał wśród krów i indyków hodowanych przez ojca. Zawsze otaczały go psy, na ogół takie, na które natknął się tu czy tam i adoptował – ku niezadowoleniu jego matki Eleanor, nie przepadała ona bowiem za wiejskim życiem. To Eleanor nalegała, by wygrzebali się z bagna farmy pochłaniającej cały ich czas i energię, a praktycznie nic niedającej w zamian. Tom sądził, że matkę interesuje wyłącznie wygoda – pragnęła łatwego życia i kupy forsy. Przypuszczał, że to jego ojciec ostatecznie będzie musiał wyrzec się swoich wartości tylko po to, by matka mogła stwierdzić: „Doskonale, moim zdaniem naprawdę poprawiła się nasza jakość życia”. Wypowiedziałaby to z tym swoim śmiesznym „R”, bo Eleanor pochodziła ze Stanów Zjednoczonych i przeprowadziła się tutaj z Filadelfii, czyli – jak mawiała – z Philly.
Zdaniem Toma natomiast nie nastąpiła najmniejsza poprawa. Wręcz przeciwnie, uważał, że oderwano go od wszystkiego, co w życiu przyjemne. Od pierwszej chwili, gdy przestąpił próg nowego mieszkania, nie zapałał do niego sympatią. Nie znosił czuć się zatrzaśnięty we wnętrzu budynku z tyloma piętrami i był przeświadczony, że cała ta przeprowadzka ze wsi do miasta miała na celu wyłącznie uniknięcie sporów między rodzicami. Może teraz przestaną się kłócić.
Tata Toma podjął pracę jako księgowy w szpitalu Tel Hashomer, gdzie osiem godzin dziennie, niekiedy dziewięć, musiał przesiadywać w biurze w jednym z takich nowych budynków na terenie zespołu szpitalnego. Nawet nie narzekał, że większość dni spędza w malutkim biurze w nowym gmachu, uwięziony pod świetlówkami, praktycznie nie widując słońca. Eleanor również nie marudziła. Nie przeszkadzało jej, że pracuje jako asystentka do spraw medycznych jakiegoś kardiochirurga z Ameryki, umawia pacjentów i przekazuje im wyniki badań. Dla niej liczyło się tylko to, że teraz, jeżeli zechce, może jechać autobusem albo swoim małym suzuki do miasta na koncert czy spektakl, i nie złościła się już na tatę, że trwoni czas na rolnictwo. W mieście mógł zdobyć porządną pensję, nie martwiąc się o choroby drobiu czy mszyce na grejpfrutach.
Najbardziej złościło Toma, że nie skonsultowali się z nim w sprawie przeprowadzki i w ogóle nie wzięli go pod uwagę. W nowym miejscu nie miał żadnych przyjaciół. Czuł się zupełnie sam w nieznajomym świecie. Tutaj wszystko należało planować z wyprzedzeniem. Nie mógł po prostu wybrać się na boisko do koszykówki i spotkać z kolegami – matka musiała go zapisać do klubu koszykówki, jakby był małym dzieckiem. W domu przywykł, że spod samego domu rozciąga się widok na podwórze i wszystkie pola. A jeśli miał ochotę, zawsze mógł wsiąść na rower i przejechać po torach kolejowych, by odwiedzić babcię, osobę znaną i lubianą w wiosce, która mieszkała w domku w cieniu wielkich eukaliptusów.
A teraz? Babcia pochowana, Tom mieszka z dala od wioski, a w małym mieszkaniu na czwartym piętrze czuje się jak w potrzasku. Gdyby chociaż miał rower jak inne dzieci z jego klasy, może udałoby mu się poznać kolegów i dokądś z nimi pojechać.
– Tutaj nie ma miejsca na rower – orzekł tato. – A jeżeli przypniesz go na zewnątrz, to ukradną.
W takim razie co my tu mamy? – zapytywał sam siebie. Tylko cztery ściany i widok, czego nie omieszkała podkreślać matka.
– Nigdy wcześniej się nie nudziłeś – mówiła Eleanor. – Zawsze znajdowałeś sobie jakieś zajęcie – stwierdzała, próbując zachęcić syna do działania.
– Bo zawsze było co robić – odpowiadał. – Tu nic nie ma.
– W takim razie czegoś poszukaj. Możesz czytać książki jak kiedyś – mówiła mama. – Możesz opisać naszą przeprowadzkę do miasta w dzienniku. Zawsze dobrze ci wychodziły wypracowania.
Lecz Tom nie miał ochoty na nic podobnego. Najlepsze, co mu wyszło, to Dingo, jego dziki pies. Początkowo Eleanor stanowczo się sprzeciwiała zabraniu Dinga.
– Oszalałeś? Zmuszać psa, i to dzikiego jak Dingo, by się męczył w mieszkaniu? W mieście nie trzyma się tylu psów, a miejskie pieski na ogół są drobne i dobrze wyszkolone – powiedziała, lecz się myliła. Na samej ich ulicy w Ramat Gan było pełno psów, nawet dużych, które mieszkały z właścicielami w niewielkich mieszkaniach na wyższych piętrach. Właściciele ciągle je wyprowadzali na spacery, by się wybiegały i pozbyły trochę energii. Ostatecznie Eleanor dała się przekonać. Tom jej przypomniał, że Dingo go kiedyś ocalił – że to pies nie tylko lojalny, lecz także gotów zrobić wszystko, co konieczne, by wybawić właściciela z tarapatów.
Tom nigdy nie zapomni, że Dingo uratował go przed żmiją. Stworzenie sunęło ku gołej stopie Toma i Dingo je zauważył. Natychmiast zatopił zęby w karku żmii, tuż przy łbie, tak że nie mogła zaatakować, i zabił ją, a przy tym ocalił chłopaka. Tom nigdy nie zapomni niepokoju matki, gdy wrócił z Dingiem do domu, a z silnych szczęk psa zwisał martwy wąż. Pełna ulgi i wdzięczności powiedziała, że Tom zawdzięcza Dingowi życie. Chłopak dostał psa od ojca na bar micwę i stał się chyba wtedy najszczęśliwszym chłopcem na świecie. Dingo był kundlem – mieszańcem golden retrievera z pointerem. Z powodu swego usposobienia i żółto-białego umaszczenia w szare łaty kojarzył się Tomowi z dzikim australijskim psem dingo. Rozpierała go energia, musiał więc dużo biegać na zewnątrz. Tutaj w Ramat Gan, gdy Tom zabierał go do parku albo biegali po szlaku z dala od domu, i widział, że Dingo jest szczęśliwy i beztroski, sam również na moment zapominał, że mieszkają w małym mieszkaniu na czwartym piętrze, i po prostu czuł się szczęśliwy.
Zdaniem Toma istnieją dwa rodzaje ludzi: tacy, którzy kochają psy, i tacy, którym są one obojętne. Działa to zresztą w dwie strony. Są takie psy, które dla swojego właściciela zrobią wszystko, a są i takie, które owszem, całkiem właściciela lubią, ale w ogień za nim nie pójdą.
2
Tej nocy, po incydencie z Niną i Dingiem, Tom nie mógł zasnąć. Rozmyślał o rozmowie z Amosem i martwił się, że zostanie obarczony winą za upadek Niny. Obawiał się, że Amos dojdzie do wniosku, iż Tom ponosi za to odpowiedzialność, bo nie dość mocno trzymał psa.
– Dingo ogromnie się cieszył i ciągnął mnie – tłumaczył Tom. – Nie dałem rady go powstrzymać – próbował się bronić, lecz szybko się zorientował, że Amosa nie interesują detale. Zapytał po prostu, dokąd ma się udać, a gdy Tom powiedział, że na pogotowie w Tel Hashomer, i zaproponował, że się z nim wybierze, Amos odparł, że nie ma takiej potrzeby – jedynie członkom najbliższej rodziny wolno odwiedzać pacjentów.
Tom był zdenerwowany przy kolacji. Matka zwróciła na to uwagę.
– Wydajesz się przybity. Coś się stało w szkole? – zapytała.
Tom pokręcił głową.
– Możesz nam powiedzieć, jeśli coś się wydarzyło. Może pomogę?
– Sąsiadka z góry się przewróciła – wymamrotał Tom, prawie nie poruszając wargami.
– A co to ma do ciebie? – zapytała Eleanor.
– Dingo ją potrącił i jest mi głupio, okej? – Łzy popłynęły mu po policzkach.
– To na pewno nie twoja wina. Wypadki chodzą po ludziach. Może ona nawet się na ciebie nie gniewa.
– Ale może się gniewa, bo Dingo to mój pies, a ja go nie powstrzymałem.
– Uspokój się, Tom – powiedziała matka i pogłaskała go delikatnie po ramieniu. – Jeśli chcesz, możesz jej posłać kwiaty, gdy wróci do domu.
Gdy następnego ranka Tom zadzwonił do Amosa, by zapytać o Ninę, tamten sprawiał wrażenie zmartwionego.
– Wczoraj ją operowano. Ma złamane biodro – wyjaśnił. – Musi poleżeć tu na ortopedii jeszcze kilka dni, a potem czeka ją jeszcze półtora tygodnia rekonwalescencji.
– Jak się teraz czuje? – zapytał Tom.
– Znieczulenie nadal działa, ale gdy zejdzie, pewnie znów ją będzie bolało.
– Tak bardzo, bardzo mi przykro przez to, co się stało. Mój pies był cały rozemocjonowany, przemknął obok niej i zupełnie nie uważał. Ledwie ją musnął.
– Rozumiem – powiedział Amos, a Tomowi nieco ulżyło. – Wypadki chodzą po ludziach.
– Kiedy mogę ją odwiedzić? – zapytał Tom.
– Zobaczymy, jak się będzie jutro czuła. Dzisiaj jeszcze nie wolno jej przyjmować gości.
– Okej, to może jutro. Zadzwonię zapytać, czy można.
Cały dzień w szkole Tom się zadręczał. Myślał sobie, że gdyby mógł porozmawiać ze staruszką i wytłumaczyć, co się stało, a ona by mu wybaczyła, poczułby się lepiej. Nauczyciel geografii zwrócił uwagę, że Tom wygląda na rozkojarzonego i nie śledzi przebiegu lekcji.
– Błądzisz gdzieś dzisiaj myślami – złajał chłopaka, ale Tom nie mógł się skoncentrować. Myślał o tym, co czeka go dziś po południu. Pierwszy raz pójdzie do klubu koszykówki w domu kultury. Od kilku dni nie mógł się doczekać. Zdaniem ojca Tom powinien mieć okazję uprawiać ukochany sport, może to złagodzi jego samotność w wielkim mieście.
Po południu zadzwonił znów do Amosa, który zapewnił, że Ninie się poprawia. Tom może ją odwiedzić następnego dnia, pod warunkiem że przyjdzie z osobą dorosłą, bo Amos nie był pewien, czy wpuszczą go samego na oddział. Ale chłopiec nalegał, by zobaczyć się z Niną jak najszybciej, a skoro jego ojciec pracował w szpitalu, to na pewno coś wykombinują.
Następnego dnia ojciec czekał w głównym wejściu do szpitala, skąd zaprowadził Toma na oddział ortopedyczny. Była to pierwsza wizyta chłopaka w tym szpitalu, jeśli nie liczyć gabinetu ojca, i zaskoczyło go, jak długie są tam korytarze. Jakbym błądził w labiryncie, pomyślał sobie, gdy wreszcie dotarli do podwójnych drzwi oddziału.
Lekarz, który im otworzył, powiedział do Toma:
– Musisz wiedzieć, że na tym oddziale mamy mniej pacjentów, którzy leżą w łóżkach w piżamach. Wielu ma gips aż po szyję, zobaczysz też pewnie kończyny zawieszone z obciążeniami na rozmaitych konstrukcjach.
Młoda pielęgniarka, która podeszła do Toma i jego ojca, zapytała, czy są członkami rodziny Niny, zaraz jednak sama sobie udzieliła odpowiedzi:
– Na pewno jesteś jej wnukiem, prawda? Widać rodzinne podobieństwo.
Ojciec Toma prędko sprostował, że nie należą do rodziny, lecz są życzliwymi sąsiadami.
Gdy przechodząc korytarzem, zaglądali do sal, widzieli wiele zawieszonych w powietrzu nóg, i Tom nagle się przestraszył, że Nina też tak się będzie prezentować. Gdy jednak dotarli do sali numer dwieście osiemnaście, z ulgą się przekonał, że staruszka leży pod kocem z nadrukiem ze szpitalnym logo. Jej lewa dłoń spoczywała na kocu, a do wiotkiej ręki przytwierdzono kroplówkę. Bandaż mocno przytrzymywał igłę w skórze. Jej twarz prezentowała się dobrze, Nina uśmiechnęła się nawet do Toma.
– Oto i ów młodzieniec. Wiedziałam, że się pojawisz – powiedziała cicho. – Tak smętnie wczoraj wyglądałeś. Nawet mnie się zrobiło ciebie żal.
– Tak, okropnie się czułem, kiedy się przewróciłaś. W dodatku to wszystko przez Dinga. To dzikie zwierzę.
– Oj tak, dzikie – zaśmiała się Nina.
– Mnie także bardzo przykro z powodu tego, co się stało – dodał ojciec Toma. – Jestem Reuben, ojciec Toma, mieszkamy po sąsiedzku na czwartym piętrze.
– Tak, widziałam was, kiedy się wprowadzaliście. Taki byłeś zalatany, że nie mieliśmy okazji porządnie się poznać.
– Tom to bardzo dobry chłopak, ale ogromnie kocha psy. Traktuje je jak członków rodziny.
– Ja też kocham psy – wyznała Nina. – Mam nawet ciekawą opowieść o psie, który mnie uratował. Nie potrącił mnie – zaznaczyła z uśmiechem. – Amos już ją zna. – Odwróciła się w stronę swojego syna. – To ta historia o Ziggym, jak go nazywałam, to był dog niemiecki należący do komendanta obozu. Cóż, tak czy owak, długo by opowiadać. Może kiedyś ktoś spisze tę historię.
– Tom świetnie pisze. W sumie tylko z tego zbiera w szkole celujące stopnie: z wypracowań – wspomniał Reuben, niecierpliwie przestępując z nogi na nogę. – Proszę wybaczyć, ale pracuję tu w szpitalu, w księgowości. Oderwałem się od zajęć w środku dnia i muszę wracać – dodał. – Miło było cię spotkać i przekonać się, że dobrze się czujesz. Mam nadzieję, że poznamy się lepiej w przyjemniejszych okolicznościach – powiedział na odchodnym.
– Jeszcze zanim wydarzyła się historia z psem, który mnie ocalił – zwróciła się Nina do Toma – zawsze naprawdę kochałam psy. Od maleńkości – podkreśliła. – Teraz opowiem ci o moim pierwszym psie, albo właściwie możesz sobie o nim poczytać, bo opisałam go w swoim notatniku. To wspomnienia z mojego życia w Warszawie. Masz, może kiedyś o tym napiszesz.
Wyjęła z torby stary brązowy notes. Zapisany był ciasnym, pochyłym pismem. Poprosiła Toma, by czytał na głos.
Byłam dzieckiem. Wszyscy wołali na mnie Nina, oprócz mojej mamy i piastunki Ireny, które nazywały mnie Nineczką. Wiedliśmy wówczas dobre życie, wtedy, przed wojną. Komu w ogóle wojna przyszłaby do głowy? Byłam jedynaczką i skupiała się na mnie pełna uwaga rodziców i piastunki, więc dosyć mnie rozpieszczano. Żyliśmy sobie we czwórkę w wielkim, pięknym mieszkaniu przy ulicy Hipotecznej w Warszawie.
Latem, gdy miałam osiem i pół roku, całą rodziną pojechaliśmy na wakacje w lasy na północ od Warszawy, do miejscowości turystycznej, która nazywała się Urle. Gościliśmy w pensjonacie „Higiena” prowadzonym przez niejaką Helenę. Miała pięknego psa, który wabił się Laluś. Od razu się z nim ogromnie polubiliśmy. Bawiłam się z nim i przemierzaliśmy razem leśne szlaki. Gdy ojciec zobaczył, jak bardzo go kocham, obiecał, że da mi pieska.
Potem każdego dnia, kiedy wracałam ze szkoły, czekałam, by się przekonać, czy tata dotrzyma słowa – może pies będzie na mnie czekał, gdy dotrę do domu. Lecz mijały kolejne dni, a psa nie było, i codziennie spotykał mnie zawód.
Nie cierpię, gdy nie dotrzymuje się obietnic, ale ufałam ojcu, który aż do tej pory spełnił wszystkie przyrzeczenia, jakie mi złożył. Tymczasem lato się skończyło i nastała jesień, żółte liście sypały się z drzew i zrobiło się zimno, a ja nadal, dzień po dniu, czekałam na psa.
W owym czasie szczerze ufałam ludziom i wierzyłam im na słowo. Uwierzyłam też starej Cygance, chiromantce, do której zabrała mnie moja piastunka Irena. Wydarzyło się to podczas tych samych wakacji w Urlach. Wciąż pamiętam tę wizytę. Naprzeciwko mnie siedziała bezzębna starucha z najbardziej pomarszczoną twarzą, jaką widziałam w życiu. Ujęła mnie za rękę, by odczytać z niej mój los, a gdy zobaczyła linię życia, zastygła. „Będziesz długo żyła, Nino”. Wiedziała nawet, jak się nazywam. Wszystko o mnie wiedziała. „Dożyjesz dziewięćdziesięciu trzech lat. Nieważne, jak złe i trudne przeżycia cię czekają, przetrwasz je wszystkie i dożyjesz dziewięćdziesięciu trzech lat”.
Nina rzuciła ze śmiechem:
– Ale troszkę się pomyliła. Niebawem skończę dziewięćdziesiąt cztery lata i wszyscy się boją, że nie dożyję, ale patrz, siedzę tu teraz i śmieję się razem z tobą. Aż do tej chwili w każdej sytuacji, gdy się zdawało, że przyszła na mnie kreska, a spotkało mnie takich wiele, zawsze przypominałam sobie tę obietnicę i czułam, że ktoś na górze nade mną czuwa.
Tom czytał dalej z notatnika Niny:
Od tamtych wakacji minął szmat czasu. Jesień przyszła i odeszła, nastała zima. Przeminęło nawet Boże Narodzenie. W naszej rodzinie tradycyjnie kupowało się prezenty na Gwiazdkę.
Rodzina ojca była całkowicie zeświecczona, niemal całkowicie zasymilowana. Tata chodził do synagogi raz do roku na Jom Kipur, a i wtedy fatygował się wyłącznie przez wzgląd na moich dziadków od strony matki. Miał nawet własne miejsce w Wielkiej Synagodze w Warszawie. Ja też nie uczęszczałam do bożnicy. Poszłam może ze dwa razy w życiu na Simchat Tora, radosną uroczystość, kiedy to tańczono z Torą i rozrzucano cukierki.
Tak czy siak, psa nadal nie było i obawiałam się, że może tato tak tylko powiedział i okaże się jedną z osób, które składają obietnice bez pokrycia. Lecz pewnego ranka obudziłam się w swoim przytulnym pokoju z lalkami poukładanymi równiutko na parapecie. Zza wciąż półprzymkniętych powiek zobaczyłam, że za oknem śnieg pada łagodnie i zbiera się na gałęziach drzew. Czułam, że ktoś mnie obserwuje, a kiedy otworzyłam oczy szerzej i ziewnęłam przeciągle, ujrzałam mamę siedzącą na skraju mojego łóżka i tatę, który stał obok niej, w ręku zaś trzymał małego pieska o białej sierści. Piesek miał dużą brązową łatę na głowie, obejmującą ucho, a na grzbiecie drugą, czarną. Myślałam, że mi się to śni. Krzyknęłam radośnie: „Tato! Mamo! Wierzyć się nie chce”. A potem dodałam rozemocjonowana: „Daj mi go, daj go potrzymać, tato, jaki on słodki”.
Wtedy mi się przypomniało, że właśnie są moje urodziny i kończę dziewięć lat.
W koszuli nocnej chwyciłam pieska oburącz i przycisnęłam mocno do piersi. Czułam ciepło jego ciałka i słodki zapach oddechu. Zawsze kochałam psy. Ciągle przyprowadzałam do domu przybłędy z ulicy, ale mama zawsze powtarzała, że teraz nie możemy ich zatrzymać. Tak bardzo pragnęłam mieć psa. A teraz pierwszy raz miałam własnego pieska, który będzie ze mną mieszkał, a ja będę go karmić i się nim opiekować.
Tata powiedział mi, że to foksterier szorstkowłosy, czyli angielski, i że ma szorstkie, kędzierzawe futro, inne niż druga odmiana foksteriera. Nazwa tej rasy wzięła się stąd, że Brytyjczycy używali jej podczas polowań na lisy. Mój piesek miał cztery miesiące, więc nadal był szczeniaczkiem, i tata mówił, że musimy się nim opiekować jak dzieckiem.
– Kupiłem go od kolegi z pracy, który wraz z rodziną przeprowadza się do Ameryki – wyjaśnił tata.
– Wszyscy wyjeżdżają do Ameryki. Jakby tu było aż tak źle – rzuciła mama.
– Są tacy, którzy widzą, co się dzieje z Żydami w Niemczech. To może zdarzyć się niedługo również tutaj, dlatego są niespokojni – odparł tata. Potem dodał: – Póki co nie musimy się bać. Mam dobrą pracę i niczego nam nie brakuje.
Położyłam pieska ostrożnie na podłodze. Widziałam, jak na mnie patrzy, przekrzywiając łepek z boku na bok, jak gdyby nasłuchiwał czegoś swoimi wielkimi uszami.
– Jak go nazwiesz? – zapytał mnie tata.
Zastanowiłam się chwilę, potem odpowiedziałam:
– Irys. Nazwę go Irys. – Przypomniała mi się książka o mitologii greckiej leżąca na mojej nocnej szafce i bogini tęczy, o której czytałam poprzedniej nocy. Uznałam, że to dla niego idealne imię.
Irys wyrósł na ładnego psa, który uwielbiał ludzi, zwłaszcza dzieci, i towarzyszył mi wszędzie, oprócz szkoły i sytuacji, gdy wychodziłam z moją najlepszą przyjaciółką Barbarą, na przykład na spektakl albo do cyrku. Później, gdy Polacy zaczęli nas szykanować, czułam się bezpieczniej, idąc z Irysem niż sama, mimo że nie był szczególnie groźnym psem. W sumie to był wręcz nieco tchórzliwy, bo kiedy zaczęły się brutalne bombardowania Warszawy przez niemieckie samoloty, zawsze uciekał i krył się pod moim łóżkiem. Może sądził, że go ochronię.
Nigdy nie zapomnę dnia, gdy rozpoczęły się bombardowania. Dzień wcześniej poszłam z mamą kupić przybory szkolne do piątej klasy. Wybrałyśmy zeszyty, ołówki, linijkę: wszystko, czego potrzebowałam. Lecz następnego dnia zamiast iść do szkoły chowaliśmy się pod łóżkami i stołami. Tata został wcielony do polskiej armii, a Irena, moja polska piastunka, już dla nas nie pracowała. Przez wycie Irysa oraz moje wrzaski mama i jej siostra Ania odchodziły od zmysłów. Mama powiedziała, że lepiej będzie, jeśli zamieszkamy z babcią i dziadkiem na ulicy Pawiej. Tam i tak było więcej miejsca.
Irys słyszał świst bomb i wył, nim spadały. Pewnego dnia, gdy mama poszła nadać list do taty, który był w wojsku, rozległ się gwizd, Irys zaczął wyć, a ja krzyczeć, i ciocia Ania wyszła z kuchni, by mnie uciszyć. Okazało się to bardzo szczęśliwym zrządzeniem losu, bo parę chwil później spadła bomba i wszystkie kuchnie po tej stronie budynku runęły jak kostki domina.
Później, kiedy mieszkaliśmy na ulicy Poznańskiej, w domu mojej drugiej babci, któregoś dnia wróciłam do domu i zauważyłam, że coś jest nie tak. Irys nie wyszedł się ze mną przywitać jak zawsze, nie skoczył na mnie, gdy tylko przestąpiłam próg. Bałam się, że coś mu się stało. Zobaczyłam, że mama i babcia są bardzo zasępione i wbijają wzrok w podłogę. Nie chciały mi popatrzeć w oczy, gdy krzyknęłam:
– Zabiłyście Irysa! Oddajcie mi go!
Mama wybuchnęła płaczem.
– Nie miałyśmy wyboru, Nineczko, musiałam – powiedziała. – Naraziłby nas na niebezpieczeństwo.
– Ale jak? Dlaczego? – wołałam. – Tak bardzo go kochałam, a jemu tak trudno było znosić wszystkie te eksplozje.
Mama powiedziała, że właśnie przez to, że nie mógł wytrzymać wybuchów, a my nie mogłyśmy mu ich wytłumaczyć.
Wybiegłam na podwórze, gdzie spotkałam Janka, synka dozorcy domu. Powiedział mi, że widział, co się stało. Mama poprosiła polskiego żołnierza, który był na podwórzu wraz z grupą innych, by zastrzelił psa. Parę minut później Janek usłyszał strzał.
Poprosiłam Janka o pomoc i razem zaciągnęliśmy Irysa w miejsce, gdzie do niedawna stał wysoki budynek – na rogu Alei Jerozolimskich i Poznańskiej – teraz zaś znajdował się tam potężny lej. Janek pomógł mi go pochować i nakryć dziurę wielkim kamieniem. Scyzorykiem wyżłobił w kawałku drewna jego imię: „Irys”, ale nie wiedzieliśmy, czy umieścić tam krzyż, czy gwiazdę Dawida. Wiedziałam tylko, że pierwszy raz pojęłam, co ludzie mają na myśli, gdy mówią o punkcie bez odwrotu.
3
Po odwiedzinach Tomowi ulżyło, bo nikt nie miał do niego pretensji o upadek Niny. Poza tym, że zaglądał do niej dwa razy w tygodniu, jego życie wróciło do normy. Starał się odwiedzać staruszkę, gdy w szpitalu nie było członków jej rodziny. Przyjeżdżał autobusem, a ochroniarz przy wejściu, który rozpoznawał w nim syna księgowego Reubena, wpuszczał go i kierował na oddział rehabilitacyjny, dokąd przeniesiono Ninę. Panowała tam bardziej otwarta i serdeczna atmosfera. Nie słychać było okrzyków bólu kontuzjowanych pacjentów, a w powietrzu nie wisiały ręce ani nogi. Tutaj widywał pacjentów w gipsach, którzy przechadzali się korytarzami albo ćwiczyli na matach w sali do rehabilitacji. Ninę zastał w dobrej kondycji, pogrążoną w lekturze. Uwielbiała czytać. Od dzieciństwa spędzała mnóstwo czasu z książką w ręku. Uśmiechnęła się do Toma, gdy wszedł do sali chorych.
– Pilnujesz mnie, prawda? – zagadnęła uśmiechnięta. – Jesteś moim aniołem. Nie mogę się doczekać, aż będę stąd mogła wyjść na własnych nogach – dodała.
– Od kiedy leżysz na tym oddziale? – spytał Tom.
– Od wczorajszego ranka – odparła. – Miałam już dzisiaj fizjoterapię i pozwolili mi wyjść na powietrze. Poproszę pielęgniarkę, żeby pomogła mi usiąść na wózku, i możemy się wybrać. Będziesz mnie pchał, prawda? – poprosiła. – Idź tylko do dyżurki pielęgniarek i poproś którąś z nich o pomoc.
Pielęgniarka usadowiła Ninę i poinstruowała Toma, jak należy kierować i hamować. Potem chłopak i staruszka skierowali się do wyjścia na ogród. Zatrzymali się przy jednej z ławek stojących wzdłuż ścieżki i Tom spoczął u boku siedzącej na wózku Niny. Niespodziewanie przebiegł obok nich wielki owczarek niemiecki, który gonił mniejszego, skomlącego psa. Psy tarzały się po ziemi, kąsały i warczały – trudno było się rozeznać, czy to zabawa, czy walka. Nagle Nina cmoknęła wargami w charakterystyczny sposób, by zwrócić uwagę zwierząt. Oba psy znieruchomiały i popatrzyły na nią. Gestem przywołała je do siebie, a duży pies zostawił za sobą mniejszego i podszedł do niej ze spuszczoną głową, merdając ogonem. Pogładziła go po miękkiej brązowej sierści i odezwała się do niego:
– Dobry piesek, grzeczny. – Usiadł obok niej i dał się głaskać.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki