Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
14 osób interesuje się tą książką
W świecie wywiadu nigdy nic nie jest tym, na co wygląda. W każdej akcji trzeba zaplanować przypadek, a szpiegów nie ma tam, gdzie ich szukasz.
Ekipa Konrada Wolskiego znów rusza do akcji daleko poza granice kraju. Dostają niezwykle trudne zadanie. Jadą do Teheranu, by zapobiec konfliktowi zbrojnemu na skalę światową. Niestety wszystko zaczyna się komplikować. Czy Konrad i Sara wygrają wyścig z czasem i uratują życie swoich ludzi?
Tymczasem na politechnice w Sztokholmie zostają brutalnie zamordowane cztery osoby. Do gry wraca inspektor Gunnar Selander, który wraz z genialną hakerką Harriet Berghen i naczelnik wydziału ds. zwalczania terroryzmu Lindą Lund mają rozwiązać tę zagadkę. Śledztwo jest jednak zbyt trudne, by poradzili sobie z nim sami. Rozpoczynają arcytrudną rozgrywkę ze światem szpiegów i zdrajców.
W Moskwie dochodzi do cichego zamachu stanu. Michaił Popowski, chcąc wspomóc spiskowców, wyjeżdża do Sztokholmu na ostatnią misję. Jagan wraz ze swoim oddziałem podąża za Aminą na Kaukaz.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 1014
Czerwony autobus hybrydowy linii numer 47 kursował między Bellmansro a Karlbergiem, czyli przecinał Sztokholm dokładnie ze wschodu na zachód, krążąc po ulicach arystokratycznego Östermalm i mieszczańskiego Vasastan. Wyprodukowany w Polsce, długi na prawie dwanaście metrów i szeroki na ponad dwa i pół, ważył dziesięć ton. Karoserię wykonano z aluminium, więc był znacznie lżejszy, niż na to wyglądał.
Nad Sztokholmem od kilku dni wisiały ołowiane chmury, które wraz z nastaniem nocy zbijały się w jednolitą czarną masę i wyrzucały z siebie gęste strugi zimnego deszczu zmieszanego z lodowymi kryształkami. Przez miasto płynęły w różnych kierunkach rzeczki i strumienie, tworzyły się jeziorka i małe oceany, które szybko znikały w podziemnych kanałach.
Wielkie wycieraczki miarowo zbierały masy wody nacierające jak potężny wodospad na przednią szybę autobusu numer 47, który jechał samotnie wzdłuż wysokich nagich klonów. Minął wyludnioną Karlbergsvägen i po chwili zatrzymał się na czerwonych światłach.
Kierowca, Ali Farudi, westchnął.
– Uff, na Allaha… jeszcze czterdzieści pięć minut – powiedział po arabsku.
Zmęczony całym dniem jazdy w deszczu, odleciał myślami do biednego słonecznego domku w brudnym mieście An-Nasirijja w południowym Iraku.
Ali nieustannie latał w myślach między Irakiem a Sztokholmem i z tego już tylko powodu nie nadawał się na kierowcę, a autobusu miejskiego w szczególności. Zdawał sobie sprawę, że powinien zrezygnować z tej pracy, nim zabije siebie albo kogoś, ale latanie było ważniejsze. Wciąż więc jeździł, tak jak inni jego koledzy z Iraku zatrudnieni w zakładzie transportu miejskiego SL, którzy też ciągle gdzieś latali.
Śmierć nie była mu nigdy straszna ani obca, ale kiedy na podwórzu swojego domu znalazł starannie posiekane kulami ciało żony, czterech córeczek i pozostałych członków trzypokoleniowej rodziny, już nawet nie zapłakał. Odwrócił się i poszedł, i szedł tak długo, aż dotarł do Szwecji. Po drodze ominął poziom ludzkiego cierpienia i przeskoczył od razu na najwyższy etap, zawieszony gdzieś trochę poniżej nadziei na śmierć.
I pewnie dlatego, że chciał ominąć przypisaną mu drogę, na której cierpienie jest obowiązkowe, Allah za pokutę posłał go do Szwecji, a prowadzenie autobusu w deszczu załączył jako karę dodatkową.
Było trzy po dwudziestej trzeciej trzynastego listopada 2013 roku, kiedy Harriet Berghen z FRA i Hasan Mardan z KSI wracali z Królewskiego Instytutu Technologicznego do domu pustym autobusem linii 47, który prowadził właśnie Ali z An-Nasiriji, a teraz chwilowo z Hallonbergen.
– Dwanaście cyfr, a właściwie liczb naturalnych następujących po sobie, od zera do trzech, dwa zera, dwie dwójki, cztery jedynki i cztery trójki – zauważyła Harriet, wpatrując się w swój zegarek. – Ooo… już się skończyło… – oświadczyła po chwili. – Teraz jest już cztery po dwudziestej trzeciej. – Zaciągnęła rękaw kurtki nad dłonią i wtuliła się w ramię Hasana, który w milczeniu patrzył w perspektywę pustego autobusu.
Siedzieli na ostatniej kanapie, w szarym mroku, i Hasanowi wydawało się, że podróżują w przestworzach tajemniczym statkiem kosmicznym. Ich dwoje i przewodnik Riddick, który potrafi przechytrzyć śmierć.
– Popatrz, Hasan, może to jakiś znak od Boga i teraz… przed chwilą gdzieś na świecie zdarzyło się coś, na co ktoś czekał, aż cyfry ustawią się w takim porządku, a może nawet nie wiedział, że wybił jego czas… a tu łup… Hasan? Nie sądzisz, że coś w tym jest? – Harriet czuła dziwny mistyczny nastrój, ewidentnie wymieszany z czerwonym winem, które hojnie serwował Anton Młot, i pomyślała, że alkohol ułatwia kontakt z bogami, choć utrudnia logiczne myślenie, czyli na odwrót niż normalnie. – Hasan… jesteś tam?
– Co, skarbie? – ocknął się z ociąganiem, bo nie nadążał za Harriet, która po czerwonym winie zawsze miała intensywne wizje, a po białym żadnych, tylko ciąg na łóżko i seks. Zdaniem Hasana mogło to sugerować jej hebrajskie korzenie, bo islamskich z pewnością nie. Tego jestem pewny – przeleciało mu bezsensownie przez myśl.
– To musi być jakaś kabała. Najwyraźniej – nie dawała za wygraną. – Zobacz! Sami w tym autobusie, nawet kierowcy nie widać… Ciekawe. To kobieta czy mężczyzna… i jakiej jest narodowości?
– Mężczyzna, skarbie, z Bliskiego Wschodu…
– Ooo… a skąd wiesz?
– Bo widziałem, jak wsiadaliśmy.
– Aaaa… no rzeczywiście! Mądry chłopczyk.
– Dobrze się czujesz, Harry? – zapytał z troską, przybliżył się i spojrzał jej w twarz.
Uśmiechnęła się miło, filuternie, może trochę sexy, otworzyła szeroko oczy, podniosła wysoko brwi, aż zrobiły jej się na czole dwie delikatne zmarszczki. Źrenice miała wyraźnie powiększone, a na policzkach rumieńce okrągłe jak dwa pomidory. Włóczkowy beret przesunął się daleko na tył głowy i wisiał resztkami sił na francuskim warkoczu. Widać było, że w tym stanie Harry mogła swobodnie kontaktować się ze wszystkimi bogami świata.
Hasan pocałował ją, a ona głośno czknęła.
– A w islamie jest kabała? – zapytała i znów czknęła.
– Okultyzm występuje w prawie każdej religii, o ile wiem… U nas w sufizmie, ale słabo to znam. Wielu Czeczenów to sufi.
– Musisz poczytać takiego jednego Rosjanina… hm… pisarza… – Harriet wyraźnie się zacięła. – Aaaa… na początku jego powieści diabeł tłumaczy dwóm Rosjanom, że siła wyższa kieruje naszym losem… no, Boga miał wtedy na myśli, a oni, że nie, bo są ateistami i sami kierują swoim losem. – Harriet z zadumą pokiwała głową i czknęła po raz trzeci. – To jak to jest?
– Wszystko jest w porządku. Nie ma czym się martwić. Jest Bóg wysoki i są tacy, co sami kierują swoim losem. A pośrodku są tacy żydzi od kabały i sufi… i… jeszcze ktoś tam jest. – Hasan chciał odpowiedzieć Harriet najlepiej, jak potrafi, ale zaplątał się i pożałował, że dał jej się wciągnąć. Mistycyzm, religie, kabały to nie była jego mocna strona, w odróżnieniu od Harriet, szczególnie gdy wypiła więcej wina.
– To jak taki mądry jesteś, skarbeczku, koteczku, to powiedz mi, czy Judasz, Sanhedryn i ten Piłat działali z woli Boga. Jeżeli tak, to mają swój wielki udział w powstaniu chrześcijaństwa i powinni być czczeni jako święci. A bez woli Boga nie mogli przecież działać, bo wszystko się dzieje z Jego woli. Nie? Za Jego przyzwoleniem. Jak szatan wytłumaczyłby to ruskim ateistom? Ot i zagadka! – Harriet uniosła palec wskazujący, ale powagę tego gestu zniweczyło kolejne czknięcie. – Dlaczego Bóg zabił swojego syna… No!
– Poświęcił – wtrącił Hasan cicho. – Poświęcił – powtórzył.
– To tak się nazywa? Poświęcił? – Harriet pozwoliła sobie na czystą ironię. – A waszego proroka Mahometa ten sam Bóg wziął żywcem do nieba i jest dobrze. Nie musiał go dręczyć? Co? Obiecywał Bóg, że przez swoich proroków, Chrystusa i Mahometa, udoskonali rodzaj ludzki, mieliśmy stać się lepsi… i co, Hasan? Udoskonalił człowieka, ale w broni i zabijaniu. Czekaj! Jak Koran tłumaczy to, że Allah wziął Mahometa żywego do nieba? Coś mi tu nie gra. – Harriet wtuliła się jeszcze mocniej w ramię Hasana, obejmując je oburącz, i zamknęła oczy. Czuła, że kręci jej się w głowie, ściska w gardle i zaraz zacznie płakać.
Właściwie wcale jej nie obchodziło, co robią na ziemi prorocy i komu potrzebna jest kabała. Następnego dnia Hasan Mardan, jej przyjaciel, kochanek, najpiękniejszy mężczyzna współczesnego i antycznego świata, od niedawna oficer szwedzkiego wywiadu KSI, wyjeżdżał z tajną misją do Iranu, ale Harriet nie wiedziała, jaki jest jej cel, i nawet nie pytała.
Ta świadomość bezsilności, niewiedzy, utraty władzy nad częścią swojego istnienia i kontroli nad jego losem rozdrażniała ją boleśnie, depresyjnie. Harriet nie była w stanie poradzić sobie z psychicznym klinczem, w którym uwięzła, bo nie mogła o nic zapytać, a on nie mógł powiedzieć prawdy. Dotąd jej się wydawało, że posiada tę zwyczajną moc wypełniającą każdą miłość, moc nieśmiertelności, ale teraz nie potrafiła z niej skorzystać, jakby ktoś złośliwie ją wyłączył.
Ostatni wieczór spędzili razem z najbliższym przyjacielem Antonem Młotem i teraz Harriet żałowała, że nie zostali w domu, by nakochać się na zapas, napatrzeć na siebie i…
Nie zdążyła dokończyć myśli, przywołać obrazu nagiego Hasana, bo potężny huk, a z nim wstrząs, rzucił autobusem w prawo, podniósł go mocno do góry i przechylił na bok. Niewidzialna siła porwała ich w powietrze i z impetem rzuciła na boczną szybę, która szczęśliwie uchroniła oboje przed obrażeniami.
Przez dobrą chwilę byli oszołomieni i czuli się, jakby w Sztokholm uderzył meteor. Wszystko działo się tak szybko i niespodziewanie.
Hasan podniósł się z trudem i delikatnie dotknął Harriet, która siedziała na podłodze.
– Żyjesz, Harriet? – odezwał się idiotycznie.
– Jeszcze nie wiem – odpowiedziała równie bezsensownie i po paru sekundach już całkiem logicznie zapytała: – Co się stało?
Oboje jak na komendę spojrzeli na przód autobusu. Z lewej strony, na wysokości szoferki, stał wbity w nich pod kątem dziewięćdziesięciu stopni inny autobus. Przody obu pojazdów były ze sobą zespolone i wyglądały jak rozerwane potężnym wybuchem wnętrzności przerażającego stwora z filmu grozy.
Zakrwawione ciało kierowcy, nienaturalnie wygięte do tyłu, z wyciągniętymi w dół rękami, osuwało się z przedniego okna. Gdyby Ali nie wisiał głową w dół, wyglądałby jak żołnierz, który poddał się właśnie w nadziei na litość.
Wciąż padał rzęsisty deszcz, czuć było silny zapach etanolu, a powietrze zasnuła mgła.
Następnego dnia inspektor Rolf Uggla z posterunku na Vasastan napisał w policyjnym raporcie, że na skrzyżowaniu Sankt Eriksgatan i Karlbergsvägen o godzinie dwudziestej trzeciej zero sześć doszło do zderzenia dwóch autobusów linii 47 i 66, w którym zginęli obaj kierowcy, Ali Farudi, lat pięćdziesiąt pięć, i Saleh al-Zadani, lat pięćdziesiąt trzy.
Prawdopodobne jest – odnotował inspektor Uggla – że przyczyną wypadku mogła być nieostrożność jednego z kierowców, śliska nawierzchnia z powodu wyjątkowo silnych opadów lub awaria sygnalizacji świetlnej. Przyczyny określi szczegółowe dochodzenie w tej sprawie – zakończył standardowo. Odkąd rozpoczął służbę w policji drogowej, kierowca autobusu Ali Farudi był jego dwudziestym trzecim śmiertelnym przypadkiem.
Konrad przewrócił się na prawy bok i pociągnął dłonią po policzku.
Trzydniowy! Kurczę, nie mam nożyków! Stary tępy już jak cholera! Jak ja będę wyglądał… jak dziad, pijaczyna jakiś. A tam w Sheratonie Żorżyk wypitolony i wypachniony… już pewnie po śniadanku czyta sobie „Timesa”. Jakbym teraz wstał i poszedł pobiegać, to zdążyłbym kupić nożyk w sklepie na dole. Przyjemne z pożytecznym – pomyślał bez przekonania i przewrócił się z powrotem na plecy, ale ręce złożył na piersi.
Otworzył oczy i zobaczył szary sufit, potem spojrzał na plakat Olbińskiego do Otella, jeszcze raz na sufit i znów zamknął oczy.
Ja pier… jaki gnuśny typ się ze mnie zrobił! Zaraz zacznę tyć. Jaaa… pier…
Zacisnął szczęki.
– Nie… idziesz… pobiegać… Raduś? – cicho wysylabizowała Sara spod kołdry.
– Nie zdążę… chyba… – odparł i pomyślał: Skąd ona wie, że już nie śpię? Czyta w moich myślach? Zaraziła się od Marcina czy co?
– Strasznie się rozleniwiłeś… kotku… – Jej głos powoli nabierał lekkiej ironii. – Zaczniesz tyć. – Westchnęła, aż uniosła się kołdra. – Gruby szpieg… Okropieństwo! Jak Belik, nie przymierzając…
Zadała celny cios, przyrównując go do Marka Belika, gnuśnego i otyłego naczelnika WBW, a niegdyś jego zastępcy, ale Konrad nie mógł się nie zgodzić, że utrzymanie formy przychodzi mu coraz trudniej, szczególnie odkąd zamieszkali razem.
Przyjął postawę obronną.
– Jakoś nie tyję. Wszystko pod kontrolą. – Pomacał się po brzuchu.
– To wstaw kawę.
Sara wysunęła się spod kołdry, podciągnęła wyżej i na wpół siedząc, położyła ręce na rozczochranych rudych włosach. Jeszcze zaspana, uśmiechnęła się niewyraźnie. Zmrużywszy oczy, Konrad odpowiedział jej ledwo zauważalnym skinieniem głowy i dosadnym głębokim westchnieniem.
– Nooo… tak… – zamruczał i po raz kolejny upewnił się, że warto było czekać na ten widok, zgodzić się na zdjęcie rolety w sypialni i odpuścić sobie poranne bieganie, nie mówiąc o gruntownym przemeblowaniu mieszkania na ulicy Wilczy Dół.
Niezmiennie rachunek współżycia z Sarą pod jednym dachem wychodził mu na plus, z dużym zapasem. Ale najwyżej Konrad cenił sobie jej poranne ciepło i właśnie zamierzał z niego skorzystać, wbrew jej żądaniu kawy. Kefir Robico i George Gordon mogli jeszcze zaczekać. Taka miała być jego ofiara dla Sary, która też ceniła sobie jego poranne ciepło. Równie mocno jak trzydniowy ostry zarost.
Gdy w Warszawie, Sztokholmie, Londynie i Moskwie przebrzmiały już wszystkie echa nieudanego zamachu Safira as-Salama na fińskie promy, gdy odebrano już wszystkie nagrody i odznaczenia, sporządzono setki tajnych notatek i napisano jeszcze więcej mądrych i bzdurnych artykułów, gdy wydano i zarobiono miliony na piarze – mogło się wydawać, że do życia Wydziału Q Agencji Wywiadu powinna wrócić normalna szpiegowska codzienność. Operacje specjalne, kolejne werbunki agentury, noce i dnie. I teoretycznie tak było, z tą tylko różnicą, że bez Sary. A bez niej to tak, jakby tego wszystkiego nie było. Wydział Specjalny Q na dwudziestym piętrze warszawskiego wieżowca to był jej pomysł. To ona wymyśliła nazwę – Vigo sp. z o.o., która wciąż widniała na drzwiach wejściowych.
Wkrótce po powrocie ze Szwecji dowiedzieli się, że prokuratura postawiła Sarze zarzut przekroczenia obowiązków służbowych w sprawie Travisa i zmieniła jej status ze świadka na podejrzaną. W związku z tym szef Agencji zawiesił ją w czynnościach służbowych. Nie mogła zaznać większego bólu niż oskarżenie przez państwo, któremu wiernie służyła.
Zarzut był tak absurdalny, że Sara nie wytrzymała i parsknęła śmiechem, kiedy w sądzie w Mławie trzydziestoparoletni prokurator w uniesieniu odczytywał uzasadnienie i wycierał twarz rękawem. Słusznie podejrzewała, że to była jego pierwsza ważna sprawa, ale nie wiedziała, jak bardzo ważna. Po przegranej w procesie o kradzież trzech krów we wsi Lolki Kościelne dojrzał w sprawie Sary szansę na przeniesienie do województwa.
Gdy wróciła do Warszawy, podzieliła się swoimi przypuszczeniami z Konradem i zgodnie uznali, że jej przyszłość wisi na włosku i że bez sądu się nie obejdzie. Ambitny prokurator już się o to postara. Tym samym, przy obojętności obecnego szefa Agencji, generał Pęk osiągnął swój cel i wyłączył Sarę ze służby, nokautując jednocześnie Konrada.
Zawieszenie w obowiązkach i oskarżenie zaowocowało głębokim rozgoryczeniem, które po tylu latach służby w stresie i strachu z łatwością dobrało się do duszy. Już od kilku miesięcy Sara siedziała w domu i zajmowała się sobą w oczekiwaniu na kolejne wezwanie do prokuratury. Ani razu nie zatęskniła za papierosem, za to coraz częściej myślała o dziecku.
Mniej więcej tyle samo czasu potrzebował Konrad, by otrząsnąć się i zebrać siły do pracy. Z zamiłowaniem oglądał programy kulinarne na wszystkich dostępnych kanałach. Upodobał sobie szczególnie konkursy w stylu „dzisiaj odpadasz ty” i oglądał nawet wersję albańską. Przeszło mu, gdy tylko uznał, że jest już dobrze przygotowany do zawodów w gotowaniu makaronu na czas. Skończył też polegiwać w swoim saabie z piwem Warka w dłoni.
Podły nastrój udzielił się całemu zespołowi i wlazł we wszystkie zakamarki Wydziału. Brak Sary był niewytłumaczalny i nawet Konrad nie mógł z tym nic zrobić. Oficerowie po raz pierwszy zwątpili w sens służby i chociaż nikt o tym nie mówił, czuć to było w każdym ich słowie czy geście.
Po powrocie z Białorusi kapitan Igor Szaniawski, czyli Travis lub Oleg Popow, przeszedł solidną kurację i wydawało się, że zmora pułkownika Stepanowycza bezpowrotnie znikła. Psychiatrzy orzekli w końcu, że znów jest zdolny do służby, której potrzebował teraz bardziej niż jakiegokolwiek innego lekarstwa.
Prokurator z Mławy uznał go za dowód w sprawie, przedmiot, a nie podmiot, i więcej się nim nie interesował, a wszelkie podejmowane przez Travisa próby wyjaśnień zbywał ostro, zarzucając mu, że utrudnia poważne śledztwo. Igor uznał w końcu, że jedyne, co może zrobić dla Sary, to wziąć się w garść i oddać pod rozkazy Konrada.
Poprosił o przydział na najtrudniejszy odcinek i po długich debatach taki właśnie dostał w ramach operacji „Merkury”.
Za granicę wyjechał razem z Wasilijem Krupą, który przed odlotem stwierdził uroczyście, że jest teraz polskim Białorusinem i zrobi wszystko, by jego ojczyzna była w końcu wolna i demokratyczna. Jakkolwiek utopijne było to pragnienie, to jednak płynęło prosto z serca. Wykopanie archiwum NKWD w Brześciu wcale nie zaspokoiło jego ambicji i teraz gotowy był do nowych zadań. Jako współpracownik wywiadu nie do wszystkich informacji miał dostęp, ale był na tyle inteligentny, a może nawet przebiegły – jak twierdził Marcin – by zauważyć, że w zespole jest ponuro, i więcej nie pytał, gdzie jest pani towarzysz major Sara. Wkrótce i tak nie miał już po temu okazji, bo wraz z Travisem wyjechał z Polski. A wyjechali daleko.
Marcin odpalił ostro służbowym touaregiem, aż na śniegu zabuksowały koła. Zamiast powitalnego „dzień dobry, szefie” od razu zaproponował, że chętnie nadrobi czas, który stracił, czekając pod domem na ulicy Wilczy Dół, jeśli tylko szef, oczywiście, da zielone światło.
Zanim Konrad zamieszkał z Sarą, rzadko się spóźniał, a rano – nigdy.
Dojechali do hotelu Sheraton, nadrabiając ledwie pięć minut i wysłuchując w drodze zestawu tych samych kolęd, które w stu odmianach od kilku dni do bólu wypełniały wszystkie stacje radiowe.
Dlaczego polskie kolędy są takie smutne? – pomyślał Konrad. Przecież to radosne święto…
Zadzwonił do sekretarki szefa Agencji i przezornie poinformował, że delegacja brytyjska spóźni się pół godziny.
Szef olewa Sarę, to my jego – stwierdził w duchu z nutką satysfakcji. Niech sobie poczeka. Kontrolerowi George’owi Gordonowi przecież nie podskoczy. Swoją drogą mają Brytole parcie na pęcherz, skoro chcą się naradzać na dwa dni przed świętami.
Touareg z fasonem zajechał pod samo wejście do hotelu. Konrad wysiadł bez pośpiechu. Boy w grubych okularach, granatowym surducie i okrągłej czapce ze złotym napisem nasuniętej na oczy zasalutował mu przepisowo i wszedł do środka, sprawdzając się wyjątkowo prymitywnie.
Marcin aż otworzył usta ze zdziwienia.
Kurde! – pomyślał. Nie odzwyczai się nawet w domu. Ale żeby sprawdzać się tak nieelegancko, właściwie po chamsku? No nieee…
– Przepraszam za spóźnienie – udając zadyszkę, Konrad rzucił gromko do Gordona, który siedział w kawiarni i przeglądał gazetę.
Anglik odwrócił się gwałtownie, a wraz z nim jeszcze kilka osób. Fakt, że brytyjski oficer wywiadu siedzi tyłem do wejścia, był aż nadto wymowny i Konrad od razu zrozumiał, co Gordon chce mu w ten sposób zakomunikować, ale jakoś się nie przejął.
– Ależ drobiazg… – George uśmiechnął się i ostentacyjnie spojrzał na zegarek. Było dwadzieścia pięć po dziewiątej. Wzruszył ramionami. – Czas to pojęcie względne, w naszej profesji szczególnie, choć może nie zawsze i nie dla wszystkich.
– To co, zabierzemy jeszcze Guya z ambasady? – zapytał Konrad, nawet nie próbując się tłumaczyć ze spóźnienia.
– Już czeka – odparł zjadliwie Gordon.
Na zewnątrz przy samochodzie stał Marcin w granatowym garniturze. Na widok Konrada i George’a błyskawicznie otworzył przednie i tylne drzwi, jakby w życiu nie robił nic innego.
– Sir! – rzucił tonem, jakim mógłby się zwrócić do królowej, zmrużył oczy i w wiernopoddańczym geście wskazał dłonią wnętrze samochodu. – Szefie! – dodał zaraz w stronę Konrada, opuścił głowę jak aktor w oczekiwaniu na brawa publiczności i wciąż trzymając rękę na klamce tylnych drzwi, zakończył wzniośle: – Panowie!
George i Konrad spojrzeli po sobie zdziwieni i jak zahipnotyzowani zajęli wskazane przez Marcina miejsca. Anglik z tyłu, Wolski z przodu, chociaż zamierzali usiąść razem, żeby porozmawiać w drodze.
Jingle bells, jingle bells, jingle all the way… – rozległ się w samochodzie miękki głos Franka Sinatry i Konradowi zrobiło się trochę lepiej. Nim piosenka dobiegła końca, Marcin skręcił już ze Szwoleżerów w Kawalerii i zajechał pod ambasadę brytyjską, gdzie na krawężniku przestępował z nogi na nogę zsiniały z zimna Guy Peterson, niespełna trzydziestoletni łącznik MI6 w Warszawie.
Wskoczył do samochodu, usiadł obok Gordona i potężnie pociągnął zapchanym nosem, aż wszyscy spojrzeli na niego z niesmakiem.
– Co z tobą, Guy? – odezwał się Marcin po angielsku. – Tyle czasu jesteś w Warszawie i nie wiesz, jak się ubrać? Coś ty włożył na siebie? Surducik jakiś?
– Długo czekałem – odparł niepewnie Anglik i zaczął szukać czegoś w kieszeniach.
– Trzeba było się schować. Zasmarkany lord – zamruczał Marcin cicho, ale nie na tyle, żeby Konrad go nie dosłyszał.
– Nie pozwalaj sobie! To sojusznik… nawet jeśli jest zasmarkany – odparł równie cicho. – I prawdziwy młody lord. Nie ma wielu takich w Warszawie. – Mimowolnie udzielił mu się ironiczny nastrój Marcina.
– Niech szef tylko na niego popatrzy! – Marcin nie dawał za wygraną. – Mieszka w zamku w Szkocji, a tu chodzi obsmarkany… chociaż to fajny kumpel… jak jest zdrowy, oczywiście.
Z tylnego siedzenia doleciał ich odgłos czyszczonego solidnie nosa i trwał z małymi przerwami aż do końca jazdy, uniemożliwiając jakąkolwiek wymianę zdań we wnętrzu samochodu.
Na Miłobędzkiej czekał już przy wejściu kierownik gabinetu szefa. Wszyscy razem wjechali szybką windą na siódme piętro i udali się wprost do sali konferencyjnej, która z uwagi na brak okien, słabą wentylację, półmrok i śmiertelnie poważne tematy, jakie zwykle w niej omawiano, zwana była kryptą Faradaya.
Zanim weszli do środka, wszyscy zdeponowali w szafce swoje telefony komórkowe i zegarki.
Szef jako gospodarz spotkania pierwszy powitał George’a Gordona, obejmując go niezdarnie za ramiona, co przy dzielącej ich różnicy wzrostu dodawało scenie komizmu, a zaraz potem, znacznie mniej wylewnie, podał rękę Petersonowi, chociaż młody Anglik był wyżej notowany w szlacheckiej hierarchii niż Gordon. W przeciwległym rogu skromnie oczekiwała Magda Arendt, naczelnik Wydziału Rozpoznania Operacyjnego, oraz jej zastępca, świeży transfer szefa z ABW.
Gdyby nie miły zapach kawy, którą z sercem zaparzyła Małgosia, atmosfera byłaby taka, jaka zwykle panuje w krypcie. Tym bardziej że spotkanie rozpoczęło się z ponadpółgodzinnym opóźnieniem.
Przez chwilę trwały jeszcze powitania i uściski, uśmiechy i poklepywania, po czym wszyscy usiedli, gdzie kto chciał, a miejsc do wyboru było dwadzieścia. Jedynie szef Agencji zasiadł na miejscu przeznaczonym dla mistrza ceremonii, w czarnym skórzanym fotelu z wysokim oparciem.
Kierownik gabinetu pospiesznie zamknął drzwi, sprawnie rozlał wszystkim kawę, z wyjątkiem szefa, który pił tylko herbatę jabłkową, i jednym uderzeniem w klawisz Enter włączył komputer. Na ścianie rozjaśnił się ekran.
Na początku szef wygłosił oficjalną w takich sytuacjach formułkę powitalną, mało finezyjną i trochę drętwą, ale w jego stylu, po czym zaległo milczenie. Gordon przez chwilę przeglądał notatki i cicho o coś pytał Petersona, który odpowiadał mu uśmiechami i skinieniami, a następnie wskazał palcem leżący przed nim dokument i znów pokręcił głową. Na koniec pociągnął nosem z nieco większą subtelnością niż w samochodzie i poprawił się elegancko na krześle.
Na wprost wejścia siedział szef Agencji, obok kierownik jego gabinetu, Gordon i Peterson po przeciwnej stronie, Konrad i Marcin po lewej, a Magda z zastępcą z prawej strony. Nisko zawieszone reflektory punktowe rzucały silne światło na blat stołu, kładąc mocne półcienie na twarze zebranych i zaciemniając wszystko, co było za nimi. Mógłby ktoś pomyśleć, że to sabat jakiejś sekty, która za chwilę zacznie radzić nad przyszłością ludzkości, rozsypując runy na środku stołu i recytując tajemne zaklęcia.
Ten cudowny kicz przerwał George Gordon, swoim zimnym matowym głosem pytając, czy może rozpoczynać.
Szef odpowiedział mu głębokim, pełnym szacunku skinieniem głowy, majestatycznie unosząc dłoń. Istny August z Prima Porta – pomyślał Konrad.
– Jak rozumiem, nasze spotkanie jest rejestrowane? – zapytał Gordon.
– Oczywiście! – odparł kierownik gabinetu.
– Będziemy też rejestrować na swój nośnik – oznajmił Gordon i dał znak Petersonowi, który wyjął z teczki dyktafon i położył go na środku stołu.
Mógłbyś przynajmniej poprosić o zgodę, co, George? – pomyślał Konrad i spojrzał na Magdę. Na jej twarzy było wypisane dokładnie to samo pytanie.
– Panie generale – zwrócił się Gordon do szefa Agencji – sprawa, o której chcemy rozmawiać, dotyczy szczególnie wrażliwego tematu…
Uuuu… coś się dzieje! Gadaj, z czym przyjechałeś, Brytolu.
– Tak, wiemy.
– Nie wszystko. W ciągu ostatnich dwóch dni sytuacja uległa zdecydowanej zmianie… Zmianie na gorsze! – Ton Gordona stał się twardy, tak by nikt nie mógł wątpić w to, co zaraz usłyszy.
– To znaczy? – zapytał szef.
– To będzie informacja wyłącznie dla osób mających dostęp do cosmic top secret.
W krypcie zapadła cisza.
– Aaaauuueee… – Szef wydał z siebie cichy nieokreślony dźwięk oznaczający głębokie zaskoczenie i konieczność podjęcia decyzji.
– CTS… – wtrącił Konrad. – Najwyższy stopień tajności NATO.
– Przecież wiem – odparł szef podenerwowany.
– Znaczy, że zostać mogą tylko ci, którzy mają najwyższy natowski stopień poświadczenia bezpieczeństwa…
– Oczywiście, tak, wszystko jasne.
– Dotyczy broni atomowej – dorzucił jeszcze Konrad.
– Kto nie ma dostępu, proszony jest o opuszczenie pomieszczenia – zarządził szef.
Pierwszy podniósł się zastępca Magdy, a po nim kierownik gabinetu szefa. Marcin wciąż siedział obok Konrada, nieporuszony, jakby go to nie dotyczyło. Dostęp do CTS miało w Agencji tylko kilka osób i na pewno nie było wśród nich Marcina. Nawet Sara nie była upoważniona do takich tajemnic.
– No! Co jest? – Konrad trącił go kolanem.
– A co, szefie? – Marcin udawał niezorientowanego.
– Wypadaj!
– No kurczę! – Ściszył głos. – I tak beze mnie szef z tymi tajemnicami nic nie zrobi. Ja to ja… nie? – Podniósł się ociężale. – Zresztą czuć na kilometr, o co biega Anglikom. Jakbym ich nie znał… przyszli po pomoc, jak zawsze. Taka mi CTS tajnota…
– Pospiesz się.
W sali zostało pięć osób, Szef rozpoczął procedurę zatwierdzenia tajności spotkania.
– Jest dwudziesty trzeci grudnia dwa tysiące trzynastego roku, godzina dziesiąta dwadzieścia trzy, siedziba Agencji Wywiadu RP – mówił głośno i wyraźnie. – W spotkaniu uczestniczą: ze strony MI6 George Gordon i Guy Peterson, ze strony polskiej szef Agencji i… – Spojrzał na lewo.
– Magda Arendt, poświadczenie bezpieczeństwa do poziomu CTS numer trzy dwa jeden jeden siedem sześć zero pięć cztery cztery, seria KD – wyrecytowała z pamięci.
– Konrad Wolski, poświadczenie bezpieczeństwa do poziomu CTS… – Zaczął szukać czegoś w kieszeniach i po chwili wyjął plastikową kartę, z której odczytał: – Trzy cztery jeden osiem dwa dwa pięć cztery zero zero cztery, seria ZZ.
– No to co? – rzucił szef. – Możemy, Gordon?
– Oczywiście, panie generale. – Anglik popatrzył w notatki. – Pod koniec lutego zbiera się w Brukseli Grupa Planowania Nuklearnego NATO. Zamierzamy przedstawić wówczas informacje, które jeśli się potwierdzą, mogą… – zawiesił na moment głos – mogą doprowadzić do… nie waham się użyć tego słowa… do wojny, w najgorszym wypadku. Tym razem, panowie… i pani – spojrzał na Magdę – sprawa jest bardzo poważna i nie mamy zbyt wiele czasu. Wkrótce rozpoczniemy konsultacje z partnerami NATO, ale wcześniej chcielibyśmy porozmawiać z wami. O naszym dzisiejszym spotkaniu poinformowany jest premier Wielkiej Brytanii John Colonel i jak rozumiem, pan, generale, poinformuje później premiera Polski.
Mówił zwyczajnie, spokojnie, bez widocznej emocji. Pewnie takim samym tonem lokaj powiadomił Chamberlaina o napaści Hitlera na Polskę. „Sir, niech się pan obudzi! Właśnie Niemcy najechali Polskę. Czy podać szklaneczkę, sir?” „Tak, George, ale najpierw umyję zęby”. George Gordon był przecież Kontrolerem MI6, jednej z najlepszych służb wywiadowczych świata, i jedno słowo, które padło z jego ust – „wojna” – wystarczyło, by Konrad pożałował swojej wcześniejszej małostkowości i spóźnienia.
Wojna i miłość to dwie różne rzeczy. Pomyślał o Sarze. Wszystko wydawało się teraz takie nierzeczywiste, Polacy, Anglicy i Grupa Planowania Nuklearnego, jakby to już kiedyś było. Patrzył na Gordona i zastanawiał się przez moment, czy nie powinien się już zwolnić ze służby i zostać w domu na ulicy Wilczy Dół. Niech Bond, James Bond, sam ratuje świat. Ma doświadczenie i swoją wierną publiczność.
„Reaktor” huczał, mruczał, wydawał niezwykłe dźwięki podobne do zgiełku ula na wiosnę albo stadionu przed meczem. Brzmiał jak wielka orkiestra, która stroi instrumenty przed spektaklem. W końcu wszystkie tony zaczęły się splatać w jeden kosmiczny szum, który to podnosił się, to opadał, chwilami zanikał, by zaraz powrócić z nową siłą i nowym brzmieniem. Tę muzykę przepełniało jakieś magiczne napięcie, które zawsze dogłębnie porusza wrażliwych słuchaczy. Wiadomo już było, że zaraz coś się zacznie, coś niezwykłego, coś bardzo ważnego.
Za chwilę miał się rozpocząć wielki międzynarodowy hakaton, ostatni tego roku, organizowany w sztokholmskim Królewskim Instytucie Technologicznym przez Antona Peteriusa, znanego lepiej jako Anton Młot.
Prawie dwustu hakerów i geeków zgromadzonych w sztolni po dawnym reaktorze atomowym czekało na sygnał do ataku. Ich podniecone głosy odbijały się od granitowych skał i potęgowały wrażenie, jakby było ich sto razy więcej, dodając wszystkim bojowego animuszu i determinacji.
„Reaktor”, zwany potocznie R1, był świątynią hakerów z całego świata i żył teraz własnym życiem. Przed laty naukowcy zainspirowani mocą atomu prowadzili w tym miejscu badania. Dzisiaj to wirtualny świat cyberprzestrzeni był tym, co decyduje o losach ludzkości i co może ją zniszczyć równie dotkliwie jak bomba atomowa.
Anton Młot miał trzydzieści pięć lat, był doktorantem i szarą eminencją uczelni, ojcem wszystkich hakerów i guru geeków. Znał każdego na KTH i każdy znał jego. Był też tajnym funkcjonariuszem FRA, jednak o tym na uczelni nie wiedział prawie nikt.
Instytut należy do najlepszych uczelni na świecie, jest więc dumą Szwecji i kuźnią kadr dla nauki i przemysłu. Przy Valhallavägen powstają najnowocześniejsze technologie, które wzbudzają zazdrość wielu państw, a to jest wystarczający powód, by był również wysoko notowany na liście celów szpiegów.
Szwedzkie władze doskonale o tym wiedziały i Młot był jednym z tych, którzy pilnowali, żeby do skarbca wiedzy KTH nie dobrał się nikt nieuprawniony. Robił to dobrze i kilka chińskich, rosyjskich, irańskich i izraelskich prób wdarcia się do sejfu uczelni przez cybermur skończyło się niepowodzeniem.
– Proszę państwa! – rozległ się głos Antona wzmocniony głośnikami i odbił z pogłosem od granitowych skał. – Proszę o ciszę! Zaczynamy! Syjon wita swoich obrońców.
Anton, w zielonym swetrze od Harriet zrobionym ścisłym ściegiem francuskim, w wypchanych na kolanach spodniach Dylan Cord i tytanowych okularach Silhouette, rozczochrany, uśmiechnięty, rozluźniony, pewny siebie, z wielkim mikrofonem w dłoni, wyglądał dokładnie tak, jak powinien wyglądać ktoś, kto gotów jest poprowadzić wiernych na drugą stronę rzeki marzeń. Stał na podwyższeniu, górując o dobry metr nad tłumem, który na dźwięk jego głosu zamilkł jak zaczarowany.
– Jest teraz… – Anton spojrzał na zegarek – za piętnaście dwudziesta trzecia. Za moment rusza nasz ostatni w tym roku wielki hakaton. – Przerwał na chwilę i krzyknął z lekkim zaśpiewem: – Witam was wszystkich! Uraaaaa…
– Uraaaaa… – odpowiedziało mu przeciągle prawie dwustu hakerów, jakby stali w szyku na placu Czerwonym, i można było odnieść wrażenie, że zakołysały się wiszące nad nimi przemysłowe haki i łańcuchy.
– Jak wszyscy wiecie, tematem naszego ostatniego w tym roku wyścigu jest… – Anton zaczynał swój show – jak wy-sadzić o-bronę ban-ku na-rodowego i ze-mścić się sie-kierą na ban-komacie – wypowiadał poszczególne słowa, akcentując teatralnie każdą pierwszą sylabę. – Szczegóły i zasady hakatonu są takie same jak zawsze i możecie je sobie przypomnieć… Jeśli ktoś chce je ominąć, to o sposobach ich ominięcia może przeczytać na naszej stronie.
– Anton! – krzyknął ktoś z głębi sali. – Wysadźmy Fed! Dla dobra ludzkości!
– Chcesz, żeby biednym ludziom zostało tylko euro, juan i rubel? – odpowiedział mu inny głos.
– Okej, okej! – uspokoił ich Anton. – My tu, w tym zimnym kraju, mamy korony szwedzkie i niech nikt nie próbuje przypadkiem eksperymentować na Riksbanku, bo nie będzie kasy na następny hakaton. Dobra… teraz jak zawsze przedstawię zespoły. Brawa! Brawa! Dla bohaterów, kanibali i rozbitków…
W sali rozległo się zgodne klaskanie. Anton uderzał rękami nad głową, a wielki mikrofon trzymał między nogami, co wzbudzało dodatkową wesołość. Gdy wrzawa nieco się wyciszyła, rozpoczął prezentację zespołów.
– Witamy gości zakonu od lewej do prawej… – Wskazał ręką. – Powitajcie gromko Kościół Świętego Steve’a z Londynu… – Rozległy się brawa. – Powitajcie Wyznawców Wielebnego Juliena z Oslo… – Brawa wciąż trwały. – Powitajcie Białych Rasistów z Alabamy i Czarnych Rasistów z Pretorii… – Oklaski zaczęły się nasilać. – Powitajcie Chiński Wywiad w Przebraniu Tybetańskich Mnichów i Rosyjski w Czerkieskach… – Po sali przeszedł śmiech, a oklaski jeszcze się wzmogły. – Czy w tym roku znowu nie ma nikogo z Langley?
– Ja jestem! – odezwał się chłopak z pierwszego rzędu.
– Za stary jesteś! – Anton machnął ręką. – Nie ma? No… to ja znowu będę? Trudno.
– Za młody jesteś, Anton – rzucił ktoś z boku i został nagrodzony śmiechem.
– W porządalu! Jeśli kogoś nie wymieniłem… to teraz na wszelki wypadek, żeby nikogo nie pominąć, witam wszystkich hakerów, geeków, świrów, szpiegów, terrorystów, odszczepieńców, transwestytów oraz innych popaprańców, a najcieplej wśród nich szpiegów naszego kochanego rektora Hansa Ericssona – ciągnął powoli Anton, wszyscy jednak doskonale wiedzieli, że nie ma żadnych zespołów hakerskich, a każdy komputer pracuje tylko na siebie, i to za darmo. – Club-mate, kawa z podwójną kofeiną, cola ekstra strong i inne afrodyzjaki są do waszej dyspozycji. – Spojrzał na zegarek. – Kanapki i zupa w bieżącej dostawie… Sauna tam gdzie zawsze i… uwaga! Nowość w tym roku! Ogród zimowy na zapisy.
Oklaski zaczęły już wygasać i dało się wyczuć wyraźne rozluźnienie.
Anton spojrzał po sali i zauważył, że zebrani stoją wpatrzeni w niego, oczekując najwyraźniej sygnału do rozpoczęcia wyścigu. Zdawało mu się, że wszystkie twarze, rozbawione, wesołe, z wyrazem niecierpliwości, a czasem i zacietrzewienia, są do siebie podobne. Tylko jedna, gdzieś z prawej strony, wyglądała zupełnie inaczej.
Twarz smutna i… znajoma. Po chwili dopiero zdał sobie sprawę, że to Harriet Berghen.
– Do boju! Dwudziesta trzecia! – rzucił nieco speszony i zaniepokojony spojrzeniem, które go dosięgło. – Bijemy się do poniedziałku… do ósmej rano… – Nie zdążył dokończyć, bo po sali przeszedł pomruk i wszyscy zaczęli się rozchodzić, jakby już opadła kurtyna, a on nie zdążył jeszcze skończyć swojej roli, i zamruczał ni stąd, ni zowąd: – Wychodzą, unosząc zwłoki, po czym huk dział słyszeć się daje. – I zszedł z podwyższenia.
– Co robimy z sekcją trzecią? Strumień wciąż jest słaby – zagadnął go jakiś wyraźnie zaniepokojony młody człowiek z przypiętą tabliczką z napisem „Jörg”.
– Pogadaj z Torstenem, on w tym siedzi. Powinien być teraz u siebie – rzucił Anton, nawet nie spojrzawszy na rozmówcę, i przeciskając się między ludźmi poklepującymi go po ramionach i plecach, ruszył zdecydowanie w kierunku Harriet.
– Co się stało? – zapytał natychmiast po puss och kram. – Co się dzieje, śliczna Afrodyto? Nimfetko przesłodka…
– Możemy porozmawiać?
Już wcześniej zauważył, że Harriet jest w dziwnym nastroju, ale dopiero gdy wypowiedziała te dwa słowa, zobaczył, jak bardzo zły to nastrój.
– Chodź, pójdziemy do mnie, tu nie ma warunków. – Objął ją ramieniem i zaczęli się przepychać do rogu sali, gdzie miał swoje małe biuro.
Gdy zamknęły się za nimi drzwi i znikł męczący gwar granitowej sztolni, pokój wypełniła gęsta cisza. Zrobiło się zbyt cicho jak na przerażone oczy Harriet i Anton poczuł niepokój.
Wziął od niej kurtkę, powiesił i usiedli w starych skórzanych fotelach. Przez kilkanaście sekund Harriet krążyła bezładnie wzrokiem po pomieszczeniu i z wysiłkiem przeplatała sine palce, jakby się nad nimi znęcała. Przyszła bez torby, bez torebki, z pustymi rękami. To niezwykłe, pomyślał Anton. Jakby przed czymś uciekała.
To nie była jego Afrodyta tryskająca kobiecą mocą, pełnią mitycznych feromonów i antycznego seksu. W wytartym fotelu z lat pięćdziesiątych nie siedziała niezłomna Trinity, tylko przestraszona piegowata dziewczynka w grubych okularach, która przyszła po pomoc. Anton był tego pewny i wiedział, że musi zacząć pierwszy, delikatnie.
– Hasan? Tak? – Pytanie na moment zawisło w ciszy. – Boże, co się stało, Harriet? Mów! – rozkazał, bo wiedział przecież, że przyszła prosić o pomoc, a on musi się nią zaopiekować.
– Poprosił mnie dzisiaj do siebie Hermansson… a właściwie to poszliśmy na kawę do bufetu. Było już późno… – Harriet spojrzała na zegarek. – Gdzieś koło wpół do ósmej. Kończyłam pewien projekt…
– Do rzeczy, Harriet – ponaglił Anton zniecierpliwiony.
– Hermansson powiedział mi tylko, że Hasan nie odzywa się od ponad dwóch tygodni i w wywiadzie, znaczy KSI, nie wiedzą, co się z nim dzieje. – Ściszyła głos i dorzuciła: – Nie daje żadnego znaku życia.
– Przecież musiał mieć alternatywną łączność…
– Nic więcej nie wiem! – wtrąciła głośniej, wyraźnie zdenerwowana.
– Musiał mieć bikon satelitarny i telefon bezpieczeństwa… nie mówiąc już o sieci. – Anton z niedowierzaniem pokręcił głową. – Przecież to podstawy operatywy… – Zacisnął usta i przez chwilę patrzyli sobie w oczy. – Niemożliwe, żeby wszystko naraz zawiodło. Nooo… kurwa, niemożliwe! – wyrzucił z siebie w końcu. – Przecież to my zrobiliśmy te systemy dla KSI. Chyba że…
– Anton? – Podniosła wzrok. – Anton, co jest grane? Ty coś wiesz?
– Uff… – westchnął głęboko i od razu było dla niej jasne, że wie.
– To dlatego przed jego wyjazdem chcieliście się jeszcze spotkać? Tak? Ty w tym jesteś? – Harriet patrzyła na Antona, który zerkał jak nieletni złodziejaszek, i poczuła się oszukana, skrzywdzona, zraniona.
Znała Antona od lat i zawsze był jej najbliższym przyjacielem, a Hasan jej mężczyzną na całe życie. Wydawało się, że po sprawie Safira as-Salama ich związek scementowało wszystko to, co najlepsze między ludźmi – prawda, przyjaźń, wierność, zaufanie i miłość. A tu nagle okazuje się, że tak nie jest i nigdy nie było, a ona nie uczestniczy w tym związku, tylko stoi z boku, na innych prawach, jak mniej wartościowa część.
Anton coś mówił, ale jego głos był obcy i niezrozumiały. Harriet czuła, jak ziemia faluje jej miękko pod nogami, a w środku wzbiera jakaś potężna siła, która za chwilę się uwolni i rozerwie jej gardło. Powstrzymywała się resztkami sił, pozwalając sobie tylko na łzy dające chwilowe ukojenie.
Ten wypadek autobusowy… wtedy… kiedy wracali od Antona, w przeddzień wyjazdu Hasana do Iranu, pomyślała przez moment. Podprogowa katastroficzna kabała?
– Harriet, uspokój się. Nie płacz – dotarł do niej głos Antona, który wstał z fotela i przyklęknąwszy, objął ją ramionami. – Wiem, co czujesz. Wasza miłość i nasza przyjaźń jest inna, nie jest taka sama jak u wszystkich normalnych ludzi. Jakkolwiek paskudnie by to zabrzmiało. Żeby mogła przetrwać, trzeba być wytrzymałym i zrozumieć, że prawda nie zawsze jest najlepszym rozwiązaniem…
– Nie pieprz! – Harriet powoli odzyskiwała pewność siebie. – Wiedziałeś od początku, po co on tam jedzie. Wiedzieliście obaj, że to niebezpieczne…
– Taki zawód szpiega.
– Ale dlaczego nic mi nie powiedzieliście? Uważasz, że kto ja jestem?
– Takie zasady. Wolałabyś wiedzieć?
– Oczywiście! – odparła pewnym siebie tonem, wycierając nos, ale wcale nie była przekonana, że chciałaby to wiedzieć.
Przegrzałam czy co? – pomyślała. Babskie fobie! Cholera jasna. Ale faceci i tak są popieprzeni…
– To bardzo poważna sprawa i myślę, że niebezpieczna, co pewno specjalnie cię nie pocieszy – zaczął Anton sztywno, bo nigdy sobie nie radził z kobiecymi łzami. Z powrotem usiadł na fotelu. – Nie licz, Afrodyto, że złamiesz mnie łzami i dowiesz się szczegółów. Nie wykorzystuj swojej przewagi…
– Nie marudź! Mów, co możesz. – Wydmuchała do końca nos i z odległości dwóch metrów trafiła białą kulką do kosza.
Dobry znak! Atena i Apollo widać czuwają – pomyślała i zrobiło jej się trochę lepiej.
– No dobrze – zaczął. – Od pewnego czasu prowadziliśmy tu, na KTH, we współpracy z KSI i Säpo, pewną operację… z nadania zaprzyjaźnionej służby… no i Hasan pojechał do Iranu w związku z tą sprawą…
– To dlatego przeszedł do KSI? Ale co to za sprawa? – zapytała bez przekonania i równocześnie w jego kieszeni odezwał się telefon.
– Tak, dlatego – odparł Anton, nim odebrał.
Rzeczywiście, teraz sobie przypomniała, Hasan jakiś czas temu jej mówił, że z uwagi na znajomość farsi i arabskiego robi pewne sprawy dla KSI. Chociaż znał jeszcze rosyjski i kilka innych języków, to jednak jako powód przejścia wymienił właśnie tamte dwa. Nie skojarzyła wówczas, że może chodzić o pracę wywiadowczą w Iranie. Myślała naiwnie, że ma to polegać na tłumaczeniu albo innej pomocy językowej. Jakby zapomniała, że KSI to operacyjny wywiad agenturalny. Teraz było już jasne, dlaczego to właśnie on pojechał do Iranu.
Tępa, głupia zakochana gęś – pomyślała o sobie.
– Tak… tak… – Anton trzymał słuchawkę lewą ręką, a prawą szukał czegoś w kieszeniach. – Nie… nie mam – odparł niepewnie. – Czekaj! Sprawdzę jeszcze w szafce… – Wstał i podszedł do rogu pokoju, gdzie stał zielony bufet, i przez chwilę przy czymś manipulował. – Mam – dodał po chwili poszukiwań. – Posłuchaj, Lasse… Jestem teraz zajęty… Lasse! Przyjdź do mnie, to ci dam. – Pokręcił głową, jakby się czemuś dziwił, i spojrzał ze skruchą na Harriet. – Obyś się nie mylił! Dobrze. Zaraz tam przyjdę. Czekaj na mnie!
– Dokąd idziesz? – zapytała podenerwowanym tonem.
– Zaraz wrócę… nic takiego… – odparł spokojnie. – Lasse nie może się dostać do naszego magazynu na górze. Jego karta magnetyczna nie działa. Dziwne trochę. – Anton pokazał niebieską plastikową kartę. – Będę za pięć minut. Czekaj. Jak wrócę, to coś ci powiem… może nie powinienem, ale… powiem. Nikomu jeszcze tego nie mówiłem. Pal to sześć! – Uśmiechnął się niewyraźnie, zarzucił kurtkę na rękę i ruszył w kierunku drzwi, ale po chwili się zatrzymał i z dłonią na klamce dodał: – Bardzo martwię się o Hasana, ale coś mi teraz przyszło do głowy… coś mi się przypomniało… może wiem, dlaczego zniknął. Ktoś tu nie gra czysto i czuję ich paluszki w tej sprawie… – zawahał się. – CIA? Eee… chyba niemożliwe! Pewnie mi odwala. Ale gość zaczął nagle siać tak dziwnymi sygnałami… Uff… Nie uwierzyłabyś… – rzucił już zza progu i zamknął za sobą drzwi, zostawiając w pokoju zaskoczoną Harriet.
Była dziewiąta trzydzieści rano. Jagan nie spał już od pół godziny i stał nago w oknie swojego mieszkania na dziewiątym piętrze bloku przy ulicy Krasnodarskiej w dzielnicy Lublino. Czekał, aż nad Uralem wzniesie się czerwona tarcza słońca.
Jagan uważał, że słońce, mimo iż jest ciałem niebieskim, to jednak jest też częścią Federacji Rosyjskiej i czasami warto złożyć mu hołd. I chociaż było pomarańczowe, on uważał, że jest czerwone, i trwał w tym przekonaniu, bo czerwień jest bardziej rosyjska. W końcu nad żadnym krajem nie świeci tyle czasu co nad naszym – uważał – wystarczy spojrzeć na mapę i zegar.
Nad Moskwą od dwóch tygodni zawisł potężny syberyjski zimowy wyż i błękitne niebo wyglądało wyjątkowo pięknie. Zdawało się, że jest wymalowane ultramaryną i wystarczy podnieść rękę, by go dotknąć, urwać kawałek i sprawdzić, że smakuje jak wyśmienite rosyjskie lody.
Więc Jagan stał i czekał.
Żołnierz specnazu musi mieć jakieś zajęcie, bo inaczej ulega demoralizacji i wtedy łatwo go pokonać, a to w przypadku Jagana nie wchodziło w grę. I wcale nie miał na myśli ćwiczeń, bo tych mu nie brakowało, tylko utrwalanie w rosyjskim człowieku rosyjskiej duszy i rosyjskiej wiary. Dlatego rosyjskie słońce było dobrym obiektem hołdu. Żadna Cerkiew przy takiej potędze nie miała szans, nie mówiąc o bogach.
Od powrotu z okropnej Szwecji i śmierci diabelskich Bogajewów Jagan chodził na ćwiczenia do fitness klubu i utrwalał swoją wiarę w rosyjskiego człowieka. Był w tym czasie z Galą dwa razy w kinie na jakichś filmach, spotkał się pięć razy ze swoją „piątką” na pięciu cmentarzach i właściwie mógłby powiedzieć, że wszystko jest w porządku. Miał swój nóż, miał złoty pistolet, na Kaukazie bandytyzm osłabł na tyle, że nawet kanałowi Rossija zaczynało brakować tematów. Wydawać się mogło, że wystarczy tylko wytrwale czekać na jakieś nowe zadanie, które w takim kraju jak Rosja prędzej czy później powinno się pojawić. W rzeczywistości było zupełnie inaczej.
Kaukaz nigdy nie śpi, Kaukaz tylko drzemie, a to nie to samo – uważał całkiem roztropnie Jagan.
Już dawno przeszła mu złość, że Bogajewowie padli od kul jakichś fińskich czy szwedzkich plemieńców, a nie z jego mocnej, surowej rosyjskiej ręki. A wszystko przez jakąś nadętą szwedzką policjantkę, co nie chciała dać mu pistoletu.
Wciąż jednak miał coś, co nadawało głęboki sens jego życiu i wzmacniało wiarę w rosyjskiego człowieka i słońce na horyzoncie.
Gdzieś tam, pewnie na Kaukazie, ukrywała się wojownicza diablica Amina Bogajewa i Jagan wiedział, że dopóki jej nie dopadnie, ojczyzna nie zazna spokoju, a on na pewno. Nikomu o swoich przemyśleniach nie mówił, bo i tak nikt by tego nie zrozumiał. Tym bardziej że nikogo nie obchodziła ta dzika czeczeńska dziwka, a faceci z Jasieniewa wciąż powtarzali, że mają ważniejsze sprawy do załatwienia. Jedynie wytatuowany smok na plecach drżał na samo brzmienie jej imienia, więc dla Jagana było jasne, że sprawę Aminy należy załatwić.
Ludzie są głupi i nic nie rozumieją, powtarzał ostatnio coraz częściej. Czerwonowłosa Gala utwierdzała go w tym przekonaniu i powtarzała mu wielokrotnie, że nie tylko w pełni się z nim zgadza, ale też uważa, że ta myśl jest wyjątkowo głęboka w swojej mądrości i wymaga szczególnej uwagi wszystkich wątpiących. Głupców szczególnie – mówiła.
Słoneczna poświata wzeszła już nad Rosją i za chwilę miała się pojawić boska tarcza, więc Jagan pomyślał, że czas zacząć się duchowo przygotowywać na jej powitanie.
– Jest minus dwadzieścia siedem – zdążył jeszcze wymamrotać, chociaż nigdy nie trzymał termometru w ręce.
Dokładnie tyle, ile lubię najbardziej – pomyślał z przypływem zadowolenia i pociągnął wzrokiem po dalekim moskiewskim krajobrazie, nad którym gdzieniegdzie, nad kominami elektrociepłowni, widać było białe, waciane pióropusze.
Ciepło jest teraz w rosyjskich domach. Przyjemnie i bezpiecznie. Ale już czas do pracy, rodacy. Wstawaj, strana ogromnaja – przeszło mu przez myśl. Aaaaa… Jelena Wajenga, jak ona ryknie! To jakby cała armia rosyjska dała głos, a świat przed nią klęknął. Eeee… dzisiaj może lepiej będzie Wstawajtie, ludi ruskije – zamruczał jakby na próbę i spojrzał na odkryte nagie ciało Gali, która spała na brzuchu, pokazując wytatuowaną na plecach żyrafę. Leżała ze skrzyżowanymi nogami, rozrzuconymi ramionami, przekrzywiona lekko w prawo, więc nie było widać jej skoliozy. Pewnie dlatego żyrafa się wyprostowała – pomyślał.
No, nie jest to Jelena, prawdziwa rosyjska kobieta… no, nie jest, a szkoda. Przyjrzał się uważniej. Ciekawe, Gala nigdy nie śpi na brzuchu – zadumał się, splótł dłonie na plecach, wygiął ręce do tyłu, aż zatrzeszczały mu stawy, postał tak chwilę i w oczekiwaniu na wschód słońca wrócił do rozmyślań o Aminie.
Najpierw pojawił się wyraźny, płonący słoneczny kawałek i Jagan wiedział już, że dzisiaj będzie wyjątkowo piękny dzień i że powinien go godnie przywitać. Nabrał powietrza w płuca aż do ostatniego pęcherzyka, rozłożył ręce w chrystusowym geście, uniósł wysoko podbródek, jakby stał w paradnym szyku na placu Czerwonym, i wydał z siebie przeraźliwy gardłowy krzyk składający się z mocno przeciągniętych i powtarzanych samogłosek a, e, u i najdłużej wytrzymanej samogłoski iiiiiii. Smok na plecach zjeżył się i wyprężył dziko, zadowolony z porannej modlitwy i dumny z kolejnego dnia straży nad świętą Rusią, w braterskim uścisku z nieśmiertelnym Jaganem…
– Andriusza! – Gala przerwała jego okrzyk na samogłosce e. – Andriusza! Na litość boską! Ochujałeś? Jest sobota! Zobaczysz, że cię zamkną w domu wariatów, a ja więcej nie zostanę na noc…
Urwała, bo w tym samym momencie odezwało się co najmniej pięć pięter w bloku, informując kaloryferowym telegrafem, identycznym na całym świecie: „Ciiiiisza, kurwa”, a za moment zza cienkiej ściany jakiś ochrypły męski głos całkiem wyraźnie powtórzył tę frazę, akcentując mocno rozciągniętą samogłoskę iiiii.
– Wstawajtie, ludi ruskije – zamruczał Jagan po swojemu z lekką złością i jak zbity pies wrócił do łóżka. – Ludzie są głupi i nic nie rozumieją – stwierdził z głębokim przekonaniem i wyciągnął się obok Gali, zakładając ręce pod głowę.
– Ależ oczywiście, Andriusza! – Pogładziła go delikatnie po ogolonej na łyso głowie. – Oczywiście, że są głupi, tylko o tym nie wiedzą, ale w taki sposób im tego nie wytłumaczymy, staną się tylko jeszcze głupsi, mój ty wojowniku.
Podciągnęła się trochę wyżej, położyła na nim swoimi piersiami à la Milla Jovovich i delikatnie zaczęła całować go po głowie, centymetr po centymetrze, od lewej strony nad uchem i dalej w kierunku czoła. Robiła to po raz pierwszy, bo Jagan dopiero niedawno zdecydował się na nowy wizerunek, bez włosów.
Przyjemne. Hm… chce mnie uspokoić czy co? – pomyślał niepewnie i zamknął oczy, ale wbrew temu, co pomyślał, poczuł, że smok sprężył się wyjątkowo mocno, jak jeszcze nigdy wcześniej, więc nie miał wyjścia i podążył za jego wezwaniem. Najpierw westchnął głęboko i zaraz potem wyszeptał na wstrzymanym wdechu: Uch żesz ty, Galuszka moja… – prosto w jej ucho, bo właśnie przemieszczała się z pocałunkami do jego prawej skroni, którą miał bardziej wrażliwą.
Rosyjskie słońce wysunęło się już całe znad Uralu i zatrzymało w oknie pokoju na dziewiątym piętrze domu przy ulicy Krasnodarskiej, wypełniając wnętrze intensywną czerwienią, jak jakiś luksusowy burdel. Jagan i Gala, spleceni w miłosnym uścisku, nawet tego nie zauważyli, ale na pewno spodobałby im się ten obraz, chociaż był nieprawdziwy. Gali pewnie bardziej, przecież studiowała malarstwo.
– Mamy poważne przesłanki, by uznać, że ostatnia podziemna próbna eksplozja ładunku atomowego w Korei Północnej… w istocie – Gordon wyraźnie dawkował napięcie – była techniczną próbą małego ładunku… ale nie koreańskiego, tylko irańskiego.
– Ta z szesnastego? – zapytał Konrad z niedowierzaniem.
– Tak. Właśnie ta.
– No to ładnie! Znaczy, że mają już bombę? – skomentował wiadomość szef. – Ale dlaczego w Korei? Przecież mogli u siebie…
– Przygotowania do próbnej eksplozji w Iranie nie dałyby się ukryć przed Mosadem i oznaczałoby to de facto natychmiastowe uderzenie Izraela, a tak kontrolowany przeciek agenturalny wkomponowuje się w ich strategię przeciągania sprawy, jak to robią dotąd z Szóstką i MAEA, aż do momentu, kiedy będą mogli ogłosić, że posiadają broń jądrową i zamierzają dokonywać własnych prób. Wtedy będzie już za późno – tłumaczył Gordon.
– Inteligentni Irańczycy, niebezpieczny przeciwnik, można było ich o to podejrzewać – włączył się Konrad. – Czyli komunikują światu: „Nie mamy bomby, ale tak jakbyśmy ją mieli. Co teraz zrobicie, zależy od was”. Chińczycy i Rosjanie przyklepią status quo…
– Właściwie to tylko jedno mocarstwo atomowe więcej w regionie, mógłby ktoś powiedzieć, i z punktu widzenia Rosjan nic się nie zmieni. Dla nich ważne jest utrzymanie sankcji na Iran, wtedy rosyjski gaz ma mniejszą konkurencję w Europie.
– Zresztą jeżeli my wiemy, jak mówisz, George, to Rosjanie wiedzą o tym już dawno i nic nie zrobili, by powstrzymać Irańczyków… przerwać ich współpracę z KRL-D.
– Takiej pewności nie mamy – odpowiedział wezwany do tablicy Gordon. – Brak jest też danych wywiadowczych z Moskwy na ten temat. Oczywiście, że rosyjski wywiad ma największe możliwości w Iranie, ale co Kreml wie, pewności nie mamy. Nasz premier nie zrobi nic przeciwko Rosjanom bez twardych dowodów, że wiedzieli o irańskiej broni atomowej. Pracujemy nad tym mocno i CIA też, ale wolelibyśmy, żeby Rosja zachowała dziewictwo, bo inaczej skruszy się obecny porządek polityczny i trzeba będzie podjąć działania represyjne wobec Moskwy. Komu to potrzebne?
– Skąd wiecie, że to nie dezinformacja? Wspólna zagrywka Koreańczyków i Irańczyków? – zapytał szef.
– Ależ oczywiście, że to może być wspólna zagrywka, tyle że nie dezinformacja, lecz inspiracja. Korea z bronią atomową w zasięgu Japonii, a być może niedługo i USA, to poważny problem dla świata, a jeszcze Iran na dodatek – to już katastrofa. Dla Pjongjangu irańska bomba atomowa oznacza ratunek dla reżimu, bo odsuwa zagrożenie od ich programu i granic. Bez wsparcia Rosji i Chin nic nie zrobimy, nie mamy tyle sił. Oni nic by nie stracili, a musiałoby nastąpić nowe rozdanie kart na świecie i legitymizacja obu reżimów. A co potem…? Bóg raczy wiedzieć!
– Z jakiego źródła pochodzi ta informacja? – zapytała Magda.
– Informacja pochodzi od podwójnego agenta irańskiego, którego prowadzimy od kilku lat i doskonale wiemy, że jest nieoficjalnym kanałem łączności z generałem Sawahem…
– Szefem wywiadu Strażników Rewolucji – wtrącił Konrad.
– Właśnie z nim – potwierdził Gordon. – Doskonale wiemy, co chciał nam powiedzieć, przekazując tę informację, i dlaczego. Więcej, według naszej oceny Irańczycy mają prawdopodobnie wystarczającą ilość wzbogaconego uranu, by zbudować dwa kolejne małe ładunki…
– O kurwa! – wyrwało się Magdzie, ale wszyscy pomyśleli to samo i zaległa cisza.
– Niemożliwe! – zaczął Konrad. – Skąd wzięliby tyle wzbogaconego uranu, przecież nie z Natanz. Niemożliwe, George! – zakończył uderzeniem dłoni w stół.
– Podaj mi ten dokument, Guy… – Gordon sięgnął po kartkę leżącą przed Petersonem, założył okulary i przez chwilę czytał, po czym zdjął je, położył równo przed sobą i spojrzał na Konrada. – Przekaz od generała Sawaha to jedno i przy odrobinie niefrasobliwości moglibyśmy potraktować go jako dezinformację. MOIS i służby Strażników Rewolucji mają wyjątkowo zdolnych oficerów wywiadu i prawie trzy tysiące lat doświadczenia, nauki i tradycji. Hm… – Gordon uśmiechnął się tajemniczo. – Persowie… Ale wyciek od Sawaha plus coś jeszcze i mamy dzisiejszy problem, z którym przyjechałem. Pamiętasz tę informację, którą uzyskaliśmy w ramach „Merkurego” od Travisa i Vegi w ubiegłym miesiącu? – zwrócił się do Konrada. – O zamówieniach wzmocnionych profili betonowych na Ukrainie i w Chinach do budowy metra teherańskiego…
– Nie bardzo… było tego sporo… Aaaa… czekaj! Te informacje z firmy Ghuzbeh, podwykonawcy Teheran Metro Company? Pamiętam, ale to stare zamówienia… z dwa tysiące piątego roku bodaj – wtrącił natychmiast Konrad, lecz już się domyślał, do czego Gordon zmierza. – Więc?
– To, o czym powiem, wie tylko MI6 i… teraz Agencja Wywiadu, ale wkrótce trzeba będzie poinformować o tym wszystkich sojuszników w NATO. Przy odrobinie wyobraźni i swobodnej ocenie dowodów informacja o profilach ze specjalnie utwardzanej stali może być najważniejsza od czasu pierwszej próby jądrowej ZSRR. Wygląda na żart, jednak nim nie jest. To informacja przełomowa i jeśli się potwierdzi, świat już nie będzie taki sam. – Gordon oparł się na przedramionach i wychylił głęboko do przodu. Jego podłużna, trochę końska głowa wysunęła się z cienia, jakby reżyser chciał powiedzieć: patrzcie, oto bohater dramatu, słuchajcie go teraz uważnie.
– Ach… to przypadek! – odezwał się szef. – Mamy takich niespodzianek pewnie więcej w szafach. Trzeba tylko poszukać – dodał z mieszaniną ironii i skrytego zawstydzenia, bo długo sprzeciwiał się projektowi „Merkury”, a szczególnie wysłaniu do Iranu Travisa i Krupy, uznając jednego za niezrównoważonego psychicznie, drugiego za groteskowego Białorusina, a obu razem za nieszczęście i zagrożenie dla Polski.
W gruncie rzeczy miał trochę racji, bo faktycznie było to mocno ryzykowne przedsięwzięcie, a szef starał się bardzo gorliwie realizować intencje premiera i nie stwarzać krajowi niepotrzebnych problemów. Dla dobra premiera i swojego własnego, jak uważał.
– Travis i Vega spisali się wyśmienicie. – Gordon zignorował generała. – To wybitni oficerowie i to oni pierwsi zaznaczyli w materiałach z firmy Ghuzbeh, że liczba zamówionych i dostarczonych profili jest mocno zastanawiająca. Wskazali nam kierunek i dzięki ich profesjonalizmowi i wrażliwości wiedzieliśmy, gdzie szukać, a to najważniejsze, bo „pod latarnią najciemniej” – dorzucił po polsku. – Panie generale! – zwrócił się do szefa. – Panie generale! Myślę, że powinniśmy im podziękować w imieniu obu naszych służb, a wkrótce pewnie całej naszej społeczności, choć odkrycie samo w sobie jest smutne. – Gordon zawsze trzymał klasę i wiedział, co i kiedy powiedzieć, ale tym razem miał szczególny interes, by dwukrotnie użyć ulubionego zwrotu szefa „panie generale”. – Mieliśmy również informacje z innego źródła, które monitorowało budowę schronów pod Teheranem przy okazji prac nad nową linią metra numer siedem. Okazało się po szczegółowych obliczeniach, że budowa schronów i samego metra nie mogła pochłonąć więcej niż połowę dostarczonych elementów. Przypominam, że były to specjalne profile do konstrukcji podziemnych, odporne na wstrząsy tektoniczne. Na Ukrainie uzyskaliśmy szczegółowe dane techniczne tych profili. Nasi specjaliści wyliczyli, że można byłoby z nich zbudować tunel o długości około trzech kilometrów. Taka boczna linia miała być projektowana, ale w dwa tysiące piątym roku znikła z planów metra, chociaż prace w linii głównej są prowadzone. W takim tunelu można ustawić trzy tysiące wirówek. Od końcowej stacji tej linii do podnóża gór są tylko dwa kilometry. Dzielnica nazywa się Kan, a stacja Szahran.
– Rzeczywiście. – Konrad pokiwał głową, a szef poszedł za jego przykładem. Magda siedziała nieporuszona. – I łatwo ukryć zasilanie – dodał.
– Co więcej! Na budowie linii numer siedem pracuje bardzo nowoczesna maszyna TBM. Czyli Irańczycy byliby w stanie wybudować oddzielny tunel znacznie szybciej i zatrudniając mniej ludzi… ergo utrzymując to przedsięwzięcie w tajemnicy – ciągnął Gordon. – Gdyby tunel został wykopany odpowiednio głęboko, to nasze pomiary drgań ziemi spowodowanych przez trzy tysiące nowoczesnych wirówek IR-3mn nic by nie dały, bo naturalne zakłócenia tła w Teheranie są tak wysokie, że sejsmosomy nic by nie wykazały. Obserwacja satelitarna w gęsto zabudowanym mieście z ciągłym smogiem też na niewiele się zda. Dochodzi do tego dobra obrona przeciwlotnicza na wypadek niespodziewanego ataku i element psychologiczny…
– Obawy przed bombardowaniem w gęsto zaludnionym i ściśle zabudowanym mieście – dopowiedziała Magda.
– Genialnie proste! – włączył się szef. – Czy to możliwe?
– To wcale nie jest nowy pomysł – odezwał się Konrad. – Koncepcję mogli podsunąć Irańczykom Koreańczycy albo ją po prostu skopiowali. Pod Pjongjangiem sporo jest takich instalacji. Ile tuneli wykopali pod granicą z Południem? Zresztą Koreańczykom pomysł sprzedali kiedyś Rosjanie.
– Tak… tak, wiemy i o tym… – Gordon nie dokończył, bo szef rzucił kolejne pytanie.
– A jak z wstrząsami sejsmicznymi w Teheranie?
– To miasto ciągle drży, a Irańczycy już dawno opanowali technologię budowy instalacji podziemnych. Chociażby metro… przecież działa bez zakłóceń – wyjaśnił jakby na odczepnego, bo szef wywiadu powinien takie rzeczy wiedzieć, i dodał: – Irańska Organizacja Dziedzictwa Narodowego od dawna twierdzi, że wibracje, jakie powoduje metro, niszczą zabytki w Teheranie.
– No dobrze, George! – Konrad uniósł lekko głos. – Ale gdzie ta wojna, z którą przyjechałeś? – Spojrzeli na siebie. – My oczywiście też sporo wiemy, chociaż jesteśmy małą służbą wywiadowczą. Dużo dowiadujemy się od was i innych naszych przyjaciół, ale mamy swój rozum i rozeznanie. Jesteśmy w stanie wyobrazić sobie, co dla świata oznacza fakt, że dwa archaiczne i sprzężone w strachu reżimy nagle mają dostęp do broni atomowej. Bylibyśmy w stanie wam uwierzyć, nawet gdybyście twierdzili, że zbliża się armada zielonych ludków, wrogo do nas nastawiona. My nie wiemy, czy świat jest dobry, czy zły. To nie nasza sprawa. Musimy rzetelnie informować swoich polityków, co się dzieje. Może u was to jest łatwiejsze z uwagi na tak zwane okoliczności, ale u nas nie tak bardzo. Takie proste słowo jak „wojna” nie znaczy tego samego nad Tamizą i nad Wisłą, a jeszcze zupełnie coś innego w Moskwie czy Teheranie. – Konrad próbował dyplomatycznie zasygnalizować, że polski rząd może mieć problemy ze zidentyfikowaniem stanu zagrożenia, za to polski Sejm w ogóle nic z tego nie zrozumie i znajdzie okazję do wojny, ale tylko polsko-polskiej.
Właściwie to i tak problem pana generała, by poinformować premiera o dzisiejszym spotkaniu – pomyślał. No… i w tym pewnie, kurwa, największy problem.
– Więc o jakiej wojnie mówisz, George? – Podniósł głos w taki sposób, aby Gordon zrozumiał, że powinien teraz mówić do szefa, i to takim językiem, by ten mógł później powtórzyć wszystko premierowi, niekoniecznie o wstrząsach sejsmicznych w Teheranie. – Spotkanie jest nagrywane, więc warto mówić językiem precyzyjnym i pryncypialnym, zarówno dla historii, jak i… dla prokuratora. – Od razu pomyślał o Sarze, więc uniósł się jeszcze bardziej. – Więc co, do kurwy nędzy, rząd Jej Królewskiej Mości chce nam zakomunikować? Jaką wojnę?
Gordon uśmiechnął się szeroko i szczerze. Zresztą Konrad nie oczekiwał niczego innego, bo wiedział, że George rozumie, o co chodzi, inaczej nie użyłby mało angielskiego, ale bardzo polskiego zwrotu „panie generale”.
– Zaufanie między naszymi wywiadami jest ważne… nawet bardzo ważne – zaczął Gordon. – Ale na końcu zawsze trzeba powiedzieć: sprawdzam. I jak rozumiem i znam cię, po prostu sprawdzasz! Czy tak? – Przerwał i spojrzał na szefa, który chrząknął i wydął usta na znak, że on też sprawdza. – To bardzo profesjonalne, jeśli mogę tak powiedzieć w tym gronie, nikogo nie obrażając. – Gordon trafił jednym strzałem szefa i Konrada, bo wytknął im brak zaufania i małostkowość, co w obliczu takiego problemu jak Iran wydawało się jeszcze bardziej nieprofesjonalne.
Właściwie Konrad mógł zaczekać z tym pytaniem i nie wplatać w nie jednocześnie „kurwy nędzy” i „Jej Królewskiej Mości”. Żaden wywiad na świecie nie wyciąga przecież trąbki bojowej tylko dlatego, że uzyskał informacje od podwójnego agenta, a analitycy wykryli jakieś braki w profilach betonowo-stalowych. Mimo to dla Konrada było jasne, że Anglik musi jeszcze uzupełnić obraz stanu zagrożenia, by szef mógł łatwiej wyjaśnić sprawę, komu trzeba. W końcu interes Polski jest najważniejszy, czasem ważniejszy niż angielska galanteria – wytłumaczył sobie Konrad.
– Ależ, George! Przecież mamy do siebie zaufanie… pełne… – wtrącił pryncypialnie, szczerze i naiwnie szef.
Gordon nie zareagował, tylko od razu przeszedł do rzeczy.
– Uzyskaliśmy potwierdzoną informację, chociaż sygnały mieliśmy już wcześniej, że firmy przykryciowe MOIS i Pasdaranu od ponad roku intensyfikują wyprowadzanie kapitału z Iranu i… na całym świecie skupują w mniejszych partiach ogromne ilości leków i środków opatrunkowych z typowego pakietu wojennego… w tym środki neutralizacji skutków działania broni biologicznej i chemicznej
– Jasne! – przerwał mu Konrad. – Przygotowują się na wojnę…
– Raczej na uderzenie powietrzne… Rodzaj gromadzonych medykamentów świadczy o obawie dużych strat wśród ludności cywilnej. Jednostki Strażników Rewolucji i armii są dobrze zabezpieczone od strony medycznej. Podobnie jak informacje, które uzyskali Travis i Vega w sprawie podziemnego ośrodka wzbogacania uranu, to kolejny dowód… pośredni… na to, gdzie są ulokowane ich najbardziej wrażliwe obiekty.
– Zakładają, że pewnie dużo wiemy – włączyła się Magda. – Przecież nikt nie będzie atakował Iranu bronią abc… chyba że chodzi o skutki uderzenia na ich ośrodki badawcze i składy… zakłady chemiczne w zachodnim Teheranie.
– Otóż to! – podsumował George. – Teheran to piętnaście milionów ludzi i uderzenie z powietrza w jakiś skład, powiedzmy, tabunu będzie przedstawione jako użycie broni chemicznej przez napastnika. Cały świat to zobaczy… resztę wiecie… media, opinia publiczna i Rosja po prostu nas rozszarpią.
Zaległa cisza. Jak w prawdziwej krypcie.
– I sprawa ostatnia. Najważniejsza – odezwał się Gordon. – Jeżeli te informacje, które przedstawiłem, uzyska Izrael… o ile już ich nie ma, a tak czy inaczej to tylko kwestia czasu… to wiemy, że dokona nalotu na Iran, a Biały Dom już to zaakceptował. Prezydent uzależnił swoją decyzję od twardego dowodu i teraz ten dowód leży na ziemi… trzeba go tylko podnieść i Izraelczycy zrobią to bez wątpienia. Wkrótce. Uderzą też oczywiście na Hezbollah i Hamas, a od strony Syrii nic im chwilowo nie grozi.
– Przecież Dagan i inni byli szefowie Mosadu są przeciwni akcji zbrojnej wymierzonej w Iran – wtrącił szef.
– Rząd Jej Królewskiej Mości też uważa, że naloty na Iran niczego nie rozwiążą, jedynie pogorszą sytuację i doprowadzą do nasilenia konfliktu w całym regionie, praktycznie do stanu wojny… wystarczy, że zablokują Ormuz, i mamy gotowy kryzys światowy. Nie poinformowaliśmy jeszcze Amerykanów o naszych, tak to nazwijmy, odkryciach, ale na lutowym posiedzeniu w Brukseli nie będziemy mogli tego dłużej ukrywać. Ważne jest przy tym, żeby wypracować w ramach sojuszu wspólne stanowisko polityczne o powstrzymaniu się od jakiejkolwiek zewnętrznej akcji zbrojnej wobec Iranu, wpłynąć na Izrael i pozwolić służbom specjalnym działać od środka. Wielka Brytania liczy na Polskę – zakończył prosto i czytelnie swoje przesłanie George Gordon i było już jasne, po co przyjechał do Polski, i to na dwa dni przed Bożym Narodzeniem.
– Jak wywiady dobrze pracują, to wojny są niepotrzebne – dorzucił Konrad, uzupełniając myśl George’a. – Mamy uderzyć od środka? Czy dobrze cię zrozumiałem? – I z niedowierzaniem pokręcił głową.
– Tak – odparł Gordon.
– Jak? – zapytał Konrad, ale pomyślał o czymś zupełnie innym. – George, cała wasza polityka wobec Iranu jest do dupy. Dlaczego nie chcecie ich zrozumieć? Sprowadzicie nieszczęście na ten kraj i na nas wszystkich. Nie wolno poniżać dumnego narodu, który ma swoje ambicje.
– Mamy gotową koncepcję, wyjątkowo niekonwencjonalną. Zaraz po świętach, ale jeszcze przed Nowym Rokiem, nasz premier chciałby zaprosić do swojego domu pod Londynem premiera Polski, pana, panie generale, i ministra spraw zagranicznych na konsultacje i omówienie szczegółów. Ważne, by spotkanie odbyło się bez wiedzy naszych ambasad i z zachowaniem ścisłej tajemnicy. – Zawiesił na moment głos, spojrzał na Konrada i rzucił z delikatnym uśmiechem: – Ciebie chyba nie musimy specjalnie zapraszać? – I znów zwrócił się do szefa: – Chcielibyśmy, by Polska i Wielka Brytania na posiedzeniu Grupy Planowania Nuklearnego wspólnie zaprezentowały program działań wobec Iranu. Mamy zatem czas do początku lutego i stąd ten pośpiech.
– Za chwilę skontaktuję się z premierem i ministrem spraw zagranicznych. – Szef wydawał się autentycznie poruszony.
– Przyszedł czas dla wywiadów… może najważniejszy od upadku Związku Sowieckiego – oświadczył spokojnie George Gordon i nie było w tym żadnego patosu, wszyscy czuli tak samo, to było oczywiste. – Jeżeli my nie damy rady, to będzie… wojna.
W krypcie po raz drugi zaległa martwa cisza. Spośród zebranych Konrad znał George’a najlepiej i wiedział, że Union Jack, JKM i jej marynarka to znaki towarowe, dla których ten gotów był poświęcić życie, i to bez zwłoki, zarówno własne, jak i innych. Konrad też miał swoje polskie znaki towarowe, dla których bez wahania gotów był poświęcić George’a i siebie. To nie była specjalnie skomplikowana i karkołomna szpiegowska etyka, to było oczywiste, ale na co dzień nikt nie zaprzątał sobie tym głowy.
George jest pod presją, to widać… źle go oceniłem – pomyślał Konrad i głośno dodał:
– Jesteśmy oficerami wywiadu i to my musimy informować polityków, jak ten świat wygląda, nawet jeśli trzeba im tłumaczyć, aż zrozumieją… choć wszyscy wiemy, że z ich percepcją jest bardzo różnie. Według informacji od naszych z Teheranu Al-Kuds ma w Europie i Ameryce ponad pięć tysięcy uśpionych dywersantów samobójców. Niech tylko połowa ruszy do akcji. Iran to nie będzie ani Afganistan, ani Irak, ani nawet jeden i drugi razem wzięte.
– O nie! Nie chcemy wojny i musimy jej uniknąć za wszelką cenę. Nie wolno nam powtórzyć błędu irackiego – wtrącił twardo Gordon. – I tym razem nie możemy pozwolić, by nami manipulowano. Nasze informacje nigdy nie są stuprocentowo pewne, ale są prawdziwe, nawet jeśli niepełne, niedokończone. Taki paradoks. Dlatego informację wywiadowczą można poprawiać i uzupełniać w nieskończoność, choćby po to, by stwierdzić, jak dalece jest nieprawdziwa. Paradoks numer dwa. – George wyraźnie się rozluźnił.
Dopiero teraz wszyscy w krypcie zdali sobie sprawę, o czym tak naprawdę mówią, a właściwie – o czym mówi Gordon.
– To co robimy, George? Od czego zaczynamy? – Konrad instynktownie wyszedł z inicjatywą, próbując się zrehabilitować za swoje poranne zachowanie.
– Porozmawiamy o operacji „Merkury”, później o pewnej sprawie w Szwecji, którą przy okazji trzeba pilnie załatwić. Mamy z kolegami ze Sztokholmu pewien delikatny problem – odparł Gordon. – Ale najpierw porozmawiajmy o naszych bohaterach, Travisie i Vedze. To teraz najważniejsze. Oni nawet nie zdają sobie jeszcze sprawy, co zrobili, i nie wiedzą, co ich czeka. Dużo… bardzo dużo od nich będzie zależało. Uruchomiliśmy już całą naszą agenturę na kierunku irańskim, ale kluczową rolę w nadchodzącym miesiącu powinni odegrać właśnie Travis i Vega. W nich nadzieja. – Ostatnie słowa wypowiedział z lekkim patosem, ale nie było w nich żadnego fałszu.
Czasami aż trudno uwierzyć, jak patos może być autentyczny w naszym biznesie – pomyślała Magda, która miała za sobą niejedną ostrą robotę w Afganistanie, więc o patosie wiedziała sporo i wcale jej nie śmieszył.
– W takim razie zróbmy przerwę przed drugą częścią spotkania – zakomunikował szef i podniósł się z fotela. – Pójdę zadzwonić do premiera. Wydaje się, że nie mamy dużo czasu. Czyż nie, George?
Wszyscy wstali i szef opuścił salę. Konrad dotknął filiżanki i stwierdził, że jest zimna.
Zadziwiające. Nikt nie tknął kawy, tylko szef wypił swoją herbatę jabłkową – pomyślał.
Gordon położył mu rękę na ramieniu.
– Będziemy mieć dużo pracy, Radeczku – powiedział po polsku. – Co z Sarą? Bez niej nie damy chyba rady, co? – zapytał z wyraźną troską w głosie. – Mam porozmawiać… z nim? – wskazał głową na pusty fotel.
– Nie, George! – odparł Konrad. – Jeżeli sam tego nie zrozumie i nie powie jej, że popełnił błąd, to Sara nie wróci. I nie wystarczy zamiecenie sprawy pod dywan tylko dlatego, że świat może zapłonąć i akurat ona jest potrzebna. Została zraniona nieodwracalnie, ale wie, komu służy… Oni… – spojrzał na pusty fotel – przychodzą i odchodzą, a my zostajemy…
– I razem z nami wszystkie problemy tego świata – wtrącił Gordon.
– Eeech… George! Daj już spokój, to nie Pall Mall.
Konrad uśmiechnął się pogodnie, bo zrozumiał, że Sara rzeczywiście musi wrócić. I nie jest ważne, czy dostanie satysfakcję od szefa, przeprosiny pod kryształowym żyrandolem od prezydenta i premiera albo nawet awans. Taka rana zostanie już na zawsze, oficera wywiadu własne państwo nie może bezkarnie skrzywdzić. Sara jednak wróci, bo nikt za nią nie wykona tej roboty, a Travis i Vega gotowi są podpalić dla niej świat, Teheran też. Nawet jeśli na ten temat nie rozmawiali, to wszyscy tak czuli. Konrad wiedział o tym najlepiej, bo znał swoich ludzi. W końcu sam ich wybrał. Choć w przypadku Sary nie był już taki pewny, kto kogo wybrał, bo niektórzy uważali, że to ona wybrała jego.
– Czy dobrze cię zrozumiałem? Co to za delikatna sprawa do załatwienia w Szwecji? – zapytał, żeby zmienić temat. – Znowu Szwecja? To niesamowite, nie sądzisz? Jakieś fatum… przeznaczenie czy co?
I obaj się roześmiali. Po raz pierwszy tego dnia.