Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
21 osób interesuje się tą książką
Niekwestionowany mistrz powieści szpiegowskiej powraca z zupełnie nowym thrillerem o narodzinach imperium Putina.
Październik 1990 roku. Z bazy Zapadnaja Lica na dalekiej północy ZSRR wypływa najpotężniejszy okręt podwodny Dymitr Doński, dowodzony przez asa floty morskiej kapitana Golicyna.
Jednostka ma na pokładzie ogromny arsenał atomowy, który może zachwiać równowagą sił światowych mocarstw. To mocno niepokoi Waszyngton i Londyn. Sojusznicy podnoszą stopień gotowości i analizują sytuację.
W ZSRR panują głasnost i pierestrojka, a u władzy jest Michaił Gorbaczow, który zapowiedział koniec zimnej wojny.
Amerykanie i Brytyjczycy za wszelką cenę muszą ustalić motywy Rosjan. Wszystkie drogi prowadzą do Helsinek.
Do gry wkracza MI6, który wysyła tam swojego najlepszego agenta, Martina.
Rozpoczyna się gra wywiadów, a w tle upada Związek Radziecki i rodzi się nowe imperium – podwaliny państwa rosyjskiego Putina.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 598
2021
Martin przeszedł na emeryturę przed piętnastu laty, a od dziesięciu mieszkał w małym Storlien po szwedzkiej stronie, dwa kilometry od norweskiej granicy. Co drugi czwartek jeździł do Trondheim, jedynego prawdziwego miasta w promieniu stu kilometrów.
O dziesiątej wsiadał do czterdziestoletniego citroëna cx, wkładał kasetę do radioodtwarzacza i słuchając muzyki, sunął powoli na zachód. Przejazd E14 wraz z dojazdami zajmował mu zwykle około dwóch godzin, chyba że czwartek poprzedzał albo wypadał w dni wolne. Wtedy rezygnował z wyjazdu, bo na zakupy do tańszej Szwecji ciągnęły karawany Norwegów i przejazd mógł trwać dwa razy dłużej.
Do Trondheim jeździł, bo tęsknił za miastem, które było jego naturalnym środowiskiem. Storlien było tylko osadą sportów narciarskich i ożywało na kilka miesięcy w roku. Trondheim, mimo dwustu tysięcy mieszkańców, nie miało charakteru miejskiej metropolii, a poza letnim sezonem sprawiało nawet wrażenie wymarłego. Martin nie miał jednak żadnego wyboru, więc żeby uzasadnić swoje wyjazdy, znalazł dobry powód. Lubił ryby i owoce morza.
Zjeździł niemal cały świat i gdziekolwiek był, próbował lokalnych specjałów. Jadł kiszonego rekina na Islandii, rybę fugu w Japonii, marynowanego jesiotra w Astrachaniu, trepangi w Szanghaju, rybę Świętego Piotra nad Jeziorem Galilejskim, Janssons frestelse w Szwecji, więc oficjalnym powodem czwartkowych podróży do Trondheim stał się targ Ravnkloa, na przystani Szpon Kruka. Nad brzegiem rzeki Nidelvy, gdzie od lat przybijały kutry rybackie i statki pasażerskie. Nie było to Fisherman’s Wharf w San Francisco, ale zawsze coś. Pachniało morzem i to Martinowi wystarczało.
Storlien zakrywały chmury i panował w nim lekki mróz. Prószył śnieg, więc wyciągi jeszcze chodziły, ale w Trondheim był piękny słoneczny dzień, dziewięć stopni na plusie, i pojawiły się pierwsze pąki. Wiosna na norweskim wybrzeżu przychodziła dużo wcześniej niż w górach po szwedzkiej stronie. Tak miało być i w tym roku, a był to pierwszy czwartek kwietnia po pandemii.
Martin zaszczepił się już kilka tygodni wcześniej, ale postanowił pozostać na kwarantannie do czasu, aż władze oficjalnie ogłoszą zakończenie pandemii, co właśnie się stało. Toteż po roku samoizolacji postanowił po raz pierwszy wybrać się do Trondheim i zrobić zakupy w Ravnkloi.
Bawiła go myśl, że zarządza sobą w tak naiwny sposób, jakby nie mógł wyzbyć się zawodowych nawyków, ale czuł, że te proste postanowienia, jakie sobie wyznaczał, podtrzymywały jego sprawność intelektualną i wypełniały czas, którego miał w nadmiarze.
Samochód zwykle zostawiał przed targiem i jeśli pogoda pozwoliła, podpierając się laską, szedł na spacer. Zawsze tą samą drogą, szeroką Munkegatan do gotyckiej katedry Nidaros i z powrotem. W jedną stronę po jednej, a w drugą po drugiej stronie ulicy.
Siadał na ławce przed katedrą i przez kilkanaście minut w pamięci wymieniał każdego z pięćdziesięciu siedmiu apostołów, świętych stojących na fasadzie, zaczynając od proroków Abrahama, Samuela i Izajasza, a kończąc na Świętym Franciszku z Asyżu. Uczył się tych rzeźb przez prawie dwa lata, aż w końcu opanował je bezbłędnie. Mimo że był ateistą, każdego świętego czy apostoła poznał osobiście i mógł ze szczegółami opowiedzieć jego historię. Satysfakcję sprawiała mu świadomość, że przeciętny chrześcijanin potrafił rozpoznać ledwie kilku ze swoich przewodników.
Kiedy pierwszy raz zobaczył katedrę Nidaros, odniósł wrażenie, jakby był w pobliżu rodzinnego Canterbury, i to uczucie towarzyszyło mu za każdym razem, gdy siadał na tej ławeczce. To było miłe doznanie. Wprawdzie nie miał w sobie kropli angielskiej krwi, ale czuł się częścią historii Wielkiej Brytanii.
Od targu Ravnkloa do Nidaros było nieco ponad osiemset metrów, więc żeby przejść tę odległość w obie strony o lasce, Martin potrzebował czterdziestu pięciu minut. Kilka lat wcześniej miał artroskopię lewego kolana, a rok później otrzymał endoprotezę prawego stawu biodrowego, więc bóle ustąpiły, ale wcale nie zaczął chodzić szybciej.
Doskonale wiedział, że celebrowanie czwartkowych zakupów w Ravnkloi było mocno naciągane, chociażby dlatego, że określenie targ dla tego miejsca było mocno przesadzone. Po prostu był to sklep z rybami i skorupiakami z Morza Norweskiego, w którym przy kilku stolikach można było spróbować prostych potraw i obejrzeć wystawione obok morskie dziwadła.
Umówił się z Raymondem, że kiedy zniesione zostaną ostatnie ograniczenia, przyleci do Trondheim pierwszym samolotem i przygotują sobie ucztę, jakiej dotąd nie mieli. Obaj dawno skończyli siedemdziesiąt lat, więc Martin uważał, że należy im się szczególna nagroda za zdyscyplinowanie i wytrzymałość w czasie pandemii.
Samolot Raymonda z Londynu lądował na lotnisku Værnes o szesnastej, kiedy więc Martin wszedł do Ravnkloi, miał jeszcze w zapasie dwie godziny.
Zamknął za sobą drzwi, ściągnął czapkę, zatrzymał się i zaciągnął głęboko powietrzem. W Trondheim zawsze czuć było morze, ale w Ravnkloi dochodziła woń wędzonych ryb i krewetek i dopiero teraz naprawdę pachniało Norwegią.
– Martin! Good to see you my friend! – usłyszał znajomy niski głos z silnym obcym akcentem.
Spojrzał w prawo i za ladami wypełnionymi barwnymi owocami morza zobaczył uśmiechniętego Hasana. Martin podniósł rękę na powitanie.
– Jak się czujesz, Wim? – zapytał Hasan.
– Udało mi się uniknąć wirusa. Zaszczepiłem się już i jestem chyba bezpieczny. – Martin podał Hasanowi rękę. – Wracam do codzienności.
– Czyli co… Czwartki wracają?
– Tak. Tak jak wcześniej.
– Masz listę, Wim?
– Mam. – Wyciągnął z kieszeni kartkę i wręczył ją Hasanowi. – Mniej więcej to, co zawsze. Ale tym razem mam szczególną prośbę. Dzisiaj przyjeżdża mój przyjaciel, jego żona zmarła rok temu na wirusa i chcę go ugościć. Potrzebuję największego homara, jaki urodził się w naszych wodach. Rozumiesz, Hasan. Sprawa wyjątkowa. Wiem, że to nie sezon, ale może coś jednak masz.
Hasan zrobił poważną minę i spojrzał takim wzrokiem, że Martin od razu wiedział, że ma. Ruszył już w stronę basenu, gdzie zwykle trzymali żywe homary, gdy Hasan chwycił go za rękaw i pociągnął za sobą.
Weszli na zaplecze, gdzie znajdował się drugi basen. Hasan zapalił światło.
– Mają po trzy i pół kilograma – oświadczył z wyraźnym zadowoleniem. – Z nocnego połowu. Miały iść dzisiaj na licytację, ale sprzedam ci jednego, skoro masz wyjątkową sytuację. Poświęcimy go w podziękowaniu dla Allaha za to, że nas oszczędził i pokonaliśmy chorobę. Należy się twojemu przyjacielowi. – Uśmiechnął się, a równo przycięte cienkie wąsy podjechały w górę. – Duży jest. – Stuknął palcem w szybę, jakby chciał dać znać stawonogom, że trzeba się dobrze zaprezentować.
Martin poprawił okulary i opierając się na lasce, pochylił się nad basenem. Dwa szaro-granatowe wielkie homary ze szczypcami skrępowanymi czerwonymi gumkami siedziały na dnie. Poruszały tylko nerwowo czułkami, jakby wiedziały, jaki czeka je los.
– Piękne okazy! Pewnie są tak stare jak ja – rzucił z przekąsem Martin. – Chyba już na nie czas…
– Dorodne samce. Mocne pancerze i oba leworęczne. Dam ci dobrą cenę. Bierzesz?
– Biorę – odparł zdecydowanie Martin, chociaż wiedział, że Hasan weźmie od niego jak od bogatego biznesmena i dużo więcej, niż o tej porze roku zapłaciliby restauratorzy. Chciał jednak zrobić przyjemność Raymondowi, i sobie też. Cena nie miała znaczenia. Tylko taki homar może godnie uczcić zakończenie pandemii i żałobę Raymonda, pomyślał.
– Masz odpowiedni garnek? – zapytał Hasan. – Duży jest ten zbój.
– Mam. Przygotuj go, żeby wytrzymał do wieczora. Miękkie są czy twarde?
– Twarde, mówiłem, wytrzyma dłużej. Dam ci pojemnik, oddasz go następnym razem. Pamiętaj, żeby homara zahibernować wcześniej. Mogę go też dla ciebie zabić, jeśli chcesz.
– Oczywiście, pamiętam. Niech będzie żywy, bo może zjemy go później.
– To co? – rzucił wyraźnie zadowolony Hasan i skierował się do wyjścia. – Zjesz zupę? Nalać?
– Jasne! Tę, co zawsze.
– Usiądź, Wim. Zaraz ci podamy, a ja przygotuję twoje zakupy.
W sali sprzedaży przybyło klientów. Niektórzy przeglądali towar w lodówkach, kilka osób zajęło miejsca w restauracji. Martin odstawił laskę, zdjął kurtkę i usiadł w kącie przy oknie.
Przy stoliku obok siedzieli atrakcyjna blondynka i przystojny brunet, a naprzeciwko nich dwójka nastoletnich dzieci.
Dopiero teraz przypomniał sobie, że powinien sprawdzić telefon. Nigdy nie używał czegoś takiego jak smartfon i traktował to urządzenie podejrzliwie. Używał starej nokii 3310 bez internetu. Podniósł wyżej progresywne okulary i zmrużył prawe oko, żeby lepiej widzieć małe literki. Pół godziny wcześniej przyszedł SMS od Raymonda, który informował, że właśnie wsiada do samolotu. Martin sprawdził czas. Miał półtorej godziny.
Rozejrzał się po sali. Rodzina przy stoliku obok rozmawiała, ale z ust jej członków nie wydobywały się żadne dźwięki. Odruchowo docisnął aparat słuchowy w prawym uchu, ale nic się nie zmieniło. Pomyślał, że powinien był założyć swój nowy aparat, a ten zanieść do serwisu, skoro jest w Trondheim. Obiecał sobie, że zrobi to za tydzień, jak będzie odwoził Raymonda na lotnisko.
Wyjął aparat, docisnął pokrywę baterii i włożył z powrotem do ucha.
Rodzina przy stoliku obok rozmawiała po rosyjsku. Zaczął się przysłuchiwać. Po chwili Hasan postawił przed nim talerz norweskiej zupy rybnej z kawałkami dorsza i krewetkami, a w koszyczku dwa kawałki bułki czosnkowej.
Mężczyzna i kobieta zastanawiali się głośno, czy zamówić łososia, czy halibuta, z ziemniakami czy z frytkami, dzieci twardo obstawały przy hamburgerach z dorsza. To byli kulturalni ludzie, mówili czysto, ładnym i gramatycznym rosyjskim. Martin z przyjemnością słuchał na żywo miękkiego i śpiewnego języka. Codziennie oglądał rosyjskie programy telewizyjne i filmy, ale słyszeć żywy rosyjski to coś innego. Najchętniej przysiadłby się do nich i porozmawiał o tym, jak cudownie morze żywi człowieka, albo chociażby o lodołamaczu Krasin, o czymkolwiek, byle odezwać się do kogoś po rosyjsku.
Zupa była gorąca, więc mieszając łyżką, czekał, aż przestygnie, i przysłuchiwał się Rosjanom. Spojrzał przez okno. Przed wejściem stał zaparkowany land rover na rosyjskich tablicach.
Pięćdziesiąt jeden to Murmańsk – pomyślał zadowolony, odczytując kod. Wciąż pamiętam.
Po chwili Hasan obsłużył Rosjan, którzy przystąpili do jedzenia.
Martin skończył zupę i przez chwilę jeszcze podsłuchiwał sąsiadów, którzy wychwalali jedzenie.
Hasan dał mu znak, że zakupy spakowane czekają przy kasie. Podniósł się i miał włożyć kurtkę, gdy odwrócił się i zapytał płynnym rosyjskim:
– Przepraszam bardzo, że przeszkadzam. Państwo z Murmańska?
– Tak – odparła kobieta z uśmiechem.
– Spokojnej drogi – rzucił i też się uśmiechnął. Pokiwał do dzieci, które pozdrowiły go podniesionymi dłońmi.
– A pan? – zapytał mężczyzna.
– Ja… z Moskwy – skłamał i szybko dodał: – Do zobaczenia.
Odwrócił się i ruszył w stronę kasy.
Wiedział doskonale, że nie powinien zwracać na siebie uwagi, ale nie mógł się powstrzymać. Minęło ponad dziesięć lat, kiedy ostatni raz rozmawiał po rosyjsku. Właściwie przestał się już bać, że może mu to grozić śmiercią. W moim wieku, po pandemii – pomyślał z lekkim rozbawieniem. Nowi Rosjanie… Uśmiechali się zwyczajnie, miło, a nawet szczerze. Zmienili się – doszedł do wniosku Martin.
W kasie zapłacił astronomiczny rachunek, a Hasan zaniósł mu karton z zakupami do samochodu. Wrócił do sklepu i przyniósł pojemnik, w którym miał podróżować homar. Martin obiecał zwrócić go za tydzień, kiedy będzie odwoził przyjaciela na lotnisko, pożegnał się z Hasanem i wsiadł do swojego citroëna.
Do przylotu Raymonda zostało czterdzieści minut, czyli mniej więcej tyle, ile potrzebował, żeby dojechać do lotniska Værnes.
Poczeka, jakbym się spóźnił – pomyślał Martin. Ma dziadek teraz czas. No bo dokąd pójdzie staruch?
Dojechał jednak po godzinie, gdyż za miastem przebudowywano drogę i utworzyły się korki. Raymond zadzwonił, gdy tylko wysiadł z samolotu, i oświadczył, że będzie czekał grzecznie przed wejściem, więc żeby się nie spieszył, bo właśnie poznał atrakcyjną dziewczynę.
Kiedy Martin podjechał pod terminal, Raymond stał już na zewnątrz. Palił papierosa i rozmawiał z elegancką, drobną i krótko obciętą blondynką w grubych okularach.
Wrócił ostry Ray – pomyślał Martin z lekkim rozbawieniem, rozglądając się za miejscem do zaparkowania. Jak zwykle musi być blondynka, jakby nie było innych farb do włosów; nie może się chłop powstrzymać. Skurczył się chyba jeszcze o pół metra, a młodzi są teraz jak wieże, i ten jego obrzydliwy nałóg palenia papierosów. Myślałem, że rzucił po śmierci Giny, jak obiecywał.
Martin wysiadł z samochodu. Wyprostował się maksymalnie, wypiął pierś i bez laski ruszył w stronę Raymonda i kobiety.
– Nareszcie, przyjacielu! – rzucił, ale głos utkwił mu w gardle i nie powiedział jak zawsze: „Dobrze wyglądasz”.
Wychudzone, zapadnięte policzki i szara cera na wiecznie rumianej niegdyś twarzy zrobiły na nim przygnębiające wrażenie. Wyglądał gorzej, niż Martin się spodziewał. Tylko te same oczy, pobudzone alkoholem, błyszczały żywo i wesoło. Ray ciężko przeżył śmierć Giny, a on razem z nim. Martin patrzył na nowe wcielenie przyjaciela i poczuł, że czas gwałtownie przyspieszył.
– Drogi Martinie, poznaj panią Caroline Crowford – przerwał mu Raymond.
Czterdziestolatka w zielonym płaszczu wyciągnęła dłoń w rękawiczce.
– Caroline Crowford – przedstawiła się z prawdziwie rzadkim już angielskim uśmiechem.
1990
Jesień 1990 roku na północnym Atlantyku była spokojniejsza niż zwykle o tej porze. Między Wyspami Brytyjskimi i Islandią miały się zetrzeć dwie potężne formacje atmosferyczne, wyż znad północnej Rosji i Skandynawii i niż znad Grenlandii nacierały na siebie, lecz oba były stosunkowo płytkie.
Front przesuwał się ze wschodu na zachód. Zdjęcia satelitarne i analizy meteorologów z amerykańskiego Narodowego Centrum Huraganów zapowiadały wiatr o prędkości ponad czterdziestu metrów na sekundę i silne opady marznącego deszczu. Fale w rejonie Islandii mogły dochodzić do piętnastu metrów, więc wszystkie jednostki o mniejszej dzielności schroniły się w portach i na osłoniętych kotwicowiskach. Załogi norweskich i brytyjskich platform wiertniczych zaczęły się przygotowywać na potężne uderzenie.
Na Oceanie Lodowatym panowała cisza. Jak zawsze o tej porze roku morza były spokojne, więc coraz szybciej zamarzały. Komandor James Sorclift, dowódca brytyjskiego podwodnego okrętu atomowego HMS Trenchant, za tydzień kończył dwumiesięczny dyżur u granic radzieckiego bastionu i zastanawiał się, czy zdąży wrócić przed huraganem do bazy w Clyde.
Za kilka dni w posiadłości Sorcliftów w Hermerh pod Edynburgiem rozpoczynały się uroczystości stulecia urodzin jego ojca admirała George’a Sorclifta. Zależało mu, by zdążyć na czas, bo ojciec czuł się coraz gorzej, a James był jedynym z trzech synów George’a, który służył w marynarce.
Mimo pięćdziesięciu jeden lat uchodził za najlepszego dowódcę atomowego okrętu podwodnego w służbie Jej Królewskiej Mości. Był to jednak jego ostatni patrol na nowoczesnym Trenchant. Za miesiąc kończył służbę w Royal Navy i przechodził do MI6, ale admirał nie był o tym poinformowany. Z powodu prozaicznej, ale szybko postępującej cukrzycy na komandorze kończyła się prawie trzystuletnia historia służby rodu Sorcliftów w Royal Navy. Admirał, gdyby się o tym dowiedział, mógł nie przeżyć i nie doczekać swoich setnych urodzin, a był dopiero drugim w morskim rodzie Sorcliftów, który umierał na lądzie. Jego jedyny wnuk Jonathan, syn Jamesa, był gitarzystą basowym w kapeli Ghost i właśnie wyszedł z ośrodka odwykowego.
Komandor stał obok operatora i obserwował na sonarze przepływające wieloryby, kiedy szyfrant poinformował, że przyszła pilna depesza.
– Wychodzimy na peryskopową. Antena w górę – rozkazał.
Pół godziny później poprosił do swojej kabiny pierwszego i drugiego oficera.
– Otrzymaliśmy gorącą szyfrówkę z dowództwa – zaczął komandor wyraźnie poruszony. – Nie wracamy do bazy. Mamy nowe zadanie do realizacji i być może nieprędko wrócimy. Wywiad poinformował, że bazę w Zapadniej Licy opuścił Dymitr Doński. Dowodzi sam prince Golicyn. Idzie w naszym kierunku, a my jesteśmy najbliżej pozycji „Bear”. Dowództwo nie wyklucza, że Rosjanie chcą wykorzystać huragan, by minąć hydrofony i wyjść na Atlantyk. Jeżeli się zatrzyma lub zmieni kurs albo zostanie w bastionie, wrócimy do domu, ale jeżeli nie…
– Dymitr idzie na Atlantyk? – zapytał zaskoczony drugi oficer. – Teraz, w czasie huraganu? Chyba dwa lata nie opuszczał bastionu, o ile pamiętam. O co chodzi? Bardzo dziwne. I to pod dowództwem samego Golicyna? O co chodzi? Rozumiesz to, James?
– Za chwilę poinformuję załogę – oświadczył komandor. – Sprawdziłem, Dymitr był na Atlantyku szesnaście miesięcy temu i nie krył się. Testowali wtedy systemy napowietrzania, ale teraz… to trochę dziwne. Przygotujcie okręt. Możemy mieć długie zanurzenie.
– Będzie miał obstawę? – odezwał się pierwszy oficer.
– Nie mamy informacji, ale musimy się z tym liczyć. To przecież Tajfun.
– Pewnie któryś akuła też się pojawi.
– Tak, i to byłoby ciekawe. Wciąż mało o niej wiemy.
– Dymitr zawróci – zastanawiał się na głos pierwszy oficer. – Chcą nas tylko pomacać, jak już wiele razy wcześniej. Wyjście na Atlantyk teraz byłoby bez sensu.
– Z sensem czy bez, przygotowujemy się do misji. Zaczynamy. Zajmiemy pozycję „Bear” tak blisko, jak to możliwe.
Komandor został sam w kabinie. Miał złe przeczucie. Przez chwilę zastanawiał się, czy nie nalać sobie kieliszka brandy, ale zrezygnował. Podobnie jak pierwszy oficer, podejrzewał, że Rosjanie kolejny raz testują ich nerwy, bo wyjście Dymitra Dońskiego na Atlantyk zakrawałoby teraz na prowokację. Szczególnie w czasie huraganu. Niczego jednak nie można było wykluczyć. Rosjanie wciąż intensywnie rozbudowywali swoją flotę.
Huragan utrudniał działanie jednostek nawodnych i powodował potężne falowanie w głębinach, ale dla takich okrętów jak Doński czy Trenchant nie było to poważną przeszkodą. Nie po raz pierwszy misja mogła się przedłużyć.
Wyglądało na to, że obchody stulecia admirała odbędą się bez obecności jego syna, a on nie będzie mógł nawet wysłać depeszy z życzeniami. Za kilka godzin okaże się, czy zanurzy się w głębinach Atlantyku, podążając za Dymitrem. Niewielu dowódców miało okazję spotkać ten najpotężniejszy okręt podwodny świata, który swoimi stu pięćdziesięcioma głowicami mógł zniszczyć połowę świata. Miało być to kolejne spotkanie komandora Sorclifta z Dońskim i ostatnie zadanie przed odejściem ze służby. Nagle setne urodziny ojca stały się tylko uciążliwym zdarzeniem, które psuło komandorowi największe wyzwanie jego życia. Sorclift co godzinę sprawdzał mapy pogody na Atlantyku, licząc, że Doński zawróci.
Listopad 1988 roku był wyjątkowo spokojny w relacjach amerykańsko-radzieckich, wydawało się nawet, że oba mocarstwa zrobiły kolejny krok w stronę utrwalenia pokoju. Reagan i Gorbaczow wymienili w Moskwie dokumenty ratyfikujące ograniczenie arsenałów rakietowych, a urząd prezydenta objąć miał George Bush, umiarkowany republikanin i były szef CIA. Gorbaczow i odwilż w bloku komunistycznym obudziły nadzieję na lepsze czasy. Światowe media opanowała gorbymania.
W centralach wywiadowczych daleko było jednak do entuzjazmu. Armia radziecka wciąż stała w Niemczech podzielonych murem i przyszłość Europy nie była taka oczywista. Polityka Gorbaczowa wzbudzała coraz większą niechęć w armii i w partii. Jeden nieostrożny ruch, a wszystko mogło się zmienić w okamgnieniu i zakończyć wielkim wybuchem.
Komandor Sorclift doskonale zdawał sobie sprawę z sytuacji na świecie, chociaż nie otrzymywał raportów wywiadowczych o sytuacji politycznej ani strategicznej. Nawet specjalnie go to nie interesowało. Wystarczały mu zwyczajne wiadomości i raporty wywiadu NOIC.
Żył w dwóch zamkniętych i oddzielonych od siebie światach. Żona Maria, trójka dzieci, architektura renesansu, twórczość Steinbecka i Dickensa, ogród za domem, wypielęgnowane volvo amazon i aktywny udział w radzie parafialnej szkockiego kościoła episkopalnego w Edvarton. To był jego świat lądowy. Ale jego prawdziwym domem był HMS Trenchant.
Gdy wchodził na pokład, potężny stwór dostawał duszę. Okręt ożywał, widział, mówił i słuchał jego myśli, a on stawał się jego ojcem, wodzem, dyktatorem, introwertykiem, analitykiem bez emocji, intelektualistą i artystą.
Po raz piąty rozpoczynał partię szachów z kapitanem pierwszej rangi Władimirem Michajłowiczem Golicynem, ale po raz pierwszy mieli spotkać się na Atlantyku.
Wywiad NOIC i CIA co pewien czas uaktualniały informację o komandorze Golicynie, ale Sorclift miał wrażenie, że nie dowiaduje się z nich niczego wartościowego. Żaden szpieg nie zrozumie kogoś takiego jak dowódca atomowego okrętu podwodnego, który może zniszczyć kontynent – uważał Sorclift, ale wiedział też, że jeden dobry szpieg może zatopić jego okręt.
Rozpoczynała się partia szachów, w których Rosjanie byli mistrzami. Sorclift wiedział, że Golicyn też jest informowany przez rosyjski wywiad, z kim przyjdzie mu zagrać, i pewnie wiedział, że jego syn ma kłopoty z narkotykami, tak jak on wiedział, że żona Golicyna zdradza go w Leningradzie z żydowskim krawcem.
Minęła dwudziesta druga. Komandor Sorclift stał na stanowisku dowodzenia. Przez peryskop wachtowy obserwował zorzę polarną i robił zdjęcia do swojej kolekcji.
– Dowódco! – odezwał się spokojnym głosem operator. – Mamy sygnał. Czternaście mil na południowy wschód, kierunek 33,896 i 45,967, zanurzenie sto pięć.
– Dymitr? – zapytał Sorclift i podszedł do mapy.
– Bez wątpienia.
– Czyli zmierza w stronę łańcucha SOSUS – dodał pierwszy oficer.
– Dokładnie. Zdążymy się do niego zbliżyć. Zanurzenie sto dwadzieścia! – wydał spokojnie rozkaz komandor.
2021
Bez makijażu, z krótkimi blond włosami i modnymi okularami w grubych okrągłych oprawkach Caroline miała w sobie coś z chłopca, ale sprawiała wrażenie delikatnej. Mimo to uścisk drobnej dłoni miała mocny.
Martin od razu zorientował się, że to nie jest zwykły lotniskowy podryw Raymonda, bo i możliwości Raya nie były już takie jak kiedyś.
Przed laty kobiety częściej cierpiały na awiofobię, więc Ray szybko się nauczył, że dzięki koniakowi i whisky można łatwiej nawiązać kontakty. Miał do tego wyjątkowy talent, więc flirtami uprzyjemniał sobie chwile oczekiwania na lotniskach. Martin podejrzewał, że w gruncie rzeczy Raymond też bał się latać i ukrywał w ten sposób swój stres. Obserwował go z rozbawieniem, nawet z uznaniem, a czasami z zazdrością, tym bardziej że Ray nie miał w sobie nic z angielskiego przystojniaka. Nie mógł zrozumieć, dlaczego kobiety zerkały na niego, ale wybierały Raya.
Przez pięćdziesiąt lat przelecieli dwadzieścia razy na Księżyc i z powrotem, więc nie dało się policzyć, ile takich zdarzeń było, ale jedno zapamiętali na zawsze. Czwartego kwietnia czterdzieści pięć lat temu na lotnisku w Rzymie Ray poznał swoją żonę Ginę. Uzależnienie od flirtowania i piersiówki obciągniętej brązową skórą jednak zostało.
Caroline, ściskając dłoń Martina, uśmiechnęła się w taki sposób, że Martin natychmiast zorientował się, kim jest.
Znał ten typ świdrującego spojrzenia zmieszanego z uśmieszkiem udającym zniekształcony kompleks. Tak kiedyś witali się szpiedzy na Vauxhall Cross, zanim na kierowniczych stanowiskach zaczęli się pojawiać naturalizowani Brytyjczycy. Nie potrafili smirkać po angielsku i kiedy próbowali się upodobniać, wypadali groteskowo. Tego nie można się było nauczyć, nie wystarczyło ukończyć Cambridge czy Oksfordu, to trzeba było mieć w genach. Martin wyłapywał to natychmiast, chociaż też nie potrafił smirkać, bo nigdy nie pracował na Vauxhall Cross i prawie całe życie spędził poza Wyspami. Czasami wydawało mu się, że zna uśmiechy wszystkich narodów świata i potrafi określić pochodzenie człowieka, zanim ten się odezwie.
Uniósł swoje okulary ponad krzaczaste brwi i uśmiechnął się do Caroline zwyczajnie, kontynentalnie.
– Martin… – zaczął powoli, ale Caroline przerwała mu zdecydowanie.
– To zaszczyt poznać pana osobiście – oznajmiła z niewyszukanym szacunkiem, ale zabrzmiała miło. – Tyle o panu słyszałam.
– Może wsiądźmy do samochodu – włączył się Raymond i Martin dopiero teraz zauważył, że Ray jest dosyć mocno wlany. – Porozmawiamy po drodze i wyjaśnię ci tę niespodziankę. – Zgasił papierosa w koszu i chwycił swoją kabinówkę.
– Chyba jesteś mi to winien – odparł Martin. – Rozumiem, że pani Caroline jedzie z nami, czy tak?
– Tak – rzucił Raymond. – C prosił, żebyś ugościł panią Crowford u siebie, o ile to możliwe.
– Nie zostanę dwóch dni – włączyła się Caroline. – Mam nadzieję, że nie sprawiłam panu kłopotu tym niespodziewanym najazdem, ale obiecuję za chwilę wszystko wytłumaczyć – oznajmiła, ciągnąc małą kabinówkę do samochodu.
– Mogę się tylko domyślać, co panią do mnie przywiodło, a w dodatku Ray uczestniczy w tym przedsięwzięciu, że tak się wyrażę. A poza tym trudno mnie zaskoczyć – odpowiedział Martin, otwierając bagażnik.
– Nie wątpię, w końcu mam zaszczyt z samym Martinem Es – dodała Caroline.
– Niech pani da spokój, bardzo proszę. Nie znamy się przecież, ale przyznam, że jednak jestem trochę zaskoczony. Domyślam się, że to moje zaskoczenie należy traktować jako element jakiegoś planu. – Zaczął przesuwać rzeczy, robiąc miejsce na bagaże. – Mam tu coś specjalnego…
– W takim razie ja siadam z tyłu – oznajmił Raymond, wsuwając się do samochodu. – A wy sobie pogadajcie.
Caroline zdjęła płaszcz i położyła go na tylnym siedzeniu. Martin też zdjął kurtkę. Raymond nie, zaciągnął nawet zamek i siedział w rękawiczkach. Po chwili wyjechali z terenu lotniska i skierowali się w stronę trasy E14. Dopiero teraz zaczęli rozmawiać.
– Oksford czy Cambridge? – zapytał Martin.
– MIT – rzuciła od razu Caroline, jakby czekała na to pytanie.
– MIT? – Martin spojrzał zaskoczony.
– Tak… Massachusetts Institute of Technology. – I dodała: – Hydrodynamika.
– W sam raz do nas – odparł z lekkim przekąsem. – To już rozumiem, czym się pani zajmuje. Okręty podwodne. Prosto po studiach?
– Prawie prosto po studiach, stypendystka Politechniki Petersburskiej i nie tylko okręty podwodne.
– To może czas, żebym i ja się włączył – odezwał się z tylnego siedzenia Raymond, wsuwając głowę między siedzenia i wyrzucając z siebie tytoniowy smrodek. – Muszę się usprawiedliwić i wytłumaczyć, drogi przyjacielu. Jak zwykle podziwiam twoją cierpliwość. W końcu to ja jestem tym koniem trojańskim, choć już nieco leciwym, rozeschniętym i spróchniałym, ale jednak sprawnym. Drogi Martinie! – zaczął oficjalnym tonem. – To jest prośba samego Jamesa. Zacznę od tego właśnie, bo to musi być ważne, jak mi się wydaje.
– Daj spokój, Ray – przerwał mu Martin. – Zaczynajcie już, bo rozumiem, że sprawa jest pilna i ważna, skoro sam C prosi starego emeryta i przysyła w tajnej misji panią Caroline Crowford od okrętów podwodnych.
– Prowadzę Sekcję Ósmą w pionie R – zaczęła Caroline. – Nie może pan wiedzieć, co to jest…
– Nooo… nie mogę wiedzieć, bo jestem już ponad piętnaście lat poza służbą – rzekł Martin wpatrzony w drogę. – A ty, Ray, wiesz, co to jest osiem er? – Odwrócił się do tyłu, ale Ray tylko pokręcił głową.
– Nooo… nie wiem. Ja jestem już dwanaście lat na emeryturze.
– Drodzy panowie – wtrąciła Caroline. – To nie ma najmniejszego znaczenia, jak nazywa się moja jednostka. Wkrótce dowiecie się, z czym przyjechałam. Powiem jedynie, że zajmujemy się zdarzeniami, które powinny pozostać tajemnicą. Porozmawiamy o tym, jak już dojedziemy do Storlien. Niecała godzina jazdy, więc chyba wytrzymacie.
– Widzę, że jest pani dobrze przygotowana. To się chwali. Ale mówiąc szczerze, w SIS wszystko jest tajne. Nieprawdaż? Hm. Ukończone MIT i hydrodynamika wskazują pani zainteresowania. A co pani o nas wie? Czyżby C zgodził się na udostępnienie naszych akt? Trochę trudno mi w to uwierzyć – ciągnął Martin. – Nigdy nie było takiej praktyki, ale skoro C zgodził się, by Ray panią przywiódł do mojej kryjówki, to znaczy, że mogło się coś zmienić. Za moich czasów takimi sprawami zajmował się Tim Burton. Zna go pani?
– Tak. Zmarł dwa lata temu – odpowiedziała Caroline.
– Aaaa… Tak! Zupełnie zapomniałem. To się zdarza w moim wieku. Pamiętałeś, Ray? – Spojrzał w lusterko.
– A co? – odparł zdezorientowany Raymond.
– Czy pamiętałeś, że Tim Burton zmarł dwa lata temu? – powtórzył Martin.
– Oczywiście. Byłem na pogrzebie. Malcolm miał świetne przemówienie. – Raymond pokiwał głową z uznaniem. – Aaaa… zaraz! Nie! To było na pogrzebie Jamesa Connora. Aaaa… już nie pamiętam, teraz jest dużo pogrzebów, coraz więcej. Człowiek stary jest już i…
– Nie ma czegoś takiego jak starość. Jest wyłącznie przeszłość i przyszłość, a zmieniają się tylko proporcje – odparł Martin.
– To znaczy, że im mniej pamiętam, to mam lepszą przyszłość? – skomentował Ray i wszyscy się uśmiechnęli. – No tak… pamięć bywa obciążeniem – dodał.
– A Malcolma znałem z Belgradu – wrócił do tematu Martin. – W pięćdziesiątym piątym byliśmy razem w akcji. Dużo pił. To co pani o nas wie? Żebyśmy nie musieli sklecać żadnej nowej legendy? – Martin uśmiechnął się i przez okulary spojrzał na Caroline. Wyglądała na zamyśloną, więc dodał nieco głośniej: – Za starzy jesteśmy na wymyślanie nowych historii i wątpliwe jest, żebyśmy zgodnie spamiętali jedną wersję. A właściwie to mamy tyle różnych gotowych historii, że zawsze jakaś będzie aktualnie pasować. Nie sądzisz, Ray?
– Co? – odezwał się na dźwięk swojego imienia. – Tak, tak – dodał Ray i Martin zobaczył w lusterku, że pociągnął z piersiówki.
– Jedziemy samochodem, nie lecisz już samolotem – zwrócił się do Raya, ale ten nie zareagował.
– Powiem szczerze. Nie znam pana historii, nie znam pana akt, bo są do wyłącznej dyspozycji C – odezwała się Caroline. – Wiem tylko to, co krąży po firmie, i to mi wystarczy. Także to, co przed wyjazdem powiedział mi C.
– Co powiedział C, mogę sobie wyobrazić, ale co mówią o mnie na korytarzach… To bardzo ciekawe. Czyli jaka jest moja ludowa legenda?
– Zna pan biegle rosyjski, polski, niemiecki, francuski, niderlandzki, turecki i hiszpański… Pewnie o czymś zapomniałam? Ale to właściwie wyczerpuje legendę. Kto zna naszą profesję, resztę może sobie dopowiedzieć. Czyż nie? – Nim Martin odpowiedział, dodała: – Z jakiegoś powodu wciąż jest pan objęty programem ochronnym. To wiele mówi. I nikt nie wie, jak się pan naprawdę nazywa. Rysuje się zatem obraz niezwykłego szpiega. Wyobraźnia pracuje. Zgodzi się pan?
– Zgadzam się. To możliwe. Dodam, że znam też serbski. I rzeczywiście, Martin to nie jest moje prawdziwe imię. No to wszystko jasne. Teraz pozostało mi dowiedzieć się, w jakiej sprawie pani przyjechała. Do czego może się jeszcze przydać taki stary szpieg jak ja? Ale najpierw muszę zapytać, czy lubi pani owoce morza.
– Oczywiście.
– To dobrze, bo dzisiaj na kolację będzie coś specjalnego. Dobrze pani trafiła.
– Opowiem wtedy, co mnie sprowadza. To też będzie coś specjalnego. Chciałam coś panu pokazać.
– To Ray też nie wie, o co chodzi?
– Nie. Wykorzystaliśmy waszą znajomość tylko do przykrycia kontaktu z panem. Oczywiście można było to zrobić bezpiecznie na wiele innych sposobów, ale Raymond też jest nam potrzebny, więc zrobiliśmy to właśnie tak.
– Słyszałeś? – rzucił Martin i spojrzał w lusterko. Raymond spał z głową na piersi i wyglądał, jakby się jeszcze skurczył. – Zasnął. W takim razie porozmawiajmy bez świadków – uśmiechnął się. – To o co chodzi?
– Swego czasu miał pan bardzo dobre kontakty w dowództwie Floty Bałtyckiej i odwiedził nawet bazę w Kronsztadzie.
– Elegancko pani zaczęła. – Martin uśmiechnął się i pokiwał głową. – W takim razie odpowiem równie elegancko, jak tajemniczo. To było bardzo dawno temu…
1990
Do Helsinek przyleciałem piętnastego listopada dziewięćdziesiątego roku linią Finnair z Kairu o czternastej dziesięć. Dobrze pamiętam ten dzień, bo wylot opóźniony był o dwie godziny. Na lotnisku egipskie tajne służby aresztowały jakiegoś mężczyznę w białym kapeluszu.
Tego dnia John Major został premierem Zjednoczonego Królestwa. Uważałem, że to nie był dobry wybór, i nie pomyliłem się. Od początku wiedziałem, że doprowadzi torysów do katastrofy. Wolałem Douglasa Hurda, szczególnie ze względu na jego twórczość literacką. Bardzo lubiłem jego powieść The Smile on the Face of the Tiger.
Podobnie jak mój dziadek i ojciec, najczęściej z powodu braku alternatywy, głosowałem na laburzystów.
Do samolotu wsiadłem w ciepły, słoneczny dzień. Wysiadłem w szarym i ponurym świecie, gdzieś na krańcu Europy, między lasami i zamarzniętymi jeziorami. Było minus pięć, a ja rozgrzany egipskim słońcem, na ciężkim kacu i w żółtej marynarce z wielbłądziej wełny od Hamida wyglądałem jak egzotyczna rybka w błotnym stawie. Nie byłem zły, ale czułem, że nie pasuję do tego otoczenia i wszyscy mi się przyglądają.
Do wyjazdu na lotnisko w Kairze spałem może godzinę. Obudziły mnie promienie słońca nad piramidami, więc przez resztę dnia moje zmysły były tak rozdrażnione, że światło sprawiało mi fizyczny ból. Liczyłem, że odpocznę w samolocie i wyrównam swój biorytm, ale ciągłe turbulencje i płaczące gdzieś za głową dziecko nie dawały nawet szansy, by zmrużyć oko.
Nigdy wcześniej nie byłem w Finlandii i niewiele wiedziałem o tym kraju. Miałem trochę utrwalonych stereotypów, ale nie wiadomo – dobrych czy złych. Nie zdążyłem nawet nic poczytać, bo na spakowanie się dostałem ledwie dwa dni. Obejrzałem w samolocie folder linii lotniczej Finnair i na zdjęciach kraj sprawiał bajkowe wrażenie.
W pamięci kołatały mi się jakieś strzępy informacji, że marszałek Mannerheim był sojusznikiem Hitlera, słyszałem o waleczności fińskich żołnierzy i że nie ma nudniejszych, bardziej małomównych i pozbawionych poczucia humoru ludzi niż Finowie. Może to z powodu Paava Nurmiego, zwanego „Wielkim Niemową”, jedynego Fina, jakiego znałem z imienia i nazwiska oprócz Carla Gustafa Mannerheima. Kojarzyłem nazwę miejscowości Rovaniemi, skąd pochodził Święty Mikołaj. Wiedziałem, że dzielą granicę z ZSRR, jedzą renifery z kaszą i mają najbardziej mdłą kuchnię na świecie. Raymond twierdził też, na podstawie swojego lotniskowo-hotelowego doświadczenia, że Finki są mało urodziwe, ale szybko okazało się, jak bardzo się mylił.
Wiedziałem, że muszę uzupełnić wiedzę o tym kraju, bo Londyn zapowiedział, że prawdopodobnie zostanę w Helsinkach dłużej. Większość negatywnych stereotypów, z którymi przyleciałem, nie potwierdziła się, z wyjątkiem tego dotyczącego fińskiej kuchni. Co do urody Finek, uważam, że Raymond z jakiegoś powodu był uprzedzony, ale nigdy nie dał się przekonać, że jest inaczej.
Już widok z okna lądującego samolotu zrobił na mnie przygnębiające wrażenie, a przejazd przez miasto wręcz depresyjne. Dzień wcześniej skończyłem czterdzieści trzy lata i czułem jeszcze skutki urodzinowej imprezy w kairskim hotelu Mena, więc moje wrażenia nie mogły być szczere.
Raymond wiedział, w jakim stanie przylecę.
Siedział rozparty na kanapie w lobby hotelu Marski w towarzystwie dwóch platynowych, długonogich piękności i butelki szkockiej, gotów świętować i łagodzić moją depresję. Liczył, że w ten sposób pomoże mi w aklimatyzacji. Wiedział, że nie korzystam z przygodnych znajomości, ale lubił popisywać się swoją sprawnością towarzyską. Ray był mistrzem szpiegowskiej mimikry, którą stosował również w teorii uwodzenia, nie tylko lotniskowej. Miał talent i inteligencję Orhana Pamuka, pomysłowość Odyseusza i szybkość Hermesa. Gdyby nie różnica czterdziestu centymetrów wzrostu, byłby moim czarno-białym alter ego. On pisał scenariusz pod moje dyktando, reżyserował i suflował, a ja grałem. I tak przez całe nasze życie. Niełatwo było to zrozumieć, także nam.
O tym, co będę robił w Helsinkach, miałem się dowiedzieć następnego dnia.
Z Londynu przyleciało dwóch oficerów, którzy mieli przedstawić mi sprawę. Dziwne to było, bo mogłem przecież przylecieć do Helsinek przez Londyn, dowiedzieć się o wszystkim na miejscu i porozmawiać z Colbergiem. Byłoby prościej i taniej, ale szef podjął taką decyzję, więc musiałem się podporządkować. Centrala nie raz mnie zaskakiwała, czasami nawet bardzo, ale rzadko słusznie.
Pierwszą noc spędziłem w hotelu Marski, który znajdował się naprzeciwko domu towarowego Stockmann.
Następnego dnia ruszyliśmy tam na zakupy i uzupełniłem zimowe ubranie i obuwie. Kupiłem wtedy najbrzydsze i najlepsze buty, jakie kiedykolwiek miałem. Zamszowe, brązowe, na białym futerku, grubej podeszwie i zapinane na zamek z tyłu. Kosztowały zawrotną kwotę tysiąca dwustu marek, ale Ray płacił gotówką. Na wszystko brał rachunki i mówił, że mamy się nie przejmować cenami. Okazało się później, że buty w Finlandii to filozoficzna, a nie tylko praktyczna i estetyczna część garderoby.
Wieczorem razem z Raymondem przenieśliśmy się z hotelu na ulicę Fredrikinkatu numer 24 do dużego apartamentu w ponurej kamienicy z lat dwudziestych. Lokal miał kryptonim „Wiedeń” i został starannie wybrany przy pomocy fińskich kolegów. Miał służyć jako nasze centrum operacyjne, logistyczne oraz hotelowe.
Kiedy przyszliśmy, Olivier i Louis już czekali. Przylecieli z Londynu tego samego dnia. Obecny był też Tom Higgins, nasz rezydent z Helsinek i szef zespołu.
2021
Do Storlien dojechali szybciej, niż się spodziewał. Caroline zapowiedziała, że o wszystkim poinformuje, kiedy będą na miejscu. Najwyraźniej chciała dać do zrozumienia, że zależy jej na poważnym podejściu do sprawy, i zajęła się komentowaniem widoku za oknem.
Inżynierskie podejście przy stole… Zadziera nosa panienka – pomyślał Martin z rozbawieniem i przestał się dopytywać.
– Piękny dom – rzuciła Caroline, gdy zatrzymali się na podjeździe.
– Niech pani nie przesadza – odparł Martin. – Stary, drewniany, typowy dom dla tego regionu. Ma ponad sto lat. Ale jest dobrze zachowany. – Otworzył bagażnik i wyciągnął walizkę.
– Dlaczego pan tutaj zamieszkał? – zapytała. – Mogę się domyślić, dlaczego poza Wyspami… ale mógł pan wybrać wiele innych, cieplejszych i ciekawych miejsc. Sporo naszych emerytów wybiera Włochy, Hiszpanię, Grecję czy Antyle, ale skandynawska głusza?
– To trudne do wytłumaczenia – rzekł Martin. – Pomożesz, Ray? – rzucił w stronę przyjaciela, który z trudem próbował wysiąść z samochodu.
– Pomogę. Proszę mi coś dać! – włączyła się Caroline, wyciągając rękę.
– Dziękuję bardzo. – Martin podał jej torbę z zakupami.
– Ty weź ten pakunek – zwrócił się do zasapanego Raya, który zgarbiony stanął obok.
Po kilku minutach wszyscy byli już wewnątrz.
Hol wejściowy, z którego prowadziły schody na piętro, łączył się z wielkim salonem i otwartą kuchnią. Widać było, że parter domu został przebudowany. Urządzono go prosto, meblami z Ikei, na ścianach wisiały dwa duże kolorowe obrazy nieokreślonej treści. Brakowało biblioteki, zdjęć i ozdób, a także telewizora i komputera. Surowy obraz łagodziło mnóstwo roślin porozstawianych bez żadnego porządku na parapetach okiennych, podłodze i półkach. Utrzymanie ich musi być sporym wyzwaniem – pomyślała Caroline i wiedziała już, że w tym domu nie mieszka żadna kobieta.
Po prawej stronie, w rogu salonu znajdowały się drzwi do następnego pomieszczenia. Weszła głębiej i dopiero teraz zobaczyła pod ścianą dużą szklaną gablotę, a w niej trzymasztowy statek z rozwiniętymi żaglami. Jedyny przedmiot w pomieszczeniu, który wydaje z siebie ludzkie ciepło – pomyślała z zaskoczeniem.
– Wasze pokoje są na górze. – Martin wskazał ręką na schody. – Znajdziecie tam wszystko, co wam potrzebne. Ręczniki są w łazience, a pościel w szafie na korytarzu. Mój pokój jest tutaj. – Spojrzał w stronę drzwi po prawej. – Oszczędzam biodro, więc musicie dać sobie radę sami. Schody.
– To za godzinkę? – zapytał Ray. – Muszę się zdrzemnąć chwilę, a z kolacją możecie zaczekać, prawda?
– Oczywiście, Ray. Zaczekamy.
Chwycił się poręczy i zaczął wciągać swoją walizeczkę po stromych schodach. Nie była duża i nie wyglądała na ciężką, a jednak sprawiało mu to wyraźną trudność. Caroline zaproponowała pomoc, ale odburknął coś niewyraźnie i wytrwale ciągnął walizeczkę stopień po stopniu.
Dotarli na piętro. Ray stanął przy ścianie, blady i spocony. Otwartymi ustami łapczywie chwytał powietrze.
– Na pewno dobrze się czujesz, Ray? – zapytała zaniepokojona Caroline.
– A co? Źle wyglądam czy jak? – odparł obcesowo, ale po chwili uśmiechnął się i puścił do niej oko. – Stary pijak jestem, to i schody są problemem. Ale Martin z walizką w ogóle by tu nie wszedł. Ten pokój jest mój. – Wskazał drzwi naprzeciwko. – A tobie polecam ten tam – wykonał ruch głową – na końcu. Jestem bardzo głośny w nocy i często wstaję. Rozumiesz, Carol? Łazienka jest tu wspólna.
– W porządku. – Uśmiechnęła się pogodnie i ruszyła w stronę swojego pokoju.
Otworzyła drzwi, które cicho zaskrzypiały. Wewnątrz było ciemno. Znalazła kontakt i zapaliła światło. Pomieszczenie miało około dwudziestu metrów kwadratowych i tylko jedno okno w skośnym suficie. Pokój utrzymany był w różnych odcieniach bieli. Podłoga z desek, duże podwójne łóżko nakryte białą narzutą, stara szafa malowana w ludowe motywy, komoda, nawet szafka nocna była biała. Tylko wielki fotel pod oknem był czerwony i wyglądał jak wielka plama krwi na śniegu. Żadnych obrazów, ozdób, roślin. Wszystko do siebie pasowało, czuć było prostą harmonię, która uspokajała, niczego nie narzucała, wręcz zapraszała, by tu wejść. Tylko fotel niepokoił swoją czerwienią. A mimo to Caroline poczuła się dobrze, jakby znalazła się w pokoju ze swojego dzieciństwa.
Martin włożył homara do lodówki, żeby go zahibernować przed śmiercią, wlał wodę do gara, który pożyczył od Hasana, i postawił go na kuchence.
Usiadł w salonie i oparł się na lasce ze srebrną głową wilka.
Po chwili na schodach pojawiła się Caroline. Była w zielonym swetrze i dżinsach. Na nogach miała niebieskie adidasy, a w ręce tablet. Martin zauważył, że w płaszczu wyglądała na wyższą. Miała niedużą nadwagę, ale w obcisłych spodniach odważnie prezentowała sylwetkę. Martinowi podobała się bardziej niż w płaszczu.
– Ray się położył? – zapytał.
– Tak. – Siadła naprzeciwko w rozłożystym fotelu.
– Będzie spał godzinę.
– Obudzi się czy mamy go obudzić?
– Obudzi się. Ma raka prostaty – rzucił bez śladu emocji.
– Nie wiedziałam.
– To nie jest żadna tajemnica. W naszym wieku… tego się nie da ukryć. Czego się pani napije? – zapytał.
– Czegokolwiek… wody niegazowanej.
– To proszę się obsłużyć. – Wskazał ręką na kuchnię. – Ustalamy zasadę, że każdy obsługuje się sam. Wszystko znajdzie pani tam. Z kolacją zaczekamy na Raymonda. Niech odpocznie.
Caroline podniosła się sprężyście i rozejrzała wokół, jakby czegoś szukała.
– Nie ma pan telewizora? – zapytała jakby od niechcenia.
– Nie mam, ale mam radio. Chce pani posłuchać czegoś?
– Nie, tylko tak…
Wyszła do kuchni. Butelka wody stała na bufecie obok dużego radia Philipsa, jakie widziała tylko w filmach z lat osiemdziesiątych. Od razu skojarzyło się jej z uliczną kulturą Harlemu. Przez chwilę pomyślała z rozbawieniem, że Martin pewnie słucha punka i wygina się w rytm breakdance’a.
Za radiem był stojak z kasetami magnetofonowymi.
– Francis Lai – przeczytała napis na pierwszej od góry. – A Man Without Love E. Humperdinck. – Na następnej. Wlała sobie wody do szklanki. – Wysocki, Okudżawa. – Odręczny napis po rosyjsku. – Kiepura – przeczytała na kolejnej.
Kaset było więcej, ale Caroline nie chciała już przedłużać swojej nieobecności i wróciła do salonu.
Miała dziwne wrażenie. Wydawało się jej, jakby to nie był jego dom. Zupełnie nie pasował do tego, co się o nim dowiedziała w Londynie. Wielkie sterylne pomieszczenie bez wyrazu. Tu mieszka człowiek, który zna wiele języków i życie spędził na świecie. Tylko te kasety magnetofonowe mówiły, że mieszka tu ktoś, kto ma jakieś uczucia. Caroline pomyślała, że to musi być złudzenie i gdzieś w tym wielkim domu ukrywa się dusza Martina.
Spojrzała w stronę zamkniętych drzwi w rogu salonu i usiadła na fotelu.
– Odpowiada pani pokój? – zapytał Martin.
– Tak, oczywiście. Ma urok – odparła, sięgając po tablet.
– Czy nie powinniśmy zacząć? Bardzo mnie pani zaintrygowała tym Kronsztadem. Dlaczego Harald skierował panią do mnie? – Martin uniósł brwi nad okulary i dopiero teraz Caroline zobaczyła, że ma ładne jasnobłękitne oczy.
– Nie uwierzy pan, ale szef mi tego nie wyjaśnił. Powiedział tylko, że mam zabrać materiały sprawy i z Raymondem lecieć do Trondheim. Mam przedstawić panu sprawę i, jak stwierdził, jeśli pan nie pomoże, to nikt już nie pomoże.
– Aha… – Martin pokiwał głową i docisnął palcem aparat słuchowy. – Czyli to jest jakaś archiwalna sprawa?
– Raczej nie. Chociaż może trochę tak. – Pokręciła delikatnie głową, przebierając rysikiem po tablecie. – Dobrze, zacznijmy może od tego zdjęcia. Jest bardzo niewyraźne – podała Martinowi tablet – zrobione z kamery na ulicy, w nocy. Tyle udało się oczyścić naszym technikom. Jak pan przesunie obraz w lewo, będzie pan mógł zobaczyć film.
Martin zsunął okulary na czubek nosa i przez chwilę przeglądał zdjęcia.
– Rozumiem, że chce pani wiedzieć, czy rozpoznaję tego mężczyznę? – zapytał.
– Tak.
– Nie rozpoznaję. Zdjęcie jest wprawdzie bardzo dobre, ale… Pięćdziesiąt lat… mniej więcej.
– Dobrze, w takim razie zacznę od początku. – Caroline wzięła od Martina tablet. – Pewnie pan wie, że trwa obecnie przebazowanie całej naszej strategicznej floty podwodnej z baz w Anglii do jednej bazy Clyde w Szkocji. Nowa baza jest w trakcie budowy. Docelowo mają tam stacjonować wszystkie nasze okręty. Do dwa tysiące dwudziestego czwartego mają do Clyde przypłynąć cztery obecnie budowane, uderzeniowe okręty podwodne typu Astute. Mają zastąpić ostatnie trafalgary. Wszystkie te okręty dołączą do stacjonujących od dawna w Clyde czterech strategicznych z rakietami balistycznymi typu vanguard, które po dwa tysiące trzydziestym mają zostać zastąpione przez cztery nowe boomery typu Dreadnought. Zdaje pan sobie zatem sprawę, jak ważne jest to przedsięwzięcie.
– Gdzieś o tym słyszałem. Ale te wszystkie piękne nazwy nic mi nie mówią – odparł Martin. – Jak pani słusznie podejrzewa, zdaję sobie sprawę, jak ważne jest to przedsięwzięcie – dorzucił z przekąsem, ale bez złośliwości.
– Program bezpieczeństwa narodowego – dodała Caroline z lekkim patosem, ale szczerze, i Martin poczuł do niej jeszcze większą sympatię. – Stocznia w Barrow ma zatem szczególne znaczenie, podobnie jak baza Clyde.
– Rozumiem, że Rosjanie kręcą się w pobliżu. – Martin uniósł brwi. – Tak?
– Kręcą się to delikatne określenie. Interesują ich nasze nowe pędniki do Dreadnoughtów. Obserwujemy bardzo wzmożoną aktywność GRU i SWR. Obawiamy się, że są w Barrow i Clyde. Nie mamy dowodów, ale pewne agenturalne poszlaki z… Moskwy, nazwijmy to tak.
– Obawiacie się? – zapytał z niedowierzaniem. – Nie macie dowodów?
– No właśnie – rzuciła Caroline. – Mamy jeden dowód, jeżeli można go tak nazwać.
– Ten mężczyzna ze zdjęcia?
– Nie, on jest właśnie poszlaką. To jest dowód. – Podała Martinowi tablet.
– Co to jest? – Martin znów opuścił okulary i zmrużył oczy.
Caroline wstała, obeszła stolik i usiadła obok.
– Znaleźliśmy to w basenie obok doku, w którym stoi budowany Dreadnought.
– Ale co to… – Martin nie dokończył.
1990
Olivier miał około czterdziestki. Niski, szczupły brunet, czeszący się do tyłu, o pociągłej twarzy i dużych zębach. Patrzył prosto w oczy nieco zaspanym wzrokiem. Szybko się zorientowałem, że to tylko złudzenie.
Nie znałem go wcześniej, ale od razu zauważyłem, że jest wyjątkowo bystry. Zanim przeszedł do wywiadu morskiego, służył na atomowym okręcie podwodnym. Myślałem, że człowiek stworzony do życia pod wodą, w zamkniętym kręgu i bezwzględnej dyscyplinie, nie może mieć predyspozycji do szpiegostwa. Szybko się okazało, jak bardzo się myliłem. Nie tylko był błyskotliwy, lecz także posiadał niezwykłą fantazję i swobodę myśli. Wiedział prawie wszystko o radzieckiej Flocie Północnej i Bałtyckiej. Na pamięć znał z imienia, otczestwa i nazwiska chyba wszystkich radzieckich kapitanów okrętów podwodnych.
O grubym Louisie dużo słyszałem, ale nie zetknęliśmy się wcześniej. Był dużo starszy od Oliviera i jako jedyny w naszym gronie nosił okulary, które nieustannie mu się zsuwały na koniec czerwonego, perkatego nosa. Miał nieproporcjonalnie wielkie i długie uszy, z których wystawały kępki siwych włosów. Trochę zasapany i stękający, ale opanowany i dociekliwy. Wyglądał jak kombinacja Falstaffa i rzeźby z Wyspy Wielkanocnej. Dużo palił i sprawiał wrażenie, jakby zjadał dym, który z wprawą wypuszczał i ponownie wciągał. Był oficerem operacyjnym MI6 Sekcji 67, o której słyszałem dużo dobrego. Specjalizowali się w werbowaniu wojskowych i wiedział prawie wszystko o mentalności radzieckich oficerów.
Zespołem miał kierować Tom Higgins. Znaliśmy się z Jugosławii, gdzie kilka lat wcześniej zabezpieczałem go podczas eksfiltracji bułgarskiego szpiega. Sprawdził się świetnie, ale w gruncie rzeczy niewiele mogłem o nim powiedzieć. Zakładałem, że Centrala wiedziała, kogo wysyła do kierowania naszą rezydenturą na terenie uznanym przez KGB i Stasi za swoje poletko. To nie był łatwy kawałek szpiegowskiego fachu. W Moskwie, Leningradzie, Warszawie czy Pradze wszystko było oczywiste. Ale w Helsinkach nic nie było tym, na co wygląda. Mętna, cuchnąca woda, raj dla szpiegów wszelkiej maści. Dlatego „Mermaid”, kryptonim naszej operacji, brzmiał wyjątkowo przewrotnie, a nawet złośliwie.
Wszyscy trzej stanowić mieli zespół wsparcia. Raymond miał być łącznikiem.
Po piętnastu minutach do naszej grupy dołączył Seppo Moilanen – szef kontrwywiadu SUPO. Potężny Fin o szerokiej, jak wykutej z granitu twarzy, wąsko rozstawionych oczach i kościstych dłoniach. Wyglądał jak wódz dumnego plemienia. Dowodził specjalną grupą obserwacyjno-operacyjną, która powstała poza strukturami fińskiej służby, jedynie na podstawie ustnej umowy między szefem SUPO Torstenem Koivistem i szefem MI6 Jamesem Colbergiem.
Finowie, jako naród bezstronny i do pewnego stopnia uzależniony od Moskwy, nie mogli nadwerężać stosunków z potężnym sąsiadem. Musieli działać ostrożniej i inteligentniej niż inni, jeżeli chcieli zabezpieczyć swoją wciąż delikatną neutralną suwerenność.
– Naszym celem jest – zaczął Higgins po zakończeniu prezentacji zespołu i rzucił na stół zdjęcie siwego i postawnego mężczyzny w granatowym mundurze – kapitan pierwszej rangi, Wadim Grigoriewicz Razumow kryptonim „Arlekin”, od czterech lat attaché morski w ambasadzie ZSRR w Helsinkach. Lat sześćdziesiąt, żonaty, dwoje dzieci. Tu jest więcej. – Przesunął na środek gruby pakiet fotografii.
– Ale punktem wyjścia jest to zdjęcie – włączył się Olivier i położył przede mną i Rayem dużą czarno-białą fotografię. – To jest pluton nachimowców, czyli kadetów szkoły morskiej w Leningradzie. Chłopcy mają po szesnaście lat. Zdjęcie zrobione w czterdziestym szóstym na zakończenie kursu. To jest nasz kapitan Razumow – Olivier wskazał palcem zaznaczoną kółkiem twarz uśmiechniętego chłopca w okrągłej marynarskiej czapce – a ten tutaj – wskazał drugiego kadeta – to Władimir Michajłowicz Golicyn kryptonim „Curtz”, kapitan pierwszej rangi i dowódca strategicznego okrętu podwodnego Dymitr Doński. Bez najmniejszej wątpliwości najlepszy dowódca w całej Flocie Północnej ZSRR i obecnie nasz największy ból głowy. Razumow i Golicyn nie tylko byli w jednym plutonie, ale też studiowali razem w leningradzkiej Akademii Marynarki Wojennej w klasie okrętów podwodnych.
– Naszym celem samym w sobie nie jest Razumow, chcielibyśmy przez niego dotrzeć do Golicyna. Chcemy, żeby nas do niego zaprowadził – włączył się Higgins.
– A przynajmniej żeby podpowiedział, jak do niego dotrzeć – dodał Louis.
– Bo? – zapytałem.
– Kilka tygodni temu pod wodą na Atlantyku miało miejsce zdarzenie, które nie daje zasnąć pierwszym obywatelom w Białym Domu i na Downing Street – odezwał się z wyraźnym patosem Tom. – W tej chwili to sprawa numer jeden wszystkich służb wywiadowczych po obu stronach oceanu. Dlatego tu jesteśmy, ale nie tylko my nad nią pracujemy. – Spojrzał na Oliviera i rzucił: – Zaczynaj.
– Piętnastego października z bazy Floty Północnej w Zapadniej Licy wyszedł Dymitr Doński pod dowództwem komandora Golicyna. Został ściągnięty z urlopu na tydzień przed jego zakończeniem i na dwa dni przed rozprawą rozwodową. Doński miał planowane wyjście dopiero za dwa tygodnie. Informacja była sprawdzona i potwierdzona zarówno zwiadem satelitarnym, jak i przez naszą agenturę. Zaraz po wyjściu Doński skierował się na zachód, co wskazywało, że pozoruje wyjście z bastionu na Atlantyk, jak to Rosjanie robią co jakiś czas, by nas prowokować i sprawdzać, ale tym razem było czuć, że dzieje się coś dziwnego. Najbliżej, na Morzu Barentsa, na północ od Islandii, znajdował się nasz Trenchant, który otrzymał rozkaz przechwycenia Dońskiego. Przejęli kontakt w chwili, gdy Doński minął łańcuch hydrofonów. Czyli niemal pewne już było, że Doński idzie na Atlantyk. Pierwszy raz od dwóch lat. Szedł z maksymalną prędkością w kierunku rozwijającego się huraganu. To było coraz bardziej podejrzane.
– Właśnie – włączył się Louis. – Czyli pierwszy raz od przejęcia władzy przez Gorbaczowa wyszli na Atlantyk. Mów dalej…
– Doński przeszedł łańcuch SOSUS, a Trenchant podążał za nim w odległości pięciu mil. Początkowo zszedł na dwieście metrów z prędkością dwudziestu węzłów, ale kiedy wyszedł sto pięć mil za sześćdziesiąty równoleżnik, zszedł na czterysta metrów. Znaleźli się w samym środku huraganu, więc łączność była bardzo ograniczona. Podwodne fale mogą mieć kilometr długości i kilkadziesiąt metrów wysokości.
– Tak… Olivier… – odezwał się Higgins takim tonem, jakby był zniecierpliwiony przydługim wstępem.
– Do pierwszego zdarzenia doszło na głębokości czterystu dwudziestu pięciu metrów, gdy sensory po raz pierwszy zarejestrowały sygnał, charakterystyczny kod Akuły, a konkretnie jednostki K-263 Delfin. To ich najnowszy wielozadaniowy okręt, dopiero od roku w służbie. Słabo go jeszcze znamy, ale dźwięk był charakterystyczny dla siedmiopłatowej śruby Akuły. Według informacji naszego wywiadu Delfin opuścił bazę miesiąc wcześniej i na pewno nie wyszedł na Atlantyk. Wyglądało na to, że Rosjanie ominęli nasz system ostrzegania. Jak im się to udało? Nie wiemy do tej pory. To na pewno był akuła, ale nie możemy stwierdzić na sto procent, że Delfin. Ma nieco wyższą częstotliwość… – Olivier przerwał na chwilę i nad czymś się zastanawiał. – Akuła poruszał się pięć mil na szesnastej od kursu Trenchant i osiem od Dońskiego. Sygnał był wyraźny, ale po dziesięciu minutach znikł. Wyglądało na to, że się zatrzymał. Jednak po dwudziestu minutach znów się pojawił. Tym razem osiem mil na piętnastej. I nie mamy żadnych wątpliwości, że to ten sam akuła. Sytuacja powtórzyła się jeszcze trzykrotnie.
– Czyli co? – odezwał się Ray. – Mają nowy okręt, o którym nic nie wiemy, i przypłynęli na Atlantyk, żeby go nam zaprezentować? To się nie trzyma kupy.
– Problem jest znacznie poważniejszy – powiedział Olivier. – Ten konkretny akuła ma prawdopodobnie nowy reaktor, którego nie znamy, i porusza się z prędkością czterdziestu ośmiu węzłów.
– To szybko? – zapytałem.
– Płynie szybciej niż nasze torpedy Tigerfish czy amerykańskie Mark 48.
– Czyli? – dołączył się Ray.
– Czyli jeżeli nie zatopimy akuły, Doński może podejść do naszych czy amerykańskich wybrzeży, a wtedy…
– Mamy pięć minut! Fuck! – Higgins podniósł się z fotela. – Rosjanie uzyskują przewagę strategiczną. Chcieli nam powiedzieć, że słynne pół godziny na naszą atomową odpowiedź chwilowo jest nieaktualne?
– To samo pytanie zadaje sobie Londyn i Waszyngton – odparł Olivier. – Więc dlatego musimy spróbować się dowiedzieć, co się stało. Materiał został bardzo szczegółowo przebadany przez Amerykanów i naszych specjalistów. Nie ma mowy o pomyłce. Pozostaje też pytanie, jak akuła przeszedł przez łańcuch hydrofonów. W promieniu czterystu mil operowały też dwa okręty radzieckiego zwiadu elektronicznego, ale nie zanotowano ich aktywności w związku z Dońskim.
– Czyli nic nie wiemy. Po co Gorbaczow miałby nam to robić? Właśnie teraz? – zapytałem zaskoczony. – Może to jakaś prowokacja, dezinformacja…
– W tobie cała nadzieja, Martin, że się dowiemy – odezwał się pierwszy raz Louis, podsuwając palcem okulary.
– Dobrze, cieszę się, że jestem nadzieją, ale zacznijmy od początku. Kim jest kapitan Razumow? – zapytałem, biorąc jego zdjęcie do ręki. – Wygląda szlachetnie, nawet pięknie… rozumiem, że Rosjanin, kadet, nachimowiec, podwodniak, marynarz z urodzenia, to musi być twardy człowiek. Zobaczymy, co tam macie na niego, ale powiem od razu, nie widzę tego dobrze – rzekłem z przekonaniem. – Małe szanse na werbunek, szczególnie szybki. Dobrze, to co o nim wiemy? – Spojrzałem na spoconego Louisa, który pokiwał ze zrozumieniem głową, ale odpowiedział Higgins:
– Attaché morski, kapitan pierwszej rangi Wadim Georgiewicz Razumow, lat sześćdziesiąt. Za pół roku kończy swoją misję w Helsinkach i z powodu stanu zdrowia przejdzie do cywila, pewnie będzie wykładał w leningradzkiej akademii morskiej. Żona Nadieżda, dwóch synów: Aleksandr, lat osiemnaście, student pierwszego roku tejże akademii, i Maksym, student ostatniego roku ekonomii na Uniwersytecie Leningradzkim. Według informacji CIA Razumow był dowódcą atomowego okrętu podwodnego klasy Alfa z Murmańska. Helsinki to jego pierwsza i ostatnia placówka zagraniczna. Prawdopodobnie załatwił ją sobie przez brata żony, kiedyś bliskiego współpracownika Andropowa. „Arlekin” od kilku tygodni wysyłał delikatne sygnały, że prawdopodobnie szuka nowego intratnego zajęcia, by dorobić do swojej niewysokiej emerytury, a sytuacja gospodarcza w ZSRR jest fatalna. Zauważyliśmy to i fińscy gospodarze też, więc Londyn podjął decyzję, by wejść z nim w kontakt operacyjny, sprawdzić szczerość intencji komandora, zobaczyć, czy da się coś na tym zbudować, no i ustalić, czy nie jest przynętą GRU. Ale najważniejsze jest dotarcie do Golicyna. Sprawa Dymitra Dońskiego i akuły ma najwyższy priorytet. Dlatego C zdecydował się brutalnie wyrwać was z Kairu – kontynuował Higgins. – Sytuacja operacyjna w Helsinkach nie jest łatwa. Rezydenturą KGB dowodzi tutaj sam książę wywiadu Grigorij Portnoy. Facet ma szczurzy ryjek, świńskie oczy i za grosz poczucia humoru… przynajmniej angielskiego. – Higgins uśmiechnął się szeroko, ale nikt się nie przyłączył. – Podobno tak o sobie mówi i jest z tego dumny. Znamy się całkiem dobrze.
– O Portnoyu sporo słyszałem – odparłem.
– A kto nie słyszał – dodał Louis.
– Dobrze, zanim poczytam akta Razumowa, powiedzcie mi: jak chcecie do niego podejść? Macie jakiś plan, pomysł?
– Mamy – powiedział Louis. – Ty jesteś naszym planem.
– I nadzieją – dorzuciłem z przekąsem.
Przez następne kilka dni analizowaliśmy sprawę. Rozłożyliśmy ją na najdrobniejsze elementy, przedyskutowaliśmy wszystko, co można było poddać osądowi, wykreślaliśmy fakty zaciemniające obraz i stworzyliśmy listę priorytetów.
Podstawą naszej pracy był raport Moilanena.
Informacje, jakie na temat Razumowa zebrali Finowie, były imponujące. Dawno nie czytałem tak dobrego i profesjonalnego dokumentu. Od razu milczący Seppo stał się moim cichym idolem. Louis też nie potrafił ukryć swojego uznania.
Raport prezentował szczegółowy obraz rozpracowania Razumowa, analizę psychologiczną zbudowaną na bazie jego nawyków, trybu życia, zainteresowań, nawet mowy ciała i sposobu mówienia. Widać było, że Finowie bardzo dobrze znają Rosjan i rozumieją ich mentalność lepiej niż ktokolwiek inny. Później zrozumiałem, że mimo krwawej historii Finowie nie są antyrosyjscy. W tym kryła się ich mądrość i sztuka politycznego surwiwalu małego narodu na skraju wrogiego imperium.
Po tygodniu byliśmy gotowi. Przygotowaliśmy koncepcję i modus operandi, jaki powinniśmy zastosować. To nie był plan idealny, ale efekt kompromisu, rodzaj scenariusza. W wywiadzie nigdy nie ma planu idealnego, wiedzieliśmy o tym doskonale. Zwykli ludzie nie planują porażki, ale przegrywają, bo nie planują. Nie mogliśmy sobie na to pozwolić, chociaż mieliśmy też świadomość, że możemy się mylić.
Nic o sobie nie wiedzieliśmy, więc musieliśmy się lepiej poznać, żeby komunikacja między nami była efektywna i szczera. Miałem wrażenie, że zespół zgrał się, przynajmniej w sensie organizacyjnym i mentalnym.
Moje największe wątpliwości wzbudzał jednak Higgins. To nie był dobry znak, bo był formalnym szefem operacji i utrzymywał kontakt z Londynem. Dosyć nieudolnie próbował narzucać swoje zdanie, jakby chciał podkreślić, że to on dowodzi. Zupełnie niepotrzebnie, bo nikt nie kwestionował jego pozycji i opinii. W rzeczywistości Tom wiedział, jak cały zespół, że to na mnie spoczywa ciężar operacji i ostatecznie zadecyduje moje zdanie.
O powodzeniu rozstrzygała moja intuicja, a nie jego pewność siebie. Poddawałem jednak swoje pomysły pod ocenę, żeby mieli poczucie współodpowiedzialności i realnego udziału w procesie. Nie mogłem wziąć wszystkiego na siebie i musiałem zostawić sobie furtkę. Nie powiedziałem tego na głos, ale wszyscy doskonale to rozumieli. Tom Higgins z pewnością też.
Teraz mieliśmy wdrożyć nasz plan, a jeszcze nigdy się nie zdarzyło, by przystawał dokładnie do tego, co się miało wydarzyć. Dlatego realizacja planu zawsze prowadzi do napięć, więc kontestująca postawa Toma nie napawała mnie optymizmem.
Związek Radziecki po rozpadzie bloku wschodniego zaczął wycofywać wojska z Niemiec i cały system imperium chwiał się w posadach. Kraje bałtyckie parły do niepodległości, ale nikt nie był pewien, czy Moskwa pogodzi się z utratą dziedzictwa Piotra Wielkiego. Sytuacja w Zatoce Fińskiej i regionie wschodniego Bałtyku była niepewna i nie można było wykluczyć, że ZSRR dobrowolnie od morza odepchnąć się nie da, tym bardziej że polityka Gorbaczowa doprowadziła do spękania wewnętrznych struktur państwa. Nawet najbliższa przyszłość była trudna do przewidzenia, ale czuć było, że to dopiero początek wielkich przemian, które niekoniecznie mogły się zakończyć pokojowo. Dezintegracja ZSRR groziła wielkim wybuchem, który uderzyłby w cały świat.
Radzieccy wojskowi doskonale zdawali sobie z tego sprawę i niektórzy, jak Razumow, zaczęli szukać dla siebie miejsca w przyszłości. Tak mi się wówczas wydawało.
KGB i GRU były wciąż potężnymi organizacjami, które też przygotowywały się do nadchodzącego przełomu. Ludzie w Europie świętowali wolność, ale sytuacja polityczna była najbardziej nieprzewidywalna od zakończenia wojny. Kończył się komunizm, ale nikt nie wiedział jeszcze, co powstanie w jego miejsce. Rosja zajmowała dużą część globu i miała swoje imperialne interesy. Były to czasy, kiedy nikt nie wiedział nic na pewno i w cenie były nawet strzępki informacji.
Rosjanie pokazali na Atlantyku tajemniczego Akułę. Miał zadecydować o losach świata? Koniec zimnej wojny miał być tylko złudzeniem?
– Czyli pojawienie się komandora Razumowa jako attaché morskiego w Helsinkach mogło być albo pomyłką Moskwy, albo początkiem gry, w którą chcą nas wciągnąć – stwierdziłem z przekonaniem. – Wiedzieli, że to nie ujdzie naszej uwadze, więc sprawa staje się jeszcze trudniejsza.
Helsinki przez dziesięciolecia były terenem wyjątkowej aktywności KGB i Stasi, ich oknem na świat. Traktat paryski z 1947 roku zabraniał Finlandii posiadania wywiadu, ale zdolni fińscy szpiedzy znaleźli sposób, żeby obejść i to ograniczenie. Jak ma się tysiąctrzystukilometrową granicę z ZSRR, trzeba wiedzieć, co się dzieje po jej drugiej stronie. Same pola minowe nie zabezpieczyłyby bezpieczeństwa.
W tym czasie rezydenturą KGB w Helsinkach kierował Grigorij Aleksiejewicz Portnoy, prawdziwy książę wywiadu, jeden z najzdolniejszych i najbardziej wpływowych radzieckich szpiegów.
Stworzył słynną „fińską mafię”, najprężniejszą i najbardziej wpływową nieformalną grupę w ramach I Zarządu Głównego. Wszystkie zachodnie wywiady wiedziały, kto to jest Portnoy. Mężczyzna średniego wzrostu, szczupły i wysportowany, z charakterystyczną gęstą grzywką zaczesaną na lewo i przyciętym wąsikiem. Inteligentny i wyjątkowo przebiegły profesjonalista. Pokazał, co potrafi, w USA, Francji i Szwecji. Wypływał co pewien czas pod różną tożsamością w różnych miejscach na świecie, gdzie akurat działo się coś ważnego. Mówiło się nawet, że można pod Portnoya regulować kalendarz politycznych zdarzeń.
– Wkrótce, pełen energii i doświadczenia, pojawił się w Finlandii – ciągnął Higgins. – Nominowanie Portnoya na rezydenta w Helsinkach nie było decyzją jak każda inna. Z pewnością Kreml ma wobec Finlandii jakiś specjalny plan. Dlatego C zdecydował, by wzmocnić naszą rezydenturę, i przeniósł mnie do Helsinek – stwierdził Higgins z wyraźnym zadowoleniem.
W czasie zimnej wojny zimna Finlandia była terenem prawdziwej gorącej wojny wywiadów. Helsinki były szarym i nudnym miastem, gdzieś na skraju zachodniego świata, o mdłej kuchni przelanej wódką. Ale rezydentury KGB, GRU i Stasi w Helsinkach były wyjątkowo prężne i dobrze obsadzone, więc i nasza obecność też musiała być odpowiednia – tłumaczył Higgins z lekkim zadęciem.
Dlatego sprawa o kryptonimie „Mermaid” miała najwyższy priorytet. Tajemnicze wydarzenie na głębokości pięciuset metrów gdzieś na Atlantyku przynajmniej na chwilę zaburzyło najważniejszym politykom w Waszyngtonie i Londynie obowiązującą dotąd wizję świata. CIA i MI6 dostały rozkaz, żeby ruszyć wszystkie swoje aktywa i ustalić, co tam się stało.
Czułem się odpowiedzialny za tę operację, czułem jej ciężar. Ale wiedziałem też, że nawet gdybyśmy połączyli siły wszystkich wywiadów, nie popełnili ani jednego błędu i otworzyli królewski skarbiec, bez odrobiny szczęścia i dobrze zaplanowanego przypadku wydarcie prawdy Rosjanom będzie niemożliwe. Szczęście, przypadek i prawda to najbardziej mistyczne pojęcia ze słownika szpiegów.
Czasami pomagał nam w pracy fiński alkohol Marskin Ryyppy, podobny do wódki, niemal pozbawiony zapachu, o delikatnym smaku gorzkich orzechów. Receptura opracowana podobno przez samego Mannerheima – twierdził Moilanen – i nazwany na cześć marszałka. Zaopatrzenie dostarczał Higgins z zasobów ambasadzkich w ramach przyjętej na wniosek Raya legendy, że szkolenie z fińskiej tradycji i trening przed czekającymi mnie wyzwaniami są ważnymi elementami naszego planu.
Nie było łatwo opanować podnoszenia dwoma palcami delikatnych kieliszków z monogramem marszałka, które wypełniał sznaps z meniskiem wypukłym. Obyczaj ten wprowadził podobno w armii fińskiej marszałek, by podnieść kulturę picia wśród oficerów, twierdził Moilanen i demonstrował, jak należy to poprawnie wykonać. Marszałek nauczył się tego przed pierwszą wojną, kiedy był dowódcą rosyjskiego Lejb-Gwardyjskiego Pułku Ułanów w Warszawie. Dla Brytyjczyka przyzwyczajonego do szklanki whisky, z lodem lub bez lodu, picie jak fiński oficer było prawdziwym wyzwaniem. W końcu opanowałem tę technikę całkiem dobrze, ale Ray nie. Szybko się poddał i pił wódkę Marskin Ryyppy w szklance z lodem, wzbudzając wyraźną odrazę, którą dostrzegłem w oczach Seppa.
2021
Martin przyglądał się zdjęciom, a Caroline, poruszając delikatnie palcami wskazującymi, tłumaczyła mu, co widzi. Martin już wcześniej zaproponował, żeby przeszli na „ty”, bo łatwiej i przyjemniej będzie im się rozmawiało, na co Caroline z wdziękiem przystała.
– To ręka mężczyzny. Znaleziona pięć miesięcy temu, dziesiątego grudnia ubiegłego roku. Zrobiliśmy szczegółowe badania. To prawdopodobnie mężczyzna w wieku od trzydziestu pięciu do czterdziestu pięciu lat, wzrost sto osiemdziesiąt, sto osiemdziesiąt pięć centymetrów, dobrze zbudowany, raczej zdrowy, zginął gwałtowną śmiercią dwa, trzy tygodnie wcześniej, rany cięte zadane ostrym narzędziem, częściowo szarpane, możliwe, że spowodowała je śruba okrętowa, DNA wskazuje na Europę Wschodnią. Jest jednak coś więcej. – Caroline przesunęła obraz. – Zachował się fragment tatuażu na ramieniu… niestety tylko fragment, ale wystarczająco niepokojący. O… tutaj!
– Cyrylica… – rzucił Martin. – „S” wyglądające jak „c”, rosyjskie „i” i „n”, czyli… sin… i fragment jakiegoś rysunku. Nic nie znaczy.
– Właśnie. Dlatego nazwaliśmy go „Ci”. I ten pierdolony kawałek jakiegoś Ruska spędza sen z powiek naszym admirałom, generałom i ministrom. – Caroline była wyraźnie poruszona.
– Rozumiem, że nie znaleźliście nic więcej.
– Nic. Opróżniliśmy cały basen, ale nic nie znaleźliśmy. Problem w tym, że basen był opróżniany i napełniany czterokrotnie w ciągu tych trzech tygodni, więc…
– No tak, resztki ciała mogły wypłynąć i swoje zrobił odpływ. A nie podejrzewacie, że to ciało wpłynęło podczas napełniania basenu?
– Tak czy inaczej, ciało było w środku suchego doku, wewnątrz stoczni Barrow. To wystarczy, żeby nie spać po nocach. Jeżeli Rosjanie znają dane naszej nowej śruby dla drednota, to cały narodowy projekt bezpieczeństwa Zjednoczonego Królestwa możemy sobie wsadzić w dupę.
– Wyrazisty język i barwne porównanie. Królową jednak oszczędź – poprosił z uśmiechem Martin. – Ale zdaję sobie sprawę z powagi sytuacji. Trochę to dziwne, że wysłali szpiega z rosyjskim tatuażem – dodał po chwili. – Nie sądzisz, Caroline? I kim jest mężczyzna ze zdjęcia? Co ma wspólnego z kawałkiem Rosjanina… z „Ci”?
– W ramach śledztwa przejrzeliśmy nagrania z monitoringu wokół stoczni Barrow, tak w promieniu kilometra, od miesiąca poprzedzającego teoretyczny czas śmierci „Ci” aż do czasu, gdy znaleźliśmy fragment tego osobnika. Sprawdziliśmy kilkanaście tysięcy osób. Ustaliliśmy każdą osobę z imienia i nazwiska, przypisaliśmy do miejsca i zawodu, z jednym wyjątkiem. Tego człowieka. Sfilmowany został przez bankową kamerę w Barrow pierwszego listopada ubiegłego roku i jeszcze dwie sklepowe. Potem już się nigdzie nie pojawił. Po prostu duch. Gość wyparował. Na jedenaście tysięcy dwieście dwie osoby tylko jednej nie możemy zidentyfikować. Nikt go nie zna.
– To rzeczywiście niezwykłe. – Martin wyjął tablet z ręki Caroline. – Możesz mi go pokazać jeszcze raz? – Zabrała tablet z powrotem, ustawiła ponownie zdjęcia i oddała go Martinowi.
– Dokonaliśmy analizy i na pewno ten mężczyzna to nie jest „Ci”. Nie pasuje do prawdopodobnej daty śmierci.
– Tak…
– I nie ta budowa ciała – dodała Caroline. – To szczupły, przystojny pięćdziesięciolatek, może starszy. Co najmniej metr osiemdziesiąt pięć.
– Jest w nim coś dziwnego, jakby znajomego… – zastanawiał się na głos Martin.
– Czapka?
– Tak, ale coś jeszcze.
– Chyba Beatlesi nosili podobne albo sam Lennon. Gdyby miała złote dodatki, można by powiedzieć, że gość wyszedł z pubu gdzieś w Greenwich Village. – Caroline uśmiechnęła się. – Ale na poważnie, też się nad tym zastanawialiśmy. Skórzana bosmanka, czarna? Nie jest u nas zbyt popularna.
– Ale w Rosji była i chyba jeszcze jest. – Martin powiększył twarz mężczyzny, który spojrzał w obiektyw i jakby uśmiechnął się przez ułamek sekundy. Martin odniósł wrażenie, że to był znak. – To jednak za mało, by coś na tym budować. – Oddał tablet. – Właściwie… – zawiesił głos – czego właściwie ode mnie oczekujecie, Caroline? Co miałbym zrobić? Dlaczego James cię tu przysłał? I dlaczego pytałaś o Kronsztad? – Pokręcił głową z niedowierzaniem i spojrzał jej w oczy. – Rozumiem, że doszliście do ściany.
Caroline skinęła delikatnie głową, zdjęła okulary i na kilka sekund zamknęła oczy. Dopiero teraz Martin zobaczył, że ma długie czarne naturalne rzęsy i ładne brwi. Podobne miała Marina – przeszło mu przez myśl. Nie, Marina miała ładniejsze.
Caroline była o pięćdziesiąt lat młodsza, a jednak kiedy podała mu na powitanie dłoń, poczuł jej uścisk i miał wrażenie, jakby rozmawiał z silnym, kompetentnym partnerem, który nie odpuści.
– Nikt z naszych nie ma takiego doświadczenia z Rosjanami jak ty i nikt lepiej nie wniknął do ich hermetycznego świata marynarzy, do ich serca, do Kronsztadu.
– Droga Carol, do nich z zewnątrz nikt nie dotrze. Można marynarza poznać, ale nie zrozumieć, a jeśli mamy jeszcze do tego Rosjanina, to sytuacja dodatkowo się komplikuje. Morze rzuca na ludzi czar na całe życie i przykuwa ich do siebie i nic tak nie nęci, nie rozczarowuje i nie zniewala jak życie na morzu właśnie. Znasz to?
– Conrad?